Dach wagonu
AutorWiadomość
Dach wagonu
Gwiazdy widać,
księżyc podniósł się
księżyc podniósł się
Królestwo drewnianych desek oraz nieskończoności nieba. Chociaż lekko zaokrąglony dach nie sprzyja pomyślnemu zagospodarowaniu przestrzeni, tak jest idealnym miejscem dla oczu tkniętych bezsennością, umysłu obciążonego zbyt wieloma myślami. Za dnia, gdy słońce muśnie drewno swym ciepłem, wydaje się, że nie ma nic lepszego ponad drzemkę, w nocy zaś światła cyrku albo migotliwe gwiazdy widoczne z pozycji leżącej umilają pozbawione sennych mar godziny. Na dach zwykle można było dostać się dzięki sznurowanej drabinie, jest ona jednak schowana w wozie, gdyż Fin potrafi się wspinać na samą górę bez jej pomocy. Na jednej z desek można wyczuć niezbyt precyzyjnie wycięty napis głoszący szumnie:
Finley tu była; 1956 r.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
1 XI 1957
...and i waited
Gromadziły się w niej. Niby wezbrane fale gotowe uderzyć o piaszczysty brzeg, siłą żywiołu pochłaniając wszystko, co stanie na jego drodze, ostałe resztki zaś porywając w głębinę mórz, nie pozwalając nigdy więcej ujrzeć światła słonecznego. Czuła je, jak pęczniały, wiły się wżynając w każdą rysę znaczącą wnętrze, poszerzając przynajmniej odrobinę nadkruszone wyrwy. Zezwalała im na to, z cieniem rzęs padającym na zaróżowione od zimna policzki; z opuszkami palców, wodzącymi po płytkich wyżłobieniach, krzywą linią układających się w puste słowa, do których niebawem dołączą kolejne. Nie wzbraniając się wcale, godziła się, aby wyrzuty sumienia otulały każdy zakamarek jestestwa, zalewając głowę mrowiem pytań, na które skrzętnie unikała odpowiedzi, uwagę niezbyt przytomnie kierując na białego kota, drzemiącego smacznie na jej kolanach, osłoniętego od chłodu poranka wzmacnianym zaklęciami rozgrzewającymi kocem. Nie powinna tak reagować, z gniewną skrą oraz ostrością języka, z aromatem dymu palonego drwa, zagnieżdżonego w jasnych kosmykach i echem spotkania balansującego na granicy nieistnienia. Upojona nocą spędzoną z przyjaznym duchem przeszłości, tańcem pod usłanym tysiącem migotliwych gwiazd niebem, zdawała się niemal stąpać w powietrzu, z lekkością obrotów powracając na cyrkową ziemię, dziwnie ukojona splotami losu. Nie szukała przy tym samotności, Nailah jednak wydawała się wybyć na ten czas poza granice miasta, Nora zaś bawiła się w jego obrębach i jawiła się jako większa szansa, iż zdoła nań natrafić, śpiącą grzecznie we własnym łóżku. Wślizgnięcie się do wagonu nie było niczym nowym, podobnie jak niedbałe zrzucenie płaszcza oraz butów, by następnie mogła cicho ułożyć się obok nieruchomej sylwetki przyjaciółki i przymykając oczy popadła w objęcia znużenia, witając słodką senność łagodnym uśmiechem. Ten jednak zamarł, gdy brunetka drgnęła, mamrocząc wieść ścierającą zmęczenie z kącików oczu, ospałość z otępiałych kończyn. Nie minęły nawet trzy serca uderzenia, gdy poderwała się do siadu, osłupiała oraz zagubiona, domagając się powtórzenia, bo może to tylko umęczony umysł figlarnie przestawiał szyk zdania, dodawał parę wyrazów za dużo, przez co okazywały się bezsensem. Marcel się żeni? Musiała zamrugać parę razy nieprzytomna, żeby uchwycić samą tę przewrotną myśl, bo przecież była pewna, że Frances nadal pozostawała szczęśliwą mężatką, niedorzecznie oraz rozczulająco rozkochaną w swym partnerze. Co mogło zmienić się przez te kilka dni? Knykciami potarła powieki, twarz odwracając na stolik, gdzie zgodnie z poradą Fletcher, miała odnaleźć odpowiedź na każdą wątpliwość, jaka ją nawiedziła. Zbielałe dłonie zacisnęły się na pergaminie, niedowierzanie zagościło w popiele spojrzenia i coś w niej załkało donośnie, na znak, że to prawda. Otaczała ją banda kretynów. Mogła zrozumieć zryw duszy ciągnącej do drugiej, kto inny niż ona mógłby? Ale tej decyzji pospiesznej wbrew rozsądkowi, za żadne gwiazdy. Bo tylko głupiec po ledwie jednym dniu pragnie wiązać się z kimś na resztę życia, a za głupca blondyna nigdy nie miała. Za lekkomyślnego chłopca, o tęczówkach wyzwaniem i nadzieją płonących już tak. Czuł przecież więcej, przez co mówił więcej, jakby nagromadzone emocje musiały znaleźć ujście jeśli nie w wysiłku fizycznym, to w słowie. Przez wrażliwość cierpiał i wrażliwości swej bronił. Tak go usprawiedliwiała przed Franny, nieprawdaż? Wierząc naiwnie, że odrzucenie ugodziło go straszliwie. Najwyraźniej nie, skoro ledwie miesiąc później gotowy był paść na kolana przed inną. To przez ładną buzię? Nie, nieistotne. Ważne było to, że ten dureń najpewniej sięgnął po zbyt dużą dawkę alkoholu, tylko to wydawało się przyczyną. Tylko? Wysłanego wyjca przesycała więc niejako złość, za tak beztroskie postępowanie oraz okrutna prawda, niezmierzona frustracja, którą odczuwała z chwilą opuszczenia ciepłych ścian Szafirowego Wzgórza. Czy żałowała? Tego poddania się ognistemu temperamentowi, tej odmowie niezezwalającej na to, by Carrington stał się potencjalnie najnieszczęśliwszą osobą przez jeden błąd i zbyt długi język? Nie wiedziała, a to było idealną wprost pożywką dla wyrzutów sumienia. Bo przecież starała się nie wtrącać w prywatne sprawy innych, akceptowała tyle ile jej mówią, nie pytała też o nic wcale. Zagłuszała je więc chłodem poranka, tutaj na wysokości, gdzie dach był jej osobistym, bezpiecznym królestwem, do którego niewielu miało wstęp bez drabinki, której sama Jones nie potrzebowała. W towarzystwie otwartej butelki Quintina oraz wygrzewającego się Costi, kocura pana Alphonsa, który uraczony ostatnim kawałkiem suszonej wołowiny uznał, iż w podziękowaniu zaszczyci ją swą szacowną osobą na momencik. Wargi drgnęły, gdy czule głaskała krnąbrne zwierzę, aż wreszcie rozchyliły się, wraz z westchnieniem wyrywając przestrogę, śpiewem przekazywaną przez starsze kobiety z klanu.
- Gwiazdy moje, gwiazdy złote. Opowiedzcie mi mój los, dam wam za to monet kopę, niech wasz wieszczy zabrzmi głos - dźwięczny ton niósł się między wagonami, milcząco przyjmujących nawoływania dziewczęcia. Nikogo nie dziwiły już pieśni, albowiem Finley miała prawdziwie dziwne pory na dzielenie się nimi, lecz gdy już to czyniła, to większej szczerości niźli wtedy, uświadczyć się u niej nie dało - Tak więc gwiazdy przemówiły, za galeonów złotych garść. Ścieżki losu ujawniły i odpowiedziały tak - dłoń zatrzymała się na łebku zwierzęcia, palce potarły ucho delikatnie, kiedy przymykała powieki - Ten mężczyzna, z którym chodzisz. Niefortunny nosi znak, bólem go naznaczył Jowisz, rzuć go, lepiej będzie tak... - cichnie, niemal szeptem wypowiadając ostatnie słowa. W oddali majaczyła znajoma sylwetka, na której widok drgnęła, niemal budząc rozleniwione stworzenie. Och, wyglądał... - Wyglądasz żałośnie - stwierdziła Finnie, patrząc na ten pochód wstydu, aż pociągnęła łyk z butelki, bo podobnego zmarnowania u niego nie widziała już dawno. Uderzając piętami butów o siebie, nie dodawała nic więcej, upijając jeszcze trochę alkoholu, póki co chyba nie chcąc ryzykować pytaniem, czy miał przyjemną pobudkę. Wszak entuzjazm wprost od niego bił, to było jasne.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Schronisko opuścił jako drugi, po Aurorze, która wymknęła się speszona może ciszą, może listem od Fin, może nim samym, a może łomotaniem do drzwi; wymknął się z przybytku na tyle prędko, by nikt nie zdążył go zatrzymać i poprosić o zapłatę za tamtą noc - nie miał przy sobie ani grosza, nie miał zresztą grosza w ogóle i mimo najszczerszych chęci - nie miałby nawet jak zapłacić. Tego tylko brakowało, by resztę dnia spędził myjąc naczynia. Nim aportował się pod Londyn chwilę spacerował jeszcze - w samotności - po szkockich górach, wdychając tamtejsze świeże powietrze; odtwarzał minioną noc w głowie setki, jeśli nie tysiące razy, próbując uzmysłowić sobie moment, w którym stracił rozum. Ktoś zostawił mu w oknie ciastko, na które się połakomił: i nagle znalazł się tutaj, w ramionach starszej od siebie kobiety, najpierw w przenośni, a potem dosłownie. Słodka Fin nie pozwoliła mu zapomnieć o żadnym detalu. I choć po raz pierwszy w życiu był z kobietą tak blisko, choć Aurora rzeczywiście zauroczyła go tak dobrym sercem, jak urodą, to czuł wewnętrznie, że coś w tym wszystkim przebiegło nie tak jak powinno. Że to było niewłaściwe. Że ją wykorzystał, podle i wstrętnie, choć pewien był, że nigdy by czegoś podobnego nie zrobił kobiecie. Była starsza, z pewnością nie był jej pierwszym - ale czy to go usprawiedliwiało w najmniejszym chociaż stopniu? Odnalazł w kieszeni błękitną wstążkę Anne, którą nawinął na palce podziwiając górski krajobraz i poczuł się jeszcze bardziej podle, choć nie sądził wcale, że to będzie możliwe.
Londyn wyglądał zupełnie ta jak wczoraj, a jednak miał w sobie coś innego, obcego. A może to w nim siedziało coś obcego. Miał się za lepszego od chłopców, którzy zachowywali się w podobny sposób - a teraz stał się jednym z nich. Świetnie. Pieśń, którą posłyszał, musiała należeć do Finley; doskonale, miejmy ten marsz wstydu z głowy. Nie był na nią zły za list, który wysłała, choć był momentami nieuprzejmy, to większością słów trafiała w samo sedno, zbyt celnie punktując jego zachowanie. Problem polegał na tym, że nie potrafił go wytłumaczyć nawet przed samym sobą. Nie powinien był i nie chciał zachować się w ten sposób - co więc się stało? Dlaczego? Strapienie naciągało zmartwienie na jego niewyspane oczy, pod powiekami wciąż miał piasek, sińce zdradzały zmęczenie. Wymięte ubranie dnia wczorajszego nie poprawiało sytuacji, wcisnął dłonie w kieszenie kurtki. Kilka jasnych włosów sterczało w cztery różne świata strony, był nieuczesany. Bolała go głowa i trochę mu się w niej kręciło, a przede wszystkim marzył o tym, żeby móc położyć się do łóżka - ale mógł o tylko pomarzyć, niedługo miał przecież spotkanie z madame V. Pieśń była coraz głośniejsza, a jego nastrój coraz bardziej parszywy - czy rzeczywiście, naznaczono go niefortunnym znakiem, przed którym już nigdy nie zbiegnie? Czy rzeczywiście był skazany na samotność i pustkę, czy już wiecznie miał nieść innym tylko rozczarowanie i zawód? Musiała być przy wagonach, ale przecież musiał minąć jej, by dojść do własnego - ucieczka zresztą i tak była dobrym planem na krótki dystans, bo prędzej czy później i tak musiałby się z nią skonfrontować. Może lepiej było mieć to z głowy wcześniej? Poczuł na sobie jej wzrok, gdy objawiła się wreszcie na horyzoncie, jej drobna sylwetka odznaczała się wyraźnie na dachu wagonu, którego wybór nie stanowił niespodzianki. Oczywiście, że ją tutaj znalazł. On ją czy ona jego? Z dłońmi wbitymi w kieszenie kurtki przystanął pod jej wagonem, zadzierając głowę w górę, ku niej. Żałośnie brzmiało jak całkiem trafne określenie, może wyglądu, a na pewno samopoczucia. Nie poprawiało tego nieprzerwane wspomnienie słodkiej nocy. Czy to w ten sposób jego mama poznała jego skretyniałego ojca? Czy tym był właśnie - takim samym kretynem jak on? Tak bardzo nie chciał. Wzruszył lekko ramieniem, nie zaprzeczając jej słowom, szukając w myślach odpowiedniej riposty. Był jednak zmęczony. Myślał powoli albo nawet wcale.
- Nie za wcześnie na alkohol? - zapytał w końcu w odwecie, z uwagą lustrując odległość między dachem a ziemią. Wspinał się na bliźniaczy setki razy, nie stanowiło to dla niego żadnego problemu, przeważnie nie. Niewyspany nie był tego wcale taki pewny. Skryte w kieszeniach kurtki pięści rozluźniły się i zacisnęły kilka razy. - Posuń się - poprosił, lecz nie czekał na reakcję, wyciągając dłonie, by cofnąć się dwa kroki, wciąż sceptycznie oceniając odległość. Dwa głębokie wdechy, przecież to nic. Pół kroku ku niebu, niewiele więcej. Rzucił się na wagon biegiem: po to, by wybić się od pionowej ściany i zatrzymać na dłoniach na dachu, wciągnął się na niego nieco ociężale, ale z sukcesem gramoląc się na górę. Bez pytania, bo nigdy nie pytał - nie tylko ciałem, ale i charakterem miał sporo wspólnego z leżącym przy niej kotem, którego zresztą całkiem zignorował. Usiadł obok, wyciągając rękę po trzymaną przez nią butelkę. No dalej, Fin, miejmy to z głowy. Przywal mi do końca i zapomnimy o sprawie. Nie?
Londyn wyglądał zupełnie ta jak wczoraj, a jednak miał w sobie coś innego, obcego. A może to w nim siedziało coś obcego. Miał się za lepszego od chłopców, którzy zachowywali się w podobny sposób - a teraz stał się jednym z nich. Świetnie. Pieśń, którą posłyszał, musiała należeć do Finley; doskonale, miejmy ten marsz wstydu z głowy. Nie był na nią zły za list, który wysłała, choć był momentami nieuprzejmy, to większością słów trafiała w samo sedno, zbyt celnie punktując jego zachowanie. Problem polegał na tym, że nie potrafił go wytłumaczyć nawet przed samym sobą. Nie powinien był i nie chciał zachować się w ten sposób - co więc się stało? Dlaczego? Strapienie naciągało zmartwienie na jego niewyspane oczy, pod powiekami wciąż miał piasek, sińce zdradzały zmęczenie. Wymięte ubranie dnia wczorajszego nie poprawiało sytuacji, wcisnął dłonie w kieszenie kurtki. Kilka jasnych włosów sterczało w cztery różne świata strony, był nieuczesany. Bolała go głowa i trochę mu się w niej kręciło, a przede wszystkim marzył o tym, żeby móc położyć się do łóżka - ale mógł o tylko pomarzyć, niedługo miał przecież spotkanie z madame V. Pieśń była coraz głośniejsza, a jego nastrój coraz bardziej parszywy - czy rzeczywiście, naznaczono go niefortunnym znakiem, przed którym już nigdy nie zbiegnie? Czy rzeczywiście był skazany na samotność i pustkę, czy już wiecznie miał nieść innym tylko rozczarowanie i zawód? Musiała być przy wagonach, ale przecież musiał minąć jej, by dojść do własnego - ucieczka zresztą i tak była dobrym planem na krótki dystans, bo prędzej czy później i tak musiałby się z nią skonfrontować. Może lepiej było mieć to z głowy wcześniej? Poczuł na sobie jej wzrok, gdy objawiła się wreszcie na horyzoncie, jej drobna sylwetka odznaczała się wyraźnie na dachu wagonu, którego wybór nie stanowił niespodzianki. Oczywiście, że ją tutaj znalazł. On ją czy ona jego? Z dłońmi wbitymi w kieszenie kurtki przystanął pod jej wagonem, zadzierając głowę w górę, ku niej. Żałośnie brzmiało jak całkiem trafne określenie, może wyglądu, a na pewno samopoczucia. Nie poprawiało tego nieprzerwane wspomnienie słodkiej nocy. Czy to w ten sposób jego mama poznała jego skretyniałego ojca? Czy tym był właśnie - takim samym kretynem jak on? Tak bardzo nie chciał. Wzruszył lekko ramieniem, nie zaprzeczając jej słowom, szukając w myślach odpowiedniej riposty. Był jednak zmęczony. Myślał powoli albo nawet wcale.
- Nie za wcześnie na alkohol? - zapytał w końcu w odwecie, z uwagą lustrując odległość między dachem a ziemią. Wspinał się na bliźniaczy setki razy, nie stanowiło to dla niego żadnego problemu, przeważnie nie. Niewyspany nie był tego wcale taki pewny. Skryte w kieszeniach kurtki pięści rozluźniły się i zacisnęły kilka razy. - Posuń się - poprosił, lecz nie czekał na reakcję, wyciągając dłonie, by cofnąć się dwa kroki, wciąż sceptycznie oceniając odległość. Dwa głębokie wdechy, przecież to nic. Pół kroku ku niebu, niewiele więcej. Rzucił się na wagon biegiem: po to, by wybić się od pionowej ściany i zatrzymać na dłoniach na dachu, wciągnął się na niego nieco ociężale, ale z sukcesem gramoląc się na górę. Bez pytania, bo nigdy nie pytał - nie tylko ciałem, ale i charakterem miał sporo wspólnego z leżącym przy niej kotem, którego zresztą całkiem zignorował. Usiadł obok, wyciągając rękę po trzymaną przez nią butelkę. No dalej, Fin, miejmy to z głowy. Przywal mi do końca i zapomnimy o sprawie. Nie?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Prawda bywała okrutna. Jak ostrze noża przewiercała się przez wnętrzności, docierając w końcu do samego serca, przeszywając je na wskroś. W odpowiednich dłoniach potrafiła być delikatna, jak morska bryza lekko muskająca tafle istnienia. Ale ręce Finnie nie potrafiły być łagodne, nieporadnie zaciskały się na resztkach tego, co ofiarował jej los i nie bacząc na siłę, jaka drzemała w smukłych palcach, kurczowo starała się trzymać wszystko razem. Uderzała więc celnie, podsycana płomieniami pod jasną skórą się tlącymi, ogniem temperament porywczy oblekając. Uderzała celnie, ale czy potrzebnie? Opuszki sunęły po gładkiej sierści drzemiącego kota, gdy ciemne brwi marszczyły się nieznacznie. Czy miała w ogóle prawo się mieszać? Dotąd sądziła, że w zasadzie nie. Że wściubianie nosa w nie swoje sprawy nie służyłoby nikomu, zwłaszcza jej. Pozostawanie na neutralnym gruncie, słuchanie, acz niewpraszanie się w intymne kwestie zapewniały spokój. Wszyscy byli przecież dorośli, rozsądni. Tak jej się wydawało, do czasu. Do czasu aż chłopiec o niewidzialnych skrzydłach nie zniknął, powracając później z ogromną blizną na ciele, jeszcze większą w duszy. Do chwili, w której opowieść o niezrozumiałym zachowaniu wydobyła się spomiędzy ładnie skrojonych ust, muśniętych elegancką szminką, wypominające okropność postępowania oraz zaręczyny znikąd. Do momentu, w którym popiół spojrzenia nie spoczął na pergaminie zdradzającym kolejną wspaniałą nowinę. I nie potrafiła przymknąć powiek, odwrócić wzroku, zacisnąć warg w wąską linię, a następnie zignorować całą tę sytuację. Bo popełniał błąd. Nawet jeśli tak bardzo spieszno było mu do ożenku, do znalezienia oparcia oraz zrozumienia w ramionach witających go ciepło, to jeden dzień znajomości nie był wystarczający do takiego kroku. Nie mógł. Naturalnie, bo ty wiesz najlepiej, coś złośliwego szeptem musnęło małżowinę ucha, wywołując czerwień na policzkach. Wiem, odpowiedziała niemo, knykcie bielały od uścisku na butelce. Wiedziała aż nazbyt dobrze, dlatego nie chciała, naprawdę nie chciała, żeby akrobata, o oczach pełnych nadziei oraz pasji w błękicie zaklętych, został skrzywdzony. Żeby jego wnętrze nie ogarnął popiół oraz śnieg, umysł nie skrył się pod materiałem nieufności, gdy tak patrząc na kierowany w jego stronę uśmiech, będzie zastanawiał się nad jego szczerością. Czy miły gest kierowany ku niemu, nie jest, aby podstępem kolejnym, a za wyrazem słodkim nie czai się wykalkulowane okrucieństwo? To nie było dobre, takie życie. Nie było ani zdrowe, ani przyjemne. Więc dlaczego ty w tym trwasz? Złośliwostka nadal nawiedzała myśli, acz tym razem tylko się skrzywiła. Nazbyt bojąc się tego, do czego mogłaby się przyznać. Kuląc ramiona, pociągnęła kolejny łyk. Słusznie czy nie, wzniosła głos, sowa Nailah pofrunęła nim złość zeń opadła i została...z czym? Z wyrzutami sumienia? Z zawstydzeniem? Z poczuciem, że mimo wszystko nie żałuje surowych zdań w przypływie przez język zesłanych? Przestań. Nie chciała się nad tym zastanawiać, nie musiała się zastanawiać. Nie teraz, nie o poranku, kiedy każdy słodko drzemał, a mimo to trzepot skrzydeł jeszcze niedawno przeciął chłód powietrza. Rozchyliła wreszcie wargi, wydobywając zeń pieśń, łudząc się, że chociaż śpiew ukoi chaos emocji, uporządkuje wszystko, co się właśnie rozpadało. Jednak śpiew nie przywiódł spokoju, miast tego zwabił męską sylwetkę, na której raptownie jął ciążyć ciężar całego świata. Było warto? Pytanie pojawia się niespodziewanie i Finley nie wie, czy było ono kierowane do niej, czy do niego. Milknie, zaczepia słownie, nie próbuje się dopytywać samej siebie.
- To zależy, jeśli miał on być powitaniem słońca, to powiedziałabym, że jest raczej na niego za późno - odpowiedziała wreszcie, przerywając starcie szarości z niebieskim kolorytem. Kącik ust zadrgał, nie uniósł się jednak, kiedy jak mała dziewczynka machała nogami, przesuwając się z wyraźną, acz nader teatralną niechęcią jak prosił. Przytrzymała zapobiegawczo Costi, przed nerwową ucieczką, uspokajająco gładząc kocią głowę, gdy obserwowała jak Carrington wybija się, jak leci, jak wspina się wdzięcznie na sam dach, jakby nie był on żadną przeszkodą pomimo zmęczenia, jakby był on tylko początkiem, bo kolejny cel to samo niebo. Finnie przygryza dolną wargę, wzrok ogniskując na niezadowolonym kocie, nim kieruje go wreszcie na chłopca obok, na jego wyciągniętą rękę. Przysuwa się, ignorując ten gest, zamiast tego dłonią sięga ku jego twarzy, delikatnie odsuwając z jego oczu niesforne blond kosmyki. I widzi w nich zmęczenie, dostrzega zawstydzenie, bólu jednak nie ma. Jeszcze. Odsuwa się, podając w końcu wyczekiwany alkohol. Pozwala mu pociągnąć łyk, potem drugi, nim westchnie przeciągle. Czekał na to, jak zbity pies na kolejny, końcowy raz.
- Powinnam złożyć ci gratulacje? - pyta tancerka, ruchem dłoni prosząc o zwrot swej własności. Mógł cierpieć moralnie, to jednak nie usprawiedliwiało całkowitego zawłaszczenia trunkowego, ona też zamierzała czuć się dziś fatalnie.
- To zależy, jeśli miał on być powitaniem słońca, to powiedziałabym, że jest raczej na niego za późno - odpowiedziała wreszcie, przerywając starcie szarości z niebieskim kolorytem. Kącik ust zadrgał, nie uniósł się jednak, kiedy jak mała dziewczynka machała nogami, przesuwając się z wyraźną, acz nader teatralną niechęcią jak prosił. Przytrzymała zapobiegawczo Costi, przed nerwową ucieczką, uspokajająco gładząc kocią głowę, gdy obserwowała jak Carrington wybija się, jak leci, jak wspina się wdzięcznie na sam dach, jakby nie był on żadną przeszkodą pomimo zmęczenia, jakby był on tylko początkiem, bo kolejny cel to samo niebo. Finnie przygryza dolną wargę, wzrok ogniskując na niezadowolonym kocie, nim kieruje go wreszcie na chłopca obok, na jego wyciągniętą rękę. Przysuwa się, ignorując ten gest, zamiast tego dłonią sięga ku jego twarzy, delikatnie odsuwając z jego oczu niesforne blond kosmyki. I widzi w nich zmęczenie, dostrzega zawstydzenie, bólu jednak nie ma. Jeszcze. Odsuwa się, podając w końcu wyczekiwany alkohol. Pozwala mu pociągnąć łyk, potem drugi, nim westchnie przeciągle. Czekał na to, jak zbity pies na kolejny, końcowy raz.
- Powinnam złożyć ci gratulacje? - pyta tancerka, ruchem dłoni prosząc o zwrot swej własności. Mógł cierpieć moralnie, to jednak nie usprawiedliwiało całkowitego zawłaszczenia trunkowego, ona też zamierzała czuć się dziś fatalnie.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Utkwił spojrzenie błękitnych tęczówek w jej błyszczących źrenicach, gdy przybliżyła się ku niemu - nie odsunęła z odrazą - niemal czułym gestem odsłaniając z oczu rozczochrane skokiem włosy, nie do końca rozumiał jej badawczy wzrok, szukała czegoś: czegoś, czego nie znalazła, o co chodzi, Fin? Gest przypomniał mu o tym, że wreszcie znalazł się w domu, wśród bliskich - trwał tak chwilę dłużej niż ona, dopiero po chwili skrzywił się, jakby promień słońca dostał się do jego oka, choć to zakrywały chmury: było mu tak przeraźliwie wstyd jak chyba jeszcze nigdy w życiu. Coś go opętało, magia, przedziwny zapach świdrujący w nozdrzach przez cały ten czas - tylko dlaczego pachniało tam, wysoko w górach, starą rybą?
- Słońce nie lubi alkoholu - zawyrokował nagle, unosząc wzrok w przestworza: jak gdyby wypatrując wspomnianego. Z pełną powagą, choć tej w słowach nie było, mówił o koncepcie zbyt abstrakcyjnym, by móc go za takiego wziąć. Ucieczka w abstrakcję pozwalała uciec od tematu, przez chwilę pozwolić udawać, że problem wiodący go przez ten marsz wstydu wcale nie zaistniał. Może nie istniał, spotkał piękną kobietę i spędził z nią piękną noc. Ale skoro wszystko było dobrze, dlaczego nie czuł się wcale dobrze? - Gdyby lubiło, nie raziłoby tak mocno w oczy następnego ranka - dodał, sam czuł się jak gdyby był na kacu - choć nie był na nim wcale. Czy to stawiało go w lepszej pozycji? Alkohol byłby przynajmniej wytłumaczeniem, tak - nie miał nawet tego. - Chyba, że chciałaś je przegnać - dodał, wzruszając lekko ramieniem. - To ci się nawet udało - westchnął, odbierając butelkę, by pociągnąć z niej łyk, potem drugi - zdecydowanie zbyt duży, by uznać go za grzeczny. Nie spojrzał jej w oczy, kiedy odbierała od niego alkohol, zamiast tego wyciągając się na plecy, kładąc na dachu wagonu; spojrzenie utkwione w chmurach nie miało jak zbłądzić na jej twarz, ale leniwie przesuwające się jasne obłoki nie niosły wcale odprężenia. Czy powinien do niej napisać? Czy poczekać, aż odezwie się ona? Czy powinni utrzymać kontakt? Nic poza tą jedną nocą ich przecież nie łączyło.
Może jeszcze poza zaręczynami, o których mu brutalnie przypomniała - on zdążył zapomnieć.
- Nora ci powiedziała - zgadnął, nie zapytał, nie było innej drogi. Treść listów pamiętał mętnie, może to i lepiej - nawet jeśli zapaść się ze wstydu mocniej niż już się to stało nie byłby pewnie w stanie. Zakrył oczy dłońmi, jak ptak sądząc, że to sprawi, że świat zniknie: ale gdy je odsunął wszystko wokół, ku jego rozczarowaniu, wciąż trwało na miejscu. Zignorował kotkę pana Carringtona, która spoglądała na niego wyjątkowo nieufnie - wyczuwając pewnie wczorajszy zapach. Gdyby nigdy nie widział ich razem, byłby pewien, że była tylko jego animagicznym kształtem. - Nie wydaje mi się - odparł w końcu, z wyraźną pretensją w głosie. Trudno stwierdzić, czy stosował ją wobec niej czy wobec świata, z pewnością miał prawo wystosować ją tylko względem samego siebie, ale na to był za mało rozsądny i za bardzo emocjonalny. - Nie biorę żadnego ślubu - oznajmił ze zdecydowaniem, stanowczością, jak gdyby w istocie powziął zamiar całkiem poważny i - co rzadkie - przemyślany. - Ani dzisiaj ani nigdy - Ani z Aurorą ani z nikim innym. Już nigdy. - Myślisz, że to zawsze tak wygląda, Fin? Właściwie tak, kiedy zjesz za dużo słodyczy, wymiotujesz. Nie da się jeść cukru cały czas - snuł dalej, tonem jak gdyby uważał, że jego wysublimowana metafora będzie zrozumiała dla każdego, a już na pewno dla niej. - Spróbowałem tylko raz - wytłumaczył się, wciąż z wyrzutem. - Jeden cholerny gryz ciastka, rozumiesz? - Skąd miałaby rozumieć, nieistotne. - Ktoś je zostawił w moim wagonie, na oknie. Wziąłem je do ręki, ugryzłem i nagle zmieniło się wszystko. Wszystko! - Dramatycznie wyrzucił przed siebie obie ręce, które zaraz opadły na jego głowę, ściągając w tył włosy. - Deportowało mnie w jakąś zapyziałą dziurę w Szkocji, do górskiego schroniska, wszędzie śmierdziało rybą, a ze mną... a przy mnie... - Była piękna, dobra i wrażliwa, tak ją zapamiętał. Co gorsza, wykorzystał ją - jak zwierzę. Nie był taki. Nie chciał być taki. Nie tego pragnął od życia. Połączyło ich coś, co nie powinno, przecież nawet się nie znali. - ... nieważne - burknął od niechcenia.
- Słońce nie lubi alkoholu - zawyrokował nagle, unosząc wzrok w przestworza: jak gdyby wypatrując wspomnianego. Z pełną powagą, choć tej w słowach nie było, mówił o koncepcie zbyt abstrakcyjnym, by móc go za takiego wziąć. Ucieczka w abstrakcję pozwalała uciec od tematu, przez chwilę pozwolić udawać, że problem wiodący go przez ten marsz wstydu wcale nie zaistniał. Może nie istniał, spotkał piękną kobietę i spędził z nią piękną noc. Ale skoro wszystko było dobrze, dlaczego nie czuł się wcale dobrze? - Gdyby lubiło, nie raziłoby tak mocno w oczy następnego ranka - dodał, sam czuł się jak gdyby był na kacu - choć nie był na nim wcale. Czy to stawiało go w lepszej pozycji? Alkohol byłby przynajmniej wytłumaczeniem, tak - nie miał nawet tego. - Chyba, że chciałaś je przegnać - dodał, wzruszając lekko ramieniem. - To ci się nawet udało - westchnął, odbierając butelkę, by pociągnąć z niej łyk, potem drugi - zdecydowanie zbyt duży, by uznać go za grzeczny. Nie spojrzał jej w oczy, kiedy odbierała od niego alkohol, zamiast tego wyciągając się na plecy, kładąc na dachu wagonu; spojrzenie utkwione w chmurach nie miało jak zbłądzić na jej twarz, ale leniwie przesuwające się jasne obłoki nie niosły wcale odprężenia. Czy powinien do niej napisać? Czy poczekać, aż odezwie się ona? Czy powinni utrzymać kontakt? Nic poza tą jedną nocą ich przecież nie łączyło.
Może jeszcze poza zaręczynami, o których mu brutalnie przypomniała - on zdążył zapomnieć.
