Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire
Black Rocks
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Black Rocks
Sporych rozmiarów skała żwirowa, która stanowi część lasu Cromford Moor. Okolice te zawierają duże złoża ołowiu. Samo skupisko skał jest idealnym miejscem na odbycie orzeźwiającego spaceru. W ciągu lat utarły się dwie drogi na szczyt - trudniejsza i niebezpieczniejsza po wschodniej stronie, którą podołać mogą tylko ludzie o wypracowanej kondycji i druga, biegnąc łagodniejszym szlakiem, zdecydowanie bezpieczniejsza. Dotarcie na sam szczyt pozwala na podziwiania zapierających dech w piersiach widoków, znajdujące się wokół lasy i wrzosowiska z pewnością potrafią zachwycić nie jedno oko.
16 X
Od kilku dni żywił się ziemniakami, które zagryzał chlebem lub kapustą. Robił to niechętnie zastanawiając się coraz odważniej co byłby wstanie zrobić dla kilku uncji soli. Myśli te rozgoniła szybko wiadomość od Dearborna. Była lakoniczna, lecz niosła na tyle istotne informacje, że wzbudziła w aurorze natychmiastową uwagę i pchnęła do działania. Gestem różdżki wygasił płomień ogniska. Przeciągnął kromką chleba po ściankach miski zbierając resztki mdłej kolacji. Przeżuwając pieczywo poprawił sfatygowany płaszcz na grzbiecie. Poprawił ramię magicznej torby wypełnionej eliksirami, która przepasała jego pierś. Nie trzeba było czekać długo aż dosiadł skrzydlatego wierzchowca. Gdy tylko znalazł odcinek leśnej łąki pozwalający na wzbicie się w powietrze - to też zrobił. Prowadził zwierzę nisko nie chcąc być nadmiernie widocznym na niebie. Ciemne, gniade skrzydła zlewały się z jesienną kondycją flory. Co jakiś czas nerwowo oglądał się za siebie odnosząc wrażenie, że ktoś lub coś za nim podąża. Kilka zaklęć wykrywających upewniło go w przekonaniu, że tak nie było. Przynajmniej chwilowo.
Kiedy natknął się na Cedrica zaczęło mżyć.
- Ilu...? - spytał pomiędzy kolejnymi miarowymi ruchami skrzydeł. Oboje szybowali nad ziemią. Cedric nieznacznie wysunięty do przodu prowadził do miejsca w którym przetrzymywali jeńców. tyle wiedział - że udało im się kogoś pojmać żywcem podczas zwyczajowego patrolu nad Derbyshire - Jest w stanie mówić? - Nie pytał o to czy chce, bo to przecież było oczywiste, że do tego nie był zbyt skory. Nie wiedział jednak w jakiej kondycji byli, czy też był pojmany. Ile mieli czasu. Ścierając się z wrogiem na śmierć i życie nie było łatwo poprowadzić walkę tak, by nie naruszyć swojego przeciwnika. Przez myśl Skamandera przeszło, że może powinien sprowadzić wraz z sobą uzdrowiciela, jednak szybko odsunął od siebie ten pomysł. Znał nastawienie większości z nich wspomagających działania Zakonu. W tej sytuacji tylko by wszystko utrudnili - pomyślał nie potrafiąc sobie wyobrazić żadnego z nich w roli podtrzymującego przy życiu czarodzieja, któremu pisana była kaźń. Bo tak, to miała być długa i wyjątkowo nieprzyjemna noc. Dla wszystkich.
|k6 na poeventowe humorki
Od kilku dni żywił się ziemniakami, które zagryzał chlebem lub kapustą. Robił to niechętnie zastanawiając się coraz odważniej co byłby wstanie zrobić dla kilku uncji soli. Myśli te rozgoniła szybko wiadomość od Dearborna. Była lakoniczna, lecz niosła na tyle istotne informacje, że wzbudziła w aurorze natychmiastową uwagę i pchnęła do działania. Gestem różdżki wygasił płomień ogniska. Przeciągnął kromką chleba po ściankach miski zbierając resztki mdłej kolacji. Przeżuwając pieczywo poprawił sfatygowany płaszcz na grzbiecie. Poprawił ramię magicznej torby wypełnionej eliksirami, która przepasała jego pierś. Nie trzeba było czekać długo aż dosiadł skrzydlatego wierzchowca. Gdy tylko znalazł odcinek leśnej łąki pozwalający na wzbicie się w powietrze - to też zrobił. Prowadził zwierzę nisko nie chcąc być nadmiernie widocznym na niebie. Ciemne, gniade skrzydła zlewały się z jesienną kondycją flory. Co jakiś czas nerwowo oglądał się za siebie odnosząc wrażenie, że ktoś lub coś za nim podąża. Kilka zaklęć wykrywających upewniło go w przekonaniu, że tak nie było. Przynajmniej chwilowo.
Kiedy natknął się na Cedrica zaczęło mżyć.
- Ilu...? - spytał pomiędzy kolejnymi miarowymi ruchami skrzydeł. Oboje szybowali nad ziemią. Cedric nieznacznie wysunięty do przodu prowadził do miejsca w którym przetrzymywali jeńców. tyle wiedział - że udało im się kogoś pojmać żywcem podczas zwyczajowego patrolu nad Derbyshire - Jest w stanie mówić? - Nie pytał o to czy chce, bo to przecież było oczywiste, że do tego nie był zbyt skory. Nie wiedział jednak w jakiej kondycji byli, czy też był pojmany. Ile mieli czasu. Ścierając się z wrogiem na śmierć i życie nie było łatwo poprowadzić walkę tak, by nie naruszyć swojego przeciwnika. Przez myśl Skamandera przeszło, że może powinien sprowadzić wraz z sobą uzdrowiciela, jednak szybko odsunął od siebie ten pomysł. Znał nastawienie większości z nich wspomagających działania Zakonu. W tej sytuacji tylko by wszystko utrudnili - pomyślał nie potrafiąc sobie wyobrazić żadnego z nich w roli podtrzymującego przy życiu czarodzieja, któremu pisana była kaźń. Bo tak, to miała być długa i wyjątkowo nieprzyjemna noc. Dla wszystkich.
|k6 na poeventowe humorki
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k6' : 6
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
Głód doskwierał nie tylko Skamanderowi. Wietrznym popołudniem szesnastego października, które spędzałem w Derbyshire, w okolicach Black Rocks, czułem lekkie ssanie w żołądku, wciąż jednak nie na tyle dotkliwe, by cieszyć się na myśl o czekających na mnie w Oazie przysmakach z białej fasoli i suchego chleba, bo tylko to w ostatnich dniach udało mi się dostać i nie nosiło znamion pleśni. Dopiero jednak nadchodzące tygodnie miały mi udowodnić jak wcześniej byłem wybredny i tak właściwie zjem wszystko, jeśli tylko odpowiednio zglodnieję.
Tamtego popołudnia nietrudno było mi jednak skupić się na czymś innym, niż głód. Od samego rana ja i James siedzieliśmy na ogonie szmalcownikom. Obserwowaliśmy ich kryjówkę, było ich kilku, nie podejmowaliśmy więc próby ataku; chciałem dowiedzieć się więcej, może włamać się do ich bazy, jeśli ją opuszczą. Większość została w środku, jeden zaś wyszedł w okolicach południa i zaczął samotnie podróżować na miotle w północną stronę - podążyliśmy więc jego śladem, udało nam się go kilka mil dalej obezwładnić i spetryfikować. Jeśli nie mogliśmy wejść do kryjówki, to o ich planach dowiemy się inaczej. Wyciągniemy je z szumowiny siłą, jeśli będzie trzeba. James kilka dni wcześniej, podczas rekonesansu, znalazł niewielką, porzuconą chatę leśniczego w okolicach Black Rocks. Tam go zaciągnęliśmy i zaczęliśmy przesłuchiwać. Za konieczne uznałem powiadomienie Skamandera, powinien być przy tym przesłuchaniu - szmalcownik mógł mieć istotne informacje. Posłałem mu patronusa z wiadomością, mój foxhound angielski miał go powiadomić gdzie będę na niego czekał, tak na wszelki wypadek nie chciałem zdradzać konkretnej lokalizacji - nie mogłem wiedzieć, czy jest sam.
Zostawiłem Jamesa ze spętanym szmalcownikiem, ja sam ruszyłem na miotle na południe, na skraj jednej z wiosek, gdzie wyznaczyłem miejsce spotkania. Nie czekałem na Skamandera długo. Zjawił się bardzo szybko, choć w międzyczasie zdążyło zacząć mżyć. Dostrzegłem go z daleka - zbliżał się na tym swoim skrzydlatym bydlęciu. Nie mógł przylecieć na miotle jak człowiek?
- Jeden szmalcownik, opuścił obserwowaną kryjówkę, tam było ich więcej - poinformowałem go. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że twój aetonan może przyciągać niepotrzebną uwagę? - spytałem spokojnym tonem, spoglądając nań spod uniesionej brwi. - Jeszcze jest - mruknąłem. To jednak mogło się niebawem zmienić. James nie straci nad sobą panowania, tego byłem pewien, lecz żaden z nas nie musiał tego robić - konieczne za to było wyciągnięcie ze szmalcownika informacji za wszelką cenę.
Nie zdołaliśmy nawet oddalić się od wioski, Skamander na aetonanie, ja na miotle, gdy przeszył nas paraliżujący chłód. Obaj doskonale wiedzieliśmy co oznaczał, kto się zbliżał. Od razu wyciągnąłem różdżkę. Na drodze, która wiodła do mugolskiego miasteczka, dojrzeliśmy długi cień - postać w czarnej pelerynie, pochylającej się nad mężczyzną, który najpierw próbował uciekać, tracił jednak sił. Nie czekałem na polecenie Skamandera, zareagowałem od razu.
- Expecto patronum - zawołałem, pochylając się nad miotłą i lecąc w ich stronę.
Tamtego popołudnia nietrudno było mi jednak skupić się na czymś innym, niż głód. Od samego rana ja i James siedzieliśmy na ogonie szmalcownikom. Obserwowaliśmy ich kryjówkę, było ich kilku, nie podejmowaliśmy więc próby ataku; chciałem dowiedzieć się więcej, może włamać się do ich bazy, jeśli ją opuszczą. Większość została w środku, jeden zaś wyszedł w okolicach południa i zaczął samotnie podróżować na miotle w północną stronę - podążyliśmy więc jego śladem, udało nam się go kilka mil dalej obezwładnić i spetryfikować. Jeśli nie mogliśmy wejść do kryjówki, to o ich planach dowiemy się inaczej. Wyciągniemy je z szumowiny siłą, jeśli będzie trzeba. James kilka dni wcześniej, podczas rekonesansu, znalazł niewielką, porzuconą chatę leśniczego w okolicach Black Rocks. Tam go zaciągnęliśmy i zaczęliśmy przesłuchiwać. Za konieczne uznałem powiadomienie Skamandera, powinien być przy tym przesłuchaniu - szmalcownik mógł mieć istotne informacje. Posłałem mu patronusa z wiadomością, mój foxhound angielski miał go powiadomić gdzie będę na niego czekał, tak na wszelki wypadek nie chciałem zdradzać konkretnej lokalizacji - nie mogłem wiedzieć, czy jest sam.
Zostawiłem Jamesa ze spętanym szmalcownikiem, ja sam ruszyłem na miotle na południe, na skraj jednej z wiosek, gdzie wyznaczyłem miejsce spotkania. Nie czekałem na Skamandera długo. Zjawił się bardzo szybko, choć w międzyczasie zdążyło zacząć mżyć. Dostrzegłem go z daleka - zbliżał się na tym swoim skrzydlatym bydlęciu. Nie mógł przylecieć na miotle jak człowiek?
- Jeden szmalcownik, opuścił obserwowaną kryjówkę, tam było ich więcej - poinformowałem go. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że twój aetonan może przyciągać niepotrzebną uwagę? - spytałem spokojnym tonem, spoglądając nań spod uniesionej brwi. - Jeszcze jest - mruknąłem. To jednak mogło się niebawem zmienić. James nie straci nad sobą panowania, tego byłem pewien, lecz żaden z nas nie musiał tego robić - konieczne za to było wyciągnięcie ze szmalcownika informacji za wszelką cenę.
Nie zdołaliśmy nawet oddalić się od wioski, Skamander na aetonanie, ja na miotle, gdy przeszył nas paraliżujący chłód. Obaj doskonale wiedzieliśmy co oznaczał, kto się zbliżał. Od razu wyciągnąłem różdżkę. Na drodze, która wiodła do mugolskiego miasteczka, dojrzeliśmy długi cień - postać w czarnej pelerynie, pochylającej się nad mężczyzną, który najpierw próbował uciekać, tracił jednak sił. Nie czekałem na polecenie Skamandera, zareagowałem od razu.
- Expecto patronum - zawołałem, pochylając się nad miotłą i lecąc w ich stronę.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Czy to profesjonalizm, czy może już zobojętnienie i przyzwyczajenie? Jak bardzo ze spokojem w tym momencie można im było rozmawiać o konieczności przesłuchania podejrzanego w sposób wybiegający daleko poza szeroko pojętne protokoły i normy obyczajowe by uznać to za normalne?
- Niedługo zauważą jego brak...- i być może kolejni zaczną wychylać nosy z nory w poszukiwaniu pierwszego. Ale czy tak będzie? Czy miałaby się nadarzyć kolejna okazja by ewentualnie dopytać następnego czarodzieja o szczegóły...? Gdyby mieli więcej ludzi to by w tym momencie nakazałby komuś by miał na oku wspomnianą kryjówkę - Tu cokolwiek co wznosi się ponad linię drzew rzuca się w oczy, Dearborn - nie zaprzeczył, nie przyznał racji. Nie miał jednak wątpliwości co do tego, na czym czuł się pewniej - trzeba byłoby pomyśleć nad siecią świstoklików - gładko skierował rozmowę na inny tor. Taki, który również był wart przemyślenia i nie dotyczył jego samego. Skiną porozumiewawczo głową. Dobrze, że jeszcze był.
W ciszy podążał za towarzyszem czując momentalnie przenikliwy chłód jeżący włos na karku. Nie trzeba było mówić nic więcej - obaj doskonale zdali sobie sprawą czego mieli się spodziewać. Błyskawiczna reakcja Cedrica zapobiegła tragedii, której mogli stać się światkami. Potężna biała magia jasną łuną wpędziła w zdezorientowanie na chwilę i samego Skamandera, który wylądował niedaleko ofiary. Przyciskając szatę do miejsca w którym jakiś czas temu został poważnie raniony, z wstrzymanym powietrzem w płucach wyskoczył z siodła i podszedł do mężczyzny - Jest Pan wstanie chodzić, jest Pan cały...? - wyciągnął w stronę mężczyzny rękę. Na jego twarzy ulga i wdzięczność powoli zmywały przerażenie. Nie minęła chwila, a mężczyzna próbował przekuć swoją wdzięczność w monety. Nie były one czarodziejskie. Nie było też ich wiele. Anthony nakazał mu je zachować. Wskazał kierunek którym powinien podążać do najbliższego miasta i przez krotką chwilę odprawiał mężczyznę spojrzeniem - Dementor tak daleko od stolicy... - zasępił się na głos będąc nieco zaniepokojonym tą sytuacją. Nie tracąc więcej czasu dosiadł wierzchowca i ruszył w dalszą drogę z Dearbornem.
Dotarli do niewielkiej chatki. Dopiero gdy się zbliżył i przekroczył niewidzialną barierę zauważył Jamesa opierającego się o framugę drzwi. Skamander skinął mu głową. Po tym, jak jego stopy dotknęły ziemi wyciągnął w jego kierunku rękę na powitanie. W ciszy wlepił spojrzenie w uchylone drzwi przez które dostrzegał siedzącą na krześle, zmarnowaną, męską sylwetkę. Wciągnął ciężkie powietrze i metaliczny zapach krwi. James nie miał czystych rak. W zasadzie nikt z tu zebranych nie miał. Skinięciem głowy zaproponował by trochę odsunąć się na bok, tak by cudze uszy nie słyszały tego, czego nie powinny.
- Zacznijmy od tego co udało wam się ustalić, wyciągnąć - zaczął patrząc to na Cedrica, to na James. Teraz była ta krótka chwila w trakcie której mogli na spokojnie omówić tę kwestię. Anthony nie zamierzał na oślep pracować nad spętanym mężczyzną. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że legilimencja wyniszczała. Istniała możliwość, że nadmiernym jej wykorzystaniem wepchnie jeńca do grobu. Nie zamierzał pracować na oślep, kiedy przed sobą miał swoje dodatkowe oczy i ręce w osobie Cedrca, jak i Jamesa. Wyciągnął w ich kierunku papierośnicę. Kiedyś wypełniona schludnymi papierosami, a dziś mało apetycznymi skrętami z niskiej jakości tytoniu.
- Niedługo zauważą jego brak...- i być może kolejni zaczną wychylać nosy z nory w poszukiwaniu pierwszego. Ale czy tak będzie? Czy miałaby się nadarzyć kolejna okazja by ewentualnie dopytać następnego czarodzieja o szczegóły...? Gdyby mieli więcej ludzi to by w tym momencie nakazałby komuś by miał na oku wspomnianą kryjówkę - Tu cokolwiek co wznosi się ponad linię drzew rzuca się w oczy, Dearborn - nie zaprzeczył, nie przyznał racji. Nie miał jednak wątpliwości co do tego, na czym czuł się pewniej - trzeba byłoby pomyśleć nad siecią świstoklików - gładko skierował rozmowę na inny tor. Taki, który również był wart przemyślenia i nie dotyczył jego samego. Skiną porozumiewawczo głową. Dobrze, że jeszcze był.
W ciszy podążał za towarzyszem czując momentalnie przenikliwy chłód jeżący włos na karku. Nie trzeba było mówić nic więcej - obaj doskonale zdali sobie sprawą czego mieli się spodziewać. Błyskawiczna reakcja Cedrica zapobiegła tragedii, której mogli stać się światkami. Potężna biała magia jasną łuną wpędziła w zdezorientowanie na chwilę i samego Skamandera, który wylądował niedaleko ofiary. Przyciskając szatę do miejsca w którym jakiś czas temu został poważnie raniony, z wstrzymanym powietrzem w płucach wyskoczył z siodła i podszedł do mężczyzny - Jest Pan wstanie chodzić, jest Pan cały...? - wyciągnął w stronę mężczyzny rękę. Na jego twarzy ulga i wdzięczność powoli zmywały przerażenie. Nie minęła chwila, a mężczyzna próbował przekuć swoją wdzięczność w monety. Nie były one czarodziejskie. Nie było też ich wiele. Anthony nakazał mu je zachować. Wskazał kierunek którym powinien podążać do najbliższego miasta i przez krotką chwilę odprawiał mężczyznę spojrzeniem - Dementor tak daleko od stolicy... - zasępił się na głos będąc nieco zaniepokojonym tą sytuacją. Nie tracąc więcej czasu dosiadł wierzchowca i ruszył w dalszą drogę z Dearbornem.
Dotarli do niewielkiej chatki. Dopiero gdy się zbliżył i przekroczył niewidzialną barierę zauważył Jamesa opierającego się o framugę drzwi. Skamander skinął mu głową. Po tym, jak jego stopy dotknęły ziemi wyciągnął w jego kierunku rękę na powitanie. W ciszy wlepił spojrzenie w uchylone drzwi przez które dostrzegał siedzącą na krześle, zmarnowaną, męską sylwetkę. Wciągnął ciężkie powietrze i metaliczny zapach krwi. James nie miał czystych rak. W zasadzie nikt z tu zebranych nie miał. Skinięciem głowy zaproponował by trochę odsunąć się na bok, tak by cudze uszy nie słyszały tego, czego nie powinny.
- Zacznijmy od tego co udało wam się ustalić, wyciągnąć - zaczął patrząc to na Cedrica, to na James. Teraz była ta krótka chwila w trakcie której mogli na spokojnie omówić tę kwestię. Anthony nie zamierzał na oślep pracować nad spętanym mężczyzną. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że legilimencja wyniszczała. Istniała możliwość, że nadmiernym jej wykorzystaniem wepchnie jeńca do grobu. Nie zamierzał pracować na oślep, kiedy przed sobą miał swoje dodatkowe oczy i ręce w osobie Cedrca, jak i Jamesa. Wyciągnął w ich kierunku papierośnicę. Kiedyś wypełniona schludnymi papierosami, a dziś mało apetycznymi skrętami z niskiej jakości tytoniu.
Find your wings
Pokiwałem głową, kiedy Skamander na głos powiedział o tym, o czym myślałem już sam.
- Jeśli zaczną go szukać, to zostawią siedzibę niechronioną albo z kimś nielicznym na warcie. Byłaby to okazja, aby ją przeszukać i zniszczyć - odparłem, podsuwając pomysł jak to wykorzystać na naszą korzyść; pytanie ile czasu minie zanim reszta grupy szmalcowników uznam, że zniknięcie jednego jest już podejrzane i niepokojące. Nie wiedzieliśmy jakie panują pomiędzy tymi gnidami relacje i zasady, jaka hierarchia, trudno było więc określić kiedy wyślą kogoś na zwiad.
Wymijająca odpowiedź o aetonanie skomentowałem jedynie zaciśnięciem ust w wąską kreskę. Doskonale wiedziałem, że miałem rację. Aetonan to drogie i rzadkie stworzenie. Skoro wszystko, co unosiło się ponad korony drzew tutaj przyciągało uwagę, to nie należało robić tego jeszcze bardziej ostentacyjnie. Przynajmniej takie było moje zdanie, ale to przecież on - niestety - tu dowodził. Sieć świstoklików byłaby dobrym pomysłem i przystanąłbym na to, gdyby tylko nie nagły chłód i zimno jakie pojawiło się w pobliżu.
Dostrzegłszy w oddali zarys zakapturzonej, długiej sylwetki pochylającej się nad starszym, przygarbionym mężczyzną zareagowałem od razu. Pomyślałem o swojej żonie, o dniu naszego ślubu i narodzinach córki - wtedy też z mojej różdżki, wyciągniętej przed siebie, wyłoniła się srebrzysta mgła, która szybko ukształtowała się w gończego psa. Pognał tak szybko jak tylko mógł, z całą swą silną, ciepłą mocą w stronę dementora i uderzył w niego, odepchnął daleko. Przegonił go niemal od razu, Stwór nie mógł oprzeć się tej mocy i zniknął między drzewami.
Ja i Skamander wylądowaliśmy zaś koło mężczyzny, który wciąż dygotał na całym ciele; na jego twarzy malowała się wdzięczność, zaczął też wylewnie dziękować. Ja jednak zastanawiałem się nad tym, co znów powiedział głośno Skamander - co ten obrzydliwy stwór robił tak daleko od stolicy i Azkabanu? Cholera jasna.
- Nie, proszę pana, nie moglibyśmy ich przyjąć. Proszę je zachować. Będą panu potrzebne. Niech pan wraca prosto do domu - odpowiedziałem mugoloowi, kręcąc głową, kiedy chciał nam wcisnąć jedynie pieniądze jakie przy sobie miał w podzięce. Brakowało mi galeonów, sumienie jednak nie pozwoliłoby mi wziąć monet od kogoś, kto potrzebował ich bardziej za zwykłą pomoc.
- Trzeba powiadomić Greengrassów - mruknąłem do Skamandera, kiedy z powrotem wsiadłem na miotłę i uniosłem się ponad ziemię. Ruszyliśmy znów w stronę Black Rocks, zostawiliśmy mugola blisko wioski. Dementor, przepędzony potężnym patronusem, nie powinien się tu zbliżać. Przynajmniej przez jakiś czas.
Dotarłszy do niewielkiej, opuszczonej chatki, gdzie przetrzymywaliśmy z Jamesem podejrzanego szmalcownika, przekroczyliśmy zaklęcia ochronne, by wejść do środka. Zamrugałem kilka razy szybko przyzwyczajając oczy do półmroku. Przez zabite okna wpadało niewiele światła. Na tyle jednak, aby Skamander mógł bez problemu dostrzec związaną i skutą kajdanami sylwetkę barczystego, brodatego szmalcownika. Na jego twarzy cały czas malował się hardy wyraz, jakby ciosy Jamesa nie robiły na nim wrażenia. Twarda sztuka.
- Na razie wygadał imię swojego dowódcy. Wiemy kto nimi rządzi. Jakiś Trevor - zdradziłem Skamanderowi, obchodząc krzesło i stając z boku. Podwinąłem rękawy koszuli aż do łokci. - Nasz nowy przyjaciel gra wiernego i stara się trzymać język za zębami - powiedziałem z żalem.
Szmalcownik splunął mi wówczas pod buty. Żałosne.
- Gdzie trzymacie Brownów? - spytałem znów. Czekałem chwilę. Odliczyłem w myślach do pięciu, lecz przez dalsze jego milczenie zamachnąłem się i zaciskając dłoń w pięść wymierzyłem mu mocny, prawy sierpowy prosto w szczękę. Nawet jeśli nie zamierzał odpowiadać, to chciałem, aby o tym myślał - może wówczas Skamanderowi za pomocą legilimencji będzie łatwiej dotrzeć do tych informacji.
- Jeśli zaczną go szukać, to zostawią siedzibę niechronioną albo z kimś nielicznym na warcie. Byłaby to okazja, aby ją przeszukać i zniszczyć - odparłem, podsuwając pomysł jak to wykorzystać na naszą korzyść; pytanie ile czasu minie zanim reszta grupy szmalcowników uznam, że zniknięcie jednego jest już podejrzane i niepokojące. Nie wiedzieliśmy jakie panują pomiędzy tymi gnidami relacje i zasady, jaka hierarchia, trudno było więc określić kiedy wyślą kogoś na zwiad.
Wymijająca odpowiedź o aetonanie skomentowałem jedynie zaciśnięciem ust w wąską kreskę. Doskonale wiedziałem, że miałem rację. Aetonan to drogie i rzadkie stworzenie. Skoro wszystko, co unosiło się ponad korony drzew tutaj przyciągało uwagę, to nie należało robić tego jeszcze bardziej ostentacyjnie. Przynajmniej takie było moje zdanie, ale to przecież on - niestety - tu dowodził. Sieć świstoklików byłaby dobrym pomysłem i przystanąłbym na to, gdyby tylko nie nagły chłód i zimno jakie pojawiło się w pobliżu.
Dostrzegłszy w oddali zarys zakapturzonej, długiej sylwetki pochylającej się nad starszym, przygarbionym mężczyzną zareagowałem od razu. Pomyślałem o swojej żonie, o dniu naszego ślubu i narodzinach córki - wtedy też z mojej różdżki, wyciągniętej przed siebie, wyłoniła się srebrzysta mgła, która szybko ukształtowała się w gończego psa. Pognał tak szybko jak tylko mógł, z całą swą silną, ciepłą mocą w stronę dementora i uderzył w niego, odepchnął daleko. Przegonił go niemal od razu, Stwór nie mógł oprzeć się tej mocy i zniknął między drzewami.
Ja i Skamander wylądowaliśmy zaś koło mężczyzny, który wciąż dygotał na całym ciele; na jego twarzy malowała się wdzięczność, zaczął też wylewnie dziękować. Ja jednak zastanawiałem się nad tym, co znów powiedział głośno Skamander - co ten obrzydliwy stwór robił tak daleko od stolicy i Azkabanu? Cholera jasna.
- Nie, proszę pana, nie moglibyśmy ich przyjąć. Proszę je zachować. Będą panu potrzebne. Niech pan wraca prosto do domu - odpowiedziałem mugoloowi, kręcąc głową, kiedy chciał nam wcisnąć jedynie pieniądze jakie przy sobie miał w podzięce. Brakowało mi galeonów, sumienie jednak nie pozwoliłoby mi wziąć monet od kogoś, kto potrzebował ich bardziej za zwykłą pomoc.
- Trzeba powiadomić Greengrassów - mruknąłem do Skamandera, kiedy z powrotem wsiadłem na miotłę i uniosłem się ponad ziemię. Ruszyliśmy znów w stronę Black Rocks, zostawiliśmy mugola blisko wioski. Dementor, przepędzony potężnym patronusem, nie powinien się tu zbliżać. Przynajmniej przez jakiś czas.
Dotarłszy do niewielkiej, opuszczonej chatki, gdzie przetrzymywaliśmy z Jamesem podejrzanego szmalcownika, przekroczyliśmy zaklęcia ochronne, by wejść do środka. Zamrugałem kilka razy szybko przyzwyczajając oczy do półmroku. Przez zabite okna wpadało niewiele światła. Na tyle jednak, aby Skamander mógł bez problemu dostrzec związaną i skutą kajdanami sylwetkę barczystego, brodatego szmalcownika. Na jego twarzy cały czas malował się hardy wyraz, jakby ciosy Jamesa nie robiły na nim wrażenia. Twarda sztuka.
- Na razie wygadał imię swojego dowódcy. Wiemy kto nimi rządzi. Jakiś Trevor - zdradziłem Skamanderowi, obchodząc krzesło i stając z boku. Podwinąłem rękawy koszuli aż do łokci. - Nasz nowy przyjaciel gra wiernego i stara się trzymać język za zębami - powiedziałem z żalem.
Szmalcownik splunął mi wówczas pod buty. Żałosne.
- Gdzie trzymacie Brownów? - spytałem znów. Czekałem chwilę. Odliczyłem w myślach do pięciu, lecz przez dalsze jego milczenie zamachnąłem się i zaciskając dłoń w pięść wymierzyłem mu mocny, prawy sierpowy prosto w szczękę. Nawet jeśli nie zamierzał odpowiadać, to chciałem, aby o tym myślał - może wówczas Skamanderowi za pomocą legilimencji będzie łatwiej dotrzeć do tych informacji.
becomes law
resistance
becomes duty
Podsycona przez Cedrica myśl toczyła się wewnątrz jego czaszki. Głowa miarowo ugięła się pod tym niewidzialnym ciężarem. Przytaknął już teraz w tle planując przyszłość, a przynajmniej malując różnorakie scenariusze. To wszystko to mógł być początek czegoś, co mogło mieć większe znaczenie. Bez względu na to jak potoczy się przesłuchanie - pojmanie jednego z grupy mogło wywołać wewnątrz ruch. Mogło. Nie musiało - ale mogło. Już teraz pozwalał dochodzić tej myśli do głosu by utrzymać w ryzach ekscytację, jak również wyprzedzić potencjalne rozczarowanie. Ruszyli w drogę.
Dementor który umknął przed mocą patronusa nawet pomimo zniknięcia pozostawił po sobie nieprzyjemną świadomość swojej obecności - tak bardzo wysuniętej w głąb kraju, w miejscu gdzie do tej pory nie powinny być spotykane - I Bagnolda - jak tylko nadarzy się okazja i jego powinni poinformować. Jednak w tym momencie mieli już co innego do zrobienia. Wszystko było ważne, lecz mogli być tylko w jednym miejscu na raz i robić tylko jedną rzecz.
Przed wejściem do wnętrza budynku obejrzał się przez ramię zupełnie jakby spodziewał się dostrzec w cieniu drzew cudzą sylwetkę. Nic zaskakującego za sobą nie dostrzegł. Przeniósł uwagę w głąb obskurnego pomieszczenia. Przesunął spojrzeniem po szemrzących kajdanach, po niewzruszonej, barczystej sylwetce... Zawsze go to zastanawiało - dlaczego większość polujących na mugoli czarodziei miała zahartowane ciało tak, jakby było w tym coś wyczynowego...?
- Trevor... - powtórzył w zadumaniu tak, jakby kilkukrotnie miał już okazję usłyszeć to nazwisko. Tkał pozory. Pozory tego, że wie kim jest Trevor. Nie wiedział. Ważne było jednak w tym momencie by pojmany zdał sobie sprawę, że to co zdradził nie było niczym istotnym, niczym czego wróg by nie wiedział więc czemu by nie powiedzieć więcej i sobie oszczędzić nieprzyjemności...?
Widząc podwijającego rękawy Cedrica odsunął się wolnym krokiem od pojmanego tak, by nie zroszyła go mieszanina potu i krwi z jego twarzy. Czy byli teraz wilkami osaczającymi swoją ofiarę, czy sępami ucztującymi nad padliną...?
- Mężczyzna o ciemnych włosach, zielonych oczach, koło czterdziestki ze świeżą blizną pod prawym okiem. Jego żona jest o głowę niższa, szatynka. Miała zieloną chustę. Brownowie- opisał sylwetki dwójki mugoli tak by nie było wątpliwości o kim mowa. Zrobił to powoli, spokojnie, dając mu czas na zastanowienie. Zamierzenie. Jeżeli faktycznie coś mu w głowie zaświta to Cedric powinien wyłapać przemykający po jego twarzy cień świadomości. Czarodziej wydawał się silny i wytrzymały. Tacy rzadko byli również odpowiednio bystrzy i czujni - Wiemy gdzie tymczasowo przesiadujecie. Przynajmniej ty i twoi towarzysze - uświadomił go. Czy wywołał tym zaskoczenie? Zmieszanie? - Wiemy że ostatnio bierzecie ich żywcem. Przynajmniej częściej od dwóch tygodni. Transportujecie ich dalej. Twój przyjaciel z pod Buxton nam wyśpiewał. O tym i o was. Zrobił to za 10 galeonów - spojrzał mu głęboko w oczy dając mu do zrozumienia, że siedzi tu przez jakiegoś kabla, który wycenił jego życie na 10 galeonów. Oczywiście Anthony kłamał. Informację tę wydobyli od szmalcownika który nawet koło Buxton się nie kręcił. Zrobili to siłą, a samego informatora zabili. Wiedzieli jednak, że jakaś zorganizowana grupa wokół tego miasta działała. Dlaczego więc nie namalować jej na plecach tarczy - Trevor przekazuje wam rozkazy, lecz to nie on jest szefem - choć stwierdził to było to jedynie przypuszczenie. Zgadywał. Podchodził i igrał z jeńcem pozwalając na to by Cedric wyłapywał prawdę. Jak na razie Anthony nie chciał ujawniać przed nim swoich umiejętności.
Dementor który umknął przed mocą patronusa nawet pomimo zniknięcia pozostawił po sobie nieprzyjemną świadomość swojej obecności - tak bardzo wysuniętej w głąb kraju, w miejscu gdzie do tej pory nie powinny być spotykane - I Bagnolda - jak tylko nadarzy się okazja i jego powinni poinformować. Jednak w tym momencie mieli już co innego do zrobienia. Wszystko było ważne, lecz mogli być tylko w jednym miejscu na raz i robić tylko jedną rzecz.
Przed wejściem do wnętrza budynku obejrzał się przez ramię zupełnie jakby spodziewał się dostrzec w cieniu drzew cudzą sylwetkę. Nic zaskakującego za sobą nie dostrzegł. Przeniósł uwagę w głąb obskurnego pomieszczenia. Przesunął spojrzeniem po szemrzących kajdanach, po niewzruszonej, barczystej sylwetce... Zawsze go to zastanawiało - dlaczego większość polujących na mugoli czarodziei miała zahartowane ciało tak, jakby było w tym coś wyczynowego...?
- Trevor... - powtórzył w zadumaniu tak, jakby kilkukrotnie miał już okazję usłyszeć to nazwisko. Tkał pozory. Pozory tego, że wie kim jest Trevor. Nie wiedział. Ważne było jednak w tym momencie by pojmany zdał sobie sprawę, że to co zdradził nie było niczym istotnym, niczym czego wróg by nie wiedział więc czemu by nie powiedzieć więcej i sobie oszczędzić nieprzyjemności...?
Widząc podwijającego rękawy Cedrica odsunął się wolnym krokiem od pojmanego tak, by nie zroszyła go mieszanina potu i krwi z jego twarzy. Czy byli teraz wilkami osaczającymi swoją ofiarę, czy sępami ucztującymi nad padliną...?
- Mężczyzna o ciemnych włosach, zielonych oczach, koło czterdziestki ze świeżą blizną pod prawym okiem. Jego żona jest o głowę niższa, szatynka. Miała zieloną chustę. Brownowie- opisał sylwetki dwójki mugoli tak by nie było wątpliwości o kim mowa. Zrobił to powoli, spokojnie, dając mu czas na zastanowienie. Zamierzenie. Jeżeli faktycznie coś mu w głowie zaświta to Cedric powinien wyłapać przemykający po jego twarzy cień świadomości. Czarodziej wydawał się silny i wytrzymały. Tacy rzadko byli również odpowiednio bystrzy i czujni - Wiemy gdzie tymczasowo przesiadujecie. Przynajmniej ty i twoi towarzysze - uświadomił go. Czy wywołał tym zaskoczenie? Zmieszanie? - Wiemy że ostatnio bierzecie ich żywcem. Przynajmniej częściej od dwóch tygodni. Transportujecie ich dalej. Twój przyjaciel z pod Buxton nam wyśpiewał. O tym i o was. Zrobił to za 10 galeonów - spojrzał mu głęboko w oczy dając mu do zrozumienia, że siedzi tu przez jakiegoś kabla, który wycenił jego życie na 10 galeonów. Oczywiście Anthony kłamał. Informację tę wydobyli od szmalcownika który nawet koło Buxton się nie kręcił. Zrobili to siłą, a samego informatora zabili. Wiedzieli jednak, że jakaś zorganizowana grupa wokół tego miasta działała. Dlaczego więc nie namalować jej na plecach tarczy - Trevor przekazuje wam rozkazy, lecz to nie on jest szefem - choć stwierdził to było to jedynie przypuszczenie. Zgadywał. Podchodził i igrał z jeńcem pozwalając na to by Cedric wyłapywał prawdę. Jak na razie Anthony nie chciał ujawniać przed nim swoich umiejętności.
Find your wings
- Tak. I Bagnolda - potwierdziłem. - Mogę napisać listy - mruknąłem, oferując swoje pióro, choć było to raczej obojętne, który z nas to zrobi. Jednocześnie tchnęła mnie myśl, że nie chcę, aby Skamander uważał mnie za swoją sekretarkę. Albo osobistego asystenta. Sam nie wiedziałem co gorsze.
Wspomnienie Bagnolda zawsze przywoływało mi na myśl nazwisko starszego Rinehearta. Nie widziałem go od momentu wyruszenia do Tower niespełna miesiąc temu. Nikt z nas, póki co, nie miał pewności co dokładnie stało się z Szefem (zdelegalizowanego) Biura Aurorów. Czy został pojmany w trakcie odbijania Justine Tonks i sam osadzony w Azkabanie? Wątpiłem. Rycerze Walpurgii zapewne by to nagłośnili. Zginął? Nie mieliśmy pewności. Zapewne dlatego Bagnold wciąż był jedynie pełniącym obowiązki. Czas jednak mijał, szanse na zobaczenie Rinehearta po raz wtóry malały - choć cuda się zdarzały. Kuzyn Skamandera, również auror, był na to dowodem. Anthony zdążył już obwieścić jego śmierć, kiedy odnalazł się tego samego dnia, w którym zaginął Rineheart - jeden auror za drugiego.
Niezależnie od losu szefa Biura Aurorów - ono musiało działać dalej. My musieliśmy działać dalej. Niezależnie do wszystkiego. Tego zresztą by od nas oczekiwał.
Moja pięść mocno uderzyła w ostro zarysowaną, twardą szczękę, przez co głowa szmalcownika odleciała do tyłu. Z kącika ust popłynęła mu strużka krwi, na którą nie zareagowałem w żaden sposób. Też byłem ciekaw skąd taka postura. Czy jako wróg mugoli nie brzydził się pracy fizycznej? A może chodziło wyłącznie o galeony? Nie byłem nawet pewien co wzbudza we mnie większe obrzydzenie. Nienawiść do słabszego, wykorzystywanie magii i uprzywilejowania, czy może tak chora chciwość, która podsuwała człowieka do przemocy i okrucieństwa.
Znieruchomiałem, przyglądając się uważnie szmalcownikowi, w milczeniu, kiedy Skamander opisywał wspomnianym przeze mnie Brownów. Szmalcownik poruszył się wówczas niespokojnie na krześle, uciekł wzrokiem w bok, szarpnął dłońmi jakby chciał pozbyć się kajdan Esposas - bezskutecznie.
- Wiesz o kim mówi - powiedziałem cicho, nie odwracając spojrzenia; chciałem by wiedział, że nie ma sensu udawać, że nic nie wie. Byłem więcej niż pewien, że doskonale kojarzy te sylwetki, że widział ich na własne oczy.
Szmalcownik, słysząc o informatorze z Brighton, na początku nie wiedział co odpowiedzieć. Potem znów splunął, tym razem przed siebie.
- Pierdolony zdrajca, mówiłem, żeby mu nie ufać... - wybełkotał wściekły.
- A Trevor nie słuchał? - podchwyciłem.
- Pierdol się - odparował na moje pytanie szmalcownik.
W odpowiedzi na tę nieuprzejmość wymierzyłem mu kolejny silny cios. A potem następny. Musiał w końcu zmięknąć. Jeśli nie tak, to inaczej. Sam zaczynałem czuć irytację. Za długo szukaliśmy już Brownów i nie mieliśmy pewności, czy uda nam się odnaleźć żywych - choć wiedzieliśmy, że żywcem ich wzięli.
Szmalcownik próbował uchylać się przed ciosami na krześle, wtedy jednak za jego plecami znalazł się James i dodatkowo go unieruchomił. Uderzenie w brzuch wyrwało z jego ust zduszony jęk, lecz wciąż milczał. Wypluł tylko krew jaka napłynęła mu do ust.
- Myślisz, że Trevor milczałby tak uparcie jak ty? Zależy mu tylko na galeonach. Tak jak temu z Buxton - rzuciłem lekceważąco, od niechcenia.
- Pieprzysz głupoty. Działamy dla Ministerstwa Magii... - odpowiedział, a ja zerknąłem na Skamandera - potwierdziły się zatem jego słowa. Trevor w takim wypadku rządzić nie mógł. Jedynie dowodził tą grupą.
Wspomnienie Bagnolda zawsze przywoływało mi na myśl nazwisko starszego Rinehearta. Nie widziałem go od momentu wyruszenia do Tower niespełna miesiąc temu. Nikt z nas, póki co, nie miał pewności co dokładnie stało się z Szefem (zdelegalizowanego) Biura Aurorów. Czy został pojmany w trakcie odbijania Justine Tonks i sam osadzony w Azkabanie? Wątpiłem. Rycerze Walpurgii zapewne by to nagłośnili. Zginął? Nie mieliśmy pewności. Zapewne dlatego Bagnold wciąż był jedynie pełniącym obowiązki. Czas jednak mijał, szanse na zobaczenie Rinehearta po raz wtóry malały - choć cuda się zdarzały. Kuzyn Skamandera, również auror, był na to dowodem. Anthony zdążył już obwieścić jego śmierć, kiedy odnalazł się tego samego dnia, w którym zaginął Rineheart - jeden auror za drugiego.
Niezależnie od losu szefa Biura Aurorów - ono musiało działać dalej. My musieliśmy działać dalej. Niezależnie do wszystkiego. Tego zresztą by od nas oczekiwał.
Moja pięść mocno uderzyła w ostro zarysowaną, twardą szczękę, przez co głowa szmalcownika odleciała do tyłu. Z kącika ust popłynęła mu strużka krwi, na którą nie zareagowałem w żaden sposób. Też byłem ciekaw skąd taka postura. Czy jako wróg mugoli nie brzydził się pracy fizycznej? A może chodziło wyłącznie o galeony? Nie byłem nawet pewien co wzbudza we mnie większe obrzydzenie. Nienawiść do słabszego, wykorzystywanie magii i uprzywilejowania, czy może tak chora chciwość, która podsuwała człowieka do przemocy i okrucieństwa.
Znieruchomiałem, przyglądając się uważnie szmalcownikowi, w milczeniu, kiedy Skamander opisywał wspomnianym przeze mnie Brownów. Szmalcownik poruszył się wówczas niespokojnie na krześle, uciekł wzrokiem w bok, szarpnął dłońmi jakby chciał pozbyć się kajdan Esposas - bezskutecznie.
- Wiesz o kim mówi - powiedziałem cicho, nie odwracając spojrzenia; chciałem by wiedział, że nie ma sensu udawać, że nic nie wie. Byłem więcej niż pewien, że doskonale kojarzy te sylwetki, że widział ich na własne oczy.
Szmalcownik, słysząc o informatorze z Brighton, na początku nie wiedział co odpowiedzieć. Potem znów splunął, tym razem przed siebie.
- Pierdolony zdrajca, mówiłem, żeby mu nie ufać... - wybełkotał wściekły.
- A Trevor nie słuchał? - podchwyciłem.
- Pierdol się - odparował na moje pytanie szmalcownik.
W odpowiedzi na tę nieuprzejmość wymierzyłem mu kolejny silny cios. A potem następny. Musiał w końcu zmięknąć. Jeśli nie tak, to inaczej. Sam zaczynałem czuć irytację. Za długo szukaliśmy już Brownów i nie mieliśmy pewności, czy uda nam się odnaleźć żywych - choć wiedzieliśmy, że żywcem ich wzięli.
Szmalcownik próbował uchylać się przed ciosami na krześle, wtedy jednak za jego plecami znalazł się James i dodatkowo go unieruchomił. Uderzenie w brzuch wyrwało z jego ust zduszony jęk, lecz wciąż milczał. Wypluł tylko krew jaka napłynęła mu do ust.
- Myślisz, że Trevor milczałby tak uparcie jak ty? Zależy mu tylko na galeonach. Tak jak temu z Buxton - rzuciłem lekceważąco, od niechcenia.
- Pieprzysz głupoty. Działamy dla Ministerstwa Magii... - odpowiedział, a ja zerknąłem na Skamandera - potwierdziły się zatem jego słowa. Trevor w takim wypadku rządzić nie mógł. Jedynie dowodził tą grupą.
becomes law
resistance
becomes duty
Skamander czuł się dobrze w roli przesłuchującego i tu nie chodziło o sam fakt, że był legilimentą. Jako auror i tak nie mógł korzystać z tej umiejętności w trakcie przesłuchania. Tak właściwie niechętnie go do nich dopuszczano. Nie wzbudzał sympatii wśród współpracowników, a więc i zaufania. Umiał jednak manipulować słowem, kłamać, obiecywać, tkać inną rzeczywistość poruszając jedynie ustami i nie potrzebując do tego w dłoni różdżki. Szczęśliwie czy nie czasy pokoju się skończyły, w obecnym świecie rola przesłuchującego była mu pisana i nikt nie zwracał uwagi na protokoły oraz nie mające pokrycia w rzeczywistości procedury. Skamander ze spokojem patrzył więc z góry na katowanego człowieka starając się zrozumieć jaki był, jakim słowem należało go poszczuć by się ugiął. Sama brutalna siła tu nie wystarczyła. Im bardziej będą naciskali tym bardziej się będzie zapierać - prymitywny upór miał wymalowany na obitej twarzy.
Kropla drążyła skałę i nie tylko - pięści również. Zaczęły pojawiać się pierwsze informacje z którymi mogli coś zrobić. Wiedział o jakiej rodzinie mówili, więc miał z nimi styczność. Skoro zaś pochwycili ich żywcem to powinien wiedzieć co się z nimi stało dalej. Kontakt z Trevorem który bardziej niż ich przełożonym był nadzorcą musiał mieć dość dobry skoro pozwalał sobie w stosunku do niego do wyrażania prywatnej opinii o innych członkach grupy. Tak, grupy - najwyraźniej czarodzieje z pod Buxton nie byli zbiorem indywiduów lecz również byli powiązani z Trevorem, który zaś działał pod kimś z ministerstwa. Sieć powiazań gęstniała. Więcej odpowiedzi znajdą pewnie w tej ich kryjówce. Gdyby przy tym człowieku znaleziono jakąś prywatną korespondencję która wniosła by coś więcej to James lub Cedric by go o tym poinformowali. Jeżeli dostają rozkazy listownie to dowody na to muszą znajdować się w ich kryjówce, jeżeli nie. Skamander wiedział, że chce Trevora żywcem - był kluczem do dalszych działań.
- W porządku. Zróbmy to tak... - nie ukrywam, że tak właściwie mnie nie interesujesz. Chcę Brownów, chcę Trevora. Powiedz mi gdzie transportujecie mugoli lub jaki jest ich punkt odbioru, komu ich przekazujecie. W jaki sposób komunikujecie się z Trevorem, gdzie go znajdę - chciał to wszystko wiedzieć - Powiesz mi bo w innym wypadku dopilnuję by twoja rodzina i ty sam przypłacili milczenie śmiercią - dodał głośniejszym, lecz zdecydowanym tonem po tym, jak mężczyzna zaczynał rechotać w rozbawieniu na myśl, że miałby kogokolwiek wsypać - Dziś zaatakujemy kryjówkę, ciekawe jakby to się skończyło gdyby przy boku Anthonego Skamandera znajdowałby się ktoś zwodniczo do ciebie podobny...? Co by się stało gdyby przypadkowo jeden z twoich towarzyszy miałby szczęście ujść z życiem z obławy..? Jak Ministerstwo potraktowałoby twoją rodzinę - żonę dzieci, siostrę, brata, matkę, dziadka czy kogo ty tam posiadasz, gdyby się dowiedziało - cedził beznamiętnie, tonem zapewniającym o tym, że jest zdolny do wszystkiego - Trevor za twoje życie, życie twojej rodziny za wszystkie informacje związane z Brownami - podkreślił - Nie zastanawiaj się zbyt długo - zrobił krok w tył pozwalając na to by Cedric stał się elementem nieprzyjemnej presji dającej mu do zrozumienia, że jeżeli nic nie zmierzał mówić to nie potrzebowali go żywego, a sama propozycja była aktem dobroci. Przynajmniej ułudnej. Wszystko to było w końcu grą. Jeżeli nie zechce sam mówić, chociażby kłamstw to tak czy inaczej Skamander zmierzał na koniec wycisnąć z niego wszystko - to co istotne lub nie. Na pewno nie mogli mu na koniec pozwolić żyć.
Kropla drążyła skałę i nie tylko - pięści również. Zaczęły pojawiać się pierwsze informacje z którymi mogli coś zrobić. Wiedział o jakiej rodzinie mówili, więc miał z nimi styczność. Skoro zaś pochwycili ich żywcem to powinien wiedzieć co się z nimi stało dalej. Kontakt z Trevorem który bardziej niż ich przełożonym był nadzorcą musiał mieć dość dobry skoro pozwalał sobie w stosunku do niego do wyrażania prywatnej opinii o innych członkach grupy. Tak, grupy - najwyraźniej czarodzieje z pod Buxton nie byli zbiorem indywiduów lecz również byli powiązani z Trevorem, który zaś działał pod kimś z ministerstwa. Sieć powiazań gęstniała. Więcej odpowiedzi znajdą pewnie w tej ich kryjówce. Gdyby przy tym człowieku znaleziono jakąś prywatną korespondencję która wniosła by coś więcej to James lub Cedric by go o tym poinformowali. Jeżeli dostają rozkazy listownie to dowody na to muszą znajdować się w ich kryjówce, jeżeli nie. Skamander wiedział, że chce Trevora żywcem - był kluczem do dalszych działań.
- W porządku. Zróbmy to tak... - nie ukrywam, że tak właściwie mnie nie interesujesz. Chcę Brownów, chcę Trevora. Powiedz mi gdzie transportujecie mugoli lub jaki jest ich punkt odbioru, komu ich przekazujecie. W jaki sposób komunikujecie się z Trevorem, gdzie go znajdę - chciał to wszystko wiedzieć - Powiesz mi bo w innym wypadku dopilnuję by twoja rodzina i ty sam przypłacili milczenie śmiercią - dodał głośniejszym, lecz zdecydowanym tonem po tym, jak mężczyzna zaczynał rechotać w rozbawieniu na myśl, że miałby kogokolwiek wsypać - Dziś zaatakujemy kryjówkę, ciekawe jakby to się skończyło gdyby przy boku Anthonego Skamandera znajdowałby się ktoś zwodniczo do ciebie podobny...? Co by się stało gdyby przypadkowo jeden z twoich towarzyszy miałby szczęście ujść z życiem z obławy..? Jak Ministerstwo potraktowałoby twoją rodzinę - żonę dzieci, siostrę, brata, matkę, dziadka czy kogo ty tam posiadasz, gdyby się dowiedziało - cedził beznamiętnie, tonem zapewniającym o tym, że jest zdolny do wszystkiego - Trevor za twoje życie, życie twojej rodziny za wszystkie informacje związane z Brownami - podkreślił - Nie zastanawiaj się zbyt długo - zrobił krok w tył pozwalając na to by Cedric stał się elementem nieprzyjemnej presji dającej mu do zrozumienia, że jeżeli nic nie zmierzał mówić to nie potrzebowali go żywego, a sama propozycja była aktem dobroci. Przynajmniej ułudnej. Wszystko to było w końcu grą. Jeżeli nie zechce sam mówić, chociażby kłamstw to tak czy inaczej Skamander zmierzał na koniec wycisnąć z niego wszystko - to co istotne lub nie. Na pewno nie mogli mu na koniec pozwolić żyć.
Find your wings
Metody przesłuchań bywały różne. Czasami prowadzone w pojedynkę, innym razem naprzeciw podejrzanego stało dwóch aurorów, niekiedy przybierających różne role. Dobrego i złego gliny. Potrafiłem wcielić się w każdą w zależności od tego z kim musiałem współpracować i przede wszystkim kogo przesłuchać, choć do tej drugiej dojrzewałem dłużej. Skamander zaś chyba od zawsze wydawał się wprost ulepiony z takiej gliny. Zwłaszcza odkąd opanował sztukę legilimencji. Nie mógł jej legalnie używać podczas przesłuchań, kiedy oficjalnie wykonywał obowiązki służbowe, lecz jeśli pogłoski były prawdziwe, to i tak mógł wyczuć kłamstwo znacznie szybciej niż inni. Niegdyś mocno to potępiałem. Legilimencję utożsamiałem z czarną magią. Zadawała ból. Na kimś musiał się tego nauczyć. Jak inaczej, jeśli nie torturując innych? Wojna jednak zaczęła weryfikować moje poglądy na to, czego musieliśmy się dopuścić, po jakie środki sięgnąć, aby zyskać przewagę.
Nie zamierzałem się, mówiąc kolokwialnie, cackać. Brutalna rzeczywistość zmuszała do sięgnięcia po równie brutalną odpowiedź. Wymierzanie ciosów nie sprawiało mi żadnej satysfakcji, przyjemności. Było jedynie przykrą koniecznością, obowiązkiem, który ktoś wykonać musiał. Moje dłonie splamiła krew szmalcownika, lecz widok krwi dawno już przestał robić na mnie wrażenie.
Trzymałem się wciąż obok, milcząc, kiedy Skamander znów przemówił - i przyznać należało, że był w tym dobry. Sprytnie pokierował rozmową, a ja prędko podchwyciłem temat i podążyłem jego śladem.
- Ta? A jak zamierzacie mnie zmusić do tego, żebym z wami poszedł i trzymał się blisko? - zakpił szmalcownik. Wiedział doskonale, że nie żaden z nas nie rzuciłby zaklęcia Imperio, nie istniało zaś inne zaklęcie, które działałoby podobnie i wymusiło posłuszeństwo.
W odpowiedzi uśmiechnąłem się kpiąco jednym kącikiem ust.
- Myślisz, że tylko wśród was ukrywają się metamorfomadzy? Wiesz co to jest? - spytałem, wyciągając z kieszeni szaty maleńką, nieprzezroczystą fiolkę. - Eliksir wielosokowy. Teraz wystarczy tylko... -skłamałem, oczywiście, że skłamałem, lecz nawet powieka mi przy tym nie drgnęła. Wyciągnąłem ku głowie mężczyzny rękę. Próbował się odchylić, lecz miał niewielkie pole manewru. Z łatwością wyrwałem mu kilka włosów z głowy i spojrzałem na wymownie. - Nigdzie nie musisz się stąd ruszać, żeby twoi przyjaciele przekonali się o twojej zdradzie. Pomyśl tylko - czy wierzą w ciebie na tyle, by drążyć temat? A Ministerstwo Magii? Im chyba nie potrzeba teraz wiele, co? Zdrajcy zaś to ich najwięksi wrogowie.
Dla niepoznaki odkorkowałem fiolkę i kilka jego włosów zawisło nad nią, jakbym miał zamiar je tam wrzuci. W rzeczywistości była to po prostu czysta woda - tego jednak wiedzieć nie mógł. Po chwili zawinąłem kępkę włosów w czystą chusteczkę i wsunąłem do kieszeni, ostentacyjnie klepiąc się po niej, aby szmalcownik miał świadomość tego, że mamy go w garści.
Mężczyzna patrzył na nas nienawistnie. Widać, że bił się z myślami. Na jego twarzy malowała się cała gama emocji - od gniewu, poprzez wahanie, ból i wątpliwość. Wiedział, że mamy rację, że Ministerstwo Magii nie będzie zadawać pytań. Wystarczy im zaledwie pomówienie, plotka, aby zlikwidować zdrajcę - winnego, czy nie. Tak na wszelki wypadek.
- Jest świstoklik. Silny. Wygląda jak stary, cynowy czajnik. Zmuszają mugoli, aby go dotknęli. Przenosi ich niedaleko Borrowash. W starym młynie. Tam ich trzymają - wydusił z siebie w końcu, niechętnie; najwyraźniej jednak i taka gnida jak ten tutaj miał kogoś, na kim mu zależało.
Nie zamierzałem się, mówiąc kolokwialnie, cackać. Brutalna rzeczywistość zmuszała do sięgnięcia po równie brutalną odpowiedź. Wymierzanie ciosów nie sprawiało mi żadnej satysfakcji, przyjemności. Było jedynie przykrą koniecznością, obowiązkiem, który ktoś wykonać musiał. Moje dłonie splamiła krew szmalcownika, lecz widok krwi dawno już przestał robić na mnie wrażenie.
Trzymałem się wciąż obok, milcząc, kiedy Skamander znów przemówił - i przyznać należało, że był w tym dobry. Sprytnie pokierował rozmową, a ja prędko podchwyciłem temat i podążyłem jego śladem.
- Ta? A jak zamierzacie mnie zmusić do tego, żebym z wami poszedł i trzymał się blisko? - zakpił szmalcownik. Wiedział doskonale, że nie żaden z nas nie rzuciłby zaklęcia Imperio, nie istniało zaś inne zaklęcie, które działałoby podobnie i wymusiło posłuszeństwo.
W odpowiedzi uśmiechnąłem się kpiąco jednym kącikiem ust.
- Myślisz, że tylko wśród was ukrywają się metamorfomadzy? Wiesz co to jest? - spytałem, wyciągając z kieszeni szaty maleńką, nieprzezroczystą fiolkę. - Eliksir wielosokowy. Teraz wystarczy tylko... -skłamałem, oczywiście, że skłamałem, lecz nawet powieka mi przy tym nie drgnęła. Wyciągnąłem ku głowie mężczyzny rękę. Próbował się odchylić, lecz miał niewielkie pole manewru. Z łatwością wyrwałem mu kilka włosów z głowy i spojrzałem na wymownie. - Nigdzie nie musisz się stąd ruszać, żeby twoi przyjaciele przekonali się o twojej zdradzie. Pomyśl tylko - czy wierzą w ciebie na tyle, by drążyć temat? A Ministerstwo Magii? Im chyba nie potrzeba teraz wiele, co? Zdrajcy zaś to ich najwięksi wrogowie.
Dla niepoznaki odkorkowałem fiolkę i kilka jego włosów zawisło nad nią, jakbym miał zamiar je tam wrzuci. W rzeczywistości była to po prostu czysta woda - tego jednak wiedzieć nie mógł. Po chwili zawinąłem kępkę włosów w czystą chusteczkę i wsunąłem do kieszeni, ostentacyjnie klepiąc się po niej, aby szmalcownik miał świadomość tego, że mamy go w garści.
Mężczyzna patrzył na nas nienawistnie. Widać, że bił się z myślami. Na jego twarzy malowała się cała gama emocji - od gniewu, poprzez wahanie, ból i wątpliwość. Wiedział, że mamy rację, że Ministerstwo Magii nie będzie zadawać pytań. Wystarczy im zaledwie pomówienie, plotka, aby zlikwidować zdrajcę - winnego, czy nie. Tak na wszelki wypadek.
- Jest świstoklik. Silny. Wygląda jak stary, cynowy czajnik. Zmuszają mugoli, aby go dotknęli. Przenosi ich niedaleko Borrowash. W starym młynie. Tam ich trzymają - wydusił z siebie w końcu, niechętnie; najwyraźniej jednak i taka gnida jak ten tutaj miał kogoś, na kim mu zależało.
becomes law
resistance
becomes duty
W czasie wojny i niepokoju ludzie myślą o rodzinie, bliskich. O tym, by byli bezpieczni. To się dotyczyło wszystkich. Po każdej stronie barykady. Większość o tym zapominała. O tym, że człowiek rzucający crucio na mugola wraca do domu, a potem żona, kochanka, schorowana matka wita go skromną późną kolacją czy też wczesnym śniadaniem. Ludzie nie żyli sami. Lgnęli do innych. Bez względu na to jak powykręcani moralnie byli lub czym zajmowali się wieczorami. Czemu miałby tego nie wykorzystać...? Zginąć z ręki wroga na wojnie, oddać życie za nawet cudze lecz głośne idee - to brzmiało dumnie, pięknie. Zginąć ze świadomością, że pociągnie się na dno bliskich, tych z którymi nas coś łączy - już nie, prawda? Na to nie każdy był się już w stanie zdobyć, prawda? Przynajmniej nie przesłuchiwany.
Skamander popatrzył na niego jak na dziecko, które potrzebowało dłuższej chwili by połączyć kropki. Dźwignął kąciki ust, kiedy Cedric mu w tym pomógł. Wyszczerzył na krótką chwilę zęby kiedy ostatecznie pojmany zaczął przetrawiać sytuację i proces ten odmalowywał się na jego twarzy. Mieli go. Słowa zaczęły w końcu spływać, a Skamander ważył słuszność swoją umiejętnością. Skrzyły się prawdą. Wiedział więc więcej. Musiał. Więzień w tym samym czasie odczuł ból w głowie, a potem wlepił na wpół niedowierzające, na wpół przerażone oczy w Skamandera. Czując na sobie uwagę Anthony pociągnął dalej, jak gdyby nigdy nic.
- Powiedzmy więc, że odpuszczę twojej rodzinie. Jak na razie. Co jednak z tobą, hm? Powiedz mi o Trevorze...? - zawiesił pytanie i uzyskanie odpowiedzi ponownie zaczęło być kłopotliwe. Sprzedawał ogólniki i dopiero znów potem zaczął mówić dość zdawkowo. Świstoklik faktycznie znajdował się w ich kryjówce. Trevor w niej się zaś nie pojawiał. Spotykali się przy młynie, Londynie lub w terenie jeżeli otrzymywali od swojego opiekuna stosowną wiadomość - rozkazy przychodziły głównie poprzez korespondencję. Gdy dowiedzieli się tego czego mogli Anthony przeszedł do poszukiwania we wspomnieniach pojmanego szczegółów o których zapomniał. Inkantacja legilimens zabrzmiała w pomieszczeniu odcinając aurora od rzeczywistości i umiejscawiając w e wspomnieniach człowieka siedzącego przed nim. Anthony sprawdzał te związane z samą kryjówką. Tym jak wygląda jej wnętrze, zwracając uwagę również na to ilu było tam szmalcowników. W drugiej kolejności odczytał wspomnienia z jednego ze spotkań z Trevorem by doświadczyć tego, gdzie się ląduje po dotknięciu świstoklika. Jak wygląda organizacja przy tym całym młynie oraz jak w ogóle wyglądał Trevor. Kiedy wrócił do rzeczywistości powoli podetknął różdżkę ze skroni przytrzymywanego. Twarz ofiary była blada, spływał po niej pot. Jego klatka piersiowa poruszała się gwałtownie, nerwowo. Auror potrzebował chwili by wrócić do swojej skóry i poukładać w swojej głowie nowo pozyskane wspomnienia. Następnie wyszedł przed zrujnowaną chatkę na świeże powietrze sugerujący by chłopaki wyszli za nim. O jeńca nie trzeba było w tym momencie się martwić. Był skrępowany, skatowany, ledwo zipiący. Anthony potrzebował świeżego powietrza. Mdło mu się robiło od jego widoku. A przynajmniej ciężko było mu się skupić.
- By dostać się do Trevora trzeba dostać się do ich kryjówki. Najlepiej ją przejąć, wyczekać na wiadomość on niego. Musimy to zorganizować w przeciągu 24 najbliższych godzin - nie wiemy jeszcze jak zareagują na zniknięcie jednego ze swoich. Mogą się zawinąć lub go poinformować. Musimy działać szybko - zaczął po krótkiej chwili - Trzeba ściągnąć Olivera i pozbyć się ciała - możecie ciągnąć zapałki - zaproponował widząc kwaśną minę Jamesa- Zorganizuję eliksiry bojowe. Za cztery godziny spotkamy się w tym miejscu i omówimy szczegóły obławy.
Skamander popatrzył na niego jak na dziecko, które potrzebowało dłuższej chwili by połączyć kropki. Dźwignął kąciki ust, kiedy Cedric mu w tym pomógł. Wyszczerzył na krótką chwilę zęby kiedy ostatecznie pojmany zaczął przetrawiać sytuację i proces ten odmalowywał się na jego twarzy. Mieli go. Słowa zaczęły w końcu spływać, a Skamander ważył słuszność swoją umiejętnością. Skrzyły się prawdą. Wiedział więc więcej. Musiał. Więzień w tym samym czasie odczuł ból w głowie, a potem wlepił na wpół niedowierzające, na wpół przerażone oczy w Skamandera. Czując na sobie uwagę Anthony pociągnął dalej, jak gdyby nigdy nic.
- Powiedzmy więc, że odpuszczę twojej rodzinie. Jak na razie. Co jednak z tobą, hm? Powiedz mi o Trevorze...? - zawiesił pytanie i uzyskanie odpowiedzi ponownie zaczęło być kłopotliwe. Sprzedawał ogólniki i dopiero znów potem zaczął mówić dość zdawkowo. Świstoklik faktycznie znajdował się w ich kryjówce. Trevor w niej się zaś nie pojawiał. Spotykali się przy młynie, Londynie lub w terenie jeżeli otrzymywali od swojego opiekuna stosowną wiadomość - rozkazy przychodziły głównie poprzez korespondencję. Gdy dowiedzieli się tego czego mogli Anthony przeszedł do poszukiwania we wspomnieniach pojmanego szczegółów o których zapomniał. Inkantacja legilimens zabrzmiała w pomieszczeniu odcinając aurora od rzeczywistości i umiejscawiając w e wspomnieniach człowieka siedzącego przed nim. Anthony sprawdzał te związane z samą kryjówką. Tym jak wygląda jej wnętrze, zwracając uwagę również na to ilu było tam szmalcowników. W drugiej kolejności odczytał wspomnienia z jednego ze spotkań z Trevorem by doświadczyć tego, gdzie się ląduje po dotknięciu świstoklika. Jak wygląda organizacja przy tym całym młynie oraz jak w ogóle wyglądał Trevor. Kiedy wrócił do rzeczywistości powoli podetknął różdżkę ze skroni przytrzymywanego. Twarz ofiary była blada, spływał po niej pot. Jego klatka piersiowa poruszała się gwałtownie, nerwowo. Auror potrzebował chwili by wrócić do swojej skóry i poukładać w swojej głowie nowo pozyskane wspomnienia. Następnie wyszedł przed zrujnowaną chatkę na świeże powietrze sugerujący by chłopaki wyszli za nim. O jeńca nie trzeba było w tym momencie się martwić. Był skrępowany, skatowany, ledwo zipiący. Anthony potrzebował świeżego powietrza. Mdło mu się robiło od jego widoku. A przynajmniej ciężko było mu się skupić.
- By dostać się do Trevora trzeba dostać się do ich kryjówki. Najlepiej ją przejąć, wyczekać na wiadomość on niego. Musimy to zorganizować w przeciągu 24 najbliższych godzin - nie wiemy jeszcze jak zareagują na zniknięcie jednego ze swoich. Mogą się zawinąć lub go poinformować. Musimy działać szybko - zaczął po krótkiej chwili - Trzeba ściągnąć Olivera i pozbyć się ciała - możecie ciągnąć zapałki - zaproponował widząc kwaśną minę Jamesa- Zorganizuję eliksiry bojowe. Za cztery godziny spotkamy się w tym miejscu i omówimy szczegóły obławy.
Find your wings
W takiej pracy jak nasza człowiek powoli wyzbywa się sentymentów i skrupułów. Zaczyna rozumieć, że by zapobiec rozpierzchnięciu się zbrodni i czarnej magii po Wielkiej Brytanii musi podejmować trudne decyzje, posuwać się do rzeczy, które dla innych wykraczały poza normy społeczne i powszechnie przyjęte zasady moralne. Czarnoksiężnik nie cofnie się przed niczym, zrobi wszystko, aby osiągnąć swój cel, wykorzysta każdą ludzką słabość - i tu mogła tkwić jego przewaga. Brakiem wahania się. Czasami, by go powstrzymać, należało wręcz zniżyć się do jego poziomu. Uderzyć tak mocno, żeby zabolało, żeby mu zagroziło. Dosłownie lub mniej. Zastraszyć, zaszantażować, zadać ból. Różnica tkwiła w tym, że potem ja, James, Oliver, ktokolwiek z Biura Aurorów musiał z tym żyć i jego sumienie jakoś musiało sobie z tym poradzić. To nie było łatwe. Wprost przeciwnie. To był cholerny ciężar, który musiałem dźwigać każdego dnia. Zanim wybuchła wojna pomiędzy zwolennikami Lorda Voldemorta a Zakonem Feniksa, myślałem, że to był naprawdę ciężki - teraz dopiero przekonywałem się, że dotychczas to tak naprawdę było nic właściwie. Najbardziej dramatyczne i najtrudniejsze decyzje stawiała przed nami wojna. Obawiałem się, że to dopiero początek. Niestety.
Nie skomentowałem gróźb pod adresem rodziny szmalcownika, choć szczerze wątpiłem, aby zaszła konieczność posuwania się do tego. Miękł z każdą chwilą, z każdym ciosem i groźbą jaką wysuwaliśmy pod jego adresem. Myślałem, że to wystarczy - Skamander jednak poszedł o krok dalej, ostatecznie sięgnął po umiejętność, którą opanował. Nie musiał wypowiadać inkantacji werbalnie. Widziałem co się dzieje. Szmalcownik skręcał z bólu pod wpływem spojrzenia Skamandera, dokładnie penetrującego jego umysł.
Milczałem, obserwując całe to zajście uważnie, po czym wyszedłem za dowódcą grupy na zewnątrz, by posłuchać o tym, czego zdołał się dowiedzieć. W opuszczonej chacie rzeczywiście zrobiło się duszno.
- W porządku. Znalazłeś coś o zabezpieczeniach? Będzie trzeba ruszyć tam wcześniej? - dopytałem, ściągając brwi w zamyśleniu, gdy zastanawiałem się czym zająć się najpierw. Skamander jednak rozwiał moje wątpliwości - ściągnięcie Olivera i pozbycie się ciała szmalcownika. Mimo wszystko wolałem nie robić tego z Jamesem. - Wezwę Olivera i zajmiemy się tym. Ty, James, może rusz tam pierwszy i obserwuj ich z bezpiecznej odległości. Będziemy w kontakcie. Zanim nastanie zmierzch powinniśmy tak wejść - zaproponowałem, spoglądając ku Skamanderowi, sprawdzając, czy aprobuje taki plan - uzyskawszy potwierdzenie oddaliłem się, aby przesłać Oliverowi patronusa. James i Anthony nas opuścili, jeden obserwował kryjówkę szmalcowników, drugi ruszył po zapasy.
A mnie - cóż, mnie i Oliverowi pozostało dokonczenie brudnej roboty, ubabranie sobie rąk.
| zt x 2
Nie skomentowałem gróźb pod adresem rodziny szmalcownika, choć szczerze wątpiłem, aby zaszła konieczność posuwania się do tego. Miękł z każdą chwilą, z każdym ciosem i groźbą jaką wysuwaliśmy pod jego adresem. Myślałem, że to wystarczy - Skamander jednak poszedł o krok dalej, ostatecznie sięgnął po umiejętność, którą opanował. Nie musiał wypowiadać inkantacji werbalnie. Widziałem co się dzieje. Szmalcownik skręcał z bólu pod wpływem spojrzenia Skamandera, dokładnie penetrującego jego umysł.
Milczałem, obserwując całe to zajście uważnie, po czym wyszedłem za dowódcą grupy na zewnątrz, by posłuchać o tym, czego zdołał się dowiedzieć. W opuszczonej chacie rzeczywiście zrobiło się duszno.
- W porządku. Znalazłeś coś o zabezpieczeniach? Będzie trzeba ruszyć tam wcześniej? - dopytałem, ściągając brwi w zamyśleniu, gdy zastanawiałem się czym zająć się najpierw. Skamander jednak rozwiał moje wątpliwości - ściągnięcie Olivera i pozbycie się ciała szmalcownika. Mimo wszystko wolałem nie robić tego z Jamesem. - Wezwę Olivera i zajmiemy się tym. Ty, James, może rusz tam pierwszy i obserwuj ich z bezpiecznej odległości. Będziemy w kontakcie. Zanim nastanie zmierzch powinniśmy tak wejść - zaproponowałem, spoglądając ku Skamanderowi, sprawdzając, czy aprobuje taki plan - uzyskawszy potwierdzenie oddaliłem się, aby przesłać Oliverowi patronusa. James i Anthony nas opuścili, jeden obserwował kryjówkę szmalcowników, drugi ruszył po zapasy.
A mnie - cóż, mnie i Oliverowi pozostało dokonczenie brudnej roboty, ubabranie sobie rąk.
| zt x 2
becomes law
resistance
becomes duty
- 7 I 1958 -
Ronja&Michael
Ronja&Michael
Spotkania przybrały na kształcie pewności, że mogła oczekiwać jego obecności. Chociażby nie widać było natychmiastowych efektów, chociażby tematy rozmów zaostrzały się wraz z rosnącym temperamentem, była niezmiennie pewna odpowiedniej drogi, jaką obrali do wspólnych wysiłków, a może wręcz walki, o jego zdrowie. Tak, walki. Łatwiej było mu wytłumaczyć pojęcie ozdrowienia, gdy proces porównywała do starć z drugim jestestwem, a kolejne kroki tłumaczyła zwięzłym żargonem odpowiedzialności za ludzkie życia. Nikt nie potrzebował delikatności w czasach krwi wypełniającej kamienie, którymi wybrukowano ulice Londynu, ale też wielu innych mugolskich miast. Ile z tego współczucia było godnym pożałowania, a ile potrzebowali, by móc jeszcze odróżniać swoją własną, prywatną potrzebę zemsty od zepsutego zła czarodziejów określanych jako „wrogów sprawy”. Pogodziła się już z faktem, że nic nigdy nie było proste, ale im trudniejsza stawała się rzeczywistość, tym poważniej ona sama przekonywała się, że powinna zacząć działać.
Zdawało się, iż faktycznie dotarła do krawędzi i to nie tylko krawędzi żwirowanej skały, gdzie zwrócona plecami do wyjścia na szczyt poiła oczy widokiem zimowego snu wrzosowisk. Czekały decyzje, które wymagały odpowiedzi, miejsca, gdzie jej pomoc, albo doświadczenie mogło uratować jeszcze jedno istnienie, a na tym zależało Ronji najbardziej. Jeszcze jednym życiu i jeszcze jednym...
Strach sprawia, że Wilk wygląda na większego niż w rzeczywistości. A ona bała się jak nigdy, co być może czyniło ją właśnie prawdziwie ludzką. Kruczoczarne włosy w burzowym świetle chmur wydawały się wręcz atramentowe, z nutą ciemnego błękitu schowanego w splocie podpiętym spinką. Suknia sięgająca nieco powyżej kostek jak zwykle przyszykowana była zgodnie z panującą modą, z porządnego materiału, ale o skromnym, zabudowanym kroju i lekko już wymęczonych krawędziach brzegu spódnicy. Na Black Rocks wybrała dłuższą ścieżkę o łagodniejszych skrętach i bezpieczniejszym podejściu. Nie potrzebowała nikomu udowadniać, że byłaby w stanie wejść na szczyt drugą stroną, ani też kusić losu potknięciem się o śliskie kamienie. Dokonywała wyboru żmudniejszego, nieoczywiście mniej fanaberyjnego. Ciekawiło ją, którędy dotrze na miejsce spotkania Michael, jaką drogę wybierze on sam. Ostatnio o odrobinę mniej rozbieganym wzroku, ale z obcym duchem na ramieniu, który na ucho szeptał znane tylko mężczyźnie słowa. Ostatecznie, niezależnie od wybranego kierunku, wszyscy mieli w końcu dotrzeć do tego samego celu podróży, jakże poetyckiego w swoim smutnym zakończeniu. Kres mało kogo satysfakcjonował, umierać można było tylko na kartach powieści wychwalających czyny wygranych. O ofiarach pamiętało coraz mniej, bo i po co zaprzątać głowy żywych zmarłymi? Zastanawiała się ile będą pamiętać o niej samej, gdy przyjdzie co do czego i ile z tego wolałaby, żeby zapomnieli. Nieszczególnie godna uwagi poetów, stąpająca twardo po niezłomnej skale, tak przeraźliwie cicha w zamyśleniu.
Nagle zatęskniła do guqinu i rodziny. Do Aenor, która wciąż kładła swoje kroki gdzieś w Azji i realizowała marzenia. Gdyby tylko mogła przysiąść na chwilę, pociągnąć struny w ciszy uspokojonych grą myśli. Ale nie mogła. Zamiast tego zacisnęła pas grubego płaszcza ciaśniej i usiadła na brzegu przepaści, niebezpiecznie blisko balansu. Nogi skrzyżowane w siadzie tureckim, a dłonie ułożone wzdłuż ud, całkowicie spokojna — medytowała. Ostatnio zmysły działały na zwiększonych obrotach, spostrzegawczość wspinała się na wyżyny rozumianych sygnałów otoczenia, byleby wychwycić, chociażby ułamek niecodziennej zmiany. Czujność przede wszystkim, bo chociaż średniozamożna panna Fancourt wnętrze miała bogate i zmienne, od zewnątrz pod przymkniętymi powiekami panował całkowity spokój, naruszany jedynie przez buńczuczny wiatr smagający jej policzki i kosmki luźno unoszących się na powietrzu włosów.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
7 I
Nie chciał tu być. Pewnie nawet nie powinien tu być. Drugiego stycznia świat stał się jeszcze bardziej obcy niż wcześniej, nieufność wobec każdego spotęgowała się, nawet bliskich, szczególnie bliskich, wszystko przybrało odcienie szarości, a Fenrir z a m i l k ł. Nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Przez ostatnie półtorej miesiąca spotykali się z Ronją regularnie, pracując nad uspokojeniem wilka, co prawie się udawało. Zdążył nawet... może nie polubić, ale zacząć tolerować te spotkania, stawiać się na nie punktualnie i regularnie. Pewnie też widziała, że jest o wiele bardziej obowiązkowym pacjentem niż przybity auror na urlopie, który pojawił się w jej londyńskim gabinecie świeżo po ugryzieniu. Tym razem, chciał o siebie zawalczyć. Miał o co walczyć.
Stosował się do jej rad i sposobów na radzenie sobie ze stresem, pił uspokajające mieszanki ziół, a czasem - gdy było go na to stać - eliksiry, znalazł nawet kilka własnych sposobów na zawarcie porozumienia z drugą jaźnią. Sposobów, którymi nie mógł podzielić się nawet z Ronją. Słodkich tajemnic, które rozświetlały czasem jego spojrzenie i gościły w mimowolnym uśmiechu.
To wszystko już zniknęło, już jest nieważne, zamknięte na dnie podświadomości - tyle, że tym razem druga jaźń nie mogła uchronić go przed bólem, bo go dzieliła. Milcząc zawzięcie, złowieszczo. I w tej ciszy kusił - do tego, by się tu wcale nie stawili.
Michael nie miał już na to siły. Szczególnie dzisiaj, dwa dni po pełni. Co go napadło, umawiać spotkanie po pełni?!
Pewnie chciał zadbać o regularność terapii i oszczędzić Ronji swoich przedpełniowych humorów i łudził się, że w jeden dzień zdąży odpocząć. Ta pełnia była jednak bardziej stresująca niż inne, więc i dzisiaj czuł w ciele ból i stres, a rano ledwo otworzył oczy. Uparcie patrzył w sufit, chcąc zaszyć się w łóżku już na dobre, ominąć to pieprzone umówione spotkanie i nie wychodzić wcale z własnej sypialni.
A potem przypomniał sobie o wojnie. Może nie chciał już walczyć o Michaela Tonksa, ale chociaż to mu pozostało, to jedyne, co mu pozostało. Longbottom kazał mu doprowadzić się do porządku i miał rację.
Nawet odejść z tego świata nie można zbyt prosto, nie, gdy można to zrobić bardziej spektakularnie i próbując wcześniej osiągnąć coś...
...dobrego? Powątpiewał czasem w sens tego słowa. Coś pożytecznego.
Przyleciał na miejsce spóźniony, co było do niego niepodobne. Na miotle - nie miał dziś czasu na żadne wspinaczki, byłoby to zresztą nieostrożne. Z lotu ptaka upewnił się, że Ronja w istocie przybyła tutaj sama, że nie wciągała go w żadną zasadzkę.
No dobrze. Walczył już u jej boku ze szmalcownikami, zdążył się przyjrzeć jej zdolnościom. Była odważna, nie była bezbronna, ale w razie potrzeby, w razie zdrady - nie miałaby z nim szans. A żywcem go nie wezmą.
W głębi serca nie wierzył, że by go wydała, ale czasem nie wiedział już, w co wierzyć. Dziś potrzebował usłyszeć konkrety.
Wylądował tuż obok niej, z impetem.
-Balansujesz na krawędzi. - syknął, krytycznie spoglądając na to, jak blisko przepaści usiadła.
Nie miał jednak na myśli tylko skał.
Nie można dłużej stać w rozkroku, panno Fancourt - pomyślał, sięgając do kieszeni.
-Słyszałaś o Staffordshire? I widziałaś - to? - wypalił, twardo, warkliwie, niemalże takim samym tonem jak wtedy, gdy wziął ją za intruza po spotkaniu z dementorem. Wcisnął jej do ręki list gończy, niechlujnie pomięty, a potem odetchnął głęboko i przezornie zacisnął palce na różdżce.
Nie chciał tu być. Pewnie nawet nie powinien tu być. Drugiego stycznia świat stał się jeszcze bardziej obcy niż wcześniej, nieufność wobec każdego spotęgowała się, nawet bliskich, szczególnie bliskich, wszystko przybrało odcienie szarości, a Fenrir z a m i l k ł. Nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Przez ostatnie półtorej miesiąca spotykali się z Ronją regularnie, pracując nad uspokojeniem wilka, co prawie się udawało. Zdążył nawet... może nie polubić, ale zacząć tolerować te spotkania, stawiać się na nie punktualnie i regularnie. Pewnie też widziała, że jest o wiele bardziej obowiązkowym pacjentem niż przybity auror na urlopie, który pojawił się w jej londyńskim gabinecie świeżo po ugryzieniu. Tym razem, chciał o siebie zawalczyć. Miał o co walczyć.
Stosował się do jej rad i sposobów na radzenie sobie ze stresem, pił uspokajające mieszanki ziół, a czasem - gdy było go na to stać - eliksiry, znalazł nawet kilka własnych sposobów na zawarcie porozumienia z drugą jaźnią. Sposobów, którymi nie mógł podzielić się nawet z Ronją. Słodkich tajemnic, które rozświetlały czasem jego spojrzenie i gościły w mimowolnym uśmiechu.
To wszystko już zniknęło, już jest nieważne, zamknięte na dnie podświadomości - tyle, że tym razem druga jaźń nie mogła uchronić go przed bólem, bo go dzieliła. Milcząc zawzięcie, złowieszczo. I w tej ciszy kusił - do tego, by się tu wcale nie stawili.
Michael nie miał już na to siły. Szczególnie dzisiaj, dwa dni po pełni. Co go napadło, umawiać spotkanie po pełni?!
Pewnie chciał zadbać o regularność terapii i oszczędzić Ronji swoich przedpełniowych humorów i łudził się, że w jeden dzień zdąży odpocząć. Ta pełnia była jednak bardziej stresująca niż inne, więc i dzisiaj czuł w ciele ból i stres, a rano ledwo otworzył oczy. Uparcie patrzył w sufit, chcąc zaszyć się w łóżku już na dobre, ominąć to pieprzone umówione spotkanie i nie wychodzić wcale z własnej sypialni.
A potem przypomniał sobie o wojnie. Może nie chciał już walczyć o Michaela Tonksa, ale chociaż to mu pozostało, to jedyne, co mu pozostało. Longbottom kazał mu doprowadzić się do porządku i miał rację.
Nawet odejść z tego świata nie można zbyt prosto, nie, gdy można to zrobić bardziej spektakularnie i próbując wcześniej osiągnąć coś...
...dobrego? Powątpiewał czasem w sens tego słowa. Coś pożytecznego.
Przyleciał na miejsce spóźniony, co było do niego niepodobne. Na miotle - nie miał dziś czasu na żadne wspinaczki, byłoby to zresztą nieostrożne. Z lotu ptaka upewnił się, że Ronja w istocie przybyła tutaj sama, że nie wciągała go w żadną zasadzkę.
No dobrze. Walczył już u jej boku ze szmalcownikami, zdążył się przyjrzeć jej zdolnościom. Była odważna, nie była bezbronna, ale w razie potrzeby, w razie zdrady - nie miałaby z nim szans. A żywcem go nie wezmą.
W głębi serca nie wierzył, że by go wydała, ale czasem nie wiedział już, w co wierzyć. Dziś potrzebował usłyszeć konkrety.
Wylądował tuż obok niej, z impetem.
-Balansujesz na krawędzi. - syknął, krytycznie spoglądając na to, jak blisko przepaści usiadła.
Nie miał jednak na myśli tylko skał.
Nie można dłużej stać w rozkroku, panno Fancourt - pomyślał, sięgając do kieszeni.
-Słyszałaś o Staffordshire? I widziałaś - to? - wypalił, twardo, warkliwie, niemalże takim samym tonem jak wtedy, gdy wziął ją za intruza po spotkaniu z dementorem. Wcisnął jej do ręki list gończy, niechlujnie pomięty, a potem odetchnął głęboko i przezornie zacisnął palce na różdżce.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Black Rocks
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Derbyshire