Hogwart, 1951
AutorWiadomość
1951
Zazwyczaj starała się być jednak grzeczna, bo głównie jej zainteresowanie stanowiły kolejne litery i zdania, które próbowała zrozumieć i przyswoić. Co prawda już wcześniej, przed przyjazdem do szkoły, uczyła się stawiania pierwszych, koślawych liter, jak i czytania pierwszych zdań, jednak to w Hogwarcie musiała rozwijać swój potencjał. W końcu w porównaniu do reszty osób, ona wiedziała jedynie o tym, że magia istnieje, a litery potrafią być krzywe, stąd w większości wypadków siedziała jednak nad zajęciami, nie szukając kłopotów sama z siebie. Mimo to, potrzebowała czasem jakiejś rozrywki, czegoś innego, jakiegoś oderwania. W takich chwilach (nie tylko w takich tak w zasadzie, ale to już szczegół) szwędała się za Jamesem i Marcelem, pozwalając im na wyrwanie się ze szkolnej codzienności, która wciąż była dla niej obca.
To dlatego, kiedy tylko Marcellus z błyskiem w oku przedstawił pomysł lotu na miotle. Cóż, nie była to jego miotła, a raczej „pożyczył” ją od jednego z kolegów, tak więc najlepiej byłoby, ani nikt się o ich małych eskapadach wcale nie dowiedział. Sama Sheila nie interesowała się zbytnio lotem na miotle, ale wzbijanie się w powietrze kiedy to Marcel miał stery, tak, wszystko było o wiele bardziej interesujące, kiedy akrobacje w powietrzu zmieniały się w nową przygodę. Sheila chichotała raz za razem, nie tylko kiedy miotła nagle podrywała się w powietrze, ale również kiedy jej przyjaciel sam postanowił zabłysnąć przed nią swoją zwinnością, potrafiąc niemal zeskoczyć z miotły tylko po to, aby wspiąć się na nią ponownie.
Niestety, lądowanie nie było najszczęśliwsze, przynajmniej dla młodej Doe, bo zakończyło się tak, że polecała na ziemię z niewielkiej odległości. W tamtym momencie zbyła to dodatkowym śmiechem i wyskubywaniem ździebeł trawy z włosów, sama jednak nie czuła, aby coś złego się stało. Ręka pobolewała, ale przecież to nie żaden problem, prawda? Cóż, problem jednak zaczął to być, kiedy po jednym dniu ból nie minął. Po drugim też nie. Ręka zaczęła też puchnąć i używanie jej do czegokolwiek było problematyczne, nie mówiąc o ukrywaniu tego przed innymi.
Musiała przyznać, że motała się przez chwilę z tym, co powinna zrobić. Naturalnym byłoby pójście do skrzydła szpitalnego, wtedy jednak pojawią się pytania, na które nie chciała odpowiadać, bo mogliby zacząć zbytnio interesować sprawą jej i Marcela, a ona nie zamierzała wpuszczać Sallowa w kłopoty. Równie naturalne byłoby pójście do Jamesa, ale przecież on i tak nie wiedział, jak się leczy coś takiego. Może by coś razem wykombinowali, ale bolało już tak mocno, że w Sheili pojawiało się dość często uczucie strachu.
Zdecydowała się na coś, na co dotychczas by nie przyszło jej do głowy – zaufała, nie dość, że obcemu, to jeszcze nauczycielowi. Ostrożnie stawiała kroki, próbując skierować się do gabinetu i jednocześnie raz po raz zaciągać szatę na dłoń tak, aby ukryć ją i aby nie była ona widoczna. Kiedy dotarła pod gabinet, pociągnęła jeszcze nosem, denerwując się niesamowicie. Jayden Vane. Z tego, co widziała, był dobry dla uczniów, co wydawało się nie być taką oczywistością w tych czasach. James nawet miał z nim szlaban i nie wydawało się, aby był jakoś narzekał mocno, dlatego postanowiła wybrać akurat jego. Mogła jeszcze tego pożałować, ale chciała spróbować, może Jayden nie będzie zły?
Delikatnie stukając do drzwi gabientu, dreptała w miejscu, raz po raz naciągając rękaw na prawą rękę. Może jakby zapytać jedynie o znajomych? Nie musiała się dopytywać szczegółowo, prawda? Jej loczki opadły na twarz, chowając jej lekko poszarzałą twarz w ciemnych puklach.
Zazwyczaj starała się być jednak grzeczna, bo głównie jej zainteresowanie stanowiły kolejne litery i zdania, które próbowała zrozumieć i przyswoić. Co prawda już wcześniej, przed przyjazdem do szkoły, uczyła się stawiania pierwszych, koślawych liter, jak i czytania pierwszych zdań, jednak to w Hogwarcie musiała rozwijać swój potencjał. W końcu w porównaniu do reszty osób, ona wiedziała jedynie o tym, że magia istnieje, a litery potrafią być krzywe, stąd w większości wypadków siedziała jednak nad zajęciami, nie szukając kłopotów sama z siebie. Mimo to, potrzebowała czasem jakiejś rozrywki, czegoś innego, jakiegoś oderwania. W takich chwilach (nie tylko w takich tak w zasadzie, ale to już szczegół) szwędała się za Jamesem i Marcelem, pozwalając im na wyrwanie się ze szkolnej codzienności, która wciąż była dla niej obca.
To dlatego, kiedy tylko Marcellus z błyskiem w oku przedstawił pomysł lotu na miotle. Cóż, nie była to jego miotła, a raczej „pożyczył” ją od jednego z kolegów, tak więc najlepiej byłoby, ani nikt się o ich małych eskapadach wcale nie dowiedział. Sama Sheila nie interesowała się zbytnio lotem na miotle, ale wzbijanie się w powietrze kiedy to Marcel miał stery, tak, wszystko było o wiele bardziej interesujące, kiedy akrobacje w powietrzu zmieniały się w nową przygodę. Sheila chichotała raz za razem, nie tylko kiedy miotła nagle podrywała się w powietrze, ale również kiedy jej przyjaciel sam postanowił zabłysnąć przed nią swoją zwinnością, potrafiąc niemal zeskoczyć z miotły tylko po to, aby wspiąć się na nią ponownie.
Niestety, lądowanie nie było najszczęśliwsze, przynajmniej dla młodej Doe, bo zakończyło się tak, że polecała na ziemię z niewielkiej odległości. W tamtym momencie zbyła to dodatkowym śmiechem i wyskubywaniem ździebeł trawy z włosów, sama jednak nie czuła, aby coś złego się stało. Ręka pobolewała, ale przecież to nie żaden problem, prawda? Cóż, problem jednak zaczął to być, kiedy po jednym dniu ból nie minął. Po drugim też nie. Ręka zaczęła też puchnąć i używanie jej do czegokolwiek było problematyczne, nie mówiąc o ukrywaniu tego przed innymi.
Musiała przyznać, że motała się przez chwilę z tym, co powinna zrobić. Naturalnym byłoby pójście do skrzydła szpitalnego, wtedy jednak pojawią się pytania, na które nie chciała odpowiadać, bo mogliby zacząć zbytnio interesować sprawą jej i Marcela, a ona nie zamierzała wpuszczać Sallowa w kłopoty. Równie naturalne byłoby pójście do Jamesa, ale przecież on i tak nie wiedział, jak się leczy coś takiego. Może by coś razem wykombinowali, ale bolało już tak mocno, że w Sheili pojawiało się dość często uczucie strachu.
Zdecydowała się na coś, na co dotychczas by nie przyszło jej do głowy – zaufała, nie dość, że obcemu, to jeszcze nauczycielowi. Ostrożnie stawiała kroki, próbując skierować się do gabinetu i jednocześnie raz po raz zaciągać szatę na dłoń tak, aby ukryć ją i aby nie była ona widoczna. Kiedy dotarła pod gabinet, pociągnęła jeszcze nosem, denerwując się niesamowicie. Jayden Vane. Z tego, co widziała, był dobry dla uczniów, co wydawało się nie być taką oczywistością w tych czasach. James nawet miał z nim szlaban i nie wydawało się, aby był jakoś narzekał mocno, dlatego postanowiła wybrać akurat jego. Mogła jeszcze tego pożałować, ale chciała spróbować, może Jayden nie będzie zły?
Delikatnie stukając do drzwi gabientu, dreptała w miejscu, raz po raz naciągając rękaw na prawą rękę. Może jakby zapytać jedynie o znajomych? Nie musiała się dopytywać szczegółowo, prawda? Jej loczki opadły na twarz, chowając jej lekko poszarzałą twarz w ciemnych puklach.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Mruczał pod nosem jedną z wygrywanych przez gramofon melodii, a zniekształcony przez tubę dźwięk fortepianu roznosił się po pomieszczeniu. Całkiem sporym, pięknym, zapełnionym znanymi, jak i nieznanymi przedmiotami. Jego przedmiotami. Minęło zaledwie kilka miesięcy, odkąd zaczął pracę w Hogwarcie, ale nie mógł zaprzeczyć, że już się w nim zadomowił. Ponownie. Co prawda w kompletnie innym miejscu, bo wcześniej jego miejscem rezydentury było dormitorium krukonów oraz wszelkie dostępne dla uczniów lokacje, a teraz znajdował się w Wieży Astronomicznej, lecz nie robiło mu to wielkiej różnicy. Różnicy pod względem znajomości - w końcu razem ze swoim profesorem, który objął go opieką, Jayden zwiedził jego gabinet setki jeśli nie tysiące razy. Wzdłuż, wszerz, w górę i w dół - znał każdy zakamarek najwyższej wieży szkoły i świadomość, iż to wszystko należało do niego, w pewnym sensie onieśmielała. Przytłaczała. W końcu był za nią odpowiedzialny. Za nią i nie tylko... A chciał to robić jak najlepiej, jak najstaranniej, jak najdokładniej na miarę swoich możliwości. Bo przecież oczywiście, że kochał to miejsce. Kochał cały Hogwart, jego uczniów oraz możliwość nauczania. Pierwsze zajęcia powinny być stresujące dla kogoś tak młodego, jednak Jayden nie odczuwał tremy - raczej cały aż palił się do pracy, chcąc przekazać swoją wiedzę innym. Z racji tego, że miał do czynienia z dziećmi tłumaczenie musiało być dostosowane do wieku uczniów, ale zapiski wcześniejszego nauczyciela oraz własne metody powoli i sukcesywnie zaczynały wprowadzać go na odpowiednie tory. Nie zamierzał trzymać się całkowicie ścieżek wytyczonych przez swojego poprzednika, wiedząc, że rozwój było słowem kluczowym dla nauki. Kto lepiej to rozumiał, jeśli nie dziecko rodziny słynącej z naukowych dorobków? Zmodernizował plan, starał się dotrzeć do niewiele młodszych od siebie czarodziejów i czarownic, burząc mur zbudowany między nimi a ciałem pedagogicznym. Zależało mu na więzi ze swoimi podopiecznymi, bo tylko przez ich osobistą relację mógł w pełni przekazać im astronomię. Jak wszak mogli zaufać jego naukom, nie ufając jemu samemu? To musiało ulec zmianie i to też planował osiągnąć.
Zanurzony we własnych myślach nie usłyszał w pierwszym momencie pukania. I pewnie nie zorientowałby się, gdyby nie jeden z obrazów, który odchrząknął i oznajmił, że ktoś stoi po drugiej stronie drzwi. - Proszę - rzucił więc szybko w krótkiej przerwie na poprzestanie nucenia. W sumie dalej nie przestało go to w jakiś sposób ciekawić i zaskakiwać - że ktoś miał do niego sprawę. Do niego! Przecież ledwo był stażystą w Wieży Astrologów, gdzie nie traktowano go zbyt poważnie, a teraz... Teraz był profesorem najlepszej magicznej szkoły. Mógł być dumny ze swojego osiągnięcia, jednak nie odbierał tego w sposób, który pozwalał mu obrosnąć w piórka. Nie. Była to szansa, której podjął się dyrektor Dippet - postawił wszystko na młodego, ledwo wówczas dwudziestoczteroletniego czarodzieja. Jay wszak podczas rekrutacji nie miał jeszcze urodzin. W porównaniu z osobami, z którymi niejako konkurował, nie osiągnął niczego znamienitego. Po prostu... Po prostu był. Miał ambicje, by stać się poszukiwaczem i znawcą meteorytów, jak dziadek i podróżować po całym świecie - nie myślał nawet o zostaniu nauczycielem. Zaproszenie na rozmowę od samego dyrektora było zaskoczeniem. Niemałym i przez dłuższy czas młody astronom był przekonany, że to nie do niego. Że sowa pomyliła go z jego słynnym przodkiem, Jaydenem Ronanem Vanem. Dziadek wszak był pierwszą sensowną myślą, ale okazało się inaczej. Pojawił się na rozmowie, a później... Później wszystko było jak sen. Łącznie z pojawiającym się pod drzwiami jego gabinetu gościem.
Zanurzony we własnych myślach nie usłyszał w pierwszym momencie pukania. I pewnie nie zorientowałby się, gdyby nie jeden z obrazów, który odchrząknął i oznajmił, że ktoś stoi po drugiej stronie drzwi. - Proszę - rzucił więc szybko w krótkiej przerwie na poprzestanie nucenia. W sumie dalej nie przestało go to w jakiś sposób ciekawić i zaskakiwać - że ktoś miał do niego sprawę. Do niego! Przecież ledwo był stażystą w Wieży Astrologów, gdzie nie traktowano go zbyt poważnie, a teraz... Teraz był profesorem najlepszej magicznej szkoły. Mógł być dumny ze swojego osiągnięcia, jednak nie odbierał tego w sposób, który pozwalał mu obrosnąć w piórka. Nie. Była to szansa, której podjął się dyrektor Dippet - postawił wszystko na młodego, ledwo wówczas dwudziestoczteroletniego czarodzieja. Jay wszak podczas rekrutacji nie miał jeszcze urodzin. W porównaniu z osobami, z którymi niejako konkurował, nie osiągnął niczego znamienitego. Po prostu... Po prostu był. Miał ambicje, by stać się poszukiwaczem i znawcą meteorytów, jak dziadek i podróżować po całym świecie - nie myślał nawet o zostaniu nauczycielem. Zaproszenie na rozmowę od samego dyrektora było zaskoczeniem. Niemałym i przez dłuższy czas młody astronom był przekonany, że to nie do niego. Że sowa pomyliła go z jego słynnym przodkiem, Jaydenem Ronanem Vanem. Dziadek wszak był pierwszą sensowną myślą, ale okazało się inaczej. Pojawił się na rozmowie, a później... Później wszystko było jak sen. Łącznie z pojawiającym się pod drzwiami jego gabinetu gościem.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czekała tak przed gabinetem, całkiem cierpliwie i nie przejawiając sobą zniecierpliwienia. Bardziej zastanowienie kołatało się w jej myślach, chociaż zagłuszane było przez delikatne stukanie jej dziecięcych bucików o kamienną posadzkę szkolnego korytarza. Rozważania na temat sensowności jej pobytu tutaj mieszały się z wątpliwościami jak i, momentami, z promieniującym bólem z ramienia, kiedy jednak otrzymała pozwolenie na wejście do gabinetu, przybrała poważną (w jej mniemaniu) postawę, starając się zaprezentować jak najlepiej. Nie, jakby to miało być jakąś pomocą w tej sytuacji, ale nie chciała sprawiać wrażenie osoby, która przychodziła do nauczyciela z niechęcią – więcej w tym było lekkiego przerażenia. A co jeżeli Jayden zacznie dociekać? Wtedy mogłaby po prostu uciec, ale na pewno mógłby o tym komuś powiedzieć. Najważniejsze, aby nie wydać Marcela, reszta nie była taka istotna. Nie mogła sobie pozwolić, aby ktoś inny miał przez nią kłopoty.
Na pozwolenie wejścia, drzwi do gabinetu Vane’a uchyliły się lekko – najpierw do środka wsunęła się głowa, z buzią odznaczającą się nieco ciemniejszym odcieniem skóry i siateczką piegów, z oczami w których kolory przechodziły delikatnie z jednego w drugi, tworząc niezwykłą barwę, jak i z ciemnobrązowymi włosami, które zwijały się w delikatne fale. Zaraz też do pomieszczenia wślizgnęła się reszta jedenastolatki – była strasznie niewielka jak na swój wzrost, a przynajmniej na taką wyglądała w szacie która wydawała się na nią za duża, zsuwając rękawy aż za jej dłonie. W tej chwili jednak pozwalało jej to ukryć bolącą rękę, nie mogła więc narzekać. Spojrzenie posłała jeszcze w stronę obrazów, tak jakby rozważała, czy ich obecność miała być większą przeszkodą niż pomocą, nie miała jednak na to wpływu, musiała więc pogodzić się z tym, że każde słowo jej mogło być skomentowane przez…kogoś jeszcze. Jakby jeden dorosły nie wystarczał.
- Dzień dobry, panie Vane. – Dalej dziwacznie brzmiało nazywanie kogoś „panem” albo „panią”, ale to wszystko nagle było problematyczne, zasady na pewno surowsze, a i z opieką Jamesa, Marcellusa i Eve, mała Doe czuła się zaskoczona i w wielu chwilach zdezorientowana. – Sheila Doe.
Przedstawiła się jeszcze, tak jakby to miało coś zmienić. Może? Chyba niezbyt, ale zamilkła po tym, tak jakby spodziewała się ewentualnego przeproszenia, że nie miał teraz czasu i powinna przyjść później. W chwilę jednak zmieniła zdanie, uznając, że nie powinna teraz dać się wyprosić i powinna jednak zapytać o to, po co przyszła, najwyżej po jej słowach czekając na odesłanie do dormitorium.
- Bo…e…ja znam kogoś, kto miał drobny wypadek. I nie mógł iść do skrzydła szpitalnego, bo nie może tego wypadku, ale teraz go boli. – W jej jedenastoletnim umyśle to był idealny sposób na ominięcie swojej własnej kwestii, nawet jeżeli dla starszego mężczyzny sprawa mogła być oczywista, o czym właśnie młoda Sheila mówiła i że to wcale nie „ktoś”, tylko ona sama.
Na pozwolenie wejścia, drzwi do gabinetu Vane’a uchyliły się lekko – najpierw do środka wsunęła się głowa, z buzią odznaczającą się nieco ciemniejszym odcieniem skóry i siateczką piegów, z oczami w których kolory przechodziły delikatnie z jednego w drugi, tworząc niezwykłą barwę, jak i z ciemnobrązowymi włosami, które zwijały się w delikatne fale. Zaraz też do pomieszczenia wślizgnęła się reszta jedenastolatki – była strasznie niewielka jak na swój wzrost, a przynajmniej na taką wyglądała w szacie która wydawała się na nią za duża, zsuwając rękawy aż za jej dłonie. W tej chwili jednak pozwalało jej to ukryć bolącą rękę, nie mogła więc narzekać. Spojrzenie posłała jeszcze w stronę obrazów, tak jakby rozważała, czy ich obecność miała być większą przeszkodą niż pomocą, nie miała jednak na to wpływu, musiała więc pogodzić się z tym, że każde słowo jej mogło być skomentowane przez…kogoś jeszcze. Jakby jeden dorosły nie wystarczał.
- Dzień dobry, panie Vane. – Dalej dziwacznie brzmiało nazywanie kogoś „panem” albo „panią”, ale to wszystko nagle było problematyczne, zasady na pewno surowsze, a i z opieką Jamesa, Marcellusa i Eve, mała Doe czuła się zaskoczona i w wielu chwilach zdezorientowana. – Sheila Doe.
Przedstawiła się jeszcze, tak jakby to miało coś zmienić. Może? Chyba niezbyt, ale zamilkła po tym, tak jakby spodziewała się ewentualnego przeproszenia, że nie miał teraz czasu i powinna przyjść później. W chwilę jednak zmieniła zdanie, uznając, że nie powinna teraz dać się wyprosić i powinna jednak zapytać o to, po co przyszła, najwyżej po jej słowach czekając na odesłanie do dormitorium.
- Bo…e…ja znam kogoś, kto miał drobny wypadek. I nie mógł iść do skrzydła szpitalnego, bo nie może tego wypadku, ale teraz go boli. – W jej jedenastoletnim umyśle to był idealny sposób na ominięcie swojej własnej kwestii, nawet jeżeli dla starszego mężczyzny sprawa mogła być oczywista, o czym właśnie młoda Sheila mówiła i że to wcale nie „ktoś”, tylko ona sama.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Zawsze był dostępny, gdy chodziło o sprawy swoich uczniów lub w ogóle Hogwartu, a mieszkanie w Hogsmeade jedynie mu ów zadanie ułatwiało. Dotarcie z miasteczka do zamku zajmowało przystępny okres czasu - zdecydowanie wygodniej było po prostu się przespacerować do miejsca swojej pracy niż każdego dnia musieć przenosić się świstoklikiem z Londynu do Szkocji. Dla niektórych ów druga opcja byłaby lepsza, jednak nie dla astronoma przyzwyczajonego do długich spacerów, a czasami nawet wielogodzinnych wędrówek z centaurami, które nie były zbyt wyrozumiałe jeśli chodziło o tempo. Zresztą większą część dnia Jayden i tak przeznaczał na pobyt w murach swojej dawnej szkoły z tego prostego powodu, że nigdy nie przestawał pracować. Biblioteka była świetnie zaopatrzona, dlatego gdy nie prowadził zajęć, przesiadywał między regałami książek, wertując je i sprawdzając informacje do swoich następnych badań, artykułów, konsultacji z bardziej doświadczonymi od siebie. Jego korespondencja nie poprzestawała przychodzić, a odpowiedzi musiał wysyłać kilkoma posłańcami. Czasami były to również informacje od zaniepokojonych rodziców łaknących kontrolować postępy własnych dzieci, jednak na szczęście nie zdarzały się one często. I nie było złożonej na niego żadnej skargi, co było bardzo docenione przez samego astronoma. W końcu dzieci miały różne charaktery i niektóre mogły być po prostu niezadowolone z prowadzenia lekcji czy nowej profesorskiej figury. Wciąż pamiętał swój stres, gdy dyrektor wezwał go po raz pierwszy. Jayden zastanawiał się, co takiego niewłaściwego zrobił, jednak na miejscu okazało się, że chodziło o coś dokładnie odwrotnego. Pochwała i podziękowania nie były tym, czego się spodziewał - był w końcu młody; niektórzy profesorowie i uczniowie nawet wciąż go brali za studenta Hogwartu. A jednak jego nowatorskie i świeże podejście do systemu edukacji pozwoliło mu zaskarbić sobie uznanie. Nie wszystkich oczywiście, bo niektórzy starsi koledzy wciąż patrzyli na niego z nieufnością, ale nimi się nie przejmował. To nie ich miał do siebie przekonać, lecz swoich podopiecznych. To oni byli najważniejsi i to ich musiał przygotować do dorosłego życia. To z wiedzą, którą miał im przedstawić, mieli ruszyć sami w świat. Ów odpowiedzialność mocno tkwiła w młodym czarodzieju i nie zamierzał o niej zapominać. Nie mógł o niej zapomnieć.
Dlatego gdy dostrzegł wystającą zza drzwi głowę, odłożył pióro i skupił się w całości na swoim nowym gościu. - Dzień dobry. Śmiało wejdź - zachęcił uczennicę, rozpoznając twarz, bo chociaż niekoniecznie pamiętał imienia, dziecięce buzie były łatwiejsze do zapamiętania. Szczególnie że dziewczynka należała do grona pierwszorocznych, którzy rozpoczęli swoją naukę dokładnie tego samego roku, w którym on objął urząd profesorski. W jakiś sposób zapamiętanie właśnie tej gromadki było łatwiejsze i przyszło mu naturalniej - wszak razem rozpoczynali nowy etap w swoim życiu. I chociaż na dwóch różnych płaszczyznach ich doświadczenia miały być silnie ze sobą powiązane. - Nie bój się. Chcesz się czegoś napić? Mam gorącą czekoladę - zagadnął, podnosząc się z fotela i biorąc kilka książek z biurka, aby ułożyć je na odpowiedniej półce po drugiej stronie gabinetu. W międzyczasie stojące naprzeciw eleganckie krzesło podreptało w kierunku Sheili i czekało wymownie, aż dziewczynka zajmie miejsce na jego miękkich poduszkach. W końcu nie miała tak tam stać cały czas. To nie średniowiecze na takie metody! Byli sobie tutaj równi. Słysząc słowa uczennicy, Jayden odwrócił się ku niej, by pozwolić na to, aby książki same się usadowiły w odpowiednich lukach szafki i skupił swoją uwagę na dziewczynce. Podszedł bliżej i zmarszczył w lekkim niepokoju brwi. - Czego nie może? Wypadku? - spytał, patrząc uważnie na Puchonkę. - Twój brat sobie coś zrobił? - dodał, nie będąc w ogóle zaszokowanym, jeśli okazałoby się to prawdą. Lub jeśli to ona sama by sobie coś zrobiła, bo przecież dzieci nie były dobre w kłamaniu... A przynajmniej w znacznej jej części.
Dlatego gdy dostrzegł wystającą zza drzwi głowę, odłożył pióro i skupił się w całości na swoim nowym gościu. - Dzień dobry. Śmiało wejdź - zachęcił uczennicę, rozpoznając twarz, bo chociaż niekoniecznie pamiętał imienia, dziecięce buzie były łatwiejsze do zapamiętania. Szczególnie że dziewczynka należała do grona pierwszorocznych, którzy rozpoczęli swoją naukę dokładnie tego samego roku, w którym on objął urząd profesorski. W jakiś sposób zapamiętanie właśnie tej gromadki było łatwiejsze i przyszło mu naturalniej - wszak razem rozpoczynali nowy etap w swoim życiu. I chociaż na dwóch różnych płaszczyznach ich doświadczenia miały być silnie ze sobą powiązane. - Nie bój się. Chcesz się czegoś napić? Mam gorącą czekoladę - zagadnął, podnosząc się z fotela i biorąc kilka książek z biurka, aby ułożyć je na odpowiedniej półce po drugiej stronie gabinetu. W międzyczasie stojące naprzeciw eleganckie krzesło podreptało w kierunku Sheili i czekało wymownie, aż dziewczynka zajmie miejsce na jego miękkich poduszkach. W końcu nie miała tak tam stać cały czas. To nie średniowiecze na takie metody! Byli sobie tutaj równi. Słysząc słowa uczennicy, Jayden odwrócił się ku niej, by pozwolić na to, aby książki same się usadowiły w odpowiednich lukach szafki i skupił swoją uwagę na dziewczynce. Podszedł bliżej i zmarszczył w lekkim niepokoju brwi. - Czego nie może? Wypadku? - spytał, patrząc uważnie na Puchonkę. - Twój brat sobie coś zrobił? - dodał, nie będąc w ogóle zaszokowanym, jeśli okazałoby się to prawdą. Lub jeśli to ona sama by sobie coś zrobiła, bo przecież dzieci nie były dobre w kłamaniu... A przynajmniej w znacznej jej części.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla niej zamek był zupełnie nową codziennością. Tak jak dla Jaydena to miejsce przeżywało drugą młodość, tak dla Sheili wszystko mieniło się nieznanym – ludzie, książki, przedmioty, a nawet magia i różdżka. Po raz kolejny w swoim życiu musiała orientować się w nowej rzeczywistości, a chociaż miała przy sobie Jamesa, a także Eve i Marcela, wciąż większość czasu spędzała bez nich, musząc sobie radzić bez kogoś, kto dotychczas był obok niej niemal zawsze. Nie było na zajęciach czegoś, co znałaby ze swojego dawnego życia, szukała więc siebie dość niepewnie w tej nowej rzeczywistości. Łatwiej było jej zaufać komuś, kto był w jej wieku, ale wciąż otwierała się z rozwagą, zwłaszcza przy swoim pochodzeniu. Nie czuła się gorsza, przychodząc tu z taboru, nie każdy jednak podzielał jej poglądy, a wolała unikać wszelkiego rodzaju angażowania się w relacje, w której miałaby być stroną, z której się korzystało, ale z tej przyjaźni nic dla niej nie było.
Skierowała swoje kroki w stronę środka pomieszczenia, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Poruszała się z jakąś gracją, a jednocześnie przebijała z niej jeszcze ta dziecięca energia, która sprawiała, że psuła nieco wrażenie, które chciała sobą nieść. Mimo to, jej twarz wyrażała ostrożne zainteresowanie, podobne do niektórych zwierząt, które spotykało się w naturze. Nie było to jednak przerażenie, jak u bezbronnej sarenki, gotowej do ucieczki na najmniejszy szelest albo ruch, raczej zaś była ciekawa, jak wyjdzie to „spotkanie”. Jayden…wydawał się miły, a przynajmniej na tyle, na ile można było powiedzieć to o dorosłym, a zwłaszcza nauczycielu w tej szkole. Pan Vane sprawiał wrażenie nie tylko zainteresowanego nauką, kiedy tak widziała go pochylonego nad kolejnymi książkami, ale też interesował się uczniami. Czy to było prawdziwe, nie wiedziała, ale jednak postanowiła mu zaufać, stąd jej obecność tutaj, ale czy to zaufanie miało się opłacić. Gotowa była przyjąć konsekwencje takie, jakimi miały być, zwłaszcza jeżeli miałyby dotknąć jedynie ją.
Usiadła na krześle, czując się jeszcze mniejsza kiedy siedziała, ale wiedziała, że to raczej przez jej rozmiary, nie z winy krzesła. Gorąca czekolada zdecydowanie zwróciła jej uwagę i po chwili zastanowienia nieśmiało skinęła głową. Zaraz też doszło do niej, że to nienajlepszy sposób na podziękowanie za coś ciepłego do picia, a babcia na pewno nie byłaby zadowolona z takiego jej zachowania! Musiała się poprawić!
- Poproszę i dziękuję. – Co prawda dostać jeszcze do ręki czekolady nie dostała, wypadało jednak podziękować ładnie za propozycję skoro sam z nią wyszedł. Śledziła wzrokiem jak odkładał kolejne tomy na półki, a przynajmniej do momentu, kiedy zwrócił znów na nią uwagę. Drgnęła, zakrytą rękawem rękę wciskając jeszcze do kieszeni zanim zdecydowała się na odpowiedź. – Nie, to nie James! Z tego co wiem, to nie wpadł ostatnio w żadne kłopoty, tak wyjątkowo. Chyba, że wpadł, to wtedy muszę z nim porozmawiać. – Zmarszczyła brwi, myśląc, co takiego znów Jamie mógł przeskrobać i czy już powinna wysuszyć mu głowę za bójki. Nie była to jednak rozmowa na teraz, bo teraz niestety musiała skupić się na sobie…to znaczy na tym przyjacielu, tak!
- Nie mogę powiedzieć kto to. A ta osoba o tym wypadku nie może opowiedzieć. – Spojrzenie piwno—zielonych oczu wbiła w Jaydena, trochę oczekująco, trochę z miną skazańca.
Skierowała swoje kroki w stronę środka pomieszczenia, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Poruszała się z jakąś gracją, a jednocześnie przebijała z niej jeszcze ta dziecięca energia, która sprawiała, że psuła nieco wrażenie, które chciała sobą nieść. Mimo to, jej twarz wyrażała ostrożne zainteresowanie, podobne do niektórych zwierząt, które spotykało się w naturze. Nie było to jednak przerażenie, jak u bezbronnej sarenki, gotowej do ucieczki na najmniejszy szelest albo ruch, raczej zaś była ciekawa, jak wyjdzie to „spotkanie”. Jayden…wydawał się miły, a przynajmniej na tyle, na ile można było powiedzieć to o dorosłym, a zwłaszcza nauczycielu w tej szkole. Pan Vane sprawiał wrażenie nie tylko zainteresowanego nauką, kiedy tak widziała go pochylonego nad kolejnymi książkami, ale też interesował się uczniami. Czy to było prawdziwe, nie wiedziała, ale jednak postanowiła mu zaufać, stąd jej obecność tutaj, ale czy to zaufanie miało się opłacić. Gotowa była przyjąć konsekwencje takie, jakimi miały być, zwłaszcza jeżeli miałyby dotknąć jedynie ją.
Usiadła na krześle, czując się jeszcze mniejsza kiedy siedziała, ale wiedziała, że to raczej przez jej rozmiary, nie z winy krzesła. Gorąca czekolada zdecydowanie zwróciła jej uwagę i po chwili zastanowienia nieśmiało skinęła głową. Zaraz też doszło do niej, że to nienajlepszy sposób na podziękowanie za coś ciepłego do picia, a babcia na pewno nie byłaby zadowolona z takiego jej zachowania! Musiała się poprawić!
- Poproszę i dziękuję. – Co prawda dostać jeszcze do ręki czekolady nie dostała, wypadało jednak podziękować ładnie za propozycję skoro sam z nią wyszedł. Śledziła wzrokiem jak odkładał kolejne tomy na półki, a przynajmniej do momentu, kiedy zwrócił znów na nią uwagę. Drgnęła, zakrytą rękawem rękę wciskając jeszcze do kieszeni zanim zdecydowała się na odpowiedź. – Nie, to nie James! Z tego co wiem, to nie wpadł ostatnio w żadne kłopoty, tak wyjątkowo. Chyba, że wpadł, to wtedy muszę z nim porozmawiać. – Zmarszczyła brwi, myśląc, co takiego znów Jamie mógł przeskrobać i czy już powinna wysuszyć mu głowę za bójki. Nie była to jednak rozmowa na teraz, bo teraz niestety musiała skupić się na sobie…to znaczy na tym przyjacielu, tak!
- Nie mogę powiedzieć kto to. A ta osoba o tym wypadku nie może opowiedzieć. – Spojrzenie piwno—zielonych oczu wbiła w Jaydena, trochę oczekująco, trochę z miną skazańca.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Dopiero stawiał pierwsze kroki na pozycji, w której się znalazł, ale zdecydowanie nie oznaczało to, że nie czuł ekscytacji. Podobnie jak Sheila widział Hogwart na nowo - mógł spojrzeć na swoją starą szkołę w zupełnie odmienny sposób i chociaż zakamarki Wieży Astronomicznej nie stanowiły dla niego zagadki, cała reszta wciąż była niesamowicie fascynująca. Nie był to dla niego kulturowy szok - znał wszak już wcześniej magię i zasady rządzące tym światem - lecz na pewno osobisty i społeczny - zmiana tytulatury czy rozpoznawalności dla tak młodego mężczyzny były czymś, do czego wciąż musiał się przyzwyczajać. Inni zresztą również... Ile to już razy sami nauczyciele i uczniowie pomylili go z jakimś studentem na końcowym roku? Nie było w tym nic złego, ale przypominało o tym, iż dopiero zaczynał. Dopiero stawiał kroki w zawodzie profesora i nie mógł o tym zapominać. Nie chciał nawet. Doskonale wiedział, że nie dorastał do pięt pedagogom starszym nie tylko wiekiem, lecz i stażem. Którzy zdawali się rozumieć to, jak działał szkolny świat. Jayden chciał iść śladami, równocześnie dając coś od siebie. Coś nowego, niepowtarzalnego. Do tego odpowiedzialność za inne istnienia sprawiały, że chciał być bardziej odpowiedzialny i starał się przekazać to uczniom. Nie wiedział, jak mu to wychodziło i czy w ogóle, ale w jego gabinecie zdarzały się pojawiać sylwetki młodszych oraz starszych dzieci. Wpierw nieśmiałe, rozbite, próbujące wyczuć swojego nowego nauczyciela - z każdego takiego pojawienia się Vane niezmiernie się cieszył. Oznaczało to w końcu, że ktoś zdecydował się mu zaufać, otworzyć się, poznać. Niekoniecznie ze sprawą życia i śmierci - chociaż dla niektórych praca zaliczeniowa tym właśnie była...
Coś jednak sprawiło, iż mała Sheila Doe pojawiła się w Wieży Astronomicznej, a on nie zamierzał w żaden sposób jej ignorować. Wręcz przeciwnie. Gdy przyjęła jego propozycję, uśmiechnął się ciepło - w końcu sam miał ochotę na coś słodkiego. Wystarczyło machnięcie różdżką, by na blacie biurka tuż przed dziewczynką pojawiły się dwa kubki z unoszącymi się z ich powierzchni smużkami gorącego powietrza. We wnętrzu znajdował się gęsty, przyjemnie pachnący płyn - nie jakieś oszukane słodzone mleko, które sprzedawało się pod szyldem czekolady na straganach. Zanim jednak dziecięce dłonie sięgnęły po naczynie, podleciała szpatułka i rękaw cukierniczy, by przyozdobić słodkość porcją bitej śmietany w dość wyszukanym stylu włoskiego kucharza. To mało przedstawienie trwało przez chwilę, przykuwając również profesorski wzrok, jednak w końcu należało to przerwać, a kuchenne przedmioty natychmiast usłuchały dorosłego czarodzieja usuwając się w cień - zniknęły zapewne udając się z powrotem do kuchni. To wtedy też Jayden zadał swoje pytanie, a Sheila zaprzeczyła. Dobrze było słyszeć, iż to nie James wpadł w tarapaty, ale i tak miał je ktoś inny. A przynajmniej tak było to przedstawiane przez malutką Puchonkę. Astronom obszedł biurko i usiadł na krześle, wpatrując się w dziewczynkę, gdy z siłą deklarowała swoje zdanie. Wcale nie zamierzał jej z niego wytrącać. - No, dobrze. A czy ten ktoś pozwoliłby mi sobie pomóc? - spytał spokojnie, sięgając po swój kubek czekolady. - Moja mama mawia, że najlepszym lekarstwem na wszystko jest domowa czekolada. Zgadzasz się, Sheilo? - To nie był podstęp. Nigdy nie był. Był ciekawy, co miała mu do powiedzenia i czy w ogóle mogła powiedzieć o sobie coś więcej. Nie musieli przecież rozmawiać o hipotetycznym ktosiu z hipotetycznym wypadkiem. Mogli. Nie musieli. Nie zamierzał jednak tego zostawiać, skoro powiedziała o tym, że ów kłopoty przyniosły jej ból. - Myślisz, że maść na siniaki pomogłaby? Mam trochę w szufladzie.
Coś jednak sprawiło, iż mała Sheila Doe pojawiła się w Wieży Astronomicznej, a on nie zamierzał w żaden sposób jej ignorować. Wręcz przeciwnie. Gdy przyjęła jego propozycję, uśmiechnął się ciepło - w końcu sam miał ochotę na coś słodkiego. Wystarczyło machnięcie różdżką, by na blacie biurka tuż przed dziewczynką pojawiły się dwa kubki z unoszącymi się z ich powierzchni smużkami gorącego powietrza. We wnętrzu znajdował się gęsty, przyjemnie pachnący płyn - nie jakieś oszukane słodzone mleko, które sprzedawało się pod szyldem czekolady na straganach. Zanim jednak dziecięce dłonie sięgnęły po naczynie, podleciała szpatułka i rękaw cukierniczy, by przyozdobić słodkość porcją bitej śmietany w dość wyszukanym stylu włoskiego kucharza. To mało przedstawienie trwało przez chwilę, przykuwając również profesorski wzrok, jednak w końcu należało to przerwać, a kuchenne przedmioty natychmiast usłuchały dorosłego czarodzieja usuwając się w cień - zniknęły zapewne udając się z powrotem do kuchni. To wtedy też Jayden zadał swoje pytanie, a Sheila zaprzeczyła. Dobrze było słyszeć, iż to nie James wpadł w tarapaty, ale i tak miał je ktoś inny. A przynajmniej tak było to przedstawiane przez malutką Puchonkę. Astronom obszedł biurko i usiadł na krześle, wpatrując się w dziewczynkę, gdy z siłą deklarowała swoje zdanie. Wcale nie zamierzał jej z niego wytrącać. - No, dobrze. A czy ten ktoś pozwoliłby mi sobie pomóc? - spytał spokojnie, sięgając po swój kubek czekolady. - Moja mama mawia, że najlepszym lekarstwem na wszystko jest domowa czekolada. Zgadzasz się, Sheilo? - To nie był podstęp. Nigdy nie był. Był ciekawy, co miała mu do powiedzenia i czy w ogóle mogła powiedzieć o sobie coś więcej. Nie musieli przecież rozmawiać o hipotetycznym ktosiu z hipotetycznym wypadkiem. Mogli. Nie musieli. Nie zamierzał jednak tego zostawiać, skoro powiedziała o tym, że ów kłopoty przyniosły jej ból. - Myślisz, że maść na siniaki pomogłaby? Mam trochę w szufladzie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat dorosłych nie był jeszcze jej światem – a w Sheili biły się teraz dwa różne wychowania, które utrudniały jej przystosowanie się do życia w szkole. Mogło się wydawać to dość dziwaczne, ale z jednej strony był w niej wpojony do starszych szacunek, bo przecież jako dziewczynka i niebawem kobieta, stała gdzieś na dole tej drabiny społecznej, zwłaszcza dopóki nie była mężatką i nie miała dzieci. Z drugiej strony wyraźnie zarysowano jej podział swoi-obcy, Byli więc dorośli, ale byli obcy, dlatego nawet dla własnego dobra, Sheila nigdy nie potrafiła siedzieć wybitnie cicho. Teraz jednak sytuacja była inna, bo mężczyzna wydawał się…no, dobry. W dziwnym znaczeniu tego słowa, bo dobroć była bardziej ambiwalentna niż się myślało o tym słowie, ale jednak Sheila chciała mu zaufać, a przynajmniej spróbować, skoro inni mogli.
Dopiero miała przekonać się do Jaydena, a czy pozytywnie czy negatywnie, to dopiero życie miało pokazać. Dlatego Sheila przyjęła teraz bardziej rolę obserwatora, który spoglądając w oczy profesora astronomii próbował zrozumieć, czy kieruje nim szczera troska, czy jednak po prostu chciał tę sprawę załatwić jak najszybciej, pozwalając jej na rozmowę tylko wtedy, kiedy miał chwilę i dobry nastrój. Wydawało się jednak, że póki co miała dość pozytywne wrażenia, więc delikatna, piegata twarz wyrażała raczej zmartwienie niż niechęć i agresję. Zadzierała lekko brodę aby przyglądać mu się lepiej, chociaż jej uwagę zaraz też przykuło nagłe pojawienie się kubków z gorącą czekoladą.
Spoglądała na to z zachwytem, którego nawet nie pomyślała, aby ukryć – jej oczy błyszczały, a usta rozchyliły się lekko w podziwie, nawet jeżeli dla niektórych mogła to być codzienność. Nie dla niej, bo dziecięcy umysł widział to jako coś niezwykłego i magicznego. Niesamowity spektakl, który sprawiał, że wpatrywała się w to jak zahipnotyzowana, przypominając siebie sprzed paru lat – wtedy to biegała po miastach, obok których przejeżdżali wraz z taborem, a kiedy znajdowała się obok cukierni, stawała przy szybie, przyklejając do niej nos i patrząc rozmarzonym wzrokiem na wszystko, co wystawiano na drewnianych półkach. Śliczne dekoracje tortów, głębokie kolory czekolady… Wszystko to wydawało się tak piękne i apetyczne, że dopóki właściciel albo pracownik nie wyszedł, aby przegonić ją sprzed sklepu, stała tak, z rozmarzeniem wpatrując się we wszystko, co dla niej niedostępne. Teraz więc nie umiała oderwać oczu, a przynajmniej dopóki nie sięgnęła po kubek, aby nieco nieśmiało go odebrać.
Wpatrywała się przez chwilę w jego zawartość, po czym ostrożnie wyciągnęła z kieszeni drugą rękę, zapominając się pod wpływem chwili, że powinna raczej nie pokazywać jej, skoro prezentowała historię o „kimś innym”. O manierach chyba również zapomniała, bo w tym momencie zgarnęła palcem lekko bitą śmietanę, próbując jej ostrożnie. To było takie dobre! Jej twarz pojaśniała, ale zanim zdążyła jeszcze bardziej zająć się zawartością kubka, jej uwaga znów przykuła się do Jaydena, tak samo jak spojrzenie jasnych oczu.
- Jeżeli chce pan pomóc…to tak, to na pewno tak. – Jeżeli chciałby tylko wesprzeć, niekoniecznie mówiąc o tym „incydencie” komukolwiek, to sama nie mogłaby przecież narzekać. Kiedy zaś zapytał o gorącą czekoladę, zerknęła niepewnie na kubek, przygryzając lekko wargę. – Nie wiem, pierwszy raz ją będę próbować. Babcia zawsze, kiedy zasłużyliśmy na coś dobrego, to dawała nam chleba z miodem. Czasem też dodawała łyżkę do mleka kiedy nie czuliśmy się dobrze.
Pamiętała te kubki przed snem, pełne ciepłego napoju, kiedy wydawało się, że drapanie w gardle i nieustanny kaszel wydawały się najgorszą rzeczą świata. James nawet kładł się obok, chociaż beształa go, że też się zarazi i nie powinien, ale on tylko łaskotał ją lekko i udawał, że wcale tego nie słyszy.
- A maść…nie wiem, mam nadzieję, ze pomoże. Nie zaszkodzi spróbować, prawda? – W sumie zrobienie czegokolwiek było lepszym rozwiązaniem niż brakiem jakiejkolwiek reakcji na ten problem.
Dopiero miała przekonać się do Jaydena, a czy pozytywnie czy negatywnie, to dopiero życie miało pokazać. Dlatego Sheila przyjęła teraz bardziej rolę obserwatora, który spoglądając w oczy profesora astronomii próbował zrozumieć, czy kieruje nim szczera troska, czy jednak po prostu chciał tę sprawę załatwić jak najszybciej, pozwalając jej na rozmowę tylko wtedy, kiedy miał chwilę i dobry nastrój. Wydawało się jednak, że póki co miała dość pozytywne wrażenia, więc delikatna, piegata twarz wyrażała raczej zmartwienie niż niechęć i agresję. Zadzierała lekko brodę aby przyglądać mu się lepiej, chociaż jej uwagę zaraz też przykuło nagłe pojawienie się kubków z gorącą czekoladą.
Spoglądała na to z zachwytem, którego nawet nie pomyślała, aby ukryć – jej oczy błyszczały, a usta rozchyliły się lekko w podziwie, nawet jeżeli dla niektórych mogła to być codzienność. Nie dla niej, bo dziecięcy umysł widział to jako coś niezwykłego i magicznego. Niesamowity spektakl, który sprawiał, że wpatrywała się w to jak zahipnotyzowana, przypominając siebie sprzed paru lat – wtedy to biegała po miastach, obok których przejeżdżali wraz z taborem, a kiedy znajdowała się obok cukierni, stawała przy szybie, przyklejając do niej nos i patrząc rozmarzonym wzrokiem na wszystko, co wystawiano na drewnianych półkach. Śliczne dekoracje tortów, głębokie kolory czekolady… Wszystko to wydawało się tak piękne i apetyczne, że dopóki właściciel albo pracownik nie wyszedł, aby przegonić ją sprzed sklepu, stała tak, z rozmarzeniem wpatrując się we wszystko, co dla niej niedostępne. Teraz więc nie umiała oderwać oczu, a przynajmniej dopóki nie sięgnęła po kubek, aby nieco nieśmiało go odebrać.
Wpatrywała się przez chwilę w jego zawartość, po czym ostrożnie wyciągnęła z kieszeni drugą rękę, zapominając się pod wpływem chwili, że powinna raczej nie pokazywać jej, skoro prezentowała historię o „kimś innym”. O manierach chyba również zapomniała, bo w tym momencie zgarnęła palcem lekko bitą śmietanę, próbując jej ostrożnie. To było takie dobre! Jej twarz pojaśniała, ale zanim zdążyła jeszcze bardziej zająć się zawartością kubka, jej uwaga znów przykuła się do Jaydena, tak samo jak spojrzenie jasnych oczu.
- Jeżeli chce pan pomóc…to tak, to na pewno tak. – Jeżeli chciałby tylko wesprzeć, niekoniecznie mówiąc o tym „incydencie” komukolwiek, to sama nie mogłaby przecież narzekać. Kiedy zaś zapytał o gorącą czekoladę, zerknęła niepewnie na kubek, przygryzając lekko wargę. – Nie wiem, pierwszy raz ją będę próbować. Babcia zawsze, kiedy zasłużyliśmy na coś dobrego, to dawała nam chleba z miodem. Czasem też dodawała łyżkę do mleka kiedy nie czuliśmy się dobrze.
Pamiętała te kubki przed snem, pełne ciepłego napoju, kiedy wydawało się, że drapanie w gardle i nieustanny kaszel wydawały się najgorszą rzeczą świata. James nawet kładł się obok, chociaż beształa go, że też się zarazi i nie powinien, ale on tylko łaskotał ją lekko i udawał, że wcale tego nie słyszy.
- A maść…nie wiem, mam nadzieję, ze pomoże. Nie zaszkodzi spróbować, prawda? – W sumie zrobienie czegokolwiek było lepszym rozwiązaniem niż brakiem jakiejkolwiek reakcji na ten problem.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nieświadomy czekającej ich przyszłości, nie snuł żadnych planów ani nie spodziewał się, iż postać Sheili zostanie z nim na jeszcze długie lata. Dopiero wszak ją poznał tak naprawdę poza sferą klasy zajęciowej czy godzin lekcji polegających na obserwacji nieba i badania jego tajemnic. Wiedział, że była siostrą Jamesa i nawet nie trzeba było daleko szukać podobieństw - mieli takie same nosy i marszczyli brwi, gdy coś ukrywali. A przynajmniej tak się działo ze starszym bratem pierwszorocznej Puchonki. Czy te drgające u niej brwi oznaczały również jakiś sekret? Chyba miał się wkrótce przekonać. Aktualnie zależało mu jednak przede wszystkim na tym, aby uczennica nie obawiała się obdarzyć zaufaniem swojego nauczyciela i pozwoliła sobie pomóc. Jeśli już wspomniała o braku możliwości udania się do skrzydła szpitalnego, odpowiedzialność za rozwiązanie problemu spoczywało na barkach astronoma. Nie musiał specjalnie się wysilać, aby domyślić się prawdziwej przyczyny pojawienia się dziewczynki w jego drzwiach, ale nie zamierzał też w żaden sposób jej demaskować. Liczył jedynie, iż ów kontuzja - jakakolwiek ona by nie była - naprawdę nie wymagała poważniejszej interwencji medyków. Ostatnie czego chciał to łamać powierzoną mu przez uczennicę tajemnicę ów wypadku. Zawsze mógł wziąć winę na siebie i powiedzieć, że pomagała mu przy sortowaniu książek i upadła. Nie brzmiało to fantastycznie, ale gdyby było trzeba, mógł ją kryć. Na pewno by wyciągnął ją z nieprzyjemnej sytuacji. Na razie jednak nie panikował, widząc, że Sheila nie wyglądała na kogoś w ciągłym bólu i jeśli miała jakiś wypadek, nie poturbował jej zbyt mocno. Sięgała wszak po kubek czekolady, który wcześniej obserwowała z wyraźną fascynacją wypisaną na twarzy. Na dobrą sprawę sam Jayden przyglądał się może nie spektaklowi rozgrywanego za pomocą kuchennych przyrządów, lecz samej Sheili. To zawsze wprawiało go w jakąś niesamowitą fascynację - dziecko pochłonięte czymś trywialnym. Czymś, co w jego oczach urastało do rangi cudu. Dlaczego i dorośli nie mogli tacy być? Doceniający małe detale? Cieszący się drobnostkami i rozjaśniającymi sobie tym dnie? Vane nie był profesorem długo, ale zdecydowanie dostrzegał wartość nauki, jaką dawali mu jego uczniowie. Tak. On też uczył się dzięki nim. Poszerzali jego światopogląd, jego postrzeganie rzeczywistości, inspirowali do dalszego działania i ukazywali zagadnienia, z jakimi należało się mierzyć. Nie tylko tymi prostymi... Trudne sytuacje zdarzały się niestety też z pewną, zbyt dużą częstotliwością jak na profesorskie gusta. Starał się jednak jak mógł, im zapobiegać i chronić tych, którzy bronić się nie mogli lub nie byli w stanie. Dlatego też delikatnie się zdziwił, słysząc słowa dziewczynki. - Dlaczego myślisz, że nie chciałbym pomóc? - Wiedział, że był nieznajomym jej czarodziejem, lecz przecież to było jego zadanie. By zadbać o swoich podopiecznych. Dlaczego miałby tego nie zrobić? Zależało mu na każdym uczniu, bo przecież byli przyszłością ich wspólnego świata. Kto inny miał więc zadbać o to, by ruszyli budować kolejne dni silni i znający swoją wartość? A przy tym wartość zaufania i zrozumienia. - Naprawdę? - Kolejne zaskoczenie, tym razem tuż po tym, jak wymieszał łyżeczką swoją czekoladę. - Nigdy jej nie piłaś? Tym bardziej musisz spróbować! - zachęcił, by w tym samym czasie schylić się do jednej z szafek, gdzie ostatnio widział wspomnianą wcześniej maść. I to nawet nie było dla samych uczniów. Jeśli było się kimś tak zalatanym jak on, obijanie się przychodziło łatwiej niż cokolwiek innego. Czasami mógł przez przypadek wpaść na ścianę, jeśli za bardzo wpatrywał się w swoją książkę, mapę lub w niebo. - Nie jestem anatomem, ale wydaje mi się, że nie powinno stanowić to problemu. Nie zaszkodzi na pewno - odparł, pozwalając, by uśmiech rozbawienia pojawił się na jego twarzy. - To teraz powiesz mi może, co się stało z twoją ręką? - spytał, kładąc maść przed dziewczynką, ale w jego tonie nie było niczego uporczywego. Mogła mu powiedzieć, mogła odmówić i wyprzeć się wszystkiego. Nie zamierzał się upierać. Po prostu chciał, żeby poczuła spokój. Nikt w końcu nie zamierzał wynosić jej sekretów poza mury Wieży Astronomicznej. Ani on, ani obrazy zerkające na dwójkę ze swoich ram.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jayden był jeszcze kimś obcym, a więc chociaż możliwym do obdarzenia zaufaniem, jeszcze osobą której do końca nie poznała. I chociaż Sheila dość dobrze rozwinęła w sobie zmysł obserwacji, gotowa przewidywać następne, nieodpowiedzialne zachowania braci, to jednak nie mogła poświęcić tyle samo czasu panu Vane. Nie słyszała jednak o nim nic złego, ani też nie widziała aby inni uczniowie z jego powodu mieli być niezadowoleni, a i James wydawał się mieć o nim wcale nie takie złe mniemanie, dlatego też z całej kadry wybrała właśnie jego. Nie wydawało się, aby ta decyzja miała mieć jakąś negatywną konsekwencję, przynajmniej nie z tego, co obserwowała. Pytania zadawał rzeczowe, ale nie inwazyjne, nie krzycząc ani też nie wyśmiewając jej, nawet jeżeli to całe obejście tej całej drogi do tego, co się stało, było tak naiwne, że aż zabawne. Przynajmniej dla kogoś postronnego, bo jeszcze całkiem dziecięcy umysł Sheili widział to inaczej, w końcu mało kiedy musiała tłumaczyć się przed ludźmi spoza swojego wąskiego, zamkniętego grona, a ich przecież znała całkiem dobrze. Jak widać, nowe nie zawsze było łatwiejsze.
Na jego pierwsze pytanie otworzyła z początku usta, zaraz też zamykając ją kiedy wyglądało, jakby myślała poważnie nad odpowiedzią. Nie chciała źle zabrzmieć, ale kiedy musiała myśleć nad tym, jakie powody nią kierowały, sama dochodziła do wniosku, że część po prostu wynikała z jej myśli. Wiele osób dawało jej powody aby ich polubić, ale inni dorośli zachowywali się nieuprzejmie w stosunku do niej, nawet jeżeli nic im nie zrobiła. Może w szkole zatrudniano lepszych wykładowców? Miała nadzieję.
- Dorośli…są różni. Niektórzy pomagają, a niektórzy krzyczą na ciebie, nawet jeżeli tylko się stało przed witryną. – Przecież nawet nie dotykała zawartości sklepowych półek, ba, nawet do środka nie weszła, ale i tak na wszelki wypadek ją przeganiano. Co prawda w wypadku Jamesa i Thomasa często było to słuszne, a Sheila wyrażała sporą dezaprobatę za każdym razem, kiedy wracali do taboru z czymś, co wyglądało na to zdecydowanie zbyt drogie, aby któregoś z nich było stać. Teraz jednak dostała gorącą czekoladę, a ta pachniała tak dobrze, że nawet nie mogła się powstrzymać przed czym prędzej przytknięciem kubka do ust aby wypić kilka potężnych łyków. Jej oczy zaszkliły się lekko gdy słodki smak był idealny, a jednocześnie przez zbytnią łapczywość poczuła, że to jest za gorące, zaraz też przełykając wszystko i kaszląc lekko.
- Nie piłam jej wcześniej – przyznała jeszcze, nie zwracając uwagi na czekoladowe wąsy których zdążyła się dorobić. Nie sięgnęła jeszcze po maść, gotowa zrobić to gdy tylko wypije każdą kroplę czekolady, na pytanie rumieniąc się nieco i wzrok kierując na początku na ziemię, dopiero po chwili podnosząc go znów na nauczyciela.
- Bo…latałam na miotle. Znaczy, próbowałam, bo tak za bardzo nie umiem. Tylko to była miotła, która nie była moja. Ale nic jej się nie stało i odłożyłam na miejsce! I jak lądowałam to się przypadkiem poślizgnęłam. – Całkowicie pominęła w tej historii Marceliusa, bo chociaż mogła wyznać prawdę, wierząc, że jakieś konsekwencje za to też mogły jej się należeć, to zdecydowanie nie zamierzała obarczać nimi Marcela. Nie, o nim informację trzeba by z niej wyciągać legilimencją…nie, że by chciała.
Na jego pierwsze pytanie otworzyła z początku usta, zaraz też zamykając ją kiedy wyglądało, jakby myślała poważnie nad odpowiedzią. Nie chciała źle zabrzmieć, ale kiedy musiała myśleć nad tym, jakie powody nią kierowały, sama dochodziła do wniosku, że część po prostu wynikała z jej myśli. Wiele osób dawało jej powody aby ich polubić, ale inni dorośli zachowywali się nieuprzejmie w stosunku do niej, nawet jeżeli nic im nie zrobiła. Może w szkole zatrudniano lepszych wykładowców? Miała nadzieję.
- Dorośli…są różni. Niektórzy pomagają, a niektórzy krzyczą na ciebie, nawet jeżeli tylko się stało przed witryną. – Przecież nawet nie dotykała zawartości sklepowych półek, ba, nawet do środka nie weszła, ale i tak na wszelki wypadek ją przeganiano. Co prawda w wypadku Jamesa i Thomasa często było to słuszne, a Sheila wyrażała sporą dezaprobatę za każdym razem, kiedy wracali do taboru z czymś, co wyglądało na to zdecydowanie zbyt drogie, aby któregoś z nich było stać. Teraz jednak dostała gorącą czekoladę, a ta pachniała tak dobrze, że nawet nie mogła się powstrzymać przed czym prędzej przytknięciem kubka do ust aby wypić kilka potężnych łyków. Jej oczy zaszkliły się lekko gdy słodki smak był idealny, a jednocześnie przez zbytnią łapczywość poczuła, że to jest za gorące, zaraz też przełykając wszystko i kaszląc lekko.
- Nie piłam jej wcześniej – przyznała jeszcze, nie zwracając uwagi na czekoladowe wąsy których zdążyła się dorobić. Nie sięgnęła jeszcze po maść, gotowa zrobić to gdy tylko wypije każdą kroplę czekolady, na pytanie rumieniąc się nieco i wzrok kierując na początku na ziemię, dopiero po chwili podnosząc go znów na nauczyciela.
- Bo…latałam na miotle. Znaczy, próbowałam, bo tak za bardzo nie umiem. Tylko to była miotła, która nie była moja. Ale nic jej się nie stało i odłożyłam na miejsce! I jak lądowałam to się przypadkiem poślizgnęłam. – Całkowicie pominęła w tej historii Marceliusa, bo chociaż mogła wyznać prawdę, wierząc, że jakieś konsekwencje za to też mogły jej się należeć, to zdecydowanie nie zamierzała obarczać nimi Marcela. Nie, o nim informację trzeba by z niej wyciągać legilimencją…nie, że by chciała.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Czy gdyby znali przyszłość, zdziwiliby się tym, jak rozwinęła się ich relacja na przestrzeni zaledwie paru lat? A co dopiero jak miała wyglądać za kilkanaście? Kilkadziesiąt? Czy w ogóle jeszcze miała istnieć? Czy przyznaliby się, iż miało to być w ogóle możliwe? Traktowanie się wzajemnie niczym ważnych członków rodziny? Nikt nie mógł znać odpowiedzi na pytanie, które nie zostało wypowiedziane ani nikt nie miał go wypowiedzieć. Bo i jak? Na tę chwilę byli jednak jedynie cieniami zarysowującymi się wyraźniej na stronicach własnego życia, nie precyzując się w żadną konkretną stronę. Po prostu będąc. Czas miał pokazać, jak silną linią naznaczeni mieli być w swoich wzajemnych istnieniach. Aktualnie niezależni, żywi i nieświadomi. Jayden dopiero sam wszak kształtował swoją postać jako nauczyciela, nie odnajdując się we wszystkich zadaniach dorosłego, lecz mógł zdecydowanie powiedzieć, że nie chciał być nigdzie indziej. Mimo że pracował jak dotąd bardzo krótko w porównaniu z resztą kadry, nie żałował. Nie żałował, że plany ruszenia w świat niczym własny dziadek okazały się na ten moment nieaktualne. Zresztą... Chyba w ogóle nie chciałby porzucać Hogwartu na rzecz nawet najwspanialszego z meteorytów. Wydawać by się mogło, iż to wśród kosmicznych odłamków mógł znaleźć cuda, podczas gdy znajdowały się one w murach Szkoły Magii i Czarodziesjstwa i ścierał się z nimi codziennie. W oczach uczniów rozumiejących najtrudniejszy z tematów. Powoli otwierających się na piękno nauki. Podchodzących do niego po zajęciach, aby dopytać o poruszone na zajęciach kwestie. Skoro mógł to robić... Skoro mógł dzielić się swą wiedzą tak niewielkim kosztem, otrzymując tak wspaniałą zapłatę, nie chciał przestawać tego robić. Zamierzał porzucić marzenia tyczące się zostania łowcą meteorytów i pozostać w granicach Wielkiej Brytanii. Dokładnie inaczej niż widział swoją przyszłość podczas własnej edukacji, ale nie miało to żadnego znaczenia. Wszak w głowie Jaya pojawiała się niezliczona ilość pomysłów, wizji oraz planów. Planów, o których prędko zapominał, gdy w jego naturze leżała wszak ekspansywność świata. Poznawanie nieznanego i sięgnięcie po tajemnicę wszytą w podszewkę Wszechświata.
Dlatego siedział też naprzeciw małej dziewczynki, obserwując, jak po raz pierwszy trzymała w dłoniach kubek gorącej czekolady. Kolejny cud, którego się nie spodziewał, a który dostał, wcale sobie na niego nie zasługując. A wystarczyło jedno pytanie, jedna odpowiedź. Słysząc więc kolejne słowa padające z ust pierwszorocznej, Vane nie dawał się rozproszyć otoczeniu i skupił się tylko na niej. Odetchnął ciężko, a na jego twarzy odmalowała się emocja zawstydzenia i poczucia winy. - Dorośli potrafią być przerażający - przyznał, mówiąc z własnego doświadczenia. Nie tylko jako dziecko, lecz jako dwudziestoczteroletni młodzieniec, który musiał mierzyć się z ostrą krytyką. Emocje, które Sheila mogła u niego odczytać były więc prawdziwe, lecz ponad tym wszystkim przebijała się wina bycia dorosłym. Nie ze względu na wiek, ale ze względu na niemoc ochrony każdego dziecka przed niewdzięcznością starszych. Przed nieuczciwością, osądem. Przed okrucieństwem. Zaraz jednak rozpromienił się, posyłając dziewczynce szeroki uśmiech, żeby podnieść ją na duchu i odgonić troski. - Tutaj jednak nikt nie będzie na ciebie krzyczał. Masz moje słowo. - Po czym sam na chwilę po prostu zatonął we własnej czekoladzie, rozkoszując się smakiem dzieciństwa. Nawet jemu było to potrzebne, by czasami odpocząć i odpłynąć myślami poza teraźniejszość. Która jednak okazała się istotna, gdy okazało się, co sprowadziło małą Doe do jego gabinetu. Wysłuchał historii i pokiwał głową ze zrozumieniem. - Szanuję twoją szczerość, Sheilo. Naprawdę ją doceniam - przyznał poważnym tonem, nie traktując jej w tym momencie jak dziecka. Nie krętaczyła. Nie robiła wymówek. Rozumiał jej początkowe zachowanie i badanie jego reakcji, lecz koniec końców przyznała się do błędu. I opowiedziała wszystko. - Po prostu nie rób tego więcej. Zgoda? - poprosił, odszukując w spojrzeniu dziewczynki zrozumienia. Gdy je otrzymał, na jego ustach znów pojawił się uśmiech. - Jeśli będziesz chciała lepiej się poduczyć, mogę ci pomóc. W końcu kto zabroni mi wykradać miotły ze schowka woźnego?
|koniec
Dlatego siedział też naprzeciw małej dziewczynki, obserwując, jak po raz pierwszy trzymała w dłoniach kubek gorącej czekolady. Kolejny cud, którego się nie spodziewał, a który dostał, wcale sobie na niego nie zasługując. A wystarczyło jedno pytanie, jedna odpowiedź. Słysząc więc kolejne słowa padające z ust pierwszorocznej, Vane nie dawał się rozproszyć otoczeniu i skupił się tylko na niej. Odetchnął ciężko, a na jego twarzy odmalowała się emocja zawstydzenia i poczucia winy. - Dorośli potrafią być przerażający - przyznał, mówiąc z własnego doświadczenia. Nie tylko jako dziecko, lecz jako dwudziestoczteroletni młodzieniec, który musiał mierzyć się z ostrą krytyką. Emocje, które Sheila mogła u niego odczytać były więc prawdziwe, lecz ponad tym wszystkim przebijała się wina bycia dorosłym. Nie ze względu na wiek, ale ze względu na niemoc ochrony każdego dziecka przed niewdzięcznością starszych. Przed nieuczciwością, osądem. Przed okrucieństwem. Zaraz jednak rozpromienił się, posyłając dziewczynce szeroki uśmiech, żeby podnieść ją na duchu i odgonić troski. - Tutaj jednak nikt nie będzie na ciebie krzyczał. Masz moje słowo. - Po czym sam na chwilę po prostu zatonął we własnej czekoladzie, rozkoszując się smakiem dzieciństwa. Nawet jemu było to potrzebne, by czasami odpocząć i odpłynąć myślami poza teraźniejszość. Która jednak okazała się istotna, gdy okazało się, co sprowadziło małą Doe do jego gabinetu. Wysłuchał historii i pokiwał głową ze zrozumieniem. - Szanuję twoją szczerość, Sheilo. Naprawdę ją doceniam - przyznał poważnym tonem, nie traktując jej w tym momencie jak dziecka. Nie krętaczyła. Nie robiła wymówek. Rozumiał jej początkowe zachowanie i badanie jego reakcji, lecz koniec końców przyznała się do błędu. I opowiedziała wszystko. - Po prostu nie rób tego więcej. Zgoda? - poprosił, odszukując w spojrzeniu dziewczynki zrozumienia. Gdy je otrzymał, na jego ustach znów pojawił się uśmiech. - Jeśli będziesz chciała lepiej się poduczyć, mogę ci pomóc. W końcu kto zabroni mi wykradać miotły ze schowka woźnego?
|koniec
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hogwart, 1951
Szybka odpowiedź