- Nora ci powiedziała - zgadnął, nie zapytał, nie było innej drogi. Treść listów pamiętał mętnie, może to i lepiej - nawet jeśli zapaść się ze wstydu mocniej niż już się to stało nie byłby pewnie w stanie. Zakrył oczy dłońmi, jak ptak sądząc, że to sprawi, że świat zniknie: ale gdy je odsunął wszystko wokół, ku jego rozczarowaniu, wciąż trwało na miejscu. Zignorował kotkę pana Carringtona, która spoglądała na niego wyjątkowo nieufnie - wyczuwając pewnie wczorajszy zapach. Gdyby nigdy nie widział ich razem, byłby pewien, że była tylko jego animagicznym kształtem. - Nie wydaje mi się - odparł w końcu, z wyraźną pretensją w głosie. Trudno stwierdzić, czy stosował ją wobec niej czy wobec świata, z pewnością miał prawo wystosować ją tylko względem samego siebie, ale na to był za mało rozsądny i za bardzo emocjonalny. - Nie biorę żadnego ślubu - oznajmił ze zdecydowaniem, stanowczością, jak gdyby w istocie powziął zamiar całkiem poważny i - co rzadkie - przemyślany. - Ani dzisiaj ani nigdy - Ani z Aurorą ani z nikim innym. Już nigdy. - Myślisz, że to zawsze tak wygląda, Fin? Właściwie tak, kiedy zjesz za dużo słodyczy, wymiotujesz. Nie da się jeść cukru cały czas - snuł dalej, tonem jak gdyby uważał, że jego wysublimowana metafora będzie zrozumiała dla każdego, a już na pewno dla niej. - Spróbowałem tylko raz - wytłumaczył się, wciąż z wyrzutem. - Jeden cholerny gryz ciastka, rozumiesz? - Skąd miałaby rozumieć, nieistotne. - Ktoś je zostawił w moim wagonie, na oknie. Wziąłem je do ręki, ugryzłem i nagle zmieniło się wszystko. Wszystko! - Dramatycznie wyrzucił przed siebie obie ręce, które zaraz opadły na jego głowę, ściągając w tył włosy. - Deportowało mnie w jakąś zapyziałą dziurę w Szkocji, do górskiego schroniska, wszędzie śmierdziało rybą, a ze mną... a przy mnie... - Była piękna, dobra i wrażliwa, tak ją zapamiętał. Co gorsza, wykorzystał ją - jak zwierzę. Nie był taki. Nie chciał być taki. Nie tego pragnął od życia. Połączyło ich coś, co nie powinno, przecież nawet się nie znali. - ... nieważne - burknął od niechcenia.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nieskończoność błękitu zaklęta w czerni pierścieni zdawała się czysta, cieni bólu pozbawiona, choć skry wstydu wciąż tańczyły wokół smolistych źrenic, gotowych uciec w każdej chwili przed popielatym spojrzeniem. Więc i ona uciekła, wzrokiem sięgając przestrzeni przed sobą, pełnej wagonów oraz namiotów pyszniących się w oddali. Nie napawała się jego zakłopotaniem, ni cień satysfakcji nie objawił się wcale, tak jak skrucha nie zaległa na wyrazistych rysach młodzieńca. Czy w ogóle powinna mieć miejsce? Był dorosły, powinien brać odpowiedzialność za swoje czyny, na każdą podjętą przez siebie decyzję przecież miał baczenie, a jednak zdania wypowiedziane sprzed ledwie dni paru, te zsyłane przez eteryczne dziewczątko, śliczne i eleganckie jak ze snu, nie potrafiły dać spokoju tancerce. Nie mieszaj się, nakazywał rozum, wepchnij palec w mrowisko, zarządzało serce i chyba jedynym sensownym wyjściem było zanurzyć wargi w alkoholu, przemilczeć jedno i wspomnieć drugie. Nie żałowała, a jednocześnie nie potrafiła wykonać odpowiedniego kroku. Żałosne, miała chęć westchnąć sama nad sobą, uwiązana pętami własnego charakteru, zaciekle walczącego między troską, a potrzebą wycofania się. Dłoń ułożyła na główce kota uspokajająco, po oddechu głębszym mogąc na nowo zwrócić się w kierunku akrobaty.
- Słońce nie lubi sekretów, ni tajemnic - odpowiedziała spokojnie, sunąc opuszkami po gładkim futrze zwierzęcia - Razi, ponieważ ci, którzy piją nocą, pragną ukryć przed nim swoją prawdziwą twarz oraz prawdę, jaką w sobie kryją - znowu tańczył, wirował ze słowami, próbując utkać zeń wizję nierealną, nadać sens, który jawił się tylko w jego umyśle, zapominając, iż nie występował on już samotnie, że blondynka również potrafiła dostosować się do jego rytmu - I jeśli je przepłoszyłam, to tylko po to, by zrobić miejsce drugiemu słońcu. Ono nie uciekło, zostało, chociaż swój blask za chmurną miną kryje - mówiła, łokieć opierając na kolanie, na otwartej ręce wspierając policzek, tylko w ten sposób mogła się powstrzymać przed pstryknięciem go w nos. Bo to nie była pora na melancholijne wywody o niczym, ni dziecięce zaczepki zachęcające do podjęcia się psot i zabaw na Arenie, udowodnienia, które z nich lepiej wykona piruet na przerośniętym ego partnera. Więc na co? Coś w niej pyta, szepce nieprzyjemnie i Finnie nie do końca wie, czy jest gotowa. Na zawód, na złość, na bezsilność. Na kolejne kobiece łzy oraz opowieści niszczące obraz kogoś, kto wydawał się dotąd szczery i znajomy. Nikt nie jest idealny, próbowała się upomnieć, Marcel zdecydowanie taki nie był. Tylko ta frywolna nuta, to pragnienie wolności zaklęte w każdym ruchu atletycznego ciała, pozwalały przymykać oko na wszelkie wady, ciepło uśmiechu zmywało nieprzyjemny dreszcz, gdy emocje przejmowały władzę nad jego ustami, wyrzucającymi z siebie co tylko ślina na język przyniesie. Zmarszczyła brwi, poruszyła prawą nogą, zezując na ziemię pod nimi. Musiała się bać, stwierdza nagle, Frances zostawiona tutaj w zrywie złości.
- I pokazała - reaguje machinalnie, wciąż wpatrzona w dół, w ziemię przetartą szlakiem śladów stóp kręcących się między wagonami w zaaferowaniu. Odsuwa ramię, pozwala kocurowi zejść z kolana już właściwie, który to przeciąga się z prychnięciem. Nie oferowała mu więcej przysmaków, więc ich małe towarzyskie spotkanie najwyraźniej dobiegło końca. Obserwując zwierzę, uwagę swoją przesunęła na Carringtona, rozłożonego na dachu niby krewniak Costi - Nie wydaje ci się - czy brzmi, jakby była rozbawiona? Może jest, a może to lekkie zwątpienie zakrada się do głosu - A jednak zawieje odpowiedni wiatr i to za nim pójdziesz, uznając, że może to jednak to - przygryza dolną wargę, po czym wzrusza ramionami - Tylko wtedy pamiętaj, żeby mieć kilka miesięcy odstępu od poprzedniego podmuchu - dodaje, nieco igrając z jego jakże godnym podziwu zdecydowaniem. Jedną prawdę uznawał teraz, drugą za fakt weźmie, kiedy kapryśnie zdecyduje, iż tak jest dla niego lepiej. To kochliwa natura, czy może naiwność? Ślubu w każdym bądź razie nie będzie, to dobrze, nie musi myśleć nad prezentem, który zawierałby w sobie przesłanie: jestem tobą głęboko rozczarowana, popełniasz ogromny błąd, ale życzę ci szczęścia na tej drodze usłanej niepewnościami, być może nie zniszczycie sobie życia. Całuski, Finnie. Chyba takiego podarku nie znajdzie w sklepie z przedmiotami za parę sykli, a więcej oszczędności jako takich nie miała.
- Na początku tak - mruczy, kiedy zaczął swój wywód. Mówił o miłości? O pojedynczym zrywie szczęścia? O tym upojeniu zmianą stanu cywilnego? Używaj normalnych sformułowań Marcel, twoje metafory nie sprawiają, że brzmi to mądrze, lecz nie mówi tego, tylko dlatego, że złość zaraz wznieca płomyk pod jasną skórą a Finley prostuje się, marszcząc gniewnie brwi, odwrócona ku niemu całkowicie - Marceliusie S... Carrington - ton zaniża się niebezpiecznie - Czy. Ty. W. Swym. Niesamowitym. Geniuszu. Zżarłeś. Ciastko. Niewiadomego. Pochodzenia? - i nawet nie chodziło o to, że się zdrajca nie podzielił. Ba, byłoby wtedy bardzo, ale to bardzo niezręcznie, biorąc pod uwagę późniejszą sytuację, ale ten, ten pozbawiony rozumu oraz godności człowieczej dzieciuch, on... - A nie pomyślałeś może, tak przez króciutką sekundę, że na przykład to ciastko przyniosła jakaś postrzelona, zauroczona tobą czarownica i nafaszerowała je jakimś świństwem, żebyś robił dokładnie to, co sobie zażyczy? - kciuk oraz palec wskazujący do czoła przykłada, masując je zaciekle, bo między skrońmi słabe ćmienie się rozlegać zaczęło, zwiastując ból głowy. Byli artystami, całkiem rozpoznawalnymi, stałym repertuarem w ofercie pana Carringtona. To oczywiste, że zyskali jakichś sympatyków, fanów, wielbicieli, a niektórzy z nich nie byli normalni. Dlatego nie powinno się ufać drobiazgom, które nie były podpisane liścikiem od kogoś z trupy. Oddychaj Finnie, nie możesz zrzucić go z dachu, nawet go lubisz, a poza tym nie jesteś furiatką. Nie jest? Nie jest - Twoja Aurora, dobra i piękna? - zgadła, chociaż nie było to takie trudne.
- Słońce nie lubi sekretów, ni tajemnic - odpowiedziała spokojnie, sunąc opuszkami po gładkim futrze zwierzęcia - Razi, ponieważ ci, którzy piją nocą, pragną ukryć przed nim swoją prawdziwą twarz oraz prawdę, jaką w sobie kryją - znowu tańczył, wirował ze słowami, próbując utkać zeń wizję nierealną, nadać sens, który jawił się tylko w jego umyśle, zapominając, iż nie występował on już samotnie, że blondynka również potrafiła dostosować się do jego rytmu - I jeśli je przepłoszyłam, to tylko po to, by zrobić miejsce drugiemu słońcu. Ono nie uciekło, zostało, chociaż swój blask za chmurną miną kryje - mówiła, łokieć opierając na kolanie, na otwartej ręce wspierając policzek, tylko w ten sposób mogła się powstrzymać przed pstryknięciem go w nos. Bo to nie była pora na melancholijne wywody o niczym, ni dziecięce zaczepki zachęcające do podjęcia się psot i zabaw na Arenie, udowodnienia, które z nich lepiej wykona piruet na przerośniętym ego partnera. Więc na co? Coś w niej pyta, szepce nieprzyjemnie i Finnie nie do końca wie, czy jest gotowa. Na zawód, na złość, na bezsilność. Na kolejne kobiece łzy oraz opowieści niszczące obraz kogoś, kto wydawał się dotąd szczery i znajomy. Nikt nie jest idealny, próbowała się upomnieć, Marcel zdecydowanie taki nie był. Tylko ta frywolna nuta, to pragnienie wolności zaklęte w każdym ruchu atletycznego ciała, pozwalały przymykać oko na wszelkie wady, ciepło uśmiechu zmywało nieprzyjemny dreszcz, gdy emocje przejmowały władzę nad jego ustami, wyrzucającymi z siebie co tylko ślina na język przyniesie. Zmarszczyła brwi, poruszyła prawą nogą, zezując na ziemię pod nimi. Musiała się bać, stwierdza nagle, Frances zostawiona tutaj w zrywie złości.
- I pokazała - reaguje machinalnie, wciąż wpatrzona w dół, w ziemię przetartą szlakiem śladów stóp kręcących się między wagonami w zaaferowaniu. Odsuwa ramię, pozwala kocurowi zejść z kolana już właściwie, który to przeciąga się z prychnięciem. Nie oferowała mu więcej przysmaków, więc ich małe towarzyskie spotkanie najwyraźniej dobiegło końca. Obserwując zwierzę, uwagę swoją przesunęła na Carringtona, rozłożonego na dachu niby krewniak Costi - Nie wydaje ci się - czy brzmi, jakby była rozbawiona? Może jest, a może to lekkie zwątpienie zakrada się do głosu - A jednak zawieje odpowiedni wiatr i to za nim pójdziesz, uznając, że może to jednak to - przygryza dolną wargę, po czym wzrusza ramionami - Tylko wtedy pamiętaj, żeby mieć kilka miesięcy odstępu od poprzedniego podmuchu - dodaje, nieco igrając z jego jakże godnym podziwu zdecydowaniem. Jedną prawdę uznawał teraz, drugą za fakt weźmie, kiedy kapryśnie zdecyduje, iż tak jest dla niego lepiej. To kochliwa natura, czy może naiwność? Ślubu w każdym bądź razie nie będzie, to dobrze, nie musi myśleć nad prezentem, który zawierałby w sobie przesłanie: jestem tobą głęboko rozczarowana, popełniasz ogromny błąd, ale życzę ci szczęścia na tej drodze usłanej niepewnościami, być może nie zniszczycie sobie życia. Całuski, Finnie. Chyba takiego podarku nie znajdzie w sklepie z przedmiotami za parę sykli, a więcej oszczędności jako takich nie miała.
- Na początku tak - mruczy, kiedy zaczął swój wywód. Mówił o miłości? O pojedynczym zrywie szczęścia? O tym upojeniu zmianą stanu cywilnego? Używaj normalnych sformułowań Marcel, twoje metafory nie sprawiają, że brzmi to mądrze, lecz nie mówi tego, tylko dlatego, że złość zaraz wznieca płomyk pod jasną skórą a Finley prostuje się, marszcząc gniewnie brwi, odwrócona ku niemu całkowicie - Marceliusie S... Carrington - ton zaniża się niebezpiecznie - Czy. Ty. W. Swym. Niesamowitym. Geniuszu. Zżarłeś. Ciastko. Niewiadomego. Pochodzenia? - i nawet nie chodziło o to, że się zdrajca nie podzielił. Ba, byłoby wtedy bardzo, ale to bardzo niezręcznie, biorąc pod uwagę późniejszą sytuację, ale ten, ten pozbawiony rozumu oraz godności człowieczej dzieciuch, on... - A nie pomyślałeś może, tak przez króciutką sekundę, że na przykład to ciastko przyniosła jakaś postrzelona, zauroczona tobą czarownica i nafaszerowała je jakimś świństwem, żebyś robił dokładnie to, co sobie zażyczy? - kciuk oraz palec wskazujący do czoła przykłada, masując je zaciekle, bo między skrońmi słabe ćmienie się rozlegać zaczęło, zwiastując ból głowy. Byli artystami, całkiem rozpoznawalnymi, stałym repertuarem w ofercie pana Carringtona. To oczywiste, że zyskali jakichś sympatyków, fanów, wielbicieli, a niektórzy z nich nie byli normalni. Dlatego nie powinno się ufać drobiazgom, które nie były podpisane liścikiem od kogoś z trupy. Oddychaj Finnie, nie możesz zrzucić go z dachu, nawet go lubisz, a poza tym nie jesteś furiatką. Nie jest? Nie jest - Twoja Aurora, dobra i piękna? - zgadła, chociaż nie było to takie trudne.
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Zmrużył oczy, próbując przez chmury dostrzec słońce, o którym mówiła, typowa angielska pogoda przysłaniała je kłębiącą się gęstwiną chmur. Wyciągnął się w tył, prężąc kręgosłup łaknący wolności, niewygodna nocna pozycja sprawiła, że czuł się ściśnięty. Przez chwilę milczał, jakby całkiem poważnie trawiąc jej słowa, zastanawiał się, myślał, sądząc po minie całkiem intensywnie.
- Chcesz powiedzieć, że nawet słońce ocenia pogubionych nocą? Czy nie powinno być tym mądrzejszym, doświadczonym, przecież jest wieczne, drogowskazem, który wskaże właściwą drogę, zamiast wzdychać nad tą źle obraną? - zapytał z niezadowoleniem, z pretensją kierowaną do świata, gdzie szukać wskazówek, jeśli cały świat przysięgał się przeciwko? Tak widział słońce: jako mentora, nie kpiarza, i choć jego oburzenie wydało się szczere, to pozbawione znaczenia wobec tego, że słońce - mimo wszystko - było tylko jedną z wielu gwiazd. Inną, bo świecącą jaśniej, a jednak jedną z wielu w wielkim wszechświecie, zatem pozbawioną większego znaczenia. Westchnął. Jeśli nawet słońce nie było wyjątkowe - dlaczego sądził, że on mógł takim być? Zsunął dłonie ze skroni, strącając dłonie w tył, by położyć na nich głowę. Dach może nie był tak czysty, by się na nim kłaść, ale wydawało się, że to ostatnie, co go interesuje.
Przewrócił oczyma, czy nie mogła tego zachować dla siebie? Naprawdę? Czy on nie mógł... po co w ogóle wysyłał te cholerne listy? Kompletnie nie panował nad niczym, co robił. Nie potrafił wyjaśnić ani jednego swojego ruchu. Decyzji. Zachowania. Skrzywił się, kiedy porównała te dwie sytuacje, były przecież skrajnie inne. Tutaj - stracił nad sobą kontrolę, przy Frances próbował być odpowiedzialny jak nigdy.
- Daj spokój - mruknął. - Nic mi się nie wydawało, bo nie myślałem. Nie byłem sobą. Nie wiem, dlaczego się tak zachowywałem, nie potrafię tego niczym wytłumaczyć. Myślisz, że to mogła być magia? - Czy to go usprawiedliwiało w jakikolwiek sposób? Czy może to teraz - usprawiedliwiał się sam przed sobą? - Chodzi ci o Frances? Myślałem, że jest inna - że mówiąc, że go kocha, naprawdę miała to na myśli. Nie miała, przecież już wiedział. Wolała wyjść za człowieka, którego rzekomo nie darzyła uczuciem. - Za dużo myślę - westchnął, wyrażając ból myślenia. Myślał zdecydowanie za mało, ale to pozostawało poza sferą jego świadomości. Nabrał powietrza w płuca, gdy przyznała, że początki zawsze takie były, z zaskoczeniem przyjmując tak późniejszą zmianę jej tonu, jak pozycji. Oparł się łokciami o dach wagonu, unosząc do pozycji półleżącej, nie rozumiejąc użytej pełnej formy imienia - nikt nigdy nie zwracał się do niego w taki sposób. Nie lubił tego, kojarzyło mu się z ojcem. Zamrugał, raz i drugi, otwierając szerzej błękitne oczy, jakby w ten sposób łatwiej mogło mu przyjść wsłuchać się w sens wypowiedzianych przez nią słów, składał słowa w zdania powoli. - Och - odpowiedział z zastanowieniem, przenosząc wzrok przed siebie. Nie spojrzał na to w ten sposób, że to mogło być niebezpieczne. Podstępne. Że ktoś mógł próbować zrobić mu krzywdę - właściwie, po co? Nigdy nikogo nie skrzywdził, a ludzie, którzy mogli chcieć go zabić ze względu na krew, nie sięgaliby z pewnością po tak wysublimowane metody. Zarżnęliby go tak po prostu, w biały dzień i na ulicy. - Nie - odpowiedział zatem rozbrajająco szczerze, szybciej niż przeszło mu na myśl, że to było właściwie retoryczne pytanie. - Myślałem, że ktoś chciał być miły i zostawił je na oknie - wytłumaczył się bez przekonania, przypominając sobie, że po prawdzie w pierwszej chwili pomyślał, że zostawiła mu je Finnie. Przygryzł wargę. - Myślisz, że ktoś mógłby - zaczął, zastanawiając się nad jej słowami. Wahał się pomiędzy zaprzeczeniem a zaciekawieniem. - Ona na pewno by tego nie zrobiła - oznajmił od razu, biorąc w obronę Aurorę - zupełnie tak, jak gdyby znał ją dłużej, niż parę godzin, z czego większość czasu nie spędzili bynajmniej na rozmowie. Ona nie, a ktoś inny? Dziewczyny nie uganiały się za nim na ulicy, nie wdzierały się do cyrku, różnie reagowały na samych występach, ale przecież nie rozpoznawały go poza Areną. Jego Aurora, dobra i piękna. Z jej słów rzeczywiście wynikało, że była wrażliwa i miała dobre serce, nie dało się jej też odmówić urody, nawet jeśli nieco dojrzalszej. I rano, gdy wytrzeźwiał, wciąż była bardzo ładna. Spojrzał na nią, dlaczego właściwie czuł potrzebę się jej tłumaczyć? Nie wiedział. Ale czuł. - To żałosne, prawda? - zapytał bez przekonania, gdy nagle coś rozświetliło jego oczy mocniej. - To dopiero zacznie być żałosne - uświadomił sobie, obracając głowę w drugą stronę - prawie zapomniał. - Musisz pójść ze mną do pana Carringtona. Musisz - oznajmił ze zdecydowaniem, tonem, który nie znosił sprzeciwu. - To kwestia życia i śmierci. Do niego też napisałem, zapytałem go o pozwolenie na ślub. Muszę to zabrać zanim to przeczyta. Jest szansa, że jeszcze nie zdążył otworzyć koperty - powtarzał, chyba bardziej sobie, chcąc dodać sobie otuchy.
- Chcesz powiedzieć, że nawet słońce ocenia pogubionych nocą? Czy nie powinno być tym mądrzejszym, doświadczonym, przecież jest wieczne, drogowskazem, który wskaże właściwą drogę, zamiast wzdychać nad tą źle obraną? - zapytał z niezadowoleniem, z pretensją kierowaną do świata, gdzie szukać wskazówek, jeśli cały świat przysięgał się przeciwko? Tak widział słońce: jako mentora, nie kpiarza, i choć jego oburzenie wydało się szczere, to pozbawione znaczenia wobec tego, że słońce - mimo wszystko - było tylko jedną z wielu gwiazd. Inną, bo świecącą jaśniej, a jednak jedną z wielu w wielkim wszechświecie, zatem pozbawioną większego znaczenia. Westchnął. Jeśli nawet słońce nie było wyjątkowe - dlaczego sądził, że on mógł takim być? Zsunął dłonie ze skroni, strącając dłonie w tył, by położyć na nich głowę. Dach może nie był tak czysty, by się na nim kłaść, ale wydawało się, że to ostatnie, co go interesuje.
Przewrócił oczyma, czy nie mogła tego zachować dla siebie? Naprawdę? Czy on nie mógł... po co w ogóle wysyłał te cholerne listy? Kompletnie nie panował nad niczym, co robił. Nie potrafił wyjaśnić ani jednego swojego ruchu. Decyzji. Zachowania. Skrzywił się, kiedy porównała te dwie sytuacje, były przecież skrajnie inne. Tutaj - stracił nad sobą kontrolę, przy Frances próbował być odpowiedzialny jak nigdy.
- Daj spokój - mruknął. - Nic mi się nie wydawało, bo nie myślałem. Nie byłem sobą. Nie wiem, dlaczego się tak zachowywałem, nie potrafię tego niczym wytłumaczyć. Myślisz, że to mogła być magia? - Czy to go usprawiedliwiało w jakikolwiek sposób? Czy może to teraz - usprawiedliwiał się sam przed sobą? - Chodzi ci o Frances? Myślałem, że jest inna - że mówiąc, że go kocha, naprawdę miała to na myśli. Nie miała, przecież już wiedział. Wolała wyjść za człowieka, którego rzekomo nie darzyła uczuciem. - Za dużo myślę - westchnął, wyrażając ból myślenia. Myślał zdecydowanie za mało, ale to pozostawało poza sferą jego świadomości. Nabrał powietrza w płuca, gdy przyznała, że początki zawsze takie były, z zaskoczeniem przyjmując tak późniejszą zmianę jej tonu, jak pozycji. Oparł się łokciami o dach wagonu, unosząc do pozycji półleżącej, nie rozumiejąc użytej pełnej formy imienia - nikt nigdy nie zwracał się do niego w taki sposób. Nie lubił tego, kojarzyło mu się z ojcem. Zamrugał, raz i drugi, otwierając szerzej błękitne oczy, jakby w ten sposób łatwiej mogło mu przyjść wsłuchać się w sens wypowiedzianych przez nią słów, składał słowa w zdania powoli. - Och - odpowiedział z zastanowieniem, przenosząc wzrok przed siebie. Nie spojrzał na to w ten sposób, że to mogło być niebezpieczne. Podstępne. Że ktoś mógł próbować zrobić mu krzywdę - właściwie, po co? Nigdy nikogo nie skrzywdził, a ludzie, którzy mogli chcieć go zabić ze względu na krew, nie sięgaliby z pewnością po tak wysublimowane metody. Zarżnęliby go tak po prostu, w biały dzień i na ulicy. - Nie - odpowiedział zatem rozbrajająco szczerze, szybciej niż przeszło mu na myśl, że to było właściwie retoryczne pytanie. - Myślałem, że ktoś chciał być miły i zostawił je na oknie - wytłumaczył się bez przekonania, przypominając sobie, że po prawdzie w pierwszej chwili pomyślał, że zostawiła mu je Finnie. Przygryzł wargę. - Myślisz, że ktoś mógłby - zaczął, zastanawiając się nad jej słowami. Wahał się pomiędzy zaprzeczeniem a zaciekawieniem. - Ona na pewno by tego nie zrobiła - oznajmił od razu, biorąc w obronę Aurorę - zupełnie tak, jak gdyby znał ją dłużej, niż parę godzin, z czego większość czasu nie spędzili bynajmniej na rozmowie. Ona nie, a ktoś inny? Dziewczyny nie uganiały się za nim na ulicy, nie wdzierały się do cyrku, różnie reagowały na samych występach, ale przecież nie rozpoznawały go poza Areną. Jego Aurora, dobra i piękna. Z jej słów rzeczywiście wynikało, że była wrażliwa i miała dobre serce, nie dało się jej też odmówić urody, nawet jeśli nieco dojrzalszej. I rano, gdy wytrzeźwiał, wciąż była bardzo ładna. Spojrzał na nią, dlaczego właściwie czuł potrzebę się jej tłumaczyć? Nie wiedział. Ale czuł. - To żałosne, prawda? - zapytał bez przekonania, gdy nagle coś rozświetliło jego oczy mocniej. - To dopiero zacznie być żałosne - uświadomił sobie, obracając głowę w drugą stronę - prawie zapomniał. - Musisz pójść ze mną do pana Carringtona. Musisz - oznajmił ze zdecydowaniem, tonem, który nie znosił sprzeciwu. - To kwestia życia i śmierci. Do niego też napisałem, zapytałem go o pozwolenie na ślub. Muszę to zabrać zanim to przeczyta. Jest szansa, że jeszcze nie zdążył otworzyć koperty - powtarzał, chyba bardziej sobie, chcąc dodać sobie otuchy.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Pląsały między sobą ich słowa, w tańcu splatając się z metaforą i rzeczywistością, nadając niezwykłości oraz zastanawiającej przyziemności słońcu troskliwie skrytemu za chmur szarością. Czy miało ono więcej znaczeń, czy tylko służyło by wygrzewać się w jego blasku, nie raczyło nigdy zdradzić, lecz gwiazdą wciąż było, a gwiazdy jak w piosence niedawno śpiewanej nie bardzo rozumiały bolączki ludzkie, pokładanie weń całego zaufania bzdurą się więc wydawało.
- A to nie księżyc zwykł drogę wskazywać i chować przed świtem wszystko to, czego pokazać w świetle dnia nie chcemy? Słońce pozwala widzieć więcej, jak ma nas kierować gdziekolwiek, gdy promienie oświetlają niemal każdy zakamarek? - tym razem ona pyta, z zastanowieniem drzemiącym w głosie, może trochę z rozbawieniem na poszczególnych zgłoskach, kiedy tak się zagłębia w tę jakże intrygującą, pełną przekazów rozmowę. Nie spodziewała się od niego o symbolice słyszeć, uczucia, jakie żywił, zresztą wykraczały poza filozoficzne dysputy, wykluczając ich teoretyczny sens, a żal, jaki dźwięczał w jego głosie, był nazbyt szczery, żywy wobec gorejącej kuli, jakby to ona odpowiadała za wszystkie krzywdy mu uczynione. A może to nie słońce, a sama dziewczyna na dachu winna im była, zawzięcie rozdrapując ledwo zasklepione rany, drażniąc już i tak niespokojną duszę młodzieńca, nie pozwalając mu zapomnieć, oddać się w słodkie nieistnienie zmącone ciepłem alkoholu. Była jak jeden wielki wyrzut sumienia w swej niewielkiej postaci, z popielatymi oczami przebijającymi się śmiało przez niefrasobliwości barierę, przez powłokę zranionego chłopca, jaką się otaczał, kiedy coś nie szło tak, jakby sobie tego życzył. Nie byłem sobą, nie potrafię tego wytłumaczyć, wymówki wypadały spomiędzy wąskich ust z lekkością, zrzucając wszelką odpowiedzialność na czynniki inne niż jego własna nader impulsywna natura. Czy mogła mu uwierzyć, że wcale nie był tak wielkim głuptasem, który pakował się w pierwsze lepsze relacje, bo tak nakazywało mu osamotnione serce? Nie była pewna, kiedy pamięć podsuwała śliczną buzię eterycznej alchemiczki, poprzez która przemykał smutek oraz uraza ogromna.
- Możliwe, magia potrafi pozbawiać rozsądku - czy odczułbyś z nią jakąkolwiek różnicę? Jakaś złośliwostka rozlewa się na powierzchni języka, jednak nie pozwala się jej wymknąć na dobre, złość na to, co uczynił eleganckiej blondynce, powinna przejść już dawno, a mimo to wciąż ją czuła pod pergaminem bladej skóry. Dlaczego? To przez to całkowite rozczarowanie, jakie odczuła, słysząc rewelacje o akrobacie? Że okazał się taki, jak wszyscy inni, co tylko potwierdzał list do Nory wysłany? - A jaka miała być Frances? - pyta, ślinę przełykając, gdy nagłą suchość w gardle czuje - Spotkała się z tobą po miesiącach milczenia - kiedy zniknąłeś, przepadłeś i nikt o tobie nie słyszał, nawet czy żyjesz nie wiedział - Zatroskana o to, co się z tobą działo, z koleżeńskiej sympatii. Nie chcąc cię oszukiwać, wyznała, że wychodzi za mąż, a ty się jej oświadczyłeś. Tak po prostu. Bez żadnego wstępu, a potem zacząłeś ją obrażać. Miała się wtedy rzucić w twoje ramiona? - unosi brew delikatnie, mówiąc o tym wszystkim, co zdołała przekazać jej piękna czarownica. Opisywała to tak szczegółowo, tak okrutnie znajomo, że Jones sama nie wiedziała, gdzie wzrok winna podziać, czy lepiej by było przepraszać za niego, czy po prostu nakrzyczeć nań strasznie, co przeczyło jej założeniom niewtrącania się w niczyje osobiste porachunki? Może nie chciał, łudzi się do teraz, bo przecież Marcel nie myślał wcale wbrew swoim westchnieniom cierpieniem przepełnionym. Reagował instynktownie, broniąc się zaciekle przed odrzuceniem, nie zastanawiając się, jak bardzo potrafi ranić. I nie patrzył na konsekwencje swoich działań, co objawiło się w jego kolejnych odpowiedziach, niezbyt mądrej minie, szczenięcemu zagubieniu odbijającemu się w tęczówkach błękitnych.
- Nie - powtórzyła jakoś płasko, niezbyt dowierzając temu co słyszy i w jakiej się sytuacji postawiła. Była teraz tą, co będzie mu kołki na głowie ciosać, za tę bezmyślność całą. Wspaniale, zawsze o tym marzyła, o postarzeniu się w niecałe trzy minuty - Nie używamy liścików dla zabawy, albo dlatego, że odkryliśmy w sobie nagle talent literacki, tylko po to, żeby mieć pewność, że dana rzecz jest faktycznie od nas. Miło nie miło Marcel, na gwiazdy, zastanów się czasem - naprawdę musiała mu tłumaczyć podstawy bezpieczeństwa? Albo to, że żadna panna nie goniła za nim z głodem w oczach zaklętych, nie oznaczało, że nie wzbudziłby w nikim zainteresowania, albo jakiś chorych pragnień ubiegających się do specyfików ogłupiających. Londyn przecież pełen był dziwnych ludzi, teraz dodatkowo jeszcze okrutnych i skrupułów pozbawionych. To nie miało jednak znaczenia, mogła tłumaczyć i się irytować, w gniewie za włosy szarpać, lecz to nic nie da, bo Carrington był ścianą, o którą rozbije się wszystko to, co nie pasuje mu do narracji. Mogła się martwić, ale to zmartwienie zostanie uznane za zołzowate jęki, więc nie dodaje nic więcej, bo po co? Tylko oczami przewraca, gdy swoją narzeczoną w obronę bierze, jakby mógł być pewien jej całkowicie, jakby znał ją dłużej niż jeden dzień - Dlaczego? Dlatego, że jest ładna? - pyta więc Finley, sama kładąc się na dachu, obierając tę samą pozycję co chłopak, podpierając się na łokciu - Bo niewinnie otwiera usta, jakby żadne kłamstwo się jej nie imało? - pyta dalej, a wargi jej rozchylają się delikatnie - Bo z oczu jej dobrze patrzy, gdy dziewczęco rzęsami trzepoce? - szare tęczówki wydają się jakby większe, gdy szerzej oczy otwiera i przez chwilę obiera najnaiwniejszą minę z możliwych - Bo mówiła do ciebie nieśmiało, tak drżąco... - tutaj głos do wstydliwego szeptu zaniża, dłoń wolną spod koca wysuwając, by móc odgarnąć z policzka jasny kosmyk wzburzony uniesieniem się młodzieńca - Och, Marcelu, jesteś najniezwyklejszą osobą, jaką przyszło mi spotkać - mówi cichutko, wstydliwie, zakleszczając niebieskie spojrzenie w swym własnym. A następnie zrywa ten kontakt, głową kręcąc i pada na plecy, wierzch dłoni do czoła teatralnie przykładając, drugą ręką za serce się trzymając - Ach, ile bólu jest na tym świecie, niech to cierpienie się skończy, nakarmimy głodnych, uwolnimy wszystkie owce na rzeź skazane i wtedy będę rzewnie płakać nad każdym istnieniem, gdyż tak czyste jest me serce - kontynuuje swoją rolę, co jest dosyć podłe, bo tej Aurory nie zna przecież wcale. A potem palec wskazujący do ust przykłada, jakby zaraz miała zwymiotować od nadmiaru tej słodyczy. I uśmiecha się, ale nie okrutnie, bo przecież wcale taka nie jest, tylko to ślepe ufanie komuś, kogo się dopiero spotkało... Sama taka była zresztą, prawda? Uwierzyła ładnej twarzy, ciepłu, jakie biło od zdań duszę pokrzepiającą. Zauroczył ją wzrok kierowany tylko na nią i to przeświadczenie, że dziewczyna z wysp może być kimś wyjątkowym. A potem, a potem... Nie chciała tego dla niego, tego miażdżącego poczucia, że nie jest się wystarczającym, wrażenia, że pozwolono wodzić się za nos tylko dlatego, iż dało się zwieść fasadzie. Głupia Finnie, durna Ella, coś śpiewa w jej wnętrzu, zmuszając, by znowu usiadła i ponownie łyk alkoholu zaczerpnęła.
- Chyba jest żałosne - potwierdziła, skoro wychodziła na potwora, to mogła stać się nim całkowicie. Wpatrzona przed siebie, we własne winy zasłuchana, trochę już nieobecna, wybudzona dopiero, gdy stwierdził, że musi mu pomóc - Tak, tak, pomogę... - i marszczy brwi, zwracając się ku niemu zraniona podle - Napisałeś do Nory i do pana Carringtona, a do mnie nie? - zapytała, miast pozbawić go złudzeń, że list najpewniej był już dawno przeczytany. A więc to tak Marceliusie Carrington, a więc to tak. Zapomnij o prezencie, ty zdrajco!
| kłamstwo II na to piękne przedstawienie
- A to nie księżyc zwykł drogę wskazywać i chować przed świtem wszystko to, czego pokazać w świetle dnia nie chcemy? Słońce pozwala widzieć więcej, jak ma nas kierować gdziekolwiek, gdy promienie oświetlają niemal każdy zakamarek? - tym razem ona pyta, z zastanowieniem drzemiącym w głosie, może trochę z rozbawieniem na poszczególnych zgłoskach, kiedy tak się zagłębia w tę jakże intrygującą, pełną przekazów rozmowę. Nie spodziewała się od niego o symbolice słyszeć, uczucia, jakie żywił, zresztą wykraczały poza filozoficzne dysputy, wykluczając ich teoretyczny sens, a żal, jaki dźwięczał w jego głosie, był nazbyt szczery, żywy wobec gorejącej kuli, jakby to ona odpowiadała za wszystkie krzywdy mu uczynione. A może to nie słońce, a sama dziewczyna na dachu winna im była, zawzięcie rozdrapując ledwo zasklepione rany, drażniąc już i tak niespokojną duszę młodzieńca, nie pozwalając mu zapomnieć, oddać się w słodkie nieistnienie zmącone ciepłem alkoholu. Była jak jeden wielki wyrzut sumienia w swej niewielkiej postaci, z popielatymi oczami przebijającymi się śmiało przez niefrasobliwości barierę, przez powłokę zranionego chłopca, jaką się otaczał, kiedy coś nie szło tak, jakby sobie tego życzył. Nie byłem sobą, nie potrafię tego wytłumaczyć, wymówki wypadały spomiędzy wąskich ust z lekkością, zrzucając wszelką odpowiedzialność na czynniki inne niż jego własna nader impulsywna natura. Czy mogła mu uwierzyć, że wcale nie był tak wielkim głuptasem, który pakował się w pierwsze lepsze relacje, bo tak nakazywało mu osamotnione serce? Nie była pewna, kiedy pamięć podsuwała śliczną buzię eterycznej alchemiczki, poprzez która przemykał smutek oraz uraza ogromna.
- Możliwe, magia potrafi pozbawiać rozsądku - czy odczułbyś z nią jakąkolwiek różnicę? Jakaś złośliwostka rozlewa się na powierzchni języka, jednak nie pozwala się jej wymknąć na dobre, złość na to, co uczynił eleganckiej blondynce, powinna przejść już dawno, a mimo to wciąż ją czuła pod pergaminem bladej skóry. Dlaczego? To przez to całkowite rozczarowanie, jakie odczuła, słysząc rewelacje o akrobacie? Że okazał się taki, jak wszyscy inni, co tylko potwierdzał list do Nory wysłany? - A jaka miała być Frances? - pyta, ślinę przełykając, gdy nagłą suchość w gardle czuje - Spotkała się z tobą po miesiącach milczenia - kiedy zniknąłeś, przepadłeś i nikt o tobie nie słyszał, nawet czy żyjesz nie wiedział - Zatroskana o to, co się z tobą działo, z koleżeńskiej sympatii. Nie chcąc cię oszukiwać, wyznała, że wychodzi za mąż, a ty się jej oświadczyłeś. Tak po prostu. Bez żadnego wstępu, a potem zacząłeś ją obrażać. Miała się wtedy rzucić w twoje ramiona? - unosi brew delikatnie, mówiąc o tym wszystkim, co zdołała przekazać jej piękna czarownica. Opisywała to tak szczegółowo, tak okrutnie znajomo, że Jones sama nie wiedziała, gdzie wzrok winna podziać, czy lepiej by było przepraszać za niego, czy po prostu nakrzyczeć nań strasznie, co przeczyło jej założeniom niewtrącania się w niczyje osobiste porachunki? Może nie chciał, łudzi się do teraz, bo przecież Marcel nie myślał wcale wbrew swoim westchnieniom cierpieniem przepełnionym. Reagował instynktownie, broniąc się zaciekle przed odrzuceniem, nie zastanawiając się, jak bardzo potrafi ranić. I nie patrzył na konsekwencje swoich działań, co objawiło się w jego kolejnych odpowiedziach, niezbyt mądrej minie, szczenięcemu zagubieniu odbijającemu się w tęczówkach błękitnych.
- Nie - powtórzyła jakoś płasko, niezbyt dowierzając temu co słyszy i w jakiej się sytuacji postawiła. Była teraz tą, co będzie mu kołki na głowie ciosać, za tę bezmyślność całą. Wspaniale, zawsze o tym marzyła, o postarzeniu się w niecałe trzy minuty - Nie używamy liścików dla zabawy, albo dlatego, że odkryliśmy w sobie nagle talent literacki, tylko po to, żeby mieć pewność, że dana rzecz jest faktycznie od nas. Miło nie miło Marcel, na gwiazdy, zastanów się czasem - naprawdę musiała mu tłumaczyć podstawy bezpieczeństwa? Albo to, że żadna panna nie goniła za nim z głodem w oczach zaklętych, nie oznaczało, że nie wzbudziłby w nikim zainteresowania, albo jakiś chorych pragnień ubiegających się do specyfików ogłupiających. Londyn przecież pełen był dziwnych ludzi, teraz dodatkowo jeszcze okrutnych i skrupułów pozbawionych. To nie miało jednak znaczenia, mogła tłumaczyć i się irytować, w gniewie za włosy szarpać, lecz to nic nie da, bo Carrington był ścianą, o którą rozbije się wszystko to, co nie pasuje mu do narracji. Mogła się martwić, ale to zmartwienie zostanie uznane za zołzowate jęki, więc nie dodaje nic więcej, bo po co? Tylko oczami przewraca, gdy swoją narzeczoną w obronę bierze, jakby mógł być pewien jej całkowicie, jakby znał ją dłużej niż jeden dzień - Dlaczego? Dlatego, że jest ładna? - pyta więc Finley, sama kładąc się na dachu, obierając tę samą pozycję co chłopak, podpierając się na łokciu - Bo niewinnie otwiera usta, jakby żadne kłamstwo się jej nie imało? - pyta dalej, a wargi jej rozchylają się delikatnie - Bo z oczu jej dobrze patrzy, gdy dziewczęco rzęsami trzepoce? - szare tęczówki wydają się jakby większe, gdy szerzej oczy otwiera i przez chwilę obiera najnaiwniejszą minę z możliwych - Bo mówiła do ciebie nieśmiało, tak drżąco... - tutaj głos do wstydliwego szeptu zaniża, dłoń wolną spod koca wysuwając, by móc odgarnąć z policzka jasny kosmyk wzburzony uniesieniem się młodzieńca - Och, Marcelu, jesteś najniezwyklejszą osobą, jaką przyszło mi spotkać - mówi cichutko, wstydliwie, zakleszczając niebieskie spojrzenie w swym własnym. A następnie zrywa ten kontakt, głową kręcąc i pada na plecy, wierzch dłoni do czoła teatralnie przykładając, drugą ręką za serce się trzymając - Ach, ile bólu jest na tym świecie, niech to cierpienie się skończy, nakarmimy głodnych, uwolnimy wszystkie owce na rzeź skazane i wtedy będę rzewnie płakać nad każdym istnieniem, gdyż tak czyste jest me serce - kontynuuje swoją rolę, co jest dosyć podłe, bo tej Aurory nie zna przecież wcale. A potem palec wskazujący do ust przykłada, jakby zaraz miała zwymiotować od nadmiaru tej słodyczy. I uśmiecha się, ale nie okrutnie, bo przecież wcale taka nie jest, tylko to ślepe ufanie komuś, kogo się dopiero spotkało... Sama taka była zresztą, prawda? Uwierzyła ładnej twarzy, ciepłu, jakie biło od zdań duszę pokrzepiającą. Zauroczył ją wzrok kierowany tylko na nią i to przeświadczenie, że dziewczyna z wysp może być kimś wyjątkowym. A potem, a potem... Nie chciała tego dla niego, tego miażdżącego poczucia, że nie jest się wystarczającym, wrażenia, że pozwolono wodzić się za nos tylko dlatego, iż dało się zwieść fasadzie. Głupia Finnie, durna Ella, coś śpiewa w jej wnętrzu, zmuszając, by znowu usiadła i ponownie łyk alkoholu zaczerpnęła.
- Chyba jest żałosne - potwierdziła, skoro wychodziła na potwora, to mogła stać się nim całkowicie. Wpatrzona przed siebie, we własne winy zasłuchana, trochę już nieobecna, wybudzona dopiero, gdy stwierdził, że musi mu pomóc - Tak, tak, pomogę... - i marszczy brwi, zwracając się ku niemu zraniona podle - Napisałeś do Nory i do pana Carringtona, a do mnie nie? - zapytała, miast pozbawić go złudzeń, że list najpewniej był już dawno przeczytany. A więc to tak Marceliusie Carrington, a więc to tak. Zapomnij o prezencie, ty zdrajco!
| kłamstwo II na to piękne przedstawienie
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Przez chwilę milczał, całkiem poważnie zastanawiając się nad jej słowy.
- Księżyc wskazuje drogę nocą - zawyrokował w końcu. - Samo przez się jest wstydliwe. Jeśli słońce i tak widzi wszystko, nic go już nie zadziwi, dlaczego wciąż ocenia, zamiast wykazać się wyrozumiałością charakteryzującą wiekowych czarodziejów? - W ostatnich słowach wybrzmiała pewna wzburzona frustracja, oceniali go wszyscy, zrozumieć nie potrafił nikt, ale czy naprawdę wszyscy otaczający go ludzie byli tak rozsądni, by nigdy nie popełniać błędów? Czy naprawdę tylko on błądził, a wszyscy wokół podążyli jasno wytyczoną ścieżką, prosto do przodu, nigdy nie skręcając na ubocza? Finnie stąpała po ziemi mocniej niż on, była rozsądniejsza, chciałby tak potrafić. Nie potrafił, dlaczego? Czy to była tylko wina magii, o której mówił? Nie, i bez niej sobie nie radził - życie umykało mu z rąk, nie potrafił zachować w nim stabilnego kształtu. Gubił się w nim, spadał w czarną przepaść, choć przecież potrafił latać. Łatwiej było o tym wszystkim mówić, niż to przeżyć - nic nigdy nie było takim, jakim to sobie wyobrażał. Nic nigdy nie układało się po jego myśli. Ze szczerym zdumieniem odmalowanym w błękitnych tęczówkach, coraz szerzej otwieranych, przyjrzał się dziewczynie, kiedy wspomniała o Frances - i przez równie krótką chwilę wpatrywał się prosto w jej oczy, w jego źrenicach tliło się wpierw zaskoczenie, potem ból, zawód sprzeciw i w końcu złość, rozwijające się malowniczą wstęgą wyraźnie jak tęcza po deszczu. Odwrócił wzrok w bok, czując, że coś zapiekło go w oczach, nie chciał, by to widziała. Przez chwilę nie mówił nic, bo nie dowierzał. Ta opowieść nie wyszła z jego ust, mógłby opowiedzieć o Frances dużo, ale nie chciał mówić o niej źle. Więc ona? Naprawdę - wyrażała się o nim w taki sposób?
- Naprawdę tak powiedziała? - zapytał, powracając w końcu do niej spojrzeniem. Pusto - jakby coś wypaliło się w jego wnętrzu, na wiór. Wyschło, jak chwast, który wypuścił pędy na kamieniu i wyrósł prosto pod promienie palącego słońca. Mimika jego twarzy stężała, pokręcił głową przecząco. - To absurd, nie zrobiłaby tego - dodał zaraz, biorąc ją w obronę ta samo jak Aurorę chwilę temu. - Od kogo to słyszałaś? - zapytał zatem wprost, bo przecież Frances darzyła go uczuciem. Odrzuciłaby to wszystko w imię zemsty? Nie zrobił jej przecież krzywdy, choć mógł być bardziej uprzejmy. Nie potrafił. Nie wiedział jak. Zgubił się, nie pierwszy i nie ostatni raz. Chciałby potrafić być rozsądniejszy. - Widziała moją bliznę - zaprzeczył zaraz, była brzydka, zgrubiała, na scenie krył ją pod pudrem, ale dziś była tak samo widoczna jak wtedy, pod koniec występów zawsze zmywał go pot. Wiedziała, że to nie był tylko kaprys. - Wybaczyła mi - Nie była zła, że się nie odzywał. Zrozumiała. - Koleżeńskiej sympatii? - powtórzył z niedowierzaniem. - Umawialiśmy się, Fin, krótko, ale intensywnie - Wciąż pamiętał smak jej pocałunków, słodkich jak miód. Szybko oddał się jej eterycznym szeptom, była piękną dziewczyną - tak inną od tych, z którymi rozmawiał na co dzień. Ozdobiona perłami, w pięknych strojach, elegancka, spoza jego klasy. Naprawdę sądził, że wybierze jego? - Było między nami coś więcej - Tak przecież mówiła, coś do niego czuła. - Chciała zmienić nazwisko, dlatego wyszła za mąż. Ma rozwieść się z tym gościem, sugerowała, że mógłbym na nią poczekać, ale... to chyba niewłaściwe, Fin, nie potrafiłbym. Małżeństwo to nie jest spacer, żeby rezygnować z niego po paru dniach. - Utkwił spojrzenie gdzieś przed sobą. Nie wiedział, dlaczego Frances podchodziła do tego tak lekko. - Chciałem zachować się odpowiedzialnie, Carrington też jest czarodziejskim nazwiskiem. Myślałem, że skoro tak jej na tym zależy, może wyjść za mnie. To szybko, ale skoro było nam razem dobrze, a ona martwiła się o swoją przyszłość... - Czy nie zachował się odpowiedzialnie, składając tę propozycję? To była jedna z najdojrzalszych decyzji jego życia, może nawet najdojrzalsza. - Odmówiła mi, biorąc pod obronę tego gościa. Bandytę z Nokturnu. Chyba... chyba w jakiś pokręcony sposób chciała mieć nas obu - Nie zrozumiał tego od razu, ale rozmowa z Nailą otworzyła mu oczy. Nie zamierzał godzić się na taki układ. - Nie chciała mnie oszukiwać? Fin, ona... Powiedziała, że zaręczyła się z nim, kiedy mnie nie było. Kiedy się nie odzywałem. I że właściwie to nie zamierzała mi o tym mówić, żeby mi nie było przykro - powtórzył jej słowa z pewną goryczą. - Nie przeszkadzało jej to obdarzać mnie czułością, której wobec narzeczeństwa nie powinna okazywać nikomu prócz narzeczonego - dodał z goryczą, zanim zamknął buzię. Nie powinien o tym mówić, nie powinien mówić o niej źle. Ale w rozżaleniu nie pohamował potoku słów, nie potrafił. - A na koniec... Fin, wiesz jakie to było niezręczne? Przyszła do mnie, zajęliśmy się sobą - ileż to było słodkich pocałunków - potem wyszła cała ta sprawa, próbowałem znaleźć rozwiązanie, ale mnie odrzuciła i... i wciąż u mnie siedziała. Co miałem zrobić? Powiedzieć hej, nie szkodzi, życzę wam wszystkiego najlepszego, nie ma sprawy, dopijmy wino? Może mogłem ją wyprosić zamiast zostawiać na tym dachu, ale... było mi strasznie głupio, nie wiedziałem, co robić. - Nie czuł się dobrze z tym, co zrobił, ale coś w nim wtedy pękło. Był wtedy zagubiony, ale przede wszystkim zraniony. Chciał, potrzebował, musiał zostać sam. Uraziła go odrzuceniem i całą tą sytuacją, ale nie chodziło wcale o skruszoną dumę a o złamane serce. Nie potrafił jej zrozumieć. Gubił się w jej słowach, w jej kłamstwach, w rzeczywistych pragnieniach. Nie rozumiał, czego więcej po nim wtedy oczekiwała, na co czekała. - Zostawiłem ją na tym dachu, ale ani razu jej nie obraziłem - zaprzeczył ze zdecydowaniem, nie zrobił tego, dlaczego miałby? Może i wypowiedział się nieprzychylnie o jej narzeczonym, ale to ona przedstawiła go jako bandytę. Podciągnął się do pozycji siedzącej, wspierając łokcie na kolanach; w jego źrenicach mieszały się żal, smutek i ból, unikał jej spojrzenia. Był zmieszany. Nie spodziewał się tego.
- Fin, naprawdę pomyślałaś, że to, o czym mówisz, mogło być prawdą? - zapytał ją z niekrytym wyrzutem, dopiero wtedy przenosząc wzrok na nią. Nie był przecież taki. Nie spodziewał się, że dziewczyny będą rozkładać przed nim czerwony dywan za samo jego istnienie. W ogóle nie spodziewał się, że będą to robić. Nigdy też nie wmawiał sobie urojonych związków, nie umawiał się z wieloma dziewczynami, nawet jeśli stężenie tych zdarzeń w ostatnich tygodniach mogło temu pozornie przeczyć - Finley znała go przecież znacznie dłużej, niż te parę tygodni. I wiedziała, że zwykł być z przyjaciółmi szczery, a ponad snucie bajek o sobie samym preferował szczerość, niezależnie od tego, jak brutalną była. Przewrócił oczyma, kiedy zaczęła mu suszyć głowę o listy. Może i miała rację.
- Przecież nikt tak po prostu nie wchodzi na tereny Areny, żeby podrzucić nam ciastka - spróbował się obronić, choć bez przekonania. Nie powie tego na głos, ale może następnym razem, zanim coś zje, rzeczywiście zapyta, skąd się to u niego wzięło. Początkowo nie zrozumiał zamiarów Finley, kiedy przeniósł ku niej bezbrzeżnie pozbawione rozumu spojrzenie, gdy rozpoczęła swoje przedstawienie, nie zwietrzając podstępu. Oczywiście, że tak, Aurora była piękna i sprawiała wrażenie niewinnej. Wpatrywał się w jej twarz jak zahipnotyzowany, podążając wzrokiem za rozchylonymi ustami, za gestem dłoni, wsłuchując się w melodię słów, która w ogłupieniu odcięła go od świata; tak właśnie było, słowa były słodkie i niewinne, trzepot rzęs prześliczny, spojrzenie miłe, głos tak nieśmiały i drżący... wstydliwy... I jego usta rozchyliły się, gdy ujęła jego spojrzenie przenikliwym i własnym, czy uważała, że był niezwykły? Serce zabiło w piersi mocniej, oddech zwolnił, źrenice rozszerzyły się niekontrolowanie, przysłaniając czernią jasny błękit, oczywiście, że był, jako artysta czuł i rozumiał więcej niż inni, wreszcie ktoś to dostrzegł: ale cóż w tym dziwnego, bo kto mógł zrozumieć lepiej niż ona, rozwijająca skrzydła w tańcu jak on; nieco szerzej otworzył usta dopiero, gdy opadła na plecy, jakby chciał coś powiedzieć, ale właściwie to brakło mu słów - zamiast tego spochmurniał, uciekając spojrzeniem gdzieś na majaczące w oddali kopuły najwyższych namiotów. Śmiej się, śmiej, Fin, na zdrowie.
- Dawaj to - odpowiedział krótko, zabierając jej z rąk butelkę; upił łyk krótko po niej, zdecydowanie większy, niż wcześniej, ocierając usta rękawem wczorajszej koszuli. Nie oddał jej butelki, była mu to teraz winna. Dopiero teraz do niego docierało, że jej krótkie przedstawienie nie pasowało wcale tylko do Aurory, ale znacznie mocniej - do Frances. Świat byłby prostszy, gdyby czarodzieje mówili głośno tylko to, co naprawdę myśleli.
- Zaproszenia na ślub mieliśmy dopiero wysyłać - oznajmił ze zdecydowaniem, tak jakby sytuacja nie sięgnęła jeszcze szczytów absurdu, nic lepszego na swoją obronę ponad szczerością nie miał. - To były dopiero przygotowania - Pozwolenie na ślub i suknia, tyle. Jedno i drugie nieaktualne. Jednym susem zaskoczył z dachu, razem z butelką jej alkoholu - już na ziemi zachwiał się na ugiętych kolanach, balansując tak, by zachować jak największą ilość trunku i nie pozwolić mu opuścić butelki - po czym wyciągnął ku niej dłoń, by ułatwić jej zejście, choć wcale tego nie potrzebowała. - Chodźmy, musze to zabrać - zarządził ze zdecydowaniem, zamykając temat. Jeśli ona uwierzyła w tamte parszywe kłamstwa, on mógł nie wysłać jej zawiadomienia i ślubie, którego nie zamierza brać i lepiej dla niej będzie nie kontynuować tego tematu. - Odwrócisz uwagę pana Carringtona.
- Księżyc wskazuje drogę nocą - zawyrokował w końcu. - Samo przez się jest wstydliwe. Jeśli słońce i tak widzi wszystko, nic go już nie zadziwi, dlaczego wciąż ocenia, zamiast wykazać się wyrozumiałością charakteryzującą wiekowych czarodziejów? - W ostatnich słowach wybrzmiała pewna wzburzona frustracja, oceniali go wszyscy, zrozumieć nie potrafił nikt, ale czy naprawdę wszyscy otaczający go ludzie byli tak rozsądni, by nigdy nie popełniać błędów? Czy naprawdę tylko on błądził, a wszyscy wokół podążyli jasno wytyczoną ścieżką, prosto do przodu, nigdy nie skręcając na ubocza? Finnie stąpała po ziemi mocniej niż on, była rozsądniejsza, chciałby tak potrafić. Nie potrafił, dlaczego? Czy to była tylko wina magii, o której mówił? Nie, i bez niej sobie nie radził - życie umykało mu z rąk, nie potrafił zachować w nim stabilnego kształtu. Gubił się w nim, spadał w czarną przepaść, choć przecież potrafił latać. Łatwiej było o tym wszystkim mówić, niż to przeżyć - nic nigdy nie było takim, jakim to sobie wyobrażał. Nic nigdy nie układało się po jego myśli. Ze szczerym zdumieniem odmalowanym w błękitnych tęczówkach, coraz szerzej otwieranych, przyjrzał się dziewczynie, kiedy wspomniała o Frances - i przez równie krótką chwilę wpatrywał się prosto w jej oczy, w jego źrenicach tliło się wpierw zaskoczenie, potem ból, zawód sprzeciw i w końcu złość, rozwijające się malowniczą wstęgą wyraźnie jak tęcza po deszczu. Odwrócił wzrok w bok, czując, że coś zapiekło go w oczach, nie chciał, by to widziała. Przez chwilę nie mówił nic, bo nie dowierzał. Ta opowieść nie wyszła z jego ust, mógłby opowiedzieć o Frances dużo, ale nie chciał mówić o niej źle. Więc ona? Naprawdę - wyrażała się o nim w taki sposób?
- Naprawdę tak powiedziała? - zapytał, powracając w końcu do niej spojrzeniem. Pusto - jakby coś wypaliło się w jego wnętrzu, na wiór. Wyschło, jak chwast, który wypuścił pędy na kamieniu i wyrósł prosto pod promienie palącego słońca. Mimika jego twarzy stężała, pokręcił głową przecząco. - To absurd, nie zrobiłaby tego - dodał zaraz, biorąc ją w obronę ta samo jak Aurorę chwilę temu. - Od kogo to słyszałaś? - zapytał zatem wprost, bo przecież Frances darzyła go uczuciem. Odrzuciłaby to wszystko w imię zemsty? Nie zrobił jej przecież krzywdy, choć mógł być bardziej uprzejmy. Nie potrafił. Nie wiedział jak. Zgubił się, nie pierwszy i nie ostatni raz. Chciałby potrafić być rozsądniejszy. - Widziała moją bliznę - zaprzeczył zaraz, była brzydka, zgrubiała, na scenie krył ją pod pudrem, ale dziś była tak samo widoczna jak wtedy, pod koniec występów zawsze zmywał go pot. Wiedziała, że to nie był tylko kaprys. - Wybaczyła mi - Nie była zła, że się nie odzywał. Zrozumiała. - Koleżeńskiej sympatii? - powtórzył z niedowierzaniem. - Umawialiśmy się, Fin, krótko, ale intensywnie - Wciąż pamiętał smak jej pocałunków, słodkich jak miód. Szybko oddał się jej eterycznym szeptom, była piękną dziewczyną - tak inną od tych, z którymi rozmawiał na co dzień. Ozdobiona perłami, w pięknych strojach, elegancka, spoza jego klasy. Naprawdę sądził, że wybierze jego? - Było między nami coś więcej - Tak przecież mówiła, coś do niego czuła. - Chciała zmienić nazwisko, dlatego wyszła za mąż. Ma rozwieść się z tym gościem, sugerowała, że mógłbym na nią poczekać, ale... to chyba niewłaściwe, Fin, nie potrafiłbym. Małżeństwo to nie jest spacer, żeby rezygnować z niego po paru dniach. - Utkwił spojrzenie gdzieś przed sobą. Nie wiedział, dlaczego Frances podchodziła do tego tak lekko. - Chciałem zachować się odpowiedzialnie, Carrington też jest czarodziejskim nazwiskiem. Myślałem, że skoro tak jej na tym zależy, może wyjść za mnie. To szybko, ale skoro było nam razem dobrze, a ona martwiła się o swoją przyszłość... - Czy nie zachował się odpowiedzialnie, składając tę propozycję? To była jedna z najdojrzalszych decyzji jego życia, może nawet najdojrzalsza. - Odmówiła mi, biorąc pod obronę tego gościa. Bandytę z Nokturnu. Chyba... chyba w jakiś pokręcony sposób chciała mieć nas obu - Nie zrozumiał tego od razu, ale rozmowa z Nailą otworzyła mu oczy. Nie zamierzał godzić się na taki układ. - Nie chciała mnie oszukiwać? Fin, ona... Powiedziała, że zaręczyła się z nim, kiedy mnie nie było. Kiedy się nie odzywałem. I że właściwie to nie zamierzała mi o tym mówić, żeby mi nie było przykro - powtórzył jej słowa z pewną goryczą. - Nie przeszkadzało jej to obdarzać mnie czułością, której wobec narzeczeństwa nie powinna okazywać nikomu prócz narzeczonego - dodał z goryczą, zanim zamknął buzię. Nie powinien o tym mówić, nie powinien mówić o niej źle. Ale w rozżaleniu nie pohamował potoku słów, nie potrafił. - A na koniec... Fin, wiesz jakie to było niezręczne? Przyszła do mnie, zajęliśmy się sobą - ileż to było słodkich pocałunków - potem wyszła cała ta sprawa, próbowałem znaleźć rozwiązanie, ale mnie odrzuciła i... i wciąż u mnie siedziała. Co miałem zrobić? Powiedzieć hej, nie szkodzi, życzę wam wszystkiego najlepszego, nie ma sprawy, dopijmy wino? Może mogłem ją wyprosić zamiast zostawiać na tym dachu, ale... było mi strasznie głupio, nie wiedziałem, co robić. - Nie czuł się dobrze z tym, co zrobił, ale coś w nim wtedy pękło. Był wtedy zagubiony, ale przede wszystkim zraniony. Chciał, potrzebował, musiał zostać sam. Uraziła go odrzuceniem i całą tą sytuacją, ale nie chodziło wcale o skruszoną dumę a o złamane serce. Nie potrafił jej zrozumieć. Gubił się w jej słowach, w jej kłamstwach, w rzeczywistych pragnieniach. Nie rozumiał, czego więcej po nim wtedy oczekiwała, na co czekała. - Zostawiłem ją na tym dachu, ale ani razu jej nie obraziłem - zaprzeczył ze zdecydowaniem, nie zrobił tego, dlaczego miałby? Może i wypowiedział się nieprzychylnie o jej narzeczonym, ale to ona przedstawiła go jako bandytę. Podciągnął się do pozycji siedzącej, wspierając łokcie na kolanach; w jego źrenicach mieszały się żal, smutek i ból, unikał jej spojrzenia. Był zmieszany. Nie spodziewał się tego.
- Fin, naprawdę pomyślałaś, że to, o czym mówisz, mogło być prawdą? - zapytał ją z niekrytym wyrzutem, dopiero wtedy przenosząc wzrok na nią. Nie był przecież taki. Nie spodziewał się, że dziewczyny będą rozkładać przed nim czerwony dywan za samo jego istnienie. W ogóle nie spodziewał się, że będą to robić. Nigdy też nie wmawiał sobie urojonych związków, nie umawiał się z wieloma dziewczynami, nawet jeśli stężenie tych zdarzeń w ostatnich tygodniach mogło temu pozornie przeczyć - Finley znała go przecież znacznie dłużej, niż te parę tygodni. I wiedziała, że zwykł być z przyjaciółmi szczery, a ponad snucie bajek o sobie samym preferował szczerość, niezależnie od tego, jak brutalną była. Przewrócił oczyma, kiedy zaczęła mu suszyć głowę o listy. Może i miała rację.
- Przecież nikt tak po prostu nie wchodzi na tereny Areny, żeby podrzucić nam ciastka - spróbował się obronić, choć bez przekonania. Nie powie tego na głos, ale może następnym razem, zanim coś zje, rzeczywiście zapyta, skąd się to u niego wzięło. Początkowo nie zrozumiał zamiarów Finley, kiedy przeniósł ku niej bezbrzeżnie pozbawione rozumu spojrzenie, gdy rozpoczęła swoje przedstawienie, nie zwietrzając podstępu. Oczywiście, że tak, Aurora była piękna i sprawiała wrażenie niewinnej. Wpatrywał się w jej twarz jak zahipnotyzowany, podążając wzrokiem za rozchylonymi ustami, za gestem dłoni, wsłuchując się w melodię słów, która w ogłupieniu odcięła go od świata; tak właśnie było, słowa były słodkie i niewinne, trzepot rzęs prześliczny, spojrzenie miłe, głos tak nieśmiały i drżący... wstydliwy... I jego usta rozchyliły się, gdy ujęła jego spojrzenie przenikliwym i własnym, czy uważała, że był niezwykły? Serce zabiło w piersi mocniej, oddech zwolnił, źrenice rozszerzyły się niekontrolowanie, przysłaniając czernią jasny błękit, oczywiście, że był, jako artysta czuł i rozumiał więcej niż inni, wreszcie ktoś to dostrzegł: ale cóż w tym dziwnego, bo kto mógł zrozumieć lepiej niż ona, rozwijająca skrzydła w tańcu jak on; nieco szerzej otworzył usta dopiero, gdy opadła na plecy, jakby chciał coś powiedzieć, ale właściwie to brakło mu słów - zamiast tego spochmurniał, uciekając spojrzeniem gdzieś na majaczące w oddali kopuły najwyższych namiotów. Śmiej się, śmiej, Fin, na zdrowie.
- Dawaj to - odpowiedział krótko, zabierając jej z rąk butelkę; upił łyk krótko po niej, zdecydowanie większy, niż wcześniej, ocierając usta rękawem wczorajszej koszuli. Nie oddał jej butelki, była mu to teraz winna. Dopiero teraz do niego docierało, że jej krótkie przedstawienie nie pasowało wcale tylko do Aurory, ale znacznie mocniej - do Frances. Świat byłby prostszy, gdyby czarodzieje mówili głośno tylko to, co naprawdę myśleli.
- Zaproszenia na ślub mieliśmy dopiero wysyłać - oznajmił ze zdecydowaniem, tak jakby sytuacja nie sięgnęła jeszcze szczytów absurdu, nic lepszego na swoją obronę ponad szczerością nie miał. - To były dopiero przygotowania - Pozwolenie na ślub i suknia, tyle. Jedno i drugie nieaktualne. Jednym susem zaskoczył z dachu, razem z butelką jej alkoholu - już na ziemi zachwiał się na ugiętych kolanach, balansując tak, by zachować jak największą ilość trunku i nie pozwolić mu opuścić butelki - po czym wyciągnął ku niej dłoń, by ułatwić jej zejście, choć wcale tego nie potrzebowała. - Chodźmy, musze to zabrać - zarządził ze zdecydowaniem, zamykając temat. Jeśli ona uwierzyła w tamte parszywe kłamstwa, on mógł nie wysłać jej zawiadomienia i ślubie, którego nie zamierza brać i lepiej dla niej będzie nie kontynuować tego tematu. - Odwrócisz uwagę pana Carringtona.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Chciałaby wierzyć, że wraz z każdym upadkiem, bolesnym zderzeniem się z podłożem rzeczywistości nabywa mądrość niezgłębioną, że wie, jak powinna postępować, na uwadze mając uprzednie błędy popełnione. Lecz bezradność wciąż we władanie ją bierze, zagubienie roztańczone stopy do ziemi przytwierdza i strach zimnym oddechem kark muska, unosząc niewidzialne nań włoski i chciałaby czasem zapłakać, jak dziecko bezbronne, ale świat ma już dosyć łez, kolejne go nie wzruszą, więc Finnie zaciśnie zęby i uśmiechnie się szeroko, będzie udawać odważniejszą, bystrzejszą niż jest tak naprawdę; zadzierać nosek będzie do góry arogancko, jakby pozjadała wszystkie rozumy świata. Byle nikt nie zauważył, nie dostrzegł rys, nie zrozumiał z jak durną oraz głupią istotą ma do czynienia. Więc będzie mówić o słońcu, jakby zamiary jego znała i o księżycu śmiało, bo czasem tylko to potrafiła, słuchać oraz rozmawiać, nie pomagać wcale.
- Bo może sądzi, iż z krytyki tej wyniesie się jakieś wnioski? - sugeruje, palcami uderzając o policzek w niejednostajnym rytmie, zamyślona jak nigdy, choć przecież sięgali tak abstrakcyjnych tematów - Wydaje mi się, że wyrozumiałości szukasz od złego źródła - wyznaje, całkiem poważnie brzmiąc - Słońce pojawia się i znika na równi z księżycem, ale niebo? Wciąż góruje nad nami, niezmienne w swej obecności, płacząc czasem nad losem niektórych, innym razem gniewem na krzywdę reagując - zauważa, jeśli szukał pociechy, niech odnajdzie ją tam, gdzie sięgnąć próbował rozpaczliwie. Tak jak ona gwiazdom zawierzała swe sekrety, tak on mógł prośby swe do firmamentu kierować, bo dlaczego nie, przecież sam słońcem był dla tych, których swoją sympatią zdołał obdarzyć. Czasem jednak blask ten sięgał nie tych, co trzeba, a dezorientacja zaklęta w popiele spojrzenia powoli przechodziła w zdziwienie, zaskoczenie, aż wreszcie przerażenie. Płytki oddech, skóra znowu staje się zbyt ciasna, znowu nie ta, bo i Finnie ponownie jest nie tak. Patrzy, jak obraz jaki wzniosła w swej głowie, ten, na którym widnieje bystra, śliczna niebywale, elegancka jak z pierwszych okładek Czarownicy dziewczyna, właśnie zostaje rozdarty, przecięty na wznak. Płótno poddaje się ciosom, szarpiąc, niszcząc, wywołując ból straszliwy gdzieś w środku, bo znowu to zrobiła. Znowu to zrobiła. Rozchyla usta, po czym je zamyka. Próbuje raz jeszcze, ale głos w gardle wydaje się uwięziony. Bo to, co słyszała, to co widziała, te emocje pochłaniające całe ciało akrobaty, tak bardzo różniły się od tego, co zostało jej powiedziane.
- Twierdziła... mówiła mi... - co powinna zrobić? Gdzie wzrokiem uciec, jak krew na twarzy odzyskać? Dlaczego w ogóle się odezwała, przecież mogli błogo trwać w tej wzajemnej nieświadomości. Po co pchała się w nie swoje sprawy, tak mądrzyła straszliwie? I teraz to ona czuje wstyd, za każde słowo jakie padło, za pokładane zaufanie. Umawiali się, powtarza w myślach, ważąc każdą rewelację, porównując ją do tego, co padło spomiędzy karminowych ust - Ona... Ja... - przymyka oczy, bierze się w garść. To nie ona jest tutaj ofiarą przecież. Obiecała - Frances wyznała, że nie spotykaliście się wcale - wypaliła wreszcie, czując, jak serce trzepoce w kościanej klatce, bo nie chce go ranić, nie chce pozbawiać go tych resztek złudzeń, nie chce być tą okrutną - Że jasne, coś między wami iskrzyło, ale spotkała się z tobą, tylko po to, by porozmawiać i... i nie dawać ci żadnych złudzeń, bo ona wychodzi za mąż. Chciała być szczera, uczciwa - to on chciał, odpowiedzialny też być próbował. Czy w takim razie te opowieści o wspaniałym mężu, również przesadzone były? Ale aż jaśniała cała, gdy o nim wspominała, jak głęboko sięgały jej kłamstwa? Obiecała - I twierdziła, że że potem zacząłeś go oczerniać, oświadczyłeś się, bo on tylko ją do ruiny doprowadzi, ale potem kazałeś jej porzucić karierę, chciałeś, żeby tutaj z nami mieszkała. Znaczy, ja wiem, że tak wypada, ale Frances mieszkająca w wagonie, kiedy ona do jakichś pałaców pasuje? - plątała się, gubiła, nie mogąc załapać rytmu, jak głupio ona się teraz czuła. Taka durna, bo blondynka jej obiecała - A kiedy się nie zgodziła, to obrzuciłeś ją jakimiś podłościami i i...przykro mi - zakończyła kulawo, bo nie potrafiła jakoś tego ładniej określić. Półksiężyce paznokci wbijają się w odsłonięty nadgarstek, naciskając na naskórek tak silnie, iż jeszcze moment, a ten pęknie pod naporem i nie bruzdy sine pozostawi, tylko czerwień kropel krwi. Nie radziła sobie dobrze ze stresem, czasem wywoływanie dotkliwego pieczenia pomagało łatwiej się z rozbicia pozbierać, tylko jak zaakceptować fakt, iż ktoś, kogo miało się za niemal przyjaciółkę, okazuje się tak...tak wstrętną wiedźmą? - Nie chciałam w to wierzyć, przecież wiem, że serce masz na dłoni. Ale ona mówiła długo, z bólem oraz oburzeniem, szczegółami. Próbowałam cię bronić, ale potem zaczęła zachwalać tego Dannego i - chyba woli nie patrzeć mu teraz w oczy, powinna milczeć, pozwolić emocjom opaść - Obiecała, że na jej Szafirowym Wzgórzu znajdzie się dla mnie miejsce jeśli...coś będzie nie tak, że zawsze mogę wrócić, że to będzie moja przystań...to też było ściemą? - przygryza dolną wargę, żałując, że nie potrafi teraz nad głosem bardziej zapanować, że brzmi jak mała dziewczynka, której świat się właśnie rozbił na tysiące kawałków i nie da się go zaklęciem naprawić. Odwraca się od niego, no dalej Fin, gdzie twoja maska, jesteś w cyrku na gwiazdy, to nie czas na smutek, to nie ciebie zraniono tutaj dotkliwie. Do siebie powraca, kiedy ten o ciastkach wspomina i nie potrafi nie przewrócić oczami zirytowana.
- Tak i dlatego pod własnym wagonem znalazłam pół kilo surowej wołowiny owiniętej różową wstążką. Wiesz jak długo z Moe sprawdzaliśmy, czy nie jest czasem przeklęta? Wołowina! Testowaliśmy nawet na jaguarze Nailah, ale nie waż się jej tego nigdy powiedzieć - ostrzegła go. Prezenty się zdarzały, czasem były to kwiaty, innym razem coś zupełnie niespodziewanego, to nie tak, że spojrzeń nie przyciągali. Każdy występ na Arenie zachwycał, zachwycał też i Marcel. Marcel, który wciąż ufnie patrzył na każdego, pomimo tej blizny brzydkiej i zawodów strasznych. Teraz też go zawiodła? Swoją grą, wskazującą, jak łatwo dziewczętom niewinność udawać, tylko dlatego, że w sobie resztkę uroku mają? Być może. Chyba powinna przestać, tak się wtrącać, nikt tego nie chciał przecież, nie była im do tego potrzebna. To nie jej miejsce. Nie miała swojego miejsca. Siedząc tak, patrzyła jak zachmurzony odbiera jej butelkę, zaborczo uznając ją już za swoją. Niech będzie, nie musiała więcej pić, zamroczenie nie pojawiało się wcale. I artystka wzdycha, podciągając nogi, sadowiąc się na kolanach, dbając, by spódnica nie pogniotła się przypadkiem.
- Przepraszam. Nie zamierzałam się z ciebie śmiać, tym bardziej kpić - odzywa się, świadoma, że ta uraza nie przejdzie mu zbyt prędko, że może trochę przesadziła jednak w tej swojej grze - Po prostu się martwię, że ktoś mógłby chcieć cię skrzywdzić, albo że będziesz zraniony i skończysz jak, jak... - jak ja, ale nie mówi tego, pesząc się. Staniesz się tak samo wstrętny oraz okropny, perfidny i nieufny, a mimo to tak samo głupiutki. Nie mogła mu tego życzyć, nikomu tego nie życzyła - I jesteś niezwykły Marcel, naprawdę, dlatego mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy, czy żeniąc się teraz z tą Aurorą, czy później z kimś innym, albo w ogóle o małżeństwie nie będziesz myśleć wcale. Przepraszam, za to, za wyjca i za Fran - powraca na swoją poprzednią pozycję, nie oczekując w zasadzie odpowiedzi. Nie pokazała się z najlepszej strony, nie sądziła nawet, że taką posiada, a teraz nie mogła tego naprawić. Trudno, coś w niej złośliwie mruczy, tylko jakoś nie chce do tego podejść w ten sposób. Więc po prostu patrzy, jak bez wysiłku większego zeskakuje z dachu, zabierając ze sobą butelkę, obrażony jak nigdy.
- Co tylko pan młody sobie życzy - wzdycha, w jego ślady idąc, mimo wszystko ujmując jego dłoń, bo dlaczego nie? I kiedy stopy dotykają podłoża, wzrok ku niebu unosi wyczekując oceniających promieni słońca - Tak, tak... eeej, myślisz, że mógłbyś też zerknąć w zbiory pana C.? Dostał wczoraj swoją dostawę ziół - unosi kącik ust, a w oczach czai się psota. Nie puściła jego ręki, miast tego palce mocniej splotła z jego, pociągając go za sobą w stronę wagonu zarządcy. Będzie musiała wymyślić coś wiarygodnego, może to, że Costi nadal tkwił jej na dachu i odejść nie chciał za nic? W zasadzie było prawdziwe, kocur nadal wylegiwał się na jej wagonie. Podskoczyła aż w zaaferowaniu, uznając, że to zdecydowanie genialne nie wiedząc nawet, jak bardzo próby te daremne będą a pan Carrington o wszystkim będzie wiedział, nim w jego pobliżu w ogóle się pojawią. A słońce wyglądało zza chmur za nimi całkowicie rozczarowane.
| zt
- Bo może sądzi, iż z krytyki tej wyniesie się jakieś wnioski? - sugeruje, palcami uderzając o policzek w niejednostajnym rytmie, zamyślona jak nigdy, choć przecież sięgali tak abstrakcyjnych tematów - Wydaje mi się, że wyrozumiałości szukasz od złego źródła - wyznaje, całkiem poważnie brzmiąc - Słońce pojawia się i znika na równi z księżycem, ale niebo? Wciąż góruje nad nami, niezmienne w swej obecności, płacząc czasem nad losem niektórych, innym razem gniewem na krzywdę reagując - zauważa, jeśli szukał pociechy, niech odnajdzie ją tam, gdzie sięgnąć próbował rozpaczliwie. Tak jak ona gwiazdom zawierzała swe sekrety, tak on mógł prośby swe do firmamentu kierować, bo dlaczego nie, przecież sam słońcem był dla tych, których swoją sympatią zdołał obdarzyć. Czasem jednak blask ten sięgał nie tych, co trzeba, a dezorientacja zaklęta w popiele spojrzenia powoli przechodziła w zdziwienie, zaskoczenie, aż wreszcie przerażenie. Płytki oddech, skóra znowu staje się zbyt ciasna, znowu nie ta, bo i Finnie ponownie jest nie tak. Patrzy, jak obraz jaki wzniosła w swej głowie, ten, na którym widnieje bystra, śliczna niebywale, elegancka jak z pierwszych okładek Czarownicy dziewczyna, właśnie zostaje rozdarty, przecięty na wznak. Płótno poddaje się ciosom, szarpiąc, niszcząc, wywołując ból straszliwy gdzieś w środku, bo znowu to zrobiła. Znowu to zrobiła. Rozchyla usta, po czym je zamyka. Próbuje raz jeszcze, ale głos w gardle wydaje się uwięziony. Bo to, co słyszała, to co widziała, te emocje pochłaniające całe ciało akrobaty, tak bardzo różniły się od tego, co zostało jej powiedziane.
- Twierdziła... mówiła mi... - co powinna zrobić? Gdzie wzrokiem uciec, jak krew na twarzy odzyskać? Dlaczego w ogóle się odezwała, przecież mogli błogo trwać w tej wzajemnej nieświadomości. Po co pchała się w nie swoje sprawy, tak mądrzyła straszliwie? I teraz to ona czuje wstyd, za każde słowo jakie padło, za pokładane zaufanie. Umawiali się, powtarza w myślach, ważąc każdą rewelację, porównując ją do tego, co padło spomiędzy karminowych ust - Ona... Ja... - przymyka oczy, bierze się w garść. To nie ona jest tutaj ofiarą przecież. Obiecała - Frances wyznała, że nie spotykaliście się wcale - wypaliła wreszcie, czując, jak serce trzepoce w kościanej klatce, bo nie chce go ranić, nie chce pozbawiać go tych resztek złudzeń, nie chce być tą okrutną - Że jasne, coś między wami iskrzyło, ale spotkała się z tobą, tylko po to, by porozmawiać i... i nie dawać ci żadnych złudzeń, bo ona wychodzi za mąż. Chciała być szczera, uczciwa - to on chciał, odpowiedzialny też być próbował. Czy w takim razie te opowieści o wspaniałym mężu, również przesadzone były? Ale aż jaśniała cała, gdy o nim wspominała, jak głęboko sięgały jej kłamstwa? Obiecała - I twierdziła, że że potem zacząłeś go oczerniać, oświadczyłeś się, bo on tylko ją do ruiny doprowadzi, ale potem kazałeś jej porzucić karierę, chciałeś, żeby tutaj z nami mieszkała. Znaczy, ja wiem, że tak wypada, ale Frances mieszkająca w wagonie, kiedy ona do jakichś pałaców pasuje? - plątała się, gubiła, nie mogąc załapać rytmu, jak głupio ona się teraz czuła. Taka durna, bo blondynka jej obiecała - A kiedy się nie zgodziła, to obrzuciłeś ją jakimiś podłościami i i...przykro mi - zakończyła kulawo, bo nie potrafiła jakoś tego ładniej określić. Półksiężyce paznokci wbijają się w odsłonięty nadgarstek, naciskając na naskórek tak silnie, iż jeszcze moment, a ten pęknie pod naporem i nie bruzdy sine pozostawi, tylko czerwień kropel krwi. Nie radziła sobie dobrze ze stresem, czasem wywoływanie dotkliwego pieczenia pomagało łatwiej się z rozbicia pozbierać, tylko jak zaakceptować fakt, iż ktoś, kogo miało się za niemal przyjaciółkę, okazuje się tak...tak wstrętną wiedźmą? - Nie chciałam w to wierzyć, przecież wiem, że serce masz na dłoni. Ale ona mówiła długo, z bólem oraz oburzeniem, szczegółami. Próbowałam cię bronić, ale potem zaczęła zachwalać tego Dannego i - chyba woli nie patrzeć mu teraz w oczy, powinna milczeć, pozwolić emocjom opaść - Obiecała, że na jej Szafirowym Wzgórzu znajdzie się dla mnie miejsce jeśli...coś będzie nie tak, że zawsze mogę wrócić, że to będzie moja przystań...to też było ściemą? - przygryza dolną wargę, żałując, że nie potrafi teraz nad głosem bardziej zapanować, że brzmi jak mała dziewczynka, której świat się właśnie rozbił na tysiące kawałków i nie da się go zaklęciem naprawić. Odwraca się od niego, no dalej Fin, gdzie twoja maska, jesteś w cyrku na gwiazdy, to nie czas na smutek, to nie ciebie zraniono tutaj dotkliwie. Do siebie powraca, kiedy ten o ciastkach wspomina i nie potrafi nie przewrócić oczami zirytowana.
- Tak i dlatego pod własnym wagonem znalazłam pół kilo surowej wołowiny owiniętej różową wstążką. Wiesz jak długo z Moe sprawdzaliśmy, czy nie jest czasem przeklęta? Wołowina! Testowaliśmy nawet na jaguarze Nailah, ale nie waż się jej tego nigdy powiedzieć - ostrzegła go. Prezenty się zdarzały, czasem były to kwiaty, innym razem coś zupełnie niespodziewanego, to nie tak, że spojrzeń nie przyciągali. Każdy występ na Arenie zachwycał, zachwycał też i Marcel. Marcel, który wciąż ufnie patrzył na każdego, pomimo tej blizny brzydkiej i zawodów strasznych. Teraz też go zawiodła? Swoją grą, wskazującą, jak łatwo dziewczętom niewinność udawać, tylko dlatego, że w sobie resztkę uroku mają? Być może. Chyba powinna przestać, tak się wtrącać, nikt tego nie chciał przecież, nie była im do tego potrzebna. To nie jej miejsce. Nie miała swojego miejsca. Siedząc tak, patrzyła jak zachmurzony odbiera jej butelkę, zaborczo uznając ją już za swoją. Niech będzie, nie musiała więcej pić, zamroczenie nie pojawiało się wcale. I artystka wzdycha, podciągając nogi, sadowiąc się na kolanach, dbając, by spódnica nie pogniotła się przypadkiem.
- Przepraszam. Nie zamierzałam się z ciebie śmiać, tym bardziej kpić - odzywa się, świadoma, że ta uraza nie przejdzie mu zbyt prędko, że może trochę przesadziła jednak w tej swojej grze - Po prostu się martwię, że ktoś mógłby chcieć cię skrzywdzić, albo że będziesz zraniony i skończysz jak, jak... - jak ja, ale nie mówi tego, pesząc się. Staniesz się tak samo wstrętny oraz okropny, perfidny i nieufny, a mimo to tak samo głupiutki. Nie mogła mu tego życzyć, nikomu tego nie życzyła - I jesteś niezwykły Marcel, naprawdę, dlatego mam nadzieję, że będziesz szczęśliwy, czy żeniąc się teraz z tą Aurorą, czy później z kimś innym, albo w ogóle o małżeństwie nie będziesz myśleć wcale. Przepraszam, za to, za wyjca i za Fran - powraca na swoją poprzednią pozycję, nie oczekując w zasadzie odpowiedzi. Nie pokazała się z najlepszej strony, nie sądziła nawet, że taką posiada, a teraz nie mogła tego naprawić. Trudno, coś w niej złośliwie mruczy, tylko jakoś nie chce do tego podejść w ten sposób. Więc po prostu patrzy, jak bez wysiłku większego zeskakuje z dachu, zabierając ze sobą butelkę, obrażony jak nigdy.
- Co tylko pan młody sobie życzy - wzdycha, w jego ślady idąc, mimo wszystko ujmując jego dłoń, bo dlaczego nie? I kiedy stopy dotykają podłoża, wzrok ku niebu unosi wyczekując oceniających promieni słońca - Tak, tak... eeej, myślisz, że mógłbyś też zerknąć w zbiory pana C.? Dostał wczoraj swoją dostawę ziół - unosi kącik ust, a w oczach czai się psota. Nie puściła jego ręki, miast tego palce mocniej splotła z jego, pociągając go za sobą w stronę wagonu zarządcy. Będzie musiała wymyślić coś wiarygodnego, może to, że Costi nadal tkwił jej na dachu i odejść nie chciał za nic? W zasadzie było prawdziwe, kocur nadal wylegiwał się na jej wagonie. Podskoczyła aż w zaaferowaniu, uznając, że to zdecydowanie genialne nie wiedząc nawet, jak bardzo próby te daremne będą a pan Carrington o wszystkim będzie wiedział, nim w jego pobliżu w ogóle się pojawią. A słońce wyglądało zza chmur za nimi całkowicie rozczarowane.
| zt
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Przewrócił oczyma z irytacją. Wnioski. Lekcje. Zadania domowe. Konkluzje. Nie lubił, kiedy świat obdzierany był z marzeń, z tego, co najważniejsze, z tego, co można było poczuć. Rzadziej niż rozumiem kierował się sercem, które pulsowało w rytm melodii tak skocznych, że trudno było nadążyć za ich taktem.
- Niebo - powtórzył za nią, rzeczywiście unosząc spojrzenie ku górze - trochę jakby objawiła przed nim nieznaną prawdę i jakby miał tej prawdy zacząć poszukiwać; nie był jeszcze pewien, co właściwie o tym sądził. - Ale czy niebo nas w ogóle dostrzega? Mam wrażenie, że trwając w ten sposób nad nami jako nieczuła i twarda kopuła jest zwyczajnie zobojętniałe na wszystko, co robimy i wszystko, co czujemy. Niebo nigdy nie płacze dlatego, że mu smutno, bo nigdy nie towarzyszy temu żadne spektakularne zjawisko - oznajmił z przekonaniem, przenosząc na nią pytające spojrzenie - zupełnie jakby miał się spodziewać, że znała odpowiedzi, że wiedziała lepiej, i że cokolwiek więcej od niego z tej rozmowy rozumiała. Ale dość już tych pustych dywagacji, ochota na nie całkiem mu przeszła, gdy usłyszał dalsze rewelacje. Nie miał o Frances najlepszego zdania po tym, co zaszło między nimi, jednak słowa, które padły, stawiały ją w calkiem nowym i kompletnie fałszywym świetle. I to chyba ten fałsz bolał go najbardziej - bo przecież zaufał jej wcześniej. Uwierzył w nią, uwierzył jej, znali się zbyt krótko. Powinien to wiedzieć. Ale zdziwiło go, że Finnie uwierzyła w te podłe oszczerstwa. Nie był idealny, nikt nie był pozbawiony wad, jednak on w tym co robił, jak odnajdywał się między ludźmi, miał zwyczaj być przede wszystkim szczery. Niczego nie udawał, a z pewnością nie robił tego przed przyjaciółmi - Finnie miał za przyjaciółkę. Czy wystarczyło parę słów szeptanych tymi ślicznymi ustami, żeby przekreśliła parę lat przyjaźni? Twierdziła, mówiła, pokręcił głową przecząco. Jak mogła mówić w ten sposób po wszystkim, co ich połączyło razem?
- Co? - zapytał tępo, z niedowierzaniem, kiedy Finnie zdradziła gorzką prawdę o tej dziewczynie. Nie rozumiał, dlaczego mówiła o nim w taki sposób. Nie rozumiał, dlaczego potraktowała go w taki sposób. Nie rozumiał, czego od niego chciała. - Nie uwierzyłaś w to, prawda? Że oświadczałbym się obcej dziewczynie, tak po prostu? Po co miałbym to robić? - Jak każdy pragnął miłości, ale nie w ten sposób. Nie tracił przecież rozumu jak pies biegnący za kiełbasą. - Nie dawać mi złudzeń? - powtórzył z niedowierzaniem, nie rozumiejąc już z tego nic. - Pocałowała mnie więcej niż raz tamtego dnia - mruknął zdawkowo, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły tej relacji, mimo wszystko zachowując w sercu resztki szacunku wobec tej dziewczyny. Podłej dziewczyny. Czy naprawdę uczynił jej krzywdę, która uzasadniałaby te słowa? To ona zerwała ich relację, nie on, ona znalazła dla siebie męża, którym nie był on. Dlaczego teraz się mściła? - Nie wiem, czego pragnęła, ale jeśli to było według niej szczere i uczciwe, to nie zna znaczenia żadnego z tych słów - stwierdził markotnie. - Co? Nie mówiłem, że doprowadzi ją do ruiny - wzdrygnął się. - Chyba - zamyślił. - A może? - nie wykluczał. - Mówiła że to bandyta, że mieszka na Nokturnie. Byliśmy razem, a ona twierdziła, że wychodzi za niego z rozsądku. Kiedy o tym myślę sam już nie wiem, czy moja czy jej historia brzmi bardziej absurdalnie, ale to moja jest prawdziwa - wyznał, jeszcze raz kręcąc głową. Wiedział, że Fin w jednym miała rację, że pasowała bardziej do pałaców, niż do niego. Że tutaj byłaby biedna i nieszczęśliwa, że nie takie miała plany na życie. Ale chciała szybkiego ślubu - chciała się ożenić z miłością czy z pieniędzmi? Jedno nie mogło iść w parze bez drugiego, przecież o tym wiedział, po prostu wciąż wypierał. - Nie byłem dla niej podły. Może... może nie powinienem zostawiać jej tutaj samej, na dachu, ale... co byś zrobiła na moim miejscu? - Porozmawiała z nią jak człowiek i poprosiła o wyjście, bo chcesz pobyć sama? To byłoby pewnie jakieś rozwiązanie, choć w tamtym momencie nie przeszło mu nawet przez myśl. Bardzo postarał się tamtego wieczora, ukradł dla niej najlepsze wino, zapalił świeczki, było miło, miało być.
Danny, tak o nim teraz mówiła?
- Myslę, że powinnaś się trzymać od niej z dala, Fin, a na pewno nie liczyć na to, że gdy zabraknie dla ciebie miejsca gdzie indziej, u niej się znajdzie. Będzie pierwszą, która cię usunie, kiedy przestanie być wygodnie. Wyprze się ciebie tak jak mnie się wyparła. - Było mu zwyczajnie przykro. Przykro, że się go wyparła. Że sprowadziła ich znajomość do jego... właściwie czego? szaleństwa? wymysłów? wyobraźni? obrzydlwe i pozbawione całkowicie szacunku względem drugiego człowieka. Spojrzał na nią z powagą, kiedy przeprosiła. Jemu do śmiechu nie było wcale.
- To nic - odpowiedział zdawkowo, zbyt szybko i zbyt łatwo, by można to było uznać za naturalne. Nie był tak do końca zły na nia, był przede wszystkim zły na siebie - też dał się ogłupić Frances. I był zły na samą Frances, nie rozumiał, ja mogła potraktować go w taki sposób. Dlaczego to zrobiła. Doceniał jej słowa, życzenia szczęścia, ale nie znajdował słów, jakimi mógłby na nie odpowiedzieć. Chyba chciał już skończyć temat, tak po prostu. Seria niefortunnych zdarzeń, jedno wydarzyło się po drugim, co zrobić. - Nie masz za co przepraszać - odparł w końcu, wyjec go otrzeźwił. Wrócił dzieki niemu do świata. Na ziemię. Powinien raczej podziękować, ale to byłoby bardzo dosadnym przyznaniem się do niefortunności tych zdarzeń, a na to nie był wcale gotowy.
Dopiero kiedy miękko opadła na dół razem oddalili się w kierunku wagonu pana Carringtona, a on westchnął po drodze, bo przed grzebaniem w jego rzeczach miał więcej niż jeden opór; dziś zaszła jednak sprawa wyższej konieczności - musiał wydrzeć ten list, choćby z samej paszczy lwa. I był jej wdzięczny za pomoc, na którą się tak szybko i tak lekko zgodziła, a bez asysty której miałby z pewnością więcej problemów sięgnąć tej koperty.
Może i mógł spojrzeć na te cholerne zioła, ale robę to ostatni raz, Finnie. Ostatni.
/zt x2
- Niebo - powtórzył za nią, rzeczywiście unosząc spojrzenie ku górze - trochę jakby objawiła przed nim nieznaną prawdę i jakby miał tej prawdy zacząć poszukiwać; nie był jeszcze pewien, co właściwie o tym sądził. - Ale czy niebo nas w ogóle dostrzega? Mam wrażenie, że trwając w ten sposób nad nami jako nieczuła i twarda kopuła jest zwyczajnie zobojętniałe na wszystko, co robimy i wszystko, co czujemy. Niebo nigdy nie płacze dlatego, że mu smutno, bo nigdy nie towarzyszy temu żadne spektakularne zjawisko - oznajmił z przekonaniem, przenosząc na nią pytające spojrzenie - zupełnie jakby miał się spodziewać, że znała odpowiedzi, że wiedziała lepiej, i że cokolwiek więcej od niego z tej rozmowy rozumiała. Ale dość już tych pustych dywagacji, ochota na nie całkiem mu przeszła, gdy usłyszał dalsze rewelacje. Nie miał o Frances najlepszego zdania po tym, co zaszło między nimi, jednak słowa, które padły, stawiały ją w calkiem nowym i kompletnie fałszywym świetle. I to chyba ten fałsz bolał go najbardziej - bo przecież zaufał jej wcześniej. Uwierzył w nią, uwierzył jej, znali się zbyt krótko. Powinien to wiedzieć. Ale zdziwiło go, że Finnie uwierzyła w te podłe oszczerstwa. Nie był idealny, nikt nie był pozbawiony wad, jednak on w tym co robił, jak odnajdywał się między ludźmi, miał zwyczaj być przede wszystkim szczery. Niczego nie udawał, a z pewnością nie robił tego przed przyjaciółmi - Finnie miał za przyjaciółkę. Czy wystarczyło parę słów szeptanych tymi ślicznymi ustami, żeby przekreśliła parę lat przyjaźni? Twierdziła, mówiła, pokręcił głową przecząco. Jak mogła mówić w ten sposób po wszystkim, co ich połączyło razem?
- Co? - zapytał tępo, z niedowierzaniem, kiedy Finnie zdradziła gorzką prawdę o tej dziewczynie. Nie rozumiał, dlaczego mówiła o nim w taki sposób. Nie rozumiał, dlaczego potraktowała go w taki sposób. Nie rozumiał, czego od niego chciała. - Nie uwierzyłaś w to, prawda? Że oświadczałbym się obcej dziewczynie, tak po prostu? Po co miałbym to robić? - Jak każdy pragnął miłości, ale nie w ten sposób. Nie tracił przecież rozumu jak pies biegnący za kiełbasą. - Nie dawać mi złudzeń? - powtórzył z niedowierzaniem, nie rozumiejąc już z tego nic. - Pocałowała mnie więcej niż raz tamtego dnia - mruknął zdawkowo, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły tej relacji, mimo wszystko zachowując w sercu resztki szacunku wobec tej dziewczyny. Podłej dziewczyny. Czy naprawdę uczynił jej krzywdę, która uzasadniałaby te słowa? To ona zerwała ich relację, nie on, ona znalazła dla siebie męża, którym nie był on. Dlaczego teraz się mściła? - Nie wiem, czego pragnęła, ale jeśli to było według niej szczere i uczciwe, to nie zna znaczenia żadnego z tych słów - stwierdził markotnie. - Co? Nie mówiłem, że doprowadzi ją do ruiny - wzdrygnął się. - Chyba - zamyślił. - A może? - nie wykluczał. - Mówiła że to bandyta, że mieszka na Nokturnie. Byliśmy razem, a ona twierdziła, że wychodzi za niego z rozsądku. Kiedy o tym myślę sam już nie wiem, czy moja czy jej historia brzmi bardziej absurdalnie, ale to moja jest prawdziwa - wyznał, jeszcze raz kręcąc głową. Wiedział, że Fin w jednym miała rację, że pasowała bardziej do pałaców, niż do niego. Że tutaj byłaby biedna i nieszczęśliwa, że nie takie miała plany na życie. Ale chciała szybkiego ślubu - chciała się ożenić z miłością czy z pieniędzmi? Jedno nie mogło iść w parze bez drugiego, przecież o tym wiedział, po prostu wciąż wypierał. - Nie byłem dla niej podły. Może... może nie powinienem zostawiać jej tutaj samej, na dachu, ale... co byś zrobiła na moim miejscu? - Porozmawiała z nią jak człowiek i poprosiła o wyjście, bo chcesz pobyć sama? To byłoby pewnie jakieś rozwiązanie, choć w tamtym momencie nie przeszło mu nawet przez myśl. Bardzo postarał się tamtego wieczora, ukradł dla niej najlepsze wino, zapalił świeczki, było miło, miało być.
Danny, tak o nim teraz mówiła?
- Myslę, że powinnaś się trzymać od niej z dala, Fin, a na pewno nie liczyć na to, że gdy zabraknie dla ciebie miejsca gdzie indziej, u niej się znajdzie. Będzie pierwszą, która cię usunie, kiedy przestanie być wygodnie. Wyprze się ciebie tak jak mnie się wyparła. - Było mu zwyczajnie przykro. Przykro, że się go wyparła. Że sprowadziła ich znajomość do jego... właściwie czego? szaleństwa? wymysłów? wyobraźni? obrzydlwe i pozbawione całkowicie szacunku względem drugiego człowieka. Spojrzał na nią z powagą, kiedy przeprosiła. Jemu do śmiechu nie było wcale.
- To nic - odpowiedział zdawkowo, zbyt szybko i zbyt łatwo, by można to było uznać za naturalne. Nie był tak do końca zły na nia, był przede wszystkim zły na siebie - też dał się ogłupić Frances. I był zły na samą Frances, nie rozumiał, ja mogła potraktować go w taki sposób. Dlaczego to zrobiła. Doceniał jej słowa, życzenia szczęścia, ale nie znajdował słów, jakimi mógłby na nie odpowiedzieć. Chyba chciał już skończyć temat, tak po prostu. Seria niefortunnych zdarzeń, jedno wydarzyło się po drugim, co zrobić. - Nie masz za co przepraszać - odparł w końcu, wyjec go otrzeźwił. Wrócił dzieki niemu do świata. Na ziemię. Powinien raczej podziękować, ale to byłoby bardzo dosadnym przyznaniem się do niefortunności tych zdarzeń, a na to nie był wcale gotowy.
Dopiero kiedy miękko opadła na dół razem oddalili się w kierunku wagonu pana Carringtona, a on westchnął po drodze, bo przed grzebaniem w jego rzeczach miał więcej niż jeden opór; dziś zaszła jednak sprawa wyższej konieczności - musiał wydrzeć ten list, choćby z samej paszczy lwa. I był jej wdzięczny za pomoc, na którą się tak szybko i tak lekko zgodziła, a bez asysty której miałby z pewnością więcej problemów sięgnąć tej koperty.
Może i mógł spojrzeć na te cholerne zioła, ale robę to ostatni raz, Finnie. Ostatni.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Dach wagonu
Szybka odpowiedź