Duncan Maxwell Moore
Nazwisko matki: Attenberry
Miejsce zamieszkania: Exeter, Anglia
Czystość krwi: Mugolak
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: Prywatny uzdrowiciel i magipsychiatra
Wzrost: 187cm
Waga: 88kg
Kolor włosów: Kiedyś czarne, dziś mocno przyprószone siwizną
Kolor oczu: Piwne
Znaki szczególne: Porusza się o lasce, utyka na prawą nogę - na kolanie i łydce ma jasne blizny bo źle zrośniętym złamaniu otwartym. Drobna blizna na lewej skroni.
Drzewo oliwne, Róg kozłaga, 13 i 1⁄4 cala, dość giętka
Ravenclaw
delfin
jednego ze zbirów, przez którego dziś jestem kaleką
pieczenią, miodem, herbatą, dobrym, wiśniowym tytoniem
Siebie, w pełni zdrowego, szczęśliwego i z kompletną rodziną u boku
psychologią, trochę architekturą, próbuję swoich sił także w pisarstwie
obecnie nie kibicuje
gram w szachy, czytam książki, chadzam na spacery, flirtuję z kim popadnie
muzyki klasycznej i rock'a
Erica Rutherforda
- Będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę?
- Tak, ale wiem że i tak to zrobisz, prawda?
- Słuszna uwaga.
>rozlega się ciche, metaliczne pstryknięcie zapalniczki, a następnie trzask draski. Płomień płonie tylko przez krótki moment. W następnej chwili w powietrzu można wyczuć gryzący zapach tytoniu<
- No dobrze, od czego zaczniemy?
- Najlepiej będzie od samego początku. Od dzieciństwa, kontaktów z rodzicami, z rodzeństwem.
- Naprawdę chcesz słuchać o aż tak zamierzchłej przeszłości?
- Po tu tutaj jesteśmy, prawda?
>starszy z mężczyzn wzdycha ciężko<
- Dobrze, dobrze. Zaczniemy od samego początku.
- Urodziłem się tutaj, w Devon, a dokładniej w Exeter. Byłem drugi w kolejce, po starszym bracie. Po mnie na świecie pojawiła się jeszcze młodsza siostra. Urocze to było stworzenie, jako bobasek chodziła za mną jak cień. Cała nasza rodzina była szczęśliwa. Matka głównie zajmowała się domem, ale dorabiała sobie także jako krawcowa. Złota to była kobieta, wszyscy ją kochali. Piekła takie cudowne ciasteczka. Czekoladowe. Zawsze gdy wyciągała z szafki blaszkę, wiedzieliśmy, że będzie robić ciasto. Przybiegaliśmy wtedy i jej pomagaliśmy... albo przynajmniej próbowaliśmy, bo zwykle kończyło się na tym, że więcej mąki lądowało na blatach kuchennych i podłodze niż w misce. Ale ona zawsze dobrotliwie się z tego śmiała. Ojciec natomiast był stolarzem. Potrafił wyczarowywać z drewna prawdziwe cuda, nawet z takich pniaków, które inni najchętniej przeznaczyliby co najwyżej na opał. Mówię "wyczarowywać", ale to oczywiście przenośnia. Ojciec był mugolem. Magii nie znał zupełnie. No, chyba że z opowieści i legend. Tak samo z resztą jak matka. I mój brat. A także siostra. Kiedy okazało się, że ja mugolem nie jestem... cóż, mówiąc wprost, wszyscy byli przerażeni. Nie zrozum mnie źle, rodzice bardzo mnie kochali, tak jak ja ich. Ale te całe czary-mary... to było coś co bardzo ciężko było pojąć ludziom przyzwyczajonym do uczciwej, ciężkiej, fizycznej pracy. Ojciec planował przyuczyć mnie i mojego brata do zawodu, mieliśmy po nim przejąć zakład. A tu nagle pewnego dnia, kiedy miałem jakieś cztery lata, wokół mnie zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Matka, pobożna kobieta, chyba myślała że jestem opętany. Któregoś dnia deski, które biedny, stary papa Moore chciał przenieść z szopy do warsztatu, same tam pofrunęły. Innym razem babeczka upieczona przez matkę, której bardzo pożądałem, a której mi odmówiono, wystrzeliła z talerza prosto w moje ręce. Wymieniać mógłbym dalej, ale nie ma sensu. Zanim dowiedzieli się, że po prostu jestem czarodziejem, zaczęli się mnie trochę bać. Za co ich dziś nie winię.
Nie zrozum mnie źle, matka kochała mnie całym sercem. Nigdy z premedytacją nie dali mi odczuć, że mnie odtrącają. Chociaż magiczne wpadki nie zdarzały się często, jednak się zdarzały. Kiedy byłem mały, nie wiedziałem co oznaczają te ukradkowe spojrzenia, nerwowe uśmiechy gdy szliśmy całą rodziną na jakąś uroczystość albo wymieniane przez rodziców półszeptem uwagi. Gorzej było, kiedy byłem starszy, niedługo prze wyjazdem do Hogwartu. Bo chociaż rodzice nie okazywali mi otwarcie niechęci, czułem tę ścianę między nami. Co gorsza, rodzeństwo także ją czuło. I nie miało takich oporów jak rodzice. Zawsze byłem ostatni, zawsze oni bawili się razem, a mnie unikali. Rozumiesz, nie wpuszczali do domku na drzewie, uciekali gdy chciałem dołączyć do gry. A ich zachowanie wpłynęło na to, jak traktowali mnie inni rówieśnicy i koledzy z mugolskiej szkoły. Z zewnątrz mogliśmy wyglądać na szczęśliwą, zgraną rodzinę. Ale to była tylko fasada. To... zdecydowanie nie były najszczęśliwsze lata mojego życia.
- Rozumiem. Nienawidziłeś ich za to?
- Co? Nie! Naprawdę tak tak to zabrzmiało?
- Odrobinę. Z twojej opowieści mogę wywnioskować, że odczuwałeś do rodziców oraz rodzeństwa żal.
- Owszem, żal. Tak. Czułem gorycz z powodu tego zdystansowania, szczególnie że nie rozumiałem czym było powodowane. Ale nienawiść to zdecydowanie za mocne słowo. Nie, kochałem moich rodziców. Rodzeństwo także, nawet jeśli nie okazywałem im tego otwarcie. Ale dziś w pewnym sensie jestem im wdzięczny za to, że byli wobec mnie tak niechętni. Bez tego prawdopodobnie nie byłbym tym, kim jestem dziś.
>słychać skrobanie pióra po pergaminie<
- Rozumiem. Przejdźmy zatem dalej. W końcu wszyscy, łącznie z tobą, zrozumieli kim jesteś. Jak to było ze szkołą?
- O, wizyta urzędnika z ministerstwa, a potem otrzymanie listu z Hogwartu było jak objawienie. I wybawienie. Nagle okazało się, że są inni tacy dziwacy jak ja. Rodzice chyba też odetchnęli z ulgą. Nie byli ze swoim problemem sami. Okazało się, że takie rzeczy czasem się po prostu zdarzają i że to żadne przekleństwo. Może zabrzmi to okrutnie, ale przez pierwszy rok lepiej czułem się w szkole niż we własnym rodzinnym domu. W końcu ktoś był gotowy mnie wysłuchać, miałem z kim porozmawiać o tych dziwacznych sytuacjach, które mi się przydarzały. Dostałem różdżkę, fantastyczne księgi, znalazłem prawdziwych przyjaciół. Zostałem krukonem. Na ceremonii przydziału byłem tak oszołomiony, że Tiara osobiście musiała mnie pogonić, żebym zrobił miejsce dla kolejnego dzieciaka.
I powiem ci, pomimo faktu, że jednak była to szkoła, to naprawdę miałem wrażenie, że byłem w raju. Fascynowało mnie wszystko co magiczne. No, może poza historią. Na tej, tak samo jak większość uczniów, szybko zasypiałem. Ale choć byłem totalna noga z zaklęć czy z zielarstwa, to i tak uwielbiałem te zajęcia. Bo zawsze mogłem odkryć coś nowego. Coś magicznego. Najlepiej dawałem sobie jednak radę na transmutacji i obronie przed czarną magią. Nieznane mnie przyciągało. Zawsze siadałem w pierwszych ławkach, żeby mieć lepszy widok. Książki niemal wszystkie w wolnym czasie przeczytałem od deski do deski - byłem niczym gąbka, która chłonęła całą wiedzę z magicznego świata. Chciałem się później podzielić tą wiedzą z rodziną w Devon. Rodzice chętnie słuchali, nawet jeśli niewiele rozmieli z mojego bełkotu. Nawet rodzeństwo było zainteresowane. Można powiedzieć, że moje życie uległo zdecydowanej poprawie. Choć oczywiście nie mogło być zbyt kolorowo. Koniec końców, nawet Hogwart okazał się nie być miejscem idealnym. Szlamą nazwany zostałem jakoś pod koniec drugiego roku. Głodny wiedzy, jak to ja, szybko dowiedziałem się co to słowo oznacza. Na samym początku nie uznawałem tego określenia za obraźliwe. Oznaczało w końcu dokładnie to, kim byłem. Czarodzieje mugolskiej krwi. Cała ta awantura z czystością krewi wydawała mi się wtedy - i nadal wydaje - zupełnie irracjonalna. Bo w końcu czy ludzie naprawdę dzielą się, tak jak psy albo konie hodowlane, na rodowodowe i kundle? Obłęd. Prawdziwy obłęd. No i niestety, kłopoty ze ślizgonami zaczęły się od tamtego momentu na dobre. Zdecydowanie nie należałem do najmilszych uczniów. Nie potrafiłem siedzieć cicho i potulnie znosić wszystkich wyzwisk, które leciały pod moim adresem. Nie mogłem pochwalić się taką samą liczbą szlabanów co statystyczny gryfon, ale jednak dość często traciłem dla swojego domu punkty. Tak często, że nie cieszyłem się ogólną popularnością nawet wśród swoich. Przywykłem jednak, moje życie toczyło się tym samym tempem co zawsze. Z jednej strony miałem tych, co najchętniej rzuciliby mi jakąś paskudną klątwą między oczy, z drugiej zaś bliskich przyjaciół, którzy skoczyli by za mną ogień. Mogło być zdecydowanie gorzej.
- Czyli ogółem oceniasz swoje przeżycia w szkole jako pozytywne?
- Oczywiście. Nie było idealnie, ale który dzieciak ma nieskazitelne przeżycia podczas okresu swojej edukacji?
- Rozumiem. Udało ci się jednak nawiązać mocne relacje z rówieśnikami.
- Zdecydowanie. Z kilkoma utrzymuję kontakt do dnia dzisiejszego, mimo że nasze losy potoczyły się tak różnie.
- Jakie uczucia towarzyszyły ci podczas opuszczania murów Hogwartu?
- Dziś określiłbym je chyba jako żal i tęsknotę. Nie chciałem zostawiać tego miejsca za sobą. Przez krótki moment zastanawiałem się, czy istniał jakiś sposób by zostać w zamku na dłużej. Albo na zawsze. Może jako stażysta albo nauczyciel... ale nic z tego nie wyszło.
- Dlaczego?
- Byłem dobry z kilku dziedzin, ale nigdy nie na tyle, by myśleć na poważnie o nauczaniu konkretnego przedmiotu. Z resztą, kiedy jako młodzieniec myślałem o uczeniu ślizgonów, tych samych małych parszywców, którzy od dzieciaka wyzywali mnie od szlam, albo i gorzej, coś mnie skręcało od środka.
>znów można usłyszeć końcówkę pióra drapiącego delikatnie powierzchnię strony notatnika<
- A jak myślisz o nich dziś?
- To dzieciaki, jak każde inne. Żadne dziecko nie jest okrutne samo z siebie. To otoczenie je kształtuje. Ograniczeni rodzice wychowują ograniczone dzieci.
- A ty koniec końców, zamiast w Hogwarcie, wylądowałeś w Mungu.
- Dokładnie.
- Wyjaśnisz mi dokładniej, co kierowało tobą, kiedy podjąłeś taką decyzję?
- Wiesz co, dziś sam ci tego nie wyjaśnię. Może okazało się, że te historyjki o losach naszej rodziny, które za gówniarza opowiadał nam ojciec, w pewnym sensie były prawdziwe. Wiesz, o tym, że Moore ma we krwi pomaganie innym. Może w grę wchodziło także to, że moja własna krzywda, czyli pewnego rodzaju odseparowanie od reszty rodziny, a później także wyzwiska pod moim adresem w Hogwarcie, sprawiły, że chciałem być potrzebny. Chciałem czuć, że coś znaczę. Znaleźć jakieś miejsce gdzie by mnie akceptowano i doceniano. Dziś uważam, że miałem spore szczęście. Osiemnaście lat to nie jest dobry wiek na to, by decydować o całej swojej przyszłości. Ja postanowiłem spróbować swoich sił na stażu w Mungu. Tam byłem potrzebny. Nie bałem się ogromu nauki, ta przychodziła mi łatwo, a leczenie ludzi sprawiało prawdziwą satysfakcję. Fascynacja psychologią i psychiatrią przyszła trochę później. Wtedy, kiedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo ludzie popsuci są nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Ale nawet gdy zdecydowałem się już na tę specjalizację, nie sądziłem, że będzie to droga tak trudna i wyboista. Łykanie wiedzy z książek było proste. Dużo trudniejsze okazało się zastosowanie jej w praktyce. Kiedy stajesz twarzą w twarz z kobietą, która nie donosiła ciąży i próbowała się z tego powodu targnąć na własne życie... wtedy zdajesz sobie sprawę z tego, że jednocześnie tak wiele od ciebie znaczy, ale też że tak niewiele sam możesz czasem zrobić. Najpierw musisz nakłonić pacjenta do współpracy, a to nie zawsze się udawało. Choćbyś stanął na rzęsach, do niektórych nie dotrzesz. Są jak pancerne drzwi zatrzaśnięte na amen. Nie raz boleśnie zderzyłem się z rzeczywistością. Zrozumiałem, że składanie strzaskanych kości a strzaskanych umysłów to dwie zupełnie różne rzeczy. Byli tacy, którym nie umiałem pomóc. Raz nawet byłem bliski rzucenia tego w cholerę. Na szczęście miałem dobrych mentorów, którzy potrafili rozniecić we mnie na nowo tę potrzebę pomagania innym. To nigdy nie była prosta praca. Nie była wtedy, nie jest dzisiaj. Ale dawała mi satysfakcję, a tego najbardziej potrzebowałem. Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że pomogłem wielu ludziom. Ta myśl pozwala mi się czasem podnieść z łóżka. Szczególnie gdy czasy są teraz tak... niewesołe.
- A jak rozładowywałeś stres związany z pracą? Niesienie ulgi innym z pewnością było satysfakcjonujące, ale sam mówisz, że to nie było proste...
- No tak. Nie będę ukrywać, zdarzało mi się zaglądać do butelki. Ale nigdy na tyle, by określić to jako realny problem. Nie potrzebowałem odwyku. Tak samo w kwestii kobiet. Był taki moment, że każdego wieczora wracałem do domu z inną. Ich dotyk potrafił być... kojący. Ale szybko zarzuciłem tego zwyczaju.
- A jak układały się potem twoje relacje z rodziną w dorosłym życiu?
- Hm... Nie mogę powiedzieć, że było idealnie. Gdy tylko zarobiłem dość grosza ze stażu, wyniosłem się z domu do Londynu. Kiedy mogłem żyć wedle własnych zasad, nawet jeśli biednie, ubogo wręcz, czułem się prawdziwie wyzwolony. Ale później odzyskałem kontakt, zarówno z rodzicami jak i rodzeństwem.
- Potrzebowałeś kontroli nad własnym życiem.
- Można to tak określić. Kiedy odezwałem się znów do brata, ten miał już żonę - cudowna kobieta, mówię ci - i pierwsze dziecko w drodze. Siostra była już zaręczona.
- Żałujesz? Tych lat bez kontaktu z nimi?
- Odrobinę. Ale chyba wszyscy potrzebowaliśmy tego czasu osobno by zrozumieć, co tak naprawdę znaczy być rodziną. Co nas łączy, pomimo naszych różnic.
- Jak sytuacja wygląda dzisiaj?
- Między nami? W porządku. Co prawda nie widuję ich odkąd opuścili Anglię... nie piszę też prawdopodobnie tak często jak powinienem... ale jest w porządku.
- No dobrze, a jak to było z Monicą?
- Musiałeś o nią zapytać, co?
- Miałeś świadomość, że prędzej czy później to pytanie padnie.
- Taak. Monica. Jak dobrze wiesz, na początku była tylko moją pacjentką. Młoda dziewczyna z porządnego domu, którą pewnej nocy napadł i niemal zgwałcił jakiś rzezimieszek. Złapali go potem i zamknęli w Tower, ale jej niewiele to pomogło. Do dziś zastanawiam się, czemu trafiła do mnie na terapię, skoro po tamtym wydarzeniu czuła lęk przed mężczyznami. Nie mogłem jednak odmówić pomocy, a ona w końcu się do mnie przekonała. Nawet za bardzo. Pokonała lęk, ze strachliwej młódki stała się na powrót pewna siebie i zdeterminowana. Rok później byliśmy już po ślubie. Okręciła mnie sobie wokół palca, przeklęta lafirynda. Ale nie zrozum mnie źle, ja naprawdę ją kochałem. Te dni spędzone razem, w naszym domku pod Londynem były naprawdę cudowne. Sam zacząłem doceniać to całe rodzinne życie. No, może z nieco mniejszym sentymentem wspominam zmienianie pieluch, kiedy Monica urodziła najpierw jedną, a potem drugą córkę. Ale powiem ci... kiedy po raz pierwszy zostałem ojcem, to byłem przerażony. I znów cała ta wiedza z książek na niewiele się zdała. Bałem się, że upuszczę albo skrzywdzę jakoś maleństwo w swoich rękach. Dziecko było nie większe od bochenka chleba. Obie córki obdarowane zostały magią. Nie mogłem być w tamtym czasie bardziej szczęśliwy. Jak każdy rodzic, byłem gotów poruszyć nawet góry, żeby zapewnić im wszystko, czego potrzebowały. Za wszelką cenę chciałem się też upewnić, że nie będą się nigdy czuły w żaden sposób odtrącone, jak ja za młodu. Ale, jak wiesz, sielanka trwała tylko parę lat.
- Zdradziła cię.
- A i owszem.
- Co wtedy czułeś?
- A co mogłem czuć? Wściekłość, żal, rozgoryczenie. Zawiodłem się na niej. Przyłapałem ją z jakimś chłoptasiem w łóżku. To był chyba syn piekarza z piekarni dwie ulice od naszego domu. Młodszy, umięśniony, przystojny. Która by się nie skusiła?
- Ale dziś mówisz o tym bardzo swobodnie.
- Nie używałbym tego określenia. Przepracowałem tamte uczucia. Jestem w stanie zrozumieć co nią kierowało. Ja byłem zapracowany, dużo czasu spędzałem w szpitalu. Ona potrzebowała rozrywek. Ale to nie znaczy, że jej wybaczyłem.
- Macie dziś kontakt?
- Nie bezpośredni. Pośrednio tak, przez córki.
- Co zrobiłeś, gdy dowiedziałeś się o zdradzie?
- Postąpiłem bardzo rozsądnie i dojrzale.
- To znaczy?
- Zwiałem.
- To raczej nie-
- Tak, ani to nie było rozsądne, ani dojrzałe. Wiem. To był sarkazm. Ale taka była prawda. Zwiałem. Zostawiłem swoje dwie księżniczki w łapach tej paskudnej kobiety, która do niedawna była miłością mojego życia i wyjechałem. Podróże ciągnęły mnie już od pewnego czasu, ale zawsze brakowało mi impulsu, żeby faktycznie podjąć jakąś akcję. Prawdziwie przykładny ze mnie tatuś, wiem. Stało się. Wyjechałem. Mniej więcej w tym samym czasie na świecie zaczęło się robić coraz goręcej. Wojna. Znowu. Nie był to zbyt dobry moment na podróże krajoznawcze, ale i tak się na to zdecydowałem. A muszę ci powiedzieć, że była to podróż naprawdę kształcąca. Zapoznanie się z nowymi kulturami jest doświadczeniem niezwykłym. Odwiedziny w miejscach dotkniętych chaosem nie były może najprzyjemniejsze, ale za to wiele mnie nauczyły. Dały też okazję do niesienia pomocy. Nawet z dala od pól bitew dało się wyczuć te wszystkie negatywne emocje. Każda napotkana sierota, każda wdowa czy starzec, który drżał w swoim domu ze strachu o życie syna. Wszyscy aż od nich kipieli. Nie ważne czy lądowałem w Hiszpanii czy w Norwegii - wszędzie spoglądały na mnie te same przerażone oczy. Dziś widzę je znów, nawet gdy zamknę oczy. Koszmar znów trwa. Wtedy jeszcze mogłem jakoś walczyć. Raz nawet faktycznie spróbowałem. Stanąłem w obronie jednej niewielkiej wioseczki na południu Francji. Dziś nawet nie pamiętam jej nazwy. Kilkoro zbirów, może to byli dezerterzy, może zwyczajni szubrawcy, próbowało ograbić wieśniaków z ich ostatnich zapasów i kosztowności. Udało im się. Stłukli mnie na kwaśne jabłko. Magia na nic mi się zdała, kiedy jeden z nich przyłożył mi w głowę. Do dziś czasem miewam migreny przy zmianach ciśnienia. Miałem szczęście, że mnie nie zabili. Wieśniacy opiekowali się mną przez następne tygodnie. Gorączkowałem, byłem nieprzytomny. Ich miejscowy lekarz zrobił co mógł, ale był tylko mugolem, a zbiry połamały mi nogę tak paskudnie, że nie było opcji, by zrosła się prosto i wróciła do pełni sprawności. A gdy odzyskałem dość przytomności, było już za późno na magię. Kuśtykam do dziś. Ale hej, przynajmniej mogę mówić, że non stop mam u boku super laskę.
- Niewątpliwie. Jest bardzo ładna.
- Prawda? Nazwałem ją Lucy.
- Żałujesz że zdecydowałeś się na tę podróż?
- Zawsze się czegoś żałuje. Postanowiłem jednak, że będę próbować skupiać się na pozytywach całej tej sytuacji. Szlajanie się po Europie przyniosło mi także coś dobrego.
- W końcu jednak wróciłeś do Anglii.
- Tak. Ba, nawet do rodzinnego miasta. Ale nie do domu rodzinnego. Aż tak nisko nie upadłem. Wynająłem malutki domek nad rzeką i spróbowałem zacząć od nowa. Dość mi było wrażeń.
- I wróciłeś do pracy.
- I wróciłem do pracy. Najpierw w Mungu, ale już nie z taką intensywnością. Potem przeznaczyłem jeden z pokoi na gabinet i zacząłem przyjmować ludzi prywatnie.
- A twoje córki? Dowiedziały się że wróciłeś?
- Oczywiście że tak.
- Miały ci za złe ucieczkę?
- Zdziwiłbym się bardzo, gdyby nie miały. Sam bym miał do siebie pretensje. Ale wybaczyły mi, staremu, przeklętemu głupcowi. Odwiedzają mnie czasem.
- No dobrze, ale wciąż nie wspomniałeś mi o jednej rzeczy.
- Jakiej?
- O animagii.
- A czy to naprawdę takie istotne? Usłyszałem o tej umiejętności jeszcze w szkole. Nauczyłem się jej niedługo po skończeniu Hogwartu. Byłem wtedy bardzo ambitny, pamiętasz? A transmutacja zawsze dobrze mi szła. Poza tym, co łatwo zaobserwować, dzieci chętniej otwierały się przed zwierzętami niż przed dorosłymi, nieważne jak przyjaźnie nastawionymi. Traktowałem to jako dodatek do swoich usług. Czasem przychodzili do mnie rodzice z problematycznymi dziećmi. Takie małolaty na widok obcych zawsze uciekają. Jako pies mogłem poobserwować je, a nawet wejść w interakcję bez obawy że dziecko zwyczajnie się w sobie zamknie. Później zdolność ta kilka razy uratowała mi skórę podczas moich podróży przez Europę. Dziś nadal mam dwójkę małych pacjentów, którzy chętniej przychodzą do mojego gabinetu kiedy obieca się im, że będą mogły pogłaskać pieska. To bardzo mi ułatwiło pracę z nimi, normalnymi metodami dotarcie do nich zabrałoby mi prawdopodobnie parę tygodni. Albo miesięcy.
- Jesteś zadowolony ze swojego życia?
- Byłbym, gdybym nie musiał już nigdy oglądać wojny. Ale zdaje się, że nie ma na to szans. Mugolska wojna czy czarodziejska, nie ma różnicy. Zawsze gdzieś będzie istnieć konflikt w którym cierpieć i ginąć będą niewinni. A mieszkańcy Wysp w ostatnich miesiącach naprawdę przeszli przez piekło. Ale pomijając ten jeden, tyci i jakże przygnębiający fakt, nie mogę dziś narzekać. Mogłem skończyć dużo, dużo gorzej. Tymczasem, pomimo swoich ograniczeń, nadal mogę zrobić coś dobrego. Są ludzie, którzy wymagają mojej pomocy. Począwszy od rodziny, przyjaciół, a skończywszy na zwykłych nieznajomych. Wolałbym co prawda powoli szykować się do emerytury, śnić sobie po cichu o fotelu bujanym, gromadce wnuków i flirtowaniu z moimi ulubionymi babciami sprzedającymi na targu owoce i ryby... ale te marzenia odsunąłem na dalszy plan. Moja Moore'owska duma nie pozwala mi siedzieć bezczynnie. Może uda mi się jeszcze kogoś uratować. Wspomóc tych, którzy walczą naprawdę. No i wyrwać jeszcze jakąś fajną pannicę. Tylko nie mów tego Lucy, bo się obrazi.
- Myślę, że to wystarczy.
>Zamknięciu notatnika towarzyszy szelest kartek. Rozlega się ciche stuknięcie, kiedy zeszyt ląduje na blacie biurka<
- O, nie masz już więcej pytań?
- Z pewnością w przyszłości zadam ci ich jeszcze więcej, ale teraz myślę, że jestem w stanie nakreślić już twój profil psychologiczny.
- No, teraz to mnie zaciekawiłeś.
- Przeszedłeś wiele, ale jesteś bardzo, bardzo silny. Niewielu byłoby w stanie znieść tyle przeciwności losu i nie popaść w totalne zgorzknienie. A ty nadal chcesz pomagać innym.
- Taki mam zawód.
- Będziemy jednak musieli popracować nad twoimi kontaktami z płcią przeciwną.
- Co takiego?
- Od czasu zdrady traktujesz je wszystkie bardziej przedmiotowo, przyznaj się. Są okazją na chwilową rozrywkę, nie do stworzenia prawdziwej relacji.
- To nieprawda. Bardzo szanuję wszystkie kobiety. Jestem gentelmenem.
- Nie twierdzę że nimi pomiatasz i jesteś gburem. Po prostu żadnej nie chcesz dać takiej szansy, jaką dałeś Monice. Boisz się, że znów spotka cię zawód. Wiem, że to trudne, ale proszę cię, byś to przemyślał. Tymczasem dziękuję ci za wizytę. Następna w przyszłym tygodniu. Zaczniemy od tego samego miejsca. I proszę, na litość Merlina, nie spóźnij się, tak jak dzisiaj!
>starszy mężczyzna prycha cicho<
- Niczego nie obiecuję!
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | Brak |
Uroki: | 0 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 15 | +3 (różdżka) |
Transmutacja: | 15 | +2 (różdżka) |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 7 | Brak |
Zwinność: | 3 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język dodatkowy: hiszpański | I | 1 |
Język dodatkowy: francuski | I | 1 |
Język dodatkowy: norweski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | III | 25 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Kokieteria | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Perswazja | II | 10 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 2 |
Odporność magiczna | I | 5 |
Mugoloznastwo | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie prozy) | I | ½ |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Gotowanie | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Pływanie | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (brak) | - | 0 |
Reszta: 5 |
Ostatnio zmieniony przez Duncan Moore dnia 06.04.21 22:37, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
[01.10.21] Aktualizacja postaci: zakup limitu umiejętności, wyrównanie za animagię, osiągnięcie (Ofiara roku adminów); -300 PD