Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Góry Derryveagh
AutorWiadomość
Góry Derryveagh
Góry Derryveagh (lub Cnoic Dhoire Bheatha, jak nazywają je mieszkańcy) to pasmo siedmiu górskich szczytów, rozciągających się wzdłuż zachodnio-północnego wybrzeża Irlandii. Porastające zbocza lasy i przecinające je doliny, przez mugoli niemalże niezamieszkałe, od lat stanowią swego rodzaju azyl dla czarodziejów - głównie tych szukających spokoju lub lubiących otaczać się naturą. Ich obecność sprawiła, że zielone tereny aż roją się od magicznych stworzeń, a sama okolica owiana jest legendami. Od jednej z nich pochodzi druga, używana głównie przez miejscowych, nazwa górskiego pasma: Siedem Sióstr. Przekazywana z ust do ust opowieść mówi o siedmiu czarownicach, które przed wiekami panowały nad tą okolicą, odprawiając rytuały na najwyższych szczytach, nazwanych później od ich imion: Aghla Beg, Aghla More, Ardloughnabrackbaddy, Crocknalaragagh, Errigal, Mackoght i Muckish. Podobno do dzisiaj, tuż po zachodzie słońca, można spotkać snujące się pomiędzy drzewami duchy wiedźm.
| 19 listopada?
– Musimy tu wylądować, nie p-p-przelecimy pomiędzy drzewami! – Wyciągnął rękę w dół, ku niewielkiemu, przeciętemu przez strumień prześwitowi, starając się przekrzyczeć szum uderzającego w nich wiatru, w mocniejszych porywach przekształcającego się w huk. Chociaż nie leciał szybko, nie chcąc narzucić Justine zbyt wymagającego tempa (nie powiedział nic na ten temat, ale martwiły go wciąż zbyt szczupłe nadgarstki, płaszcz nienaturalnie luźno okrywający ramiona, wystające kości policzkowe; a także fakt, że w liście sama nie była pewna, czy zdoła utrzymać się na miotle), to wysoko w powietrzu i tak porządnie wiało. Chłodne powiewy górskiego powietrza niosły ze sobą zapowiedź zimy, nawet w ten jeden z nielicznych, słonecznych dni; dłonie zdrętwiały mu od ściskania drewnianej rączki, a oczy, zaczerwienione, lekko łzawiły. – W porządku? – upewnił się, nim skierował miotłę w dół – obniżając lot spokojnymi łukami, aż wierzchołki najwyższych drzew zbliżyły się do nich, a później ich otoczyły, otulając przyjemnym, porwanym cieniem. Wylądował miękko, na nieco pożółkłej już trawie; miotłę oparł sobie o ramię, przystając na moment i rozcierając ręce. Choć znał tę okolicę już na pamięć, wciąż nie przestawała go zachwycać – upchnięta pomiędzy dwa górskie szczyty dolina była cicha, porośnięta niewielkim lasem, wypełniona charakterystycznym, rześkim powietrzem; a chociaż cisza i samotność w ostatnim czasie zdecydowanie nie należały do jego przyjaciół, to kryjące się gdzieś na krawędziach pola widzenia cienie tym razem skutecznie rozpraszała obecność Justine. Uśmiechnął się do niej, mając nadzieję, że troska nie odbija się w zmarszczce pomiędzy jego brwiami zbyt widocznie; nie chciał sprawiać wrażenia, że skacze wokół niej na palcach, patrzeć na nią, jakby była krucha – wiedział, że była silną czarownicą – ale wciąż jeszcze nie wyrzucił z głowy wspomnienia niosącego ją na rękach Vincenta. Nie mówiąc już o całej reszcie: o celach wracających do niego w koszmarach, o wysuwających się przez kraty, kościstych dłoniach, szeptach w ciemnościach, krwi na posadzce, lepkim, lodowatym oddechu dementorów. Nie miał pojęcia, jak ktokolwiek mógł być w stanie przetrwać tam dłużej niż kilka przerażających godzin.
Wziął głębszy oddech, wyrzucając z głowy skrawki wspomnień; żałował, że nie był w stanie zapomnieć o nich na zawsze. – Gotowa? – zagadnął, prostując się; zrobił dwa kroki do przodu, wyciągając rękę i wskazując przed siebie, na ścianę drzew. – Tam jest ścieżka, mamy do p-p-przejścia kawałek. Niezbyt długi – powiedział, czekając, aż Justine zrówna się z nim krokiem, a później zmierzając w stronę dróżki – częściowo wydeptanej, częściowo wyłożonej płaskimi kamieniami; głównie w miejscach, w których w czasie deszczu zbierały się kałuże błota. – Wyłożyłem ją t-t-trochę, żeby była wygodniejsza – wyjaśnił, przechodząc przez drewnianą kładkę, przerzuconą przez jedną z węższych odnóg płynącego nieopodal strumienia. – Znalazłem to miejsce właściwie p-p-przypadkiem, jak zniosło mnie kiedyś w trakcie burzy. Kilkanaście mil w tamtą st-t-tronę – opowiadał, wskazując na południe – mieszka z córką starszy czarodziej, p-p-pasterz. Pomagałem mu w remoncie gospodarstwa, obiecał nam odstąpić owcze runo, m-m-muszę tylko pomóc mu w strzyżeniu. Ta działka – zaraz zobaczysz – należała do n-n-niego, miał ją zostawić synowi, ale wyjechał za granicę. No i odsprzedał ją mnie. – Póki co wciąż mało komu się do tego przyznał, choć nie do końca byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego; być może czuł się niepewnie z myślą, że podczas gdy pośród wojennej zawieruchy tak trudno było dostrzec jutro, on uparcie liczył na to, że jakieś będzie.
Po paru minutach ścieżka zakręciła gwałtownie, a drzewa się przerzedziły, wyprowadzając ich na polankę, na której stał dom: jeszcze niedokończony, z pustymi oczodołami okien w murowanych ścianach, z drewnianymi krokwiami wyzierającymi z miejsc, w których brakowało dachówki, ułożonej w równych stertach przy prowadzącej do wejścia dróżce. – Vincent obiecał mi p-p-pomóc z wykończeniem – powiedział mimochodem, zerkając w stronę Justine i wychodząc o krok do przodu, żeby popchnąć niedawno osadzoną na zawiasach furtkę. – Płot jest jeszcze niep-p-pomalowany, dzisiaj miałem się tym zająć. – Wbite w ziemię sztachety wciąż jeszcze miały kolor surowego drewna. – I co m-m-myślisz? W tej chwili nie ma tu żadnych zaklęć, nie chciałem up-p-przykrzać życia chłopakom, którzy pomagali mi w budowie, ale resztą zajmę się już sam, więc pomyślałem… No, okolica jest n-n-niby bezpieczna, ale wolałbym nie kusić losu – powiedział, zatrzymując się i posyłając pytające spojrzenie w stronę Justine. Trochę niepewne, trochę zdenerwowane; przygryzł policzek od wewnątrz, wolną dłonią bezwiednie drapiąc się po karku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Musimy tu wylądować, nie p-p-przelecimy pomiędzy drzewami! – Wyciągnął rękę w dół, ku niewielkiemu, przeciętemu przez strumień prześwitowi, starając się przekrzyczeć szum uderzającego w nich wiatru, w mocniejszych porywach przekształcającego się w huk. Chociaż nie leciał szybko, nie chcąc narzucić Justine zbyt wymagającego tempa (nie powiedział nic na ten temat, ale martwiły go wciąż zbyt szczupłe nadgarstki, płaszcz nienaturalnie luźno okrywający ramiona, wystające kości policzkowe; a także fakt, że w liście sama nie była pewna, czy zdoła utrzymać się na miotle), to wysoko w powietrzu i tak porządnie wiało. Chłodne powiewy górskiego powietrza niosły ze sobą zapowiedź zimy, nawet w ten jeden z nielicznych, słonecznych dni; dłonie zdrętwiały mu od ściskania drewnianej rączki, a oczy, zaczerwienione, lekko łzawiły. – W porządku? – upewnił się, nim skierował miotłę w dół – obniżając lot spokojnymi łukami, aż wierzchołki najwyższych drzew zbliżyły się do nich, a później ich otoczyły, otulając przyjemnym, porwanym cieniem. Wylądował miękko, na nieco pożółkłej już trawie; miotłę oparł sobie o ramię, przystając na moment i rozcierając ręce. Choć znał tę okolicę już na pamięć, wciąż nie przestawała go zachwycać – upchnięta pomiędzy dwa górskie szczyty dolina była cicha, porośnięta niewielkim lasem, wypełniona charakterystycznym, rześkim powietrzem; a chociaż cisza i samotność w ostatnim czasie zdecydowanie nie należały do jego przyjaciół, to kryjące się gdzieś na krawędziach pola widzenia cienie tym razem skutecznie rozpraszała obecność Justine. Uśmiechnął się do niej, mając nadzieję, że troska nie odbija się w zmarszczce pomiędzy jego brwiami zbyt widocznie; nie chciał sprawiać wrażenia, że skacze wokół niej na palcach, patrzeć na nią, jakby była krucha – wiedział, że była silną czarownicą – ale wciąż jeszcze nie wyrzucił z głowy wspomnienia niosącego ją na rękach Vincenta. Nie mówiąc już o całej reszcie: o celach wracających do niego w koszmarach, o wysuwających się przez kraty, kościstych dłoniach, szeptach w ciemnościach, krwi na posadzce, lepkim, lodowatym oddechu dementorów. Nie miał pojęcia, jak ktokolwiek mógł być w stanie przetrwać tam dłużej niż kilka przerażających godzin.
Wziął głębszy oddech, wyrzucając z głowy skrawki wspomnień; żałował, że nie był w stanie zapomnieć o nich na zawsze. – Gotowa? – zagadnął, prostując się; zrobił dwa kroki do przodu, wyciągając rękę i wskazując przed siebie, na ścianę drzew. – Tam jest ścieżka, mamy do p-p-przejścia kawałek. Niezbyt długi – powiedział, czekając, aż Justine zrówna się z nim krokiem, a później zmierzając w stronę dróżki – częściowo wydeptanej, częściowo wyłożonej płaskimi kamieniami; głównie w miejscach, w których w czasie deszczu zbierały się kałuże błota. – Wyłożyłem ją t-t-trochę, żeby była wygodniejsza – wyjaśnił, przechodząc przez drewnianą kładkę, przerzuconą przez jedną z węższych odnóg płynącego nieopodal strumienia. – Znalazłem to miejsce właściwie p-p-przypadkiem, jak zniosło mnie kiedyś w trakcie burzy. Kilkanaście mil w tamtą st-t-tronę – opowiadał, wskazując na południe – mieszka z córką starszy czarodziej, p-p-pasterz. Pomagałem mu w remoncie gospodarstwa, obiecał nam odstąpić owcze runo, m-m-muszę tylko pomóc mu w strzyżeniu. Ta działka – zaraz zobaczysz – należała do n-n-niego, miał ją zostawić synowi, ale wyjechał za granicę. No i odsprzedał ją mnie. – Póki co wciąż mało komu się do tego przyznał, choć nie do końca byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego; być może czuł się niepewnie z myślą, że podczas gdy pośród wojennej zawieruchy tak trudno było dostrzec jutro, on uparcie liczył na to, że jakieś będzie.
Po paru minutach ścieżka zakręciła gwałtownie, a drzewa się przerzedziły, wyprowadzając ich na polankę, na której stał dom: jeszcze niedokończony, z pustymi oczodołami okien w murowanych ścianach, z drewnianymi krokwiami wyzierającymi z miejsc, w których brakowało dachówki, ułożonej w równych stertach przy prowadzącej do wejścia dróżce. – Vincent obiecał mi p-p-pomóc z wykończeniem – powiedział mimochodem, zerkając w stronę Justine i wychodząc o krok do przodu, żeby popchnąć niedawno osadzoną na zawiasach furtkę. – Płot jest jeszcze niep-p-pomalowany, dzisiaj miałem się tym zająć. – Wbite w ziemię sztachety wciąż jeszcze miały kolor surowego drewna. – I co m-m-myślisz? W tej chwili nie ma tu żadnych zaklęć, nie chciałem up-p-przykrzać życia chłopakom, którzy pomagali mi w budowie, ale resztą zajmę się już sam, więc pomyślałem… No, okolica jest n-n-niby bezpieczna, ale wolałbym nie kusić losu – powiedział, zatrzymując się i posyłając pytające spojrzenie w stronę Justine. Trochę niepewne, trochę zdenerwowane; przygryzł policzek od wewnątrz, wolną dłonią bezwiednie drapiąc się po karku.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 03.04.21 15:40, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Naprawdę była zmęczona. Zmęczona ciągły pytaniem o samopoczucie, bo wrzucana wtedy była na rozdroże na którym musiała wybierać - kłamać czy mówić prawdę. Nie, nie czuła się dobrze i sądziła, że minąć muszą miesiące nim poczuje się chociaż odpowiednio. A wina… wina miała towarzyszyć jej już zawsze. Mimo to przyjęła jednoczesne zaproszenie i prośbę Moora. Kiedyś, wiele miesięcy temu jego obecność jej pomogła, chociaż nigdy nie przyjaźnili się jakoś szczególnie. Przesunęła spojrzenie w bok, kiedy do jej uszu dobiegł krzyk znajdującego się obok mężczyzny. Podążyła spojrzeniem za dłonią w kierunku miejsca, które jej wskazywał. Kiwnęła krótko głową. Zdawała sobie sprawę, że lecą wolniej niż mogliby, ale nie pytała i nie drążyła tematu. Dawno nie leciała tak długo i wiedziała - choć ten fakt ją irytował - że potrzebowała jeszcze czasu, żeby na nowo nawyknąć do wszystkiego.
- W porządku! - odkrzyknęła, starając się przekrzyczeć wiatr, który porywał słowa wraz ze sobą ledwie chwilę po tym, jak wypadły z ust. Skierowała miotłę za jego śladem, wlatując pomiędzy drzewa. Choć od wielu dni nie latała, ciało nadal pamiętało. Płynnie zeszła ze swojej również przystając - rozglądając się dookoła. Przystanęła obok również rozcierając zmarznięte ręce. Kiedy poczuła spojrzenie uniosła swoje tęczówki. Spróbowała odpowiedzieć na posłany uśmiech, ale kącik jej ust jedynie drgnął mizernie. Czasem jej się udawało. Naprawdę się uśmiechnąć. Czasem nie było to z góry przegraną walką. Zmierzyła jego twarz uważniej, nie mówiąc jednak nic. Jego spojrzenie nie było inne od tych, które towarzyszyło większości osób, które ją spotykały. Uniosła prawą rękę zakładając za ucho jasne własny, nieuważnie odsłaniając na chwilę kawałek tatuażu. Zaraz wyciągnęła je zza ucha chowając go ponownie.
- Yhym. - potwierdziła krótko, równając się z nim krokiem. Przerzuciła miotłę przez ramię, drugą z dłoni wsadzając w kieszeń. Jasne tęczówki przesuwały się po otoczeniu z zaciekawieniem. Podążyła za nim po kładce słuchając padających wyjaśnień. Ale dopiero przy końców słów jej brew uniosła się odrobinę. Działka, czy to znaczyła to co myślała? - Syn, czy ten czarodziej? - dopytała trochę zachrypniętym głosem, chociaż nie robiło to przecież żadnej różnicy tak naprawdę. Bardziej dla podtrzymania konwersacji, mimo, że mówić jej się nie chciało pamiętała przykazanie Archibalda, żeby jak najwięcej rozmawiać i ćwiczyć język. Ten już działał właściwie poprawnie, tylko raz na jakiś czas buntując się przy jakiejś zgłosce.
Zgodnie z jego słowami droga nie zajęła im właściwie długo. Niewiele później znaleźli się na polance która ukazała jej dom - nieskończony jeszcze. Ale sam jego widok, że jej oczy rozszerzyły się z początku w zdumieniu odrobinę.
- Oczywiście, że obiecał. - powtórzyła po nim, a na jej ustach mimowolnie zatańczył niewielki uśmiech. - Zwolni mu się trochę czasu. - dodała jeszcze mając na myśli to, że w końcu stanęła na nogi, choć nie umiała nie przyznać, że czas spędzony obok i wspólnie miał być tym z którym będzie tęskniła. Przywykła do jego codziennej obecności i troski. A ostatnio zauważyła, że i on się zmienił, otworzył trochę. Przestał uważać, że wszystkim zawadza. - Możemy to zrobić razem, pomagałam Vincentowi z jego, twojego chyba też nie sknocę. - zauważyłam przechodząc przez furtkę rozglądając się naokoło. - Co myślę? - zapytała, jeszcze chwilę przesuwając spojrzeniem, nim zerknęła na niego. Uniosła dłoń, żeby wymierzyć mu ręką w plecy i klepnąć, lekko. - Że Billy Moore dorasta. - powiedziała siląc się na - jak zwykle - kiepski żart, po którym nawet uśmiechnęła się trochę. Prawda była jednak taka, że po prostu, zwyczajnie, starała się robić dobrą minę, do złej gry. - Pochwaliłeś się już Wright? - zapytała wyciągając w jego stronę ze swoją miotłą, zaraz potem sięgając po swoją różdżkę. W końcu ją odzyskała. Obróciła ją w palcach, marszcząc na chwilę brwi. - Jesteś na listach, Moore, do tego masz córkę, potrzebujesz najlepszych zabezpieczeń, które tylko można posiadać. - wzruszyła ramionami, robią kilka kroków głębiej. - Zapominajka, albo Fidelius. - wypowiedziała w jego kierunku, marszcząc brwi, żeby zastanowić się odrobinę. Założyła dłonie na piersi. - Fidelius? - postanowiła, pytając go jeszcze o zdanie. - Przejdzie przez niego tylko ten, któremu zdradzisz sekret. Zapominajka jest dobra, ale może nie wystarczyć. Częściowo usuwa pamięć, nieproszony gość nie będzie mógł przypomnieć sobie po co tu przyszedł, ale to może ich nie powstrzymać przed… zdobyciem tej informacji. - myślała na głos, stawiając kolejne kroki. - Fidelius na zewnątrz płotu, tak, żeby objąć nie tylko dom, ale i jego. Stojący pośrodku samotny płot mógłby wzbudzić pytania. Dość spory teren, ale wyeliminowałam wcześniejsze błędy, powinno pójść bez większych problemów. - zapowiedziała mu zaplatając ręce, unosząc brodę by spojrzeć na niego. - Tak myślę przynajmniej, że będzie najrozsądniej. - dodałam jeszcze dla upewnienia się, czy przedstawiony plan spełnia jego… założenia, jeśli jakieś posiadał.
| przesuńmy datę tak z dzień dwa <3
- W porządku! - odkrzyknęła, starając się przekrzyczeć wiatr, który porywał słowa wraz ze sobą ledwie chwilę po tym, jak wypadły z ust. Skierowała miotłę za jego śladem, wlatując pomiędzy drzewa. Choć od wielu dni nie latała, ciało nadal pamiętało. Płynnie zeszła ze swojej również przystając - rozglądając się dookoła. Przystanęła obok również rozcierając zmarznięte ręce. Kiedy poczuła spojrzenie uniosła swoje tęczówki. Spróbowała odpowiedzieć na posłany uśmiech, ale kącik jej ust jedynie drgnął mizernie. Czasem jej się udawało. Naprawdę się uśmiechnąć. Czasem nie było to z góry przegraną walką. Zmierzyła jego twarz uważniej, nie mówiąc jednak nic. Jego spojrzenie nie było inne od tych, które towarzyszyło większości osób, które ją spotykały. Uniosła prawą rękę zakładając za ucho jasne własny, nieuważnie odsłaniając na chwilę kawałek tatuażu. Zaraz wyciągnęła je zza ucha chowając go ponownie.
- Yhym. - potwierdziła krótko, równając się z nim krokiem. Przerzuciła miotłę przez ramię, drugą z dłoni wsadzając w kieszeń. Jasne tęczówki przesuwały się po otoczeniu z zaciekawieniem. Podążyła za nim po kładce słuchając padających wyjaśnień. Ale dopiero przy końców słów jej brew uniosła się odrobinę. Działka, czy to znaczyła to co myślała? - Syn, czy ten czarodziej? - dopytała trochę zachrypniętym głosem, chociaż nie robiło to przecież żadnej różnicy tak naprawdę. Bardziej dla podtrzymania konwersacji, mimo, że mówić jej się nie chciało pamiętała przykazanie Archibalda, żeby jak najwięcej rozmawiać i ćwiczyć język. Ten już działał właściwie poprawnie, tylko raz na jakiś czas buntując się przy jakiejś zgłosce.
Zgodnie z jego słowami droga nie zajęła im właściwie długo. Niewiele później znaleźli się na polance która ukazała jej dom - nieskończony jeszcze. Ale sam jego widok, że jej oczy rozszerzyły się z początku w zdumieniu odrobinę.
- Oczywiście, że obiecał. - powtórzyła po nim, a na jej ustach mimowolnie zatańczył niewielki uśmiech. - Zwolni mu się trochę czasu. - dodała jeszcze mając na myśli to, że w końcu stanęła na nogi, choć nie umiała nie przyznać, że czas spędzony obok i wspólnie miał być tym z którym będzie tęskniła. Przywykła do jego codziennej obecności i troski. A ostatnio zauważyła, że i on się zmienił, otworzył trochę. Przestał uważać, że wszystkim zawadza. - Możemy to zrobić razem, pomagałam Vincentowi z jego, twojego chyba też nie sknocę. - zauważyłam przechodząc przez furtkę rozglądając się naokoło. - Co myślę? - zapytała, jeszcze chwilę przesuwając spojrzeniem, nim zerknęła na niego. Uniosła dłoń, żeby wymierzyć mu ręką w plecy i klepnąć, lekko. - Że Billy Moore dorasta. - powiedziała siląc się na - jak zwykle - kiepski żart, po którym nawet uśmiechnęła się trochę. Prawda była jednak taka, że po prostu, zwyczajnie, starała się robić dobrą minę, do złej gry. - Pochwaliłeś się już Wright? - zapytała wyciągając w jego stronę ze swoją miotłą, zaraz potem sięgając po swoją różdżkę. W końcu ją odzyskała. Obróciła ją w palcach, marszcząc na chwilę brwi. - Jesteś na listach, Moore, do tego masz córkę, potrzebujesz najlepszych zabezpieczeń, które tylko można posiadać. - wzruszyła ramionami, robią kilka kroków głębiej. - Zapominajka, albo Fidelius. - wypowiedziała w jego kierunku, marszcząc brwi, żeby zastanowić się odrobinę. Założyła dłonie na piersi. - Fidelius? - postanowiła, pytając go jeszcze o zdanie. - Przejdzie przez niego tylko ten, któremu zdradzisz sekret. Zapominajka jest dobra, ale może nie wystarczyć. Częściowo usuwa pamięć, nieproszony gość nie będzie mógł przypomnieć sobie po co tu przyszedł, ale to może ich nie powstrzymać przed… zdobyciem tej informacji. - myślała na głos, stawiając kolejne kroki. - Fidelius na zewnątrz płotu, tak, żeby objąć nie tylko dom, ale i jego. Stojący pośrodku samotny płot mógłby wzbudzić pytania. Dość spory teren, ale wyeliminowałam wcześniejsze błędy, powinno pójść bez większych problemów. - zapowiedziała mu zaplatając ręce, unosząc brodę by spojrzeć na niego. - Tak myślę przynajmniej, że będzie najrozsądniej. - dodałam jeszcze dla upewnienia się, czy przedstawiony plan spełnia jego… założenia, jeśli jakieś posiadał.
| przesuńmy datę tak z dzień dwa <3
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zdawał sobie sprawę, że nadmierna uwaga musiała ją irytować. Poniekąd czuł się podobnie: gdy po raz kolejny odwracał się za siebie z przestrachem, pomiędzy drzewami dopatrując się nieistniejących sylwetek, albo gdy bez ostrzeżenia obraz przed jego oczami ciemniał, a on budził się kilka sekund później, klęcząc albo leżąc na wilgotnej trawie, otoczony śledzącymi go z troską i współczuciem spojrzeniami. Nie był do nich przyzwyczajony – ani do godzenia się ze słabością, której nie potrafił samodzielnie pokonać, do ciągłego proszenia o pomoc; o antydepresyjne eliksiry, albo o powtórzenie raz jeszcze tego samego zdania, zagłuszonego rozlegającym się nagle w uszach piskiem. Niczego nie chciał tak bardzo, jak znowu być sobą – kimś, na kim można było polegać, na kim on sam mógłby polegać; kimś, kto nie uginał się pod zwykłymi wyzwaniami rzucanymi przez codzienność. Przyglądając się Justine nieco dłużej niż było to konieczne, zahaczając spojrzeniem o odsłonięty na ułamek sekundy tatuaż, nie próbował okazywać jej litości – wiedział, że była ostatnim, czego mogłaby potrzebować – zamiast tego zastanawiając się zwyczajnie, czy był w stanie w jakiś sposób jej pomóc. I może, gdzieś po drodze, samemu też poczuć się lepiej.
– Syn. Właściciel wciąż m-m-mieszka niedaleko, razem z najmłodszą córką – sprecyzował, zerkając na Zakonniczkę z ukosa; nie umknęło mu echo słabego uśmiechu, który na sekundę prawie rozjaśnił jej twarz, rozmywając się w ostatniej chwili. Wywołany, jak mu się zdawało, bardziej przez wspomnienie Vincenta niż fakt, że w międzyczasie dotarli na otoczoną płotem polanę. Podrapał się po karku, samemu również uśmiechając się bezwiednie i odwracając wzrok, żeby zatrzymać go na niedokończonym jeszcze szkielecie budynku. Póki co zbyt pustym i pozbawionym wspomnień, by mógł nazywać go domem. – Troszczy się o ciebie – powiedział mimochodem, ni to pytając, ni dzieląc się spostrzeżeniem; przypominając sobie napisany ręką młodego Rinehearta list. Popchnął furtkę, zatrzymując się jednak tuż za nią i przytrzymując ją przed Tonks. – D-dobry z niego facet – dodał po chwili; chociaż nie znali się długo, miał już okazję spędzić z nim trochę czasu, za każdym razem dochodząc do wniosku, że był przede wszystkim porządnym przyjacielem. – Myślisz, że znalazłabyś czas? – upewnił się, z jej twarzy starając się wyczytać to, czego mogła nie mówić na głos. Nie wątpił w to, że dałaby radę – raczej martwiąc się, czy w ten sposób nie odciągnie jej od innych obowiązków. Podejrzewał, że miała ich mnóstwo, jej umiejętności były rzadkie; wojna z kolei wraz z każdym upływającym dniem rozprzestrzeniała się coraz bardziej. – Nie wiem, jak b-b-bym się wam odwdzięczył. Chciałbym skończyć go p-p-przed zimą, przynajmniej wstawić okna – tak, żeby już nie trzeba było prowadzić żadnych p-p-prac na zewnątrz – dodał niepewnie – bo przecież była jeszcze Oaza; zarówno boisko, jak i plan zabezpieczenia wyspy, który na ostatnim spotkaniu doczekał się zatwierdzenia, wymagały od niego ogromnych pokładów zbyt łatwo rozpraszającej się uwagi.
Zaśmiał się cicho, kiedy klepnęła go w plecy, starając się zamaskować ulgę wywołaną faktem, że w jej spojrzeniu ani głosie nie dopatrzył się dezaprobaty. Słysząc pytanie o Hannah, zawahał się na moment, nie zdając sobie sprawy, że na jego szyję i policzki wypłynął lekki rumieniec. – Uhm, jeszcze nie – przyznał, nie do końca wiedząc, jak właściwie powinien się z tego wytłumaczyć. Czy w ogóle musiał? Przeniósł spojrzenie na Justine, zaraz potem uciekając nim z powrotem w stronę domu. – Chciałem mieć najpierw p-p-pewność, że będzie czym, no i – trochę się bałem chyba. Że st-t-twierdzi, że to głupi pomysł – przyznał w końcu, wypowiadając te zdania niewyraźnie i trochę za szybko. Odchrząknął. – F-fi-fidelius, tak? – powtórzył po niej, choć był pewien, że dobrze usłyszał. – To jest to samo, które nałożyłaś na sklep? – upewnił się, przypominając sobie znikającą mu sprzed oczu witrynę – pojawiającą się ponownie dopiero w chwili, w której Hannah potwierdziła, że właśnie tam się znajdowała. Zastanowił się przez moment, rozglądając się dookoła. – Ten sekret – jest w st-t-tanie zdradzić każdy, komu o nim powiem, czy tylko ja? – zapytał, nie do końca jeszcze wiedząc, jak właściwie działało zaklęcie, o którym mówiła Justine – pewien jedynie, że należało do magii tak zaawansowanej, że prawdopodobnie zawsze miała pozostawać poza jego zasięgiem. – I jak ono właściwie działa? Co się stanie, gdy ktoś, kto nie zna p-p-położenia domu, wejdzie w płot? Przejdzie na drugą st-t-tronę, tak jakby go nie było, czy się z nim zderzy? – Zmarszczył brwi, starając się zrozumieć. – I czy ono… wyklucza działanie innych zaklęć? Myślałem nad czymś, co ost-t-trzegałoby, że ktoś pojawił się w pobliżu – dodał po chwili; znał zabezpieczenie, które działało podobnie, ale nie był pewien, na jakim obszarze był w stanie je nałożyć. Sięgnął dłonią do twarzy, drapiąc się bezwiednie po policzku. – P-p-powinienem coś wcześniej przygotować? Przepraszam, jeśli te p-p-pytania nie mają sensu – zapytał, tknięty nagłą myślą; czy zaklęcie mogło być tak po prostu zawieszone w przestrzeni, czy potrzebowało ram, na których można by je było rozciągnąć?
| przesunęłam na 19
– Syn. Właściciel wciąż m-m-mieszka niedaleko, razem z najmłodszą córką – sprecyzował, zerkając na Zakonniczkę z ukosa; nie umknęło mu echo słabego uśmiechu, który na sekundę prawie rozjaśnił jej twarz, rozmywając się w ostatniej chwili. Wywołany, jak mu się zdawało, bardziej przez wspomnienie Vincenta niż fakt, że w międzyczasie dotarli na otoczoną płotem polanę. Podrapał się po karku, samemu również uśmiechając się bezwiednie i odwracając wzrok, żeby zatrzymać go na niedokończonym jeszcze szkielecie budynku. Póki co zbyt pustym i pozbawionym wspomnień, by mógł nazywać go domem. – Troszczy się o ciebie – powiedział mimochodem, ni to pytając, ni dzieląc się spostrzeżeniem; przypominając sobie napisany ręką młodego Rinehearta list. Popchnął furtkę, zatrzymując się jednak tuż za nią i przytrzymując ją przed Tonks. – D-dobry z niego facet – dodał po chwili; chociaż nie znali się długo, miał już okazję spędzić z nim trochę czasu, za każdym razem dochodząc do wniosku, że był przede wszystkim porządnym przyjacielem. – Myślisz, że znalazłabyś czas? – upewnił się, z jej twarzy starając się wyczytać to, czego mogła nie mówić na głos. Nie wątpił w to, że dałaby radę – raczej martwiąc się, czy w ten sposób nie odciągnie jej od innych obowiązków. Podejrzewał, że miała ich mnóstwo, jej umiejętności były rzadkie; wojna z kolei wraz z każdym upływającym dniem rozprzestrzeniała się coraz bardziej. – Nie wiem, jak b-b-bym się wam odwdzięczył. Chciałbym skończyć go p-p-przed zimą, przynajmniej wstawić okna – tak, żeby już nie trzeba było prowadzić żadnych p-p-prac na zewnątrz – dodał niepewnie – bo przecież była jeszcze Oaza; zarówno boisko, jak i plan zabezpieczenia wyspy, który na ostatnim spotkaniu doczekał się zatwierdzenia, wymagały od niego ogromnych pokładów zbyt łatwo rozpraszającej się uwagi.
Zaśmiał się cicho, kiedy klepnęła go w plecy, starając się zamaskować ulgę wywołaną faktem, że w jej spojrzeniu ani głosie nie dopatrzył się dezaprobaty. Słysząc pytanie o Hannah, zawahał się na moment, nie zdając sobie sprawy, że na jego szyję i policzki wypłynął lekki rumieniec. – Uhm, jeszcze nie – przyznał, nie do końca wiedząc, jak właściwie powinien się z tego wytłumaczyć. Czy w ogóle musiał? Przeniósł spojrzenie na Justine, zaraz potem uciekając nim z powrotem w stronę domu. – Chciałem mieć najpierw p-p-pewność, że będzie czym, no i – trochę się bałem chyba. Że st-t-twierdzi, że to głupi pomysł – przyznał w końcu, wypowiadając te zdania niewyraźnie i trochę za szybko. Odchrząknął. – F-fi-fidelius, tak? – powtórzył po niej, choć był pewien, że dobrze usłyszał. – To jest to samo, które nałożyłaś na sklep? – upewnił się, przypominając sobie znikającą mu sprzed oczu witrynę – pojawiającą się ponownie dopiero w chwili, w której Hannah potwierdziła, że właśnie tam się znajdowała. Zastanowił się przez moment, rozglądając się dookoła. – Ten sekret – jest w st-t-tanie zdradzić każdy, komu o nim powiem, czy tylko ja? – zapytał, nie do końca jeszcze wiedząc, jak właściwie działało zaklęcie, o którym mówiła Justine – pewien jedynie, że należało do magii tak zaawansowanej, że prawdopodobnie zawsze miała pozostawać poza jego zasięgiem. – I jak ono właściwie działa? Co się stanie, gdy ktoś, kto nie zna p-p-położenia domu, wejdzie w płot? Przejdzie na drugą st-t-tronę, tak jakby go nie było, czy się z nim zderzy? – Zmarszczył brwi, starając się zrozumieć. – I czy ono… wyklucza działanie innych zaklęć? Myślałem nad czymś, co ost-t-trzegałoby, że ktoś pojawił się w pobliżu – dodał po chwili; znał zabezpieczenie, które działało podobnie, ale nie był pewien, na jakim obszarze był w stanie je nałożyć. Sięgnął dłonią do twarzy, drapiąc się bezwiednie po policzku. – P-p-powinienem coś wcześniej przygotować? Przepraszam, jeśli te p-p-pytania nie mają sensu – zapytał, tknięty nagłą myślą; czy zaklęcie mogło być tak po prostu zawieszone w przestrzeni, czy potrzebowało ram, na których można by je było rozciągnąć?
| przesunęłam na 19
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Czyli znasz już sąsiadów. - podsumowała krótko. Kolejne ze słów które powiedziała - jak i swoich własnych - oblekając krótkim uśmiechem, a może bardziej cieniem tego, który ubierała dawniej.
- Troszczy. Bardziej zdumiewa mnie, że ze mną wytrzymuje. - potwierdziła krótko kładąc dłonie w kieszenie płaszcza. Na krótką chwilę zmarszczyła nos, wzrokiem jednak przesuwała wokół mierząc uważnie teren na którym się znajdowała. Ładne to było miejsce, przyjemne, spokojne się wydawało. - Jeden z lepszych. - zgodziła się spokojnie, nie zaprzestając uważnej lustracji którą rozpoczęła, obracała powoli głowę, od jednego końca do drugiego, docierając do Billy’ego w chwili, kiedy zadał pytanie. - Oczywiście. - potwierdziła bez nawet chwilowego wahania w głosie. Bo nawet przez chwilę nie zastanawiała się nad tym, czy powinna podjąć się tego, czy może zaniechać działań we wskazany temacie. To co powiedziała na spotkaniu, było tym, co myślała. A jeśli wejść w same szczegóły najmocniej uważała, że w przypadku zabezpieczeń pierwszeństwo w czasie powinni mieć ci, których twarze zdobiły plakaty. Faktem było, że Moore jeszcze nie zamieszkiwał tego miejsca, ale nie mogła uznać za złego pomysłu, by zadbać o wszystko na starcie. Ona sama, teraz, ledwie kilka dni po rozwiązaniu Gwardii potrzebowała zajęć, możliwie jak największej ilości. Musiała coś robić by przetrwać ten fakt, może go przyjąć, może do niego dorosnąć. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że uniosła brwi ku górze. - Oh przestań, Moore bo zmienię zdanie. - powiedziała wywracając mimowolnie oczami na to całe odwdzięczanie się. Bywał czasem irytujący, ale sądziła, że powinni sobie pomagać. Zwłaszcza teraz. Dom Michaela był skończony, w tym Vincenta była trochę do zrobienia, ale dało się w nim mieszkać. Moora nadal nie posiadał okien o których sam właśnie powiedział. Drogą eliminacji wygrywał te zawody. - Wystarczy że powiesz, czego ci potrzeba. - dodała robiąc kilka kroków w stronę budynku.
Kolejne pytanie, to o wrażenie skwitowała lekko, żartobliwie, mimowolnie unosząc kącik ust, kiedy się zaśmiał. Nie widziała nic złego w tym, że myślał o przyszłości. Widziała w tym jakąś...nadzieję. Jej brew uniosła się, kiedy przyznał, że Hannah nie widziała jeszcze tego miejsca.
- Tylko nie znikaj nagle na kilka tygodni, póki nie skończysz całkiem czy coś. - przestrzegła go od razu. Rineheart wyprowadził się bez słowa, a później milczał, żeby pojawić się na weselu z inną panną. Później przyznał, że pracował nad domem w Irlandii, ale wolała żeby Moore nie wpadł na podobnie genialny pomysł. - Zaczekaj. - zatrzymała go unosząc rękę. - Hannah Wright, uzna postawienie domu za głupi pomysł bo… - zmarszczyła lekko brwi, uniosła palec. Specjalnie wypowiadając jej imię i nazwisko. Hannah była jej bliska od wielu lat, poznały się dawno i znosiły się przez te wszystkie lata. Bywała brutalnie szczera, ale to co odznaczało ją bardziej, że swoich przyjaciół wspierała z całego serca i zawsze pomagała im tak, jaka potrafiła najbardziej. - zaczekaj, daj mi zgadnąć. - poprosiła wydymając usta, marszcząc brwi widocznie się nad czymś zastanawiając. W końcu westchnęła rozkładając dłonie. - Jednak się poddaję. - przyznała po krótkiej chwili milczenia. - Vincent pokazał mi swój dom, kiedy pojechaliśmy razem na Irlandię. - powiedziała zamiast tego. - I pomyślałam wtedy, że jest coś pocieszając w tym że potrafi dostrzec jeszcze jakąś przyszłość. Nawet jeśli ja potrafiłam patrzeć tylko na to, co nadejdzie jutro. - wzruszyła jeszcze raz ramionami, przestając już marszczyć czoło. - Tak, to samo. - potwierdziła krótko na zadane przez niego pytanie. - Każdy Fidelius posiada Strażnika Tajemnicy - przynajmniej jednego, ale może być ich więcej. Samo zabezpieczenie w najkrótszym tłumaczeniu magicznie zamyka sekret w sercu strażnika. I tylko strażnik, może przekazać informację dalej i tylko z własnej woli. Przykładowo - sklep Hannah - tylko ona jest strażnikiem i tylko ona może kogoś dopuścić do skrywanego sekretu. My nie mamy takiej mocy sprawczej, mimo, że o sklepie wiemy. - wyjaśniała spokojnie, unosząc ręce, żeby założyć krótkie włosy za uszy. - Mimowolnie ominie to miejsce. W sensie. - zmarszczyła odrobinę brwi. - Pamiętasz co się działo ze sklepem? - zapytała, bo lokal zniknął, pojawiając się dopiero, kiedy Hannah zdradziła im jego lokalizację. - Na otwartej przestrzeni jest trochę inaczej, ale magia zadziała tak, że ci, którzy nie wiedzą o istnieniu tego miejsca, podświadomie będą wybierać inną drogę, bo ta, będzie wydawała się nie do przejścia. - wyjaśniała spokojnie dalej, bez problemów starając się, żeby sprawa stała się jak najbardziej jasna dla niego. - Nie wyklucza. - odpowiedziała na kolejne z pytań. Pokręciła głową przecząco na kolejne z pytań. - Nie. Granice ustale sama, użyję płotu dla mojej własnej wygody - przy okazji wytyczy też ramy dla ciebie, których będziesz świadom. - na ostatnie z pytań jej brew drgnęła w rozbawieniu. Uniosła wzrok ku niemu. - Mają całkiem sporo, nic dziwnego, że chcesz wiedzieć. Przestudiowałem zabezpieczenia wszerz i wzdłuż, a samo zrozumienie transfiguracji zajęło mi drugie tyle. Wtedy w sklepie nakładałam go po raz pierwszy i popełniłam wiele błędów - nie pod względem samego działania zabezpieczenia, ale energii i mocy którą włożyłam w sploty. Wiedząc gdzie popełniłam błędy, mogę je eliminować. Ale to już, moje zmartwienie. - dodała wkładając na nowo ręce w kieszenie. - Chcesz nałożyć go dzisiaj? - zapytała nie wiedząc widząc przeciwwskazań by zabrać się za to od razu.
| dzięki
- Troszczy. Bardziej zdumiewa mnie, że ze mną wytrzymuje. - potwierdziła krótko kładąc dłonie w kieszenie płaszcza. Na krótką chwilę zmarszczyła nos, wzrokiem jednak przesuwała wokół mierząc uważnie teren na którym się znajdowała. Ładne to było miejsce, przyjemne, spokojne się wydawało. - Jeden z lepszych. - zgodziła się spokojnie, nie zaprzestając uważnej lustracji którą rozpoczęła, obracała powoli głowę, od jednego końca do drugiego, docierając do Billy’ego w chwili, kiedy zadał pytanie. - Oczywiście. - potwierdziła bez nawet chwilowego wahania w głosie. Bo nawet przez chwilę nie zastanawiała się nad tym, czy powinna podjąć się tego, czy może zaniechać działań we wskazany temacie. To co powiedziała na spotkaniu, było tym, co myślała. A jeśli wejść w same szczegóły najmocniej uważała, że w przypadku zabezpieczeń pierwszeństwo w czasie powinni mieć ci, których twarze zdobiły plakaty. Faktem było, że Moore jeszcze nie zamieszkiwał tego miejsca, ale nie mogła uznać za złego pomysłu, by zadbać o wszystko na starcie. Ona sama, teraz, ledwie kilka dni po rozwiązaniu Gwardii potrzebowała zajęć, możliwie jak największej ilości. Musiała coś robić by przetrwać ten fakt, może go przyjąć, może do niego dorosnąć. Dopiero kolejne słowa sprawiły, że uniosła brwi ku górze. - Oh przestań, Moore bo zmienię zdanie. - powiedziała wywracając mimowolnie oczami na to całe odwdzięczanie się. Bywał czasem irytujący, ale sądziła, że powinni sobie pomagać. Zwłaszcza teraz. Dom Michaela był skończony, w tym Vincenta była trochę do zrobienia, ale dało się w nim mieszkać. Moora nadal nie posiadał okien o których sam właśnie powiedział. Drogą eliminacji wygrywał te zawody. - Wystarczy że powiesz, czego ci potrzeba. - dodała robiąc kilka kroków w stronę budynku.
Kolejne pytanie, to o wrażenie skwitowała lekko, żartobliwie, mimowolnie unosząc kącik ust, kiedy się zaśmiał. Nie widziała nic złego w tym, że myślał o przyszłości. Widziała w tym jakąś...nadzieję. Jej brew uniosła się, kiedy przyznał, że Hannah nie widziała jeszcze tego miejsca.
- Tylko nie znikaj nagle na kilka tygodni, póki nie skończysz całkiem czy coś. - przestrzegła go od razu. Rineheart wyprowadził się bez słowa, a później milczał, żeby pojawić się na weselu z inną panną. Później przyznał, że pracował nad domem w Irlandii, ale wolała żeby Moore nie wpadł na podobnie genialny pomysł. - Zaczekaj. - zatrzymała go unosząc rękę. - Hannah Wright, uzna postawienie domu za głupi pomysł bo… - zmarszczyła lekko brwi, uniosła palec. Specjalnie wypowiadając jej imię i nazwisko. Hannah była jej bliska od wielu lat, poznały się dawno i znosiły się przez te wszystkie lata. Bywała brutalnie szczera, ale to co odznaczało ją bardziej, że swoich przyjaciół wspierała z całego serca i zawsze pomagała im tak, jaka potrafiła najbardziej. - zaczekaj, daj mi zgadnąć. - poprosiła wydymając usta, marszcząc brwi widocznie się nad czymś zastanawiając. W końcu westchnęła rozkładając dłonie. - Jednak się poddaję. - przyznała po krótkiej chwili milczenia. - Vincent pokazał mi swój dom, kiedy pojechaliśmy razem na Irlandię. - powiedziała zamiast tego. - I pomyślałam wtedy, że jest coś pocieszając w tym że potrafi dostrzec jeszcze jakąś przyszłość. Nawet jeśli ja potrafiłam patrzeć tylko na to, co nadejdzie jutro. - wzruszyła jeszcze raz ramionami, przestając już marszczyć czoło. - Tak, to samo. - potwierdziła krótko na zadane przez niego pytanie. - Każdy Fidelius posiada Strażnika Tajemnicy - przynajmniej jednego, ale może być ich więcej. Samo zabezpieczenie w najkrótszym tłumaczeniu magicznie zamyka sekret w sercu strażnika. I tylko strażnik, może przekazać informację dalej i tylko z własnej woli. Przykładowo - sklep Hannah - tylko ona jest strażnikiem i tylko ona może kogoś dopuścić do skrywanego sekretu. My nie mamy takiej mocy sprawczej, mimo, że o sklepie wiemy. - wyjaśniała spokojnie, unosząc ręce, żeby założyć krótkie włosy za uszy. - Mimowolnie ominie to miejsce. W sensie. - zmarszczyła odrobinę brwi. - Pamiętasz co się działo ze sklepem? - zapytała, bo lokal zniknął, pojawiając się dopiero, kiedy Hannah zdradziła im jego lokalizację. - Na otwartej przestrzeni jest trochę inaczej, ale magia zadziała tak, że ci, którzy nie wiedzą o istnieniu tego miejsca, podświadomie będą wybierać inną drogę, bo ta, będzie wydawała się nie do przejścia. - wyjaśniała spokojnie dalej, bez problemów starając się, żeby sprawa stała się jak najbardziej jasna dla niego. - Nie wyklucza. - odpowiedziała na kolejne z pytań. Pokręciła głową przecząco na kolejne z pytań. - Nie. Granice ustale sama, użyję płotu dla mojej własnej wygody - przy okazji wytyczy też ramy dla ciebie, których będziesz świadom. - na ostatnie z pytań jej brew drgnęła w rozbawieniu. Uniosła wzrok ku niemu. - Mają całkiem sporo, nic dziwnego, że chcesz wiedzieć. Przestudiowałem zabezpieczenia wszerz i wzdłuż, a samo zrozumienie transfiguracji zajęło mi drugie tyle. Wtedy w sklepie nakładałam go po raz pierwszy i popełniłam wiele błędów - nie pod względem samego działania zabezpieczenia, ale energii i mocy którą włożyłam w sploty. Wiedząc gdzie popełniłam błędy, mogę je eliminować. Ale to już, moje zmartwienie. - dodała wkładając na nowo ręce w kieszenie. - Chcesz nałożyć go dzisiaj? - zapytała nie wiedząc widząc przeciwwskazań by zabrać się za to od razu.
| dzięki
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
– Po części, t-t-tak – przytaknął z uśmiechem na wzmiankę o sąsiadach. Uniósł spojrzenie, przesuwając je w stronę rosnących gęsto drzew, jakby spodziewał się dostrzec pomiędzy nimi należący do starszego czarodzieja dom – ale ten rzecz jasna znajdował się zbyt daleko, ukryty w równoległej, wyżłobionej pomiędzy górami dolinie. – Nie ma ich zbyt wielu, oprócz p-p-pasterza i jego córki mieszka tu starsze małżeństwo – o tam, na t-t-tamtym wzgórzu – dodał, odwracając się w drugą stronę i wskazując dłonią ku ledwie widocznemu, porośniętemu drzewami wierzchołkowi. – Oboje są emerytowanymi n-n-naukowcami, ich dom jest niesamowity. Byłem tam raz, p-po-pomagali mi znaleźć ludzi do pomocy przy budowie – wyjaśnił, cofając dłoń i wracając na ścieżkę, z której nieświadomie odrobinę zboczył.
Słysząc następne słowa Justine, zaśmiał się, zerkając na nią z ukosa. – Nie jesteś taka n-n-najgorsza znowu – rzucił z rozbawieniem, wyciągając rękę, żeby szturchnąć ją lekko w bok. Chociaż może i nie znali się najlepiej, w Hogwarcie – i później – poruszając się po nieco innych orbitach, jednak parę szczerych rozmów i wspólna wyprawa na stadion Jastrzębi nie pozostawiły po sobie żadnych negatywnych odczuć. Tonks wydawała mu się przede wszystkim nieustraszona – i choć ta nieustraszoność nie raz i nie dwa popychała ją w ramiona niebezpieczeństwa, to było to coś, z czym od jakiegoś czasu musieli liczyć się wszyscy; stopniowo ucząc się żyć ze świadomością, że każdy ich dzień mógł być tym ostatnim.
Wywrócił oczami, gdy kazała mu przestać, ale postanowił się nie sprzeczać; był jej wdzięczny – jej i wszystkim przyjaciołom, którzy bez zawahania oferowali mu pomoc, nie tylko przy budowie domu; miał ich dookoła siebie właściwie odkąd wrócił do Anglii – przez co za każdym razem, gdy myślał o swojej ostatniej ucieczce, czuł jeszcze większy, wypalający wnętrzności wstyd; pewny już, że zasłużył na każde słowo, które Hannah wykrzyczała w jego kierunku na ich plaży. – Nie, żadnego więcej zn-n-nikania – zapewnił ją, przybierając na sekundę zaskakująco poważny ton i potrząsając głową; choć niewiele było rzeczy, których aktualnie był pewien – wojna każdy, nawet najdrobniejszy i najbardziej nieśmiały plan była w stanie obrócić w pył – to nie miał zamiaru po raz kolejny chować głowy w piasek. Bez względu na wszystko. Zrobił krok do przodu, zmierzając w stronę wejścia do niedokończonego jeszcze domu, ale kiedy Justine uniosła rękę, zatrzymał się posłusznie, posyłając jej pytające spojrzenie.
Zmieszał się wyraźnie, gdzieś w połowie padającego zdania orientując się, że nieświadomie zapędził się na ścieżkę, z której nie do końca potrafił się wydostać. Uniósł dłoń, bezwiednie drapiąc się po karku, otwierając usta i bezgłośnie je zamykając; pozwalając Tonks dokończyć wypowiedź, a w międzyczasie zastanawiając się, jak ubrać w słowa rozbiegane nieco chaotycznie myśli. Przełknął ślinę, przesuwając spojrzenie w stronę płotu, wysypanej kamieniami ścieżki i miejsca, w którym póki co znajdował się jedynie pas uklepanej ziemi, ale na którym miał wkrótce wyrosnąć drewniany ganek. Przeczesał włosy palcami. – M-m-myślisz, że nie uzna tego za egoistyczne? – zapytał wreszcie, spoglądając na Justine z nieco mniejszą niż do tej pory pewnością siebie. Jej stwierdzenie podniosło go nieco na duchu, choć nie uciszyło wszystkich wątpliwości kotłujących się gdzieś za jego mostkiem. Może częściowo zbudowanych na strachu – bo czy tego chciał czy nie, ten kawałek ziemi i stojący na niej budynek nieodłącznie kojarzyły mu się z nadzieją – a nadzieja bywała niebezpieczna; roztrzaskując się na kawałki zabierała ze sobą znacznie więcej, niż tylko pogrzebane marzenia. – Właściwie nie chodzi nawet o sam dom, t-t-tylko – wypalił po chwili, urywając jednak zdanie w połowie; myślami znów będąc na plaży, nie po raz pierwszy cofając się myślami do momentu, w którym powiedział Hannah, że na nią nie zasługiwał; że nie miał nic do zaoferowania; do słów, które towarzyszyły mu częściej niż byłby skłonny przyznać – przy każdej kładzionej cegle i każdej przybijanej krokwi. Dla niego to nie był tylko dom. – O tę p-p-przyszłość może właśnie. I o to, jak bym chciał, żeby w-w-wyglądała. Przepraszam – chyba mówię trochę od rzeczy – powiedział, plącząc w słowach. – Hanny ci coś m-m-mówiła? O mnie? – zapytał, zanim zdążyłby się powstrzymać.
Możliwość skupienia się na temacie względnie neutralnym przywitał z cichą ulgą, starając się zapamiętać wszystko, co Justine mówiła o zaklęciu Fideliusa; kiwając głową, gdy rozjaśniła jego wątpliwości związane ze Strażnikami Tajemnicy. – Tylko z własnej w-w-woli? – powtórzył za nią, nie do końca pewien, czy dobrze zrozumiał. – Nie można go zm-m-musić do zdradzenia tajemnicy? Eliksirem p-p-prawdy albo legilimencją? – zapytał, szukając odpowiedzi w jej spojrzeniu, zanim jeszcze padła. Gdy spytała, czy pamiętał, co stało się ze sklepem, skinął głową; pamiętał – cegły zbliżające się do siebie, zasłaniające szklaną witrynę centymetr po centymetrze, po to tylko, żeby wypluć ją z powrotem – kiedy Hannah wypowiedziała na głos właściwy adres. – Czyli nie t-t-tylko dom – uda się ukryć też ogród? – Ucieszył się, przesuwając wzrokiem po granicy wyznaczonej przez płot. To była wspaniała wiadomość – bo dawała im nieco więcej swobody, rozrzedzając znacznie klaustrofobiczne uczucie osaczenia, które ciągnęło się za nim jak cień, odkąd po raz pierwszy zobaczył swoją własną podobiznę na liście gończym.
Kiedy Justine zapytała, czy chciał zabrać się za to już dzisiaj, zawahał się. – Jeśli mamy wystarczająco d-d-dużo czasu – odpowiedział, posyłając jej pytające spojrzenie; wiedział, że zaklęcie było skomplikowane i czasochłonne – zwłaszcza, jeśli chodziło o tak duży obszar. Oparł się barkiem o mur, raz jeszcze zahaczając spojrzeniem o płot; tknięty luźną myślą. – Chyba że masz ochotę najpierw p-p-pomóc mi w malowaniu – zaproponował, unosząc wyżej brwi. – W ramach zapłaty mogę zaoferować p-p-późny obiad – dodał. Mógł go nawet przygotować w czasie, kiedy Tonks będzie zajmować się ochronną magią – w ten sposób nie kusiłoby go zanadto, żeby chodzić za nią krok w krok i ją rozpraszać.
Słysząc następne słowa Justine, zaśmiał się, zerkając na nią z ukosa. – Nie jesteś taka n-n-najgorsza znowu – rzucił z rozbawieniem, wyciągając rękę, żeby szturchnąć ją lekko w bok. Chociaż może i nie znali się najlepiej, w Hogwarcie – i później – poruszając się po nieco innych orbitach, jednak parę szczerych rozmów i wspólna wyprawa na stadion Jastrzębi nie pozostawiły po sobie żadnych negatywnych odczuć. Tonks wydawała mu się przede wszystkim nieustraszona – i choć ta nieustraszoność nie raz i nie dwa popychała ją w ramiona niebezpieczeństwa, to było to coś, z czym od jakiegoś czasu musieli liczyć się wszyscy; stopniowo ucząc się żyć ze świadomością, że każdy ich dzień mógł być tym ostatnim.
Wywrócił oczami, gdy kazała mu przestać, ale postanowił się nie sprzeczać; był jej wdzięczny – jej i wszystkim przyjaciołom, którzy bez zawahania oferowali mu pomoc, nie tylko przy budowie domu; miał ich dookoła siebie właściwie odkąd wrócił do Anglii – przez co za każdym razem, gdy myślał o swojej ostatniej ucieczce, czuł jeszcze większy, wypalający wnętrzności wstyd; pewny już, że zasłużył na każde słowo, które Hannah wykrzyczała w jego kierunku na ich plaży. – Nie, żadnego więcej zn-n-nikania – zapewnił ją, przybierając na sekundę zaskakująco poważny ton i potrząsając głową; choć niewiele było rzeczy, których aktualnie był pewien – wojna każdy, nawet najdrobniejszy i najbardziej nieśmiały plan była w stanie obrócić w pył – to nie miał zamiaru po raz kolejny chować głowy w piasek. Bez względu na wszystko. Zrobił krok do przodu, zmierzając w stronę wejścia do niedokończonego jeszcze domu, ale kiedy Justine uniosła rękę, zatrzymał się posłusznie, posyłając jej pytające spojrzenie.
Zmieszał się wyraźnie, gdzieś w połowie padającego zdania orientując się, że nieświadomie zapędził się na ścieżkę, z której nie do końca potrafił się wydostać. Uniósł dłoń, bezwiednie drapiąc się po karku, otwierając usta i bezgłośnie je zamykając; pozwalając Tonks dokończyć wypowiedź, a w międzyczasie zastanawiając się, jak ubrać w słowa rozbiegane nieco chaotycznie myśli. Przełknął ślinę, przesuwając spojrzenie w stronę płotu, wysypanej kamieniami ścieżki i miejsca, w którym póki co znajdował się jedynie pas uklepanej ziemi, ale na którym miał wkrótce wyrosnąć drewniany ganek. Przeczesał włosy palcami. – M-m-myślisz, że nie uzna tego za egoistyczne? – zapytał wreszcie, spoglądając na Justine z nieco mniejszą niż do tej pory pewnością siebie. Jej stwierdzenie podniosło go nieco na duchu, choć nie uciszyło wszystkich wątpliwości kotłujących się gdzieś za jego mostkiem. Może częściowo zbudowanych na strachu – bo czy tego chciał czy nie, ten kawałek ziemi i stojący na niej budynek nieodłącznie kojarzyły mu się z nadzieją – a nadzieja bywała niebezpieczna; roztrzaskując się na kawałki zabierała ze sobą znacznie więcej, niż tylko pogrzebane marzenia. – Właściwie nie chodzi nawet o sam dom, t-t-tylko – wypalił po chwili, urywając jednak zdanie w połowie; myślami znów będąc na plaży, nie po raz pierwszy cofając się myślami do momentu, w którym powiedział Hannah, że na nią nie zasługiwał; że nie miał nic do zaoferowania; do słów, które towarzyszyły mu częściej niż byłby skłonny przyznać – przy każdej kładzionej cegle i każdej przybijanej krokwi. Dla niego to nie był tylko dom. – O tę p-p-przyszłość może właśnie. I o to, jak bym chciał, żeby w-w-wyglądała. Przepraszam – chyba mówię trochę od rzeczy – powiedział, plącząc w słowach. – Hanny ci coś m-m-mówiła? O mnie? – zapytał, zanim zdążyłby się powstrzymać.
Możliwość skupienia się na temacie względnie neutralnym przywitał z cichą ulgą, starając się zapamiętać wszystko, co Justine mówiła o zaklęciu Fideliusa; kiwając głową, gdy rozjaśniła jego wątpliwości związane ze Strażnikami Tajemnicy. – Tylko z własnej w-w-woli? – powtórzył za nią, nie do końca pewien, czy dobrze zrozumiał. – Nie można go zm-m-musić do zdradzenia tajemnicy? Eliksirem p-p-prawdy albo legilimencją? – zapytał, szukając odpowiedzi w jej spojrzeniu, zanim jeszcze padła. Gdy spytała, czy pamiętał, co stało się ze sklepem, skinął głową; pamiętał – cegły zbliżające się do siebie, zasłaniające szklaną witrynę centymetr po centymetrze, po to tylko, żeby wypluć ją z powrotem – kiedy Hannah wypowiedziała na głos właściwy adres. – Czyli nie t-t-tylko dom – uda się ukryć też ogród? – Ucieszył się, przesuwając wzrokiem po granicy wyznaczonej przez płot. To była wspaniała wiadomość – bo dawała im nieco więcej swobody, rozrzedzając znacznie klaustrofobiczne uczucie osaczenia, które ciągnęło się za nim jak cień, odkąd po raz pierwszy zobaczył swoją własną podobiznę na liście gończym.
Kiedy Justine zapytała, czy chciał zabrać się za to już dzisiaj, zawahał się. – Jeśli mamy wystarczająco d-d-dużo czasu – odpowiedział, posyłając jej pytające spojrzenie; wiedział, że zaklęcie było skomplikowane i czasochłonne – zwłaszcza, jeśli chodziło o tak duży obszar. Oparł się barkiem o mur, raz jeszcze zahaczając spojrzeniem o płot; tknięty luźną myślą. – Chyba że masz ochotę najpierw p-p-pomóc mi w malowaniu – zaproponował, unosząc wyżej brwi. – W ramach zapłaty mogę zaoferować p-p-późny obiad – dodał. Mógł go nawet przygotować w czasie, kiedy Tonks będzie zajmować się ochronną magią – w ten sposób nie kusiłoby go zanadto, żeby chodzić za nią krok w krok i ją rozpraszać.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Wybadałeś ich nastroje w stosunku do… - przerwała na chwilę i odchrząknęła, unosząc zwiniętą pięść do ust. - ...terrorystów? - zapytała unosząc ku niemu spojrzenie, kącik ust drgnął, ale nie utrzymał się ku górze. Próbowała, czasami, niezmiennie, ale nie umiała się jeszcze uśmiechać tak jak dawniej. Nie była pewna, czy kiedykolwiek znów będzie to potrafiła. Odsuwała jednak te rozważania od siebie, nie miało sensu osiadać w tym, jaka była kiedyś - w przeszłości. Przed nią nadal rozciągała się teraźniejszość i tą zamierzała w całości wykorzystać.
Kiedy Billy zaśmiał się, jej twarz spogodniała trochę. Walczyła, codziennie, o to by znów być w stanie unosić kąciki ust bez poczucia tak obezwładniającej winy. Nie wychodziło, może nie miało wychodzić mocniej. Jedyne co była w stanie, to tylko czasem unieść je lekko ku górze. Na krótką chwilę, dłużej nie było obecne. Szturchnięta lekko, udała że gest jest mocniejszy i postąpiła kilka kroków do przodu niby to chwiejnie zaraz stając pewniej na nogach. - To mnie strasznie pocieszyło, Moore. - mruknęła, wywracając krótko oczami. Odwróciła od niego spojrzenie przyglądając się działce, którą jej prezentował. Stawiając kilka kolejnych kroków, oddając się rozmyślaniom na temat zabezpieczenia o którym rozmawiali. Oświadczeniu o znikaniu przyjęła z ulgą - uniosła rękę wskazując na niego palcem.
- Znajdę cię, jeśli będę musiała. - zmrużyła do tego odrobinę groźnie oczy, ale powaga w jego własnym spojrzeniu na ten moment jej wystarczyła. Słuchała kolejnych słów - tłumaczeń, nie będąc pewna, czy odpowiednio za nimi nadąża. Może nie nadążała wcale, a może jedynie częściowo. Trudno jej było oprzeć się wrażeniu, że w gruncie rzeczy William w swoich obawach był całkiem podobny do Vincenta. Przeniosła na niego jasne tęczówki, kiedy pełne wątpliwości pytanie wypadło między nich. Zmarszczyła odrobinę brwi. - Szczerze wątpię. Ostatecznie… - zaczęła, wzruszając odrobinę wychudzonymi ramionami. - w jakiś sposób, to właśnie egoizm trzyma nas przy życiu. - wypowiedziała poważnie, wkładając ręce w kieszenie płaszcza. Egoistyczna potrzeba kontynuowania życia, bycia, funkcjonowania dalej, pomimo toczącej się wojny, a może właśnie dokładnie ona potęgowała tą potrzebę nie pozwolenie na własne unicestwienie. Zrobiła kilka kolejnych kroków, zatrzymując się, gdy Billy odezwał się ponownie. Wtedy zatrzymała się, odwracając znów na niego głowę. Zaraz za nią, odwróciła się reszta ciała. Słuchała, przekrzywiając odrobinę głowę kiedy imię jej przyjaciółki zawisło między nimi.
- Może mówiła, może nie. - odpowiedziała nie odejmując od niego niebieskich tęczówek. - Zależy, o co pytasz Moore. - dodała jeszcze nie przestając uważnie go obserwować. Twarz pozostawała nieprzenikniona, nie drgnęła jej brew, nie drgnął kącik ust. W końcu wypuściła powietrze z ust, odwracając spojrzenie na szkielet budynku. - Moja mama zawsze mawiała, że jak sobie pościelisz tak się wyśpisz. Na moje, to wiesz, ta twoja przyszłość - przyszłość każdego - leży przeważnie tylko w jego dłoniach i tym, czy jest ukształtować ją tak jak chce. - zamilkła na chwilę tym razem marszcząc brwi. - Chociaż jak zawsze, łatwiej powiedzieć niż zrobić, nie? - rzuciła retorycznym pytaniem. Słowa czasem brzmiały tak proste, to działanie było bardziej skomplikowane, trudniejsze, żmudniejsze, nieprzewidywalne - zwłaszcza gdy chodziło o inne jednostki.
- Nie można. To naprawdę silne zabezpieczenie, ale łatwe do przejścia, jeśli zaufa się niewłaściwym osobom. - stwierdziła kontynuując temat zaklęcia Fideliusa. Bez skrępowania robiła kolejne kroki, tak, by móc obejść cały teren. Obserwowała otoczenie, w głowie prowadząc już wstępne obliczenia. - To nie będą hekatry, ale tyle powinno się udać. U nas, w Somerset nałożyłam je trochę szerzej. Kilka metrów na oko, wokół domu. - wyjaśniała dalej, stawiając kolejne kroki w końcu przystając na trochę dłużej. Marszcząc brwi, tęczówkami przesuwając do kolejnych belek. W końcu wracając spojrzeniem do mężczyzny. - Ale nie zamierzasz go później rozebrać czy coś? - upewniła się unosząc jedną z brwi ku górze, po krótkiej chwili chwili przytakując głową. - Niech będzie, zjem, Vincent by mi wysuszył głowę gdybym odmówiła - wywróciła łagodnie oczami. - To do roboty? - zadała kolejne z pytań, układając dłonie na biodrach. Nie był co zwlekać.
Kiedy Billy zaśmiał się, jej twarz spogodniała trochę. Walczyła, codziennie, o to by znów być w stanie unosić kąciki ust bez poczucia tak obezwładniającej winy. Nie wychodziło, może nie miało wychodzić mocniej. Jedyne co była w stanie, to tylko czasem unieść je lekko ku górze. Na krótką chwilę, dłużej nie było obecne. Szturchnięta lekko, udała że gest jest mocniejszy i postąpiła kilka kroków do przodu niby to chwiejnie zaraz stając pewniej na nogach. - To mnie strasznie pocieszyło, Moore. - mruknęła, wywracając krótko oczami. Odwróciła od niego spojrzenie przyglądając się działce, którą jej prezentował. Stawiając kilka kolejnych kroków, oddając się rozmyślaniom na temat zabezpieczenia o którym rozmawiali. Oświadczeniu o znikaniu przyjęła z ulgą - uniosła rękę wskazując na niego palcem.
- Znajdę cię, jeśli będę musiała. - zmrużyła do tego odrobinę groźnie oczy, ale powaga w jego własnym spojrzeniu na ten moment jej wystarczyła. Słuchała kolejnych słów - tłumaczeń, nie będąc pewna, czy odpowiednio za nimi nadąża. Może nie nadążała wcale, a może jedynie częściowo. Trudno jej było oprzeć się wrażeniu, że w gruncie rzeczy William w swoich obawach był całkiem podobny do Vincenta. Przeniosła na niego jasne tęczówki, kiedy pełne wątpliwości pytanie wypadło między nich. Zmarszczyła odrobinę brwi. - Szczerze wątpię. Ostatecznie… - zaczęła, wzruszając odrobinę wychudzonymi ramionami. - w jakiś sposób, to właśnie egoizm trzyma nas przy życiu. - wypowiedziała poważnie, wkładając ręce w kieszenie płaszcza. Egoistyczna potrzeba kontynuowania życia, bycia, funkcjonowania dalej, pomimo toczącej się wojny, a może właśnie dokładnie ona potęgowała tą potrzebę nie pozwolenie na własne unicestwienie. Zrobiła kilka kolejnych kroków, zatrzymując się, gdy Billy odezwał się ponownie. Wtedy zatrzymała się, odwracając znów na niego głowę. Zaraz za nią, odwróciła się reszta ciała. Słuchała, przekrzywiając odrobinę głowę kiedy imię jej przyjaciółki zawisło między nimi.
- Może mówiła, może nie. - odpowiedziała nie odejmując od niego niebieskich tęczówek. - Zależy, o co pytasz Moore. - dodała jeszcze nie przestając uważnie go obserwować. Twarz pozostawała nieprzenikniona, nie drgnęła jej brew, nie drgnął kącik ust. W końcu wypuściła powietrze z ust, odwracając spojrzenie na szkielet budynku. - Moja mama zawsze mawiała, że jak sobie pościelisz tak się wyśpisz. Na moje, to wiesz, ta twoja przyszłość - przyszłość każdego - leży przeważnie tylko w jego dłoniach i tym, czy jest ukształtować ją tak jak chce. - zamilkła na chwilę tym razem marszcząc brwi. - Chociaż jak zawsze, łatwiej powiedzieć niż zrobić, nie? - rzuciła retorycznym pytaniem. Słowa czasem brzmiały tak proste, to działanie było bardziej skomplikowane, trudniejsze, żmudniejsze, nieprzewidywalne - zwłaszcza gdy chodziło o inne jednostki.
- Nie można. To naprawdę silne zabezpieczenie, ale łatwe do przejścia, jeśli zaufa się niewłaściwym osobom. - stwierdziła kontynuując temat zaklęcia Fideliusa. Bez skrępowania robiła kolejne kroki, tak, by móc obejść cały teren. Obserwowała otoczenie, w głowie prowadząc już wstępne obliczenia. - To nie będą hekatry, ale tyle powinno się udać. U nas, w Somerset nałożyłam je trochę szerzej. Kilka metrów na oko, wokół domu. - wyjaśniała dalej, stawiając kolejne kroki w końcu przystając na trochę dłużej. Marszcząc brwi, tęczówkami przesuwając do kolejnych belek. W końcu wracając spojrzeniem do mężczyzny. - Ale nie zamierzasz go później rozebrać czy coś? - upewniła się unosząc jedną z brwi ku górze, po krótkiej chwili chwili przytakując głową. - Niech będzie, zjem, Vincent by mi wysuszył głowę gdybym odmówiła - wywróciła łagodnie oczami. - To do roboty? - zadała kolejne z pytań, układając dłonie na biodrach. Nie był co zwlekać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Skinął głową w odpowiedzi na pytanie Justine, ignorując zaciskający się na wnętrznościach supeł. Czasami wydawało mu się, że przeszedł już nad tym do porządku dziennego – potrafił żartować z własnej obecności na porozwieszanych na murach plakatach, może częściowo dlatego, że ludzie, na których naprawdę mu zależało, nie odwrócili się od niego z tego powodu – ale przychodziły również momenty, kiedy to w niego uderzało: fakt, że za jego głowę wyznaczono niebotyczną cenę, oraz że była to również cena za jego śmierć. Poszukiwano go żywego lub martwego – nie miało więc znaczenia, czy uda się go pojmać żywcem, nie chcieli postawić go przed wizengamotem; jeśli kiedyś się potknie, jeśli trafi do Londynu – podzieli los Rodericka, stracą go publicznie; wymalują jako zbrodniarza. Miał nadzieję, że jeśli tak się stanie, to prawdziwy opis wydarzeń nigdy nie dotrze do uszu Amelii. – Pani O’Connor op-p-powiadała mi o swoim kuzynie, który jest p-p-profesorem fizyki na jakimś m-m-mugolskim uniwersytecie – odparł, przypominając sobie szczegóły swojej wizyty w domu starszego małżeństwa. – Z tego, co zrozumiałem, sp-p-pora część jej rodziny to mugole. Rozpoznali mnie – tak mi się w-w-wydawało – widział to w wyrazach ich twarzy, kiedy stanął w ich progu; przez ułamek sekundy, nie więcej – ale byli po p-p-prostu życzliwi. Myślę, że szczerze – wyjaśnił, poniekąd zdając sobie sprawę, że mogło to brzmieć naiwnie – ale nie chciał wierzyć w to, że uśmiechnięci staruszkowie mogliby go wydać.
W reakcji na jej wywrócenie oczami, wzruszył ramionami, rozkładając ręce szeroko; czuł się nieco lżej, spokojniej – otwartość otaczającej ich przestrzeni i towarzystwo Justine skutecznie odganiało od niego wspomnienia, rozluźniało stalowe obręcze, tak często ostatnio zaciskające się na jego klatce piersiowej. Działka z wzniesionym już niemal zupełnie domem kojarzyła mu się z nadzieją – na to, że będą tu mogli żyć razem, wszyscy; nie bez niepokoju, ale może chociaż bez panicznego strachu. – A ja p-p-pozwolę się znaleźć – obiecał jeszcze, przykładając na krótko dłoń do klatki piersiowej, jakby w ten sposób chciał przypieczętować własne słowa. Później umilkł – majstrując przy furtce i zastanawiając się przez dłuższą chwilę nad słowami Tonks. – Pewnie masz rację – przytaknął w końcu, kiwając z głową, choć w jego głosie brakowało przekonania. Myślał o Oazie – i o tych wszystkich ludziach, którzy wciąż potrzebowali ich pomocy.
Przeszywające, niewzruszone spojrzenie pary błękitnych tęczówek sprawiało, że czuł się odrobinę niekomfortowo – zupełnie, jakby Justine była w stanie przeniknąć przez jego niewypowiedziane myśli na wylot, wyłapując nie tylko to, co mówił, ale również to, co zdecydował się przemilczeć. Przygryzł wewnętrzną część policzka, przez moment żałując, że w ogóle się odezwał – ale skoro już to zrobił, to nie było odwrotu. – P-p-powiedziała mi kiedyś, że życie jest kruche jak herbatnik. Hannah – powiedział, pozornie bez związku – wciskając dłonie w kieszenie i wbijając wzrok w rozmokniętą ziemię; za parę miesięcy, na wiosnę, miała na niej wyrosnąć zielona trawa. – Nie m-m-mogę tego wyrzucić z głowy. W Azkabanie był taki m-m-moment, kiedy byłem pewien, że już stamtąd nie wyjdę. I tak sobie m-m-myślę, że żadne z nas nie wie, kiedy nadejdzie. Taki moment. – Pogubił się chyba we własnych myślach, w tym, do czego pierwotnie zmierzał; wciągnął powietrze do płuc, żeby wypuścić je ze świstem – a później uniósł spojrzenie wyżej, ale nie na Justine, tylko na dom, a później na ukrytą między drzewami ścieżkę, która biegła dalej w dół, prowadząc do jeziora. – W każdym razie chyba po p-p-prostu chciałbym ją gdzieś zaprosić, p-p-przygotować coś specjalnego – i zastanawiam się, czy by się zgodziła. I czy m-m-mówiła ci coś o mnie, albo o tym… No, kapitanie Zjednoczonych, Dimitrim – dodał, starając się ukryć niechęć, która zatańczyła w jego głosie przy ostatnim zdaniu – ale raczej ponosząc w tym sromotną porażkę.
Postać byłego zawodnika wyrzucił z głowy bez żalu, zaledwie chwilę później, skupiając się na kwestii zabezpieczeń – i z uwagą wysłuchując wszystkich słów padających z ust Justine. – W takim razie chciałbym być st-t-trażnikiem – powiedział, zerkając w jej stronę. Słysząc pytanie o płot, uniósł wyżej brwi. – Co, rozebrać? Nie, d-d-dlaczego miałbym go rozbierać? – zapytał, nie rozumiejąc, skąd wzięło się to przypuszczenie. Zaraz potem uśmiechnął się jednak szeroko, kiwając głową. – Do roboty – przytaknął. – Daj mi m-m-minutę, wszystko mam w szopie – dodał; do tej pory zdążyli już obejść dom, docierając do niewielkiego ogródka, musiał więc jedynie zrobić kilka długich kroków, żeby dotrzeć do drzwi drewnianego schowka; wychylił się z niego po chwili, lewitując za sobą trzy sporych rozmiarów metalowe puszki. – Brązowy czy z-z-zielony? Niebieski? Jak myślisz? – zapytał, rzucając Tonks pytające spojrzenie; pojemniki z farbą unosiły się leniwie, kręcąc się dookoła i jakby czekając na jej decyzję.
| cho no tutaj, bo się wybudowałem w międzyczasie
W reakcji na jej wywrócenie oczami, wzruszył ramionami, rozkładając ręce szeroko; czuł się nieco lżej, spokojniej – otwartość otaczającej ich przestrzeni i towarzystwo Justine skutecznie odganiało od niego wspomnienia, rozluźniało stalowe obręcze, tak często ostatnio zaciskające się na jego klatce piersiowej. Działka z wzniesionym już niemal zupełnie domem kojarzyła mu się z nadzieją – na to, że będą tu mogli żyć razem, wszyscy; nie bez niepokoju, ale może chociaż bez panicznego strachu. – A ja p-p-pozwolę się znaleźć – obiecał jeszcze, przykładając na krótko dłoń do klatki piersiowej, jakby w ten sposób chciał przypieczętować własne słowa. Później umilkł – majstrując przy furtce i zastanawiając się przez dłuższą chwilę nad słowami Tonks. – Pewnie masz rację – przytaknął w końcu, kiwając z głową, choć w jego głosie brakowało przekonania. Myślał o Oazie – i o tych wszystkich ludziach, którzy wciąż potrzebowali ich pomocy.
Przeszywające, niewzruszone spojrzenie pary błękitnych tęczówek sprawiało, że czuł się odrobinę niekomfortowo – zupełnie, jakby Justine była w stanie przeniknąć przez jego niewypowiedziane myśli na wylot, wyłapując nie tylko to, co mówił, ale również to, co zdecydował się przemilczeć. Przygryzł wewnętrzną część policzka, przez moment żałując, że w ogóle się odezwał – ale skoro już to zrobił, to nie było odwrotu. – P-p-powiedziała mi kiedyś, że życie jest kruche jak herbatnik. Hannah – powiedział, pozornie bez związku – wciskając dłonie w kieszenie i wbijając wzrok w rozmokniętą ziemię; za parę miesięcy, na wiosnę, miała na niej wyrosnąć zielona trawa. – Nie m-m-mogę tego wyrzucić z głowy. W Azkabanie był taki m-m-moment, kiedy byłem pewien, że już stamtąd nie wyjdę. I tak sobie m-m-myślę, że żadne z nas nie wie, kiedy nadejdzie. Taki moment. – Pogubił się chyba we własnych myślach, w tym, do czego pierwotnie zmierzał; wciągnął powietrze do płuc, żeby wypuścić je ze świstem – a później uniósł spojrzenie wyżej, ale nie na Justine, tylko na dom, a później na ukrytą między drzewami ścieżkę, która biegła dalej w dół, prowadząc do jeziora. – W każdym razie chyba po p-p-prostu chciałbym ją gdzieś zaprosić, p-p-przygotować coś specjalnego – i zastanawiam się, czy by się zgodziła. I czy m-m-mówiła ci coś o mnie, albo o tym… No, kapitanie Zjednoczonych, Dimitrim – dodał, starając się ukryć niechęć, która zatańczyła w jego głosie przy ostatnim zdaniu – ale raczej ponosząc w tym sromotną porażkę.
Postać byłego zawodnika wyrzucił z głowy bez żalu, zaledwie chwilę później, skupiając się na kwestii zabezpieczeń – i z uwagą wysłuchując wszystkich słów padających z ust Justine. – W takim razie chciałbym być st-t-trażnikiem – powiedział, zerkając w jej stronę. Słysząc pytanie o płot, uniósł wyżej brwi. – Co, rozebrać? Nie, d-d-dlaczego miałbym go rozbierać? – zapytał, nie rozumiejąc, skąd wzięło się to przypuszczenie. Zaraz potem uśmiechnął się jednak szeroko, kiwając głową. – Do roboty – przytaknął. – Daj mi m-m-minutę, wszystko mam w szopie – dodał; do tej pory zdążyli już obejść dom, docierając do niewielkiego ogródka, musiał więc jedynie zrobić kilka długich kroków, żeby dotrzeć do drzwi drewnianego schowka; wychylił się z niego po chwili, lewitując za sobą trzy sporych rozmiarów metalowe puszki. – Brązowy czy z-z-zielony? Niebieski? Jak myślisz? – zapytał, rzucając Tonks pytające spojrzenie; pojemniki z farbą unosiły się leniwie, kręcąc się dookoła i jakby czekając na jej decyzję.
| cho no tutaj, bo się wybudowałem w międzyczasie
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Absurdalne - to była pierwsza myśl Melisande, kiedy przy śniadaniu jedna z kuzynek Manannana ( a może żona któregoś z kuzynów) pokazała jej artykuł w Czarownicy. Niemniej, myśl ta pozostała jedynie w jej głowie, wargi wypuściły na wierzch uprzejme zainteresowanie dzięki któremu otrzymała gazetę we własne dłonie i przeczytała artykuł hamując uniesienie brwi do góry w jej początkowych wersach. Ale to te dalsze przyciągnęły jej uwagę mimowolnie kiedy jasno i wyraźnie sformułowana niemal tajemnica zmrużyła odrobinę jej spojrzenie. Zagadka. To było już o wiele bardziej intrygujące, niż wszystkie te absurdalne wyrażenia podane wcześniej - pytanie, które pozostawało w mocy to to, które sprawiało, że nie prenumerowała Czarownicy: na ile cokolwiek z tego, co tu napisali mogło mieć w sobie prawdy?
Melisande uważała, że tak naprawdę niewiele, ale mimowolnie, kiedy powróciła z rezerwatu zasiadła na fotelu poddając się dłuższym rozważaniom. Właściwie... mogłaby się tam wybrać. Wstąpienie do gór Derryveagh od jakiegoś czasu chodziło jej po głowie pogłoski o duchach starych wiedźm, które można było tam spotkać było szansą, którą powinna chociaż zbadać - nie wspominając, że same góry zamieszkiwało sporo magicznych stworzeń. Powiedzenie mówiło, żeby nie łapać za ogon kilku srok, ale gdyby same poszukiwania leprokonuso podobnej istoty miały spełznąć na niczym, mogłaby spróbować odnaleźć ducha jednej ze starych wiedźm - może (choć prawdopobieństwo było niewielkie) jeśli żyły dostatecznie długo miały informacje odnośnie legendy druidów. Szansa była mała - zerowa prawie. Ale kultura celtycka istniała przecież też na tych terenach w samej legendzie zaś przekazanej jej przez brata wskazywano właśnie na celtów. Cóż, odpuści, kiedy temat sprawdzi - nie wcześniej. Nie spodziewała się wiele po tym, co znajdzie w lasach, ale jej natura badacza kazała sprawdzić każdą możliwą ścieżkę.
Musiała wybrać odpowiedni sposób, przez chwilę zastanawiała się nad tańcem - ale nie potrafiła stepować, wątpiła by baletowe piruety mogły skusić to stworzenie. Zniszczonych butów też nie posiadała - po prostu. Została jej więc czerwona skarpeta. Cóż, dobrze, kazała przygotować jedną Anithcie, czarnej zmieniając kolor na czerwony. Ubrała się jak na wyprawy - w wysokie buty ze smoczej skóry, cięższą granatową spódnicę i cieplejszy już płaszcz by nie zmarznąć. Zabrała ze sobą notatnik i samopiszące piór, oraz eliksiry ochrony i smoczą łzę - tak na wszelki wypadek nosząc je ostatnio zawsze ze sobą. Postanowiła, że ostatni czas tresury matagota, to dobry moment na sprawdzenie jego przydatności i umiejętności. Może miał okazać się pomocniejszy niż Forland ostatnio. Wszystko zapakowała w torbę, którą narzuciła na ramię. Przez chwilę zastanawiała się ale ostatecznie pozostawiła na stoliku we własnych komnatach notatkę dla swojego męża dotyczącą tego gdzie się wybrała - choć informacja pozostawała lakonicza nie wspominając dokładnie czego poszukiwała. Pozostała nad nią przez chwilę tylko się zastanawiają czy powinna. Ale w końcu przekonała samą siebie, że przecież była rozsądna; nie znikała bez słowa pozostawiając informację, miała różdżkę i eliksiry które miały ją ochronić, co prawda nagłość zdarzenia sprawiła, że nie zdążyła przygotować świstoklików, ale zabierając Barrę ze sobą miała też ochronę. A jeśli zacznie grozić jej niebezpieczeństwo, kryształ powinien poinformować o tym Manannana. Na tyle, na ile mogła w tak krótkim czasie była przygotowana.
Wylądowała na górze Errigal, zdarzyło jej się być w tych lasach wcześniej, więc dostanie się na miejsce nie było trudne. Zgłębiła się pomiędzy drzewa przy sobie mając podążającą za nią Barrę. Różdżkę trzymała w dłoni, musiała znaleźć dobre miejsce - jedna ze służek miała rodzinę w Irlandii, podpytana wcześniej wspomniała o tym, że gdzieś tutaj uderzył meteoryt, musiała tylko znaleźć to miejsce - a później bliżej linii drzew uwiązać skarpetę i odejść trochę, kawałek dalej, przysiadając pod jednym z drzew. Rozejrzała się wokół, noc wydawała się względnie spokojna, pozostanie tutaj chwilę, jeśli w ciągu godziny nic się nie wydarzy wyruszy na poszukiwanie ducha jednej z sióstr. Ale jeśli chciała nie zwracać na siebie uwagi powinna rzucić na siebie zaklęcie. Dlatego uniosła różdżkę decydując się rzucić na siebie zaklęcie kameleona.
| 1. rzucam kameleona na siebie (jeśli mogę)
2. k100 dla mistrza
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 26
--------------------------------
#2 'k100' : 90
#1 'k100' : 26
--------------------------------
#2 'k100' : 90
Schodząc ze wzgórza w stronę doliny nie spotkałaś żywej duszy – w gałęziach drzew szeleściło kilka ptaków, raz tuż spod twoich stóp uciekła spłoszona wiewiórka, ale im bliżej krateru po gwieździe się znajdowałaś, tym stworzeń było mniej. Atmosfera była spokojna, ciężka; zapadający zmrok wydłużył cienie, a pomiędzy pniami drzew zaczęła snuć się wieczorna, mlecznobiała mgła, czepiająca się solidnego materiału spódnicy. Im było ciemniej, tym trudniej było dostrzec cokolwiek pomiędzy zaroślami, ale zawiązana na jednej z gałęzi skarpetka wyróżniała się barwą – widoczna doskonale nawet ze sporej odległości.
Oczekiwanie na pojawienie się leprokonusa dłużyło ci się niemiłosiernie – przez parędziesiąt minut nie działo się zupełnie nic; żaden z krzewów nie zaszeleścił, na ścieżce nikt się nie pojawił. Mogłaś zacząć podejrzewać, że albo znajdowałaś się w złym miejscu, albo opublikowany w Czarownicy artykuł niewiele miał w sobie wspólnego z prawdą – ale gdy już wyznaczona przez ciebie godzina dobiegała końca, bardziej wyczułaś niż dostrzegłaś czyjąś obecność.
Wyczuł ją również matagot. Zwierzę, które – znudzone bezruchem – ucięło sobie drzemkę, poderwało nagle łeb, przyjęło obronną pozycję i nastroszyło się, obnażając kły. Jego wielkie oczy zatrzymały się na krzewie, na którym zawiązałaś skarpetkę, a sama skarpetka – czy wzrok mógł cię mylić? – podskoczyła w górę, zsunęła się z gałązki i zniknęła w zielonych zaroślach. Mogłaś mieć wrażenie, że na ułamek sekundy dostrzegłaś pomiędzy nimi również czerwień charakterystycznej kurteczki.
Jeżeli podeszłaś do krzaka, nie zauważyłaś ani leprokonusa, ani skarpetki, ale pomiędzy liśćmi coś błyszczało: okrągła, ciężka grudka złota leżała na ściółce, z całą pewnością upuszczona niedawno. Gdzieś przed tobą – kilka, kilkanaście metrów – zaszeleścił kolejny krzew, zupełnie jakby pomiędzy zaroślami coś się poruszało.
Mistrz gry wita serdecznie.
Na ziemi znalazłaś kawałek złota, który możesz spieniężyć za 100 PM. Możesz również wykorzystać go jako alchemiczny komponent.
Szczęśliwy leprokonus był, rzecz jasna, primaaprilisowym żartem, aczkolwiek mistrz gry zaprasza do kontynuowania rozgrywki. Pozostanie w temacie będzie jednoznaczne z podjęciem wątku z MG. Jeśli wolisz opuścić temat, również możesz to zrobić.
Działające zaklęcia:
Kameleon - 1/5 tur
W razie pytań – zapraszam. <3
Oczekiwanie na pojawienie się leprokonusa dłużyło ci się niemiłosiernie – przez parędziesiąt minut nie działo się zupełnie nic; żaden z krzewów nie zaszeleścił, na ścieżce nikt się nie pojawił. Mogłaś zacząć podejrzewać, że albo znajdowałaś się w złym miejscu, albo opublikowany w Czarownicy artykuł niewiele miał w sobie wspólnego z prawdą – ale gdy już wyznaczona przez ciebie godzina dobiegała końca, bardziej wyczułaś niż dostrzegłaś czyjąś obecność.
Wyczuł ją również matagot. Zwierzę, które – znudzone bezruchem – ucięło sobie drzemkę, poderwało nagle łeb, przyjęło obronną pozycję i nastroszyło się, obnażając kły. Jego wielkie oczy zatrzymały się na krzewie, na którym zawiązałaś skarpetkę, a sama skarpetka – czy wzrok mógł cię mylić? – podskoczyła w górę, zsunęła się z gałązki i zniknęła w zielonych zaroślach. Mogłaś mieć wrażenie, że na ułamek sekundy dostrzegłaś pomiędzy nimi również czerwień charakterystycznej kurteczki.
Jeżeli podeszłaś do krzaka, nie zauważyłaś ani leprokonusa, ani skarpetki, ale pomiędzy liśćmi coś błyszczało: okrągła, ciężka grudka złota leżała na ściółce, z całą pewnością upuszczona niedawno. Gdzieś przed tobą – kilka, kilkanaście metrów – zaszeleścił kolejny krzew, zupełnie jakby pomiędzy zaroślami coś się poruszało.
Na ziemi znalazłaś kawałek złota, który możesz spieniężyć za 100 PM. Możesz również wykorzystać go jako alchemiczny komponent.
Szczęśliwy leprokonus był, rzecz jasna, primaaprilisowym żartem, aczkolwiek mistrz gry zaprasza do kontynuowania rozgrywki. Pozostanie w temacie będzie jednoznaczne z podjęciem wątku z MG. Jeśli wolisz opuścić temat, również możesz to zrobić.
Działające zaklęcia:
Kameleon - 1/5 tur
W razie pytań – zapraszam. <3
Po części - raczej dużej - Melisande szczerze wątpiła, że znajdzie wspominaną w gazecie istotę. Po pierwsze głównie dlatego, że Czarownica w jej własnym mniemaniu była niskich lotów i niewiele było w niej prawdy. Gdyby wierzyła w to co piszą, już dawno kąpałaby się w krwi dziewic czy innym cholerstwie. Nie poddała się jednak trendom które wyznaczała i na punkcie którego oszalało wiele jej koleżanek, pozostała wierna różanym olejkom, bo tych używała do pielęgnowania własnego ciała od lat i nie zamierzała tego zmieniać. Lubiła lekki, subtelny zapach róż, który oplatał jej ciało. I nie chciała się go ani wyrzekać, ani pozbywać. Niemniej, dzisiaj dała się skusić - dlaczego? Sama nie była pewna, ale znalazła dostatecznie dużo powodów - poza tym z gazety - żeby wybrać się dzisiaj w góry.
Potrafiła być cierpliwa, ale nie wynikało to z jej charakteru. Cierpliwości musiała się nauczyć - bo na niej opierała się i jej braca i bycie kobietą. Czasem, nie przychodziło jej to łatwo, dzisiaj szczególnie, kiedy obijały się o nią wątpliwości z każdą mijającą minutą w której siedziała pod drzewem biorąc głębokie, spokojne wdechy, czując obecność matagota obok. Sprawdziła czas postanawiając, że jeśli do godziny nic się nie stanie, przejdzie kawałek po lesie w poszukiwaniu ducha jedenej ze starych czarównić i - cóż, niechętnie - ale powróci do zamku nie osiągając niczego tej nocy. Spojrzała na krótką chwilę w niebo, wzdychając lekko. Nie mogła dzisaj przyjąć wygodnej pozycji, a czas zdawał się wrednie pozostawać w miejscu. Ale nagle go usłyszała, cichy szelest, który zwrócił jej uwagę, skupiając tęczówki mocniej. Dopiero teraz dochodząc do wniosku, że to byłby idealny moment na wypróbowanie zaklęcia, które rzuciła na Mananna podczas pochodu, ale na to, było już za późno. Barra też to usłyszała, podniosła się, strosząc i obnażając kły. Melisande przesunęła rękę do przodu, na niej, powoli opierając ciężar ciała, zmieniając pozycję, by móc łatwiej (i szybciej) się podnieść, zaciskając mocniej dłoń na różdżce, którą trzymała w drugiej ręce.
I wtedy to się stało, gałąź poderwała się w górę, a skarpetka zniknęła, wyrwała się w tamtą stronę niewiele myśląc bo wydawało jej się, że dostrzegła czerwień która nie należała do skarpetki - może do wspominanej kurtki? A kiedy w kilka kroków znalazła się przy krzaku znalazła okrągłą grudkę. Złota? Zastanowi się nad tym później, wrzuciła ją do torby, rozglądając się. Wyłapując szelest kolejnego krzewu, ruszając w tamtą stronę, próbując wypatrzyć cokolwiek pomiędzy leśnymi roślinami.
| idę za dźwiękiem, rzucam chyba na dostrzeżenie tego co tam się znajduje w krzakach więc - spostrzegawczość?
Potrafiła być cierpliwa, ale nie wynikało to z jej charakteru. Cierpliwości musiała się nauczyć - bo na niej opierała się i jej braca i bycie kobietą. Czasem, nie przychodziło jej to łatwo, dzisiaj szczególnie, kiedy obijały się o nią wątpliwości z każdą mijającą minutą w której siedziała pod drzewem biorąc głębokie, spokojne wdechy, czując obecność matagota obok. Sprawdziła czas postanawiając, że jeśli do godziny nic się nie stanie, przejdzie kawałek po lesie w poszukiwaniu ducha jedenej ze starych czarównić i - cóż, niechętnie - ale powróci do zamku nie osiągając niczego tej nocy. Spojrzała na krótką chwilę w niebo, wzdychając lekko. Nie mogła dzisaj przyjąć wygodnej pozycji, a czas zdawał się wrednie pozostawać w miejscu. Ale nagle go usłyszała, cichy szelest, który zwrócił jej uwagę, skupiając tęczówki mocniej. Dopiero teraz dochodząc do wniosku, że to byłby idealny moment na wypróbowanie zaklęcia, które rzuciła na Mananna podczas pochodu, ale na to, było już za późno. Barra też to usłyszała, podniosła się, strosząc i obnażając kły. Melisande przesunęła rękę do przodu, na niej, powoli opierając ciężar ciała, zmieniając pozycję, by móc łatwiej (i szybciej) się podnieść, zaciskając mocniej dłoń na różdżce, którą trzymała w drugiej ręce.
I wtedy to się stało, gałąź poderwała się w górę, a skarpetka zniknęła, wyrwała się w tamtą stronę niewiele myśląc bo wydawało jej się, że dostrzegła czerwień która nie należała do skarpetki - może do wspominanej kurtki? A kiedy w kilka kroków znalazła się przy krzaku znalazła okrągłą grudkę. Złota? Zastanowi się nad tym później, wrzuciła ją do torby, rozglądając się. Wyłapując szelest kolejnego krzewu, ruszając w tamtą stronę, próbując wypatrzyć cokolwiek pomiędzy leśnymi roślinami.
| idę za dźwiękiem, rzucam chyba na dostrzeżenie tego co tam się znajduje w krzakach więc - spostrzegawczość?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Melisande, wątek kontynuujesz tutaj.
Góry Derryveagh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia