Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Powiadają, że najprostsza droga do serca każdego człowieka prowadzi przez żołądek, a kuchnia Fancourtów może być tego doskonałym przykładem. Urządzone w domowy sposób pomieszczenie, dosyć obszerne w rozmiarach, łączy ze sobą również funkcje mniejszej jadalni z kuchennym stołem. Na parapecie ustawiono doniczki z ziołami, a w powietrzu roznosi się przyjemny zapach zielonej herbaty.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
18 października
Hep! Ale dlaczego to nie znajomy skwerek w Dolinie Godryka? Przecież podczas teleportacji wyraźnie wyobraziła sobie zielony teren przylegający do placu zabaw dla dzieci, nieopodal zakątka z książkami darowanymi dobrowolnie przez mieszkańców miasteczka innym mieszkańcom, ale zamiast trawy pod czarnymi czółenkami znalazła się podłoga złożona z jasnych kafelków. Domki jednorodzinne przeobraziły się w białe ściany zdobione akcentem z kremowego drewna, gdzieś nieopodal znalazła się szafka, gdzieś stół, a jeszcze gdzieś indziej krzesło, którego Celine nie rozpoznawała w ogóle, przecież tylko czknęła cichutko. Jadalnia i kuchnia Blacków były wyposażone inaczej. Ciemniej, może przy tym bardziej ponuro, a tu nic do siebie nie pasowało, dookoła niej nie krzątały się zapracowane skrzaty domowe szykujące śniadanie dla szlachetnych domowników, nie było nawet tej rozwydrzonej pokojówki o bardzo suchej skórze i ciętym języku.
Jeśli nie w Dolinie, to gdzie się znalazła?
Niczym przestraszona łania na nieznanej polanie Celine cofnęła się instynktownie o kilka kroków od miejsca, w którym się objawiła, plecami wpadając na masywną szafę wypełnioną po brzegi porcelaną, co wyrwało z jej płuc zlękniony wydech; na szczęście nie był to żaden czarnoksiężnik czy, co gorsza, członek Zakonu Feniksa, terrorysta-nekromanta wyjęty z plakatów rozwieszonych na Londyńskich murach i w informacyjnych gablotach. Zastygła w bezruchu. Jasne oczy wodziły spojrzeniem po pomieszczeniu, ale trudno było dopatrywać się w nim zagrożenia. Ot, elegancka, domowa kuchnia złączona w harmonijną jedność z jadalnią, inna od Blackowskiej, inna również od Lovegoodowskiej, którą pamiętała z rodzinnego domu. I brakowało w niej żywej duszy... Ach, przynajmniej tak podejrzewała, ostrożnie przechadzając się wzdłuż pomieszczenia, zanim dotarła do przejścia prowadzącego do innego pokoju, w którym niefortunnie zderzyła się z tutejszym domownikiem. Impet tego zdarzenia odrzucił półwilę nieco w tył, na tyle, by odskoczyła i uderzyła w kant stołu, jednocześnie cicho przy tym piszcząc.
- Ojej, przepraszam! Przepraszam, nie chciałam p-pani najść, ja... Po prawdzie nie wiem nawet skąd tu jestem - mówiła szybko i trochę nieskładnie, wystraszona myślą, że nieznajoma o orientalnej urodzie i oliwkowej skórze sięgnie zaraz po różdżkę i potraktuje ją jak typowego intruza o złych zamiarach. - Nazywam się Celine i chciałam... Do Doliny Godryka. Ale to chyba nie tutaj? - szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w kobietę, zanim sięgnęła do obolałego od uderzenia nadgarstka i rozmasowała go drugą dłonią, małą, owiniętą w bladobłękitną rękawiczkę. Zmarszczone w trwodze brwi rozluźniły się tylko na moment, gdy półwila uważniej przyjrzała się nieoczekiwanej gospodyni; ciemne włosy idealnie podkreślały jej karnację, usta miała pełne, nos nieduży i proporcjonalny, była zachwycająca. Jak zagraniczny kwiat widziany po raz pierwszy w życiu. - Jaka pani ładna - westchnęła urzeczona, głosem trochę zbyt cichym jak na świadomie wypowiedziany komplement - bo takim nie był.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie było miejsca na wytchnione dywagacje i ciężką pracę, jeśli nie spełniono podstawowych potrzeb. Tą, jaką Ronja Fancourt odczuwała od samego rana, było zjedzenie wreszcie porządnego, ugotowanego samodzielnie obiadu. Ponieważ jednak ten tydzień wyjątkowo w całości spędzała pod dachem rodzinnego domu, pozwoliła sobie na nieco rozluźnienia w zazwyczaj dopracowanej prezencji. Zazwyczaj eleganckie ubrania zamieniła na długi szlafrok z aksamitnego materiału, zapewne pamiątka po babce od strony matki, ponieważ zdobiony był on wzorami bambusowego buszu i majaczącego pośród tygrysów pola ryżowego. Zacisnąwszy pasek w talii, na nogi ubrała byle pierwsze papucie, włosy niedbale spinając dużą klamrą. Wyglądała na nieco młodszą, bardziej beztroską, niż wnosiło pierwsze wrażenie spotkania Fancourt na ulicy. Bezbronną, bo i po co miałaby obawiać się tak głęboko znajomych ścian.
W rodzinnym domu mogła się w końcu poczuć bezpiecznie, jak nigdzie indziej, dać upust energii i odsłonić znajomą rolę starszej siostry, kradnącej przekąski rodzeństwu. Z tą właśnie myślą, wyłożywszy potrzebne do przygotowania posiłku składniki na kuchenny stół, chwyciła jedno z jabłek należących do Faeleen i wgryzając się w nie, ruszyła tanecznym krokiem do salonu, poszukując książki kucharskiej. Nagle z sąsiedniego pomieszczenia kuchni dobiegło ciche stęknięcie, a następnie uderzenie, wydźwiękiem przypominające trzęsącą się porcelanę. - Faeleen? - Wymamrotała Fancourt z ustami pełnymi miąższu jabłkowego. Co prawda nie przypominała sobie, by siostra miała zostać w domu, ale też nie śledziła jej poczynań na tyle dokładniej. Obróciła się na pięcie i mrużąc oczy, dotarła do framugi białych drzwi, skąd oczom Fancourt ukazał się szokujący obraz, a precyzyjniej mówiąc, uderzył ją z zaskakującą prędkością. Młoda dziewczyna o rozbieganym, przestraszonym wzroku pisnęła, wpadając na kant stołu, z którego sturlała się w przestrachu dorodna rzepa. Ronja nie miała przy sobie różdżki, toteż wyciągnęła przed siebie lewą dłoń w geście poniekąd obronnym, poniekąd mającym na celu uspokoić nieznajomą. Blondwłosa zdawała się nawet bardziej przestraszona od niej, mówiąc bez ładu i składu coś o Dolinie Godryka. Dolinie Godryka?
- Świetnie, więc przynajmniej jesteśmy w tym we dwie. - Mruknęła w odzewie na pierwsze, chaotyczne słowa drugiej czarownicy. Była skromnie ubrana, niewyróżniająca się właściwie niczym szczególnym, prócz ulotnej, wyjątkowo delikatnej urody przywodzącej na myśl Ronji mistyczną postać z baśni. - To zdecydowanie nie tutaj. Jest pani w moim domu, a ten z kolei w Hornchurch, na przedmieściach Londynu. - Nie wyglądała na potencjalnego włamywacza, ani niebezpieczeństwo, z którym Fancourt nie mogłaby sobie poradzić. Głód, bieda i dezorientacja pchały ludzi do dziwnych czynów, a szczególnie gdyby tamta mówiła prawdę i doszło po prostu do niepokojącego błędu teleportacji. Posłyszany komplement puściła mimo uszu, bardziej skupiona na rozwiązaniu naglącej sytuacji. - Skoro już tu pani jest, usiądź chociaż, Celine, zgadza się? Herbaty? - To mówiąc, skierowała się w stronę szafek zajmowanych przez najróżniejsze zioła, w przelocie stawiając miedziany czajnik na ogień. Pobieżny obserwator i zdrowy rozsądek krzyczałby o alarm, ale Ronja Fancourt miała dzisiaj wyjątkowo dobry dzień, za dobry, żeby zakłóciło go pojawienie się przypadkowej nastolatki w kuchni jej domu. To, oraz podstawowa potrzeba towarzysząca kobiecie już od kilku godzin. Była najzwyczajniej w świecie, głodna jak wilk.
W rodzinnym domu mogła się w końcu poczuć bezpiecznie, jak nigdzie indziej, dać upust energii i odsłonić znajomą rolę starszej siostry, kradnącej przekąski rodzeństwu. Z tą właśnie myślą, wyłożywszy potrzebne do przygotowania posiłku składniki na kuchenny stół, chwyciła jedno z jabłek należących do Faeleen i wgryzając się w nie, ruszyła tanecznym krokiem do salonu, poszukując książki kucharskiej. Nagle z sąsiedniego pomieszczenia kuchni dobiegło ciche stęknięcie, a następnie uderzenie, wydźwiękiem przypominające trzęsącą się porcelanę. - Faeleen? - Wymamrotała Fancourt z ustami pełnymi miąższu jabłkowego. Co prawda nie przypominała sobie, by siostra miała zostać w domu, ale też nie śledziła jej poczynań na tyle dokładniej. Obróciła się na pięcie i mrużąc oczy, dotarła do framugi białych drzwi, skąd oczom Fancourt ukazał się szokujący obraz, a precyzyjniej mówiąc, uderzył ją z zaskakującą prędkością. Młoda dziewczyna o rozbieganym, przestraszonym wzroku pisnęła, wpadając na kant stołu, z którego sturlała się w przestrachu dorodna rzepa. Ronja nie miała przy sobie różdżki, toteż wyciągnęła przed siebie lewą dłoń w geście poniekąd obronnym, poniekąd mającym na celu uspokoić nieznajomą. Blondwłosa zdawała się nawet bardziej przestraszona od niej, mówiąc bez ładu i składu coś o Dolinie Godryka. Dolinie Godryka?
- Świetnie, więc przynajmniej jesteśmy w tym we dwie. - Mruknęła w odzewie na pierwsze, chaotyczne słowa drugiej czarownicy. Była skromnie ubrana, niewyróżniająca się właściwie niczym szczególnym, prócz ulotnej, wyjątkowo delikatnej urody przywodzącej na myśl Ronji mistyczną postać z baśni. - To zdecydowanie nie tutaj. Jest pani w moim domu, a ten z kolei w Hornchurch, na przedmieściach Londynu. - Nie wyglądała na potencjalnego włamywacza, ani niebezpieczeństwo, z którym Fancourt nie mogłaby sobie poradzić. Głód, bieda i dezorientacja pchały ludzi do dziwnych czynów, a szczególnie gdyby tamta mówiła prawdę i doszło po prostu do niepokojącego błędu teleportacji. Posłyszany komplement puściła mimo uszu, bardziej skupiona na rozwiązaniu naglącej sytuacji. - Skoro już tu pani jest, usiądź chociaż, Celine, zgadza się? Herbaty? - To mówiąc, skierowała się w stronę szafek zajmowanych przez najróżniejsze zioła, w przelocie stawiając miedziany czajnik na ogień. Pobieżny obserwator i zdrowy rozsądek krzyczałby o alarm, ale Ronja Fancourt miała dzisiaj wyjątkowo dobry dzień, za dobry, żeby zakłóciło go pojawienie się przypadkowej nastolatki w kuchni jej domu. To, oraz podstawowa potrzeba towarzysząca kobiecie już od kilku godzin. Była najzwyczajniej w świecie, głodna jak wilk.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Widok prawdopodobnej gospodyni nieznanego jej miejsca przyprawił półwilę o głębokie rumieńce wkradające się na twarz; zawstydzenie potęgował fakt, że przeszkodziła jej najwyraźniej w spokojnym poranku. Kobieta nie była jeszcze w pełni ubrana, opatulona szlafrokiem, w kapciach wsuniętych na stopy, podczas gdy nieproszony gość przypuszczał przypadkowy szturm na jej kuchnię. Jak na baletnicę wiele w niej było niezdarności podczas rosnącej dezorientacji, zupełnie jakby Celine traciła nagle swoją wypracowaną zwinność i wpadała na wszystko i wszystkich stojących jej na drodze. A może po prostu to pomieszczenie było zbyt ciasne? Bez znaczenia, czarownica przesunęła się wzdłuż krawędzi stołu i przycisnęła do piersi torbę, zasłaniając się w ten sposób przed potencjalnym zaklęciem wystosowanym w ramach uporania się z intruzem. Na szczęście w jej kierunku została jedynie wyciągnięta dłoń pozbawiona różdżki... To sprawiło, że dziewczyna odetchnęła głębiej i skinęła lekko głową na pierwsze słowa nieznajomej. Miała rację, zdumienie obecne było po obu stronach.
Przedmieścia Londynu? Czyli nie wydostała się nawet poza tereny przylegające do stolicy? Jakim cudem? Myśli tęskniły do zupełnie innego hrabstwa, to niemożliwe, żeby mała czkawka odegnana zresztą zdumieniem i przestrachem zdołała tak mocno zniweczyć jej plany, prawda? Celine spuściła wzrok i omiotła nim kafelki, ze zmarszczonymi brwiami ewidentnie nad tym dumając, ale z jej własnych starań wyszło niewiele. Nie znała się na tego rodzaju magii zbyt dobrze.
- Nie wiem jak to zrobiłam - przyznała po dłuższej chwili i znów uniosła spojrzenie na kobietę, mimowolnie doszukując się w niej śladów złości czy wrogości, choć serce wierzyło, że trafiła na dobrą osobę. Wyrozumiałą, niewybuchową i koniecznie niebrutalną. Dopiero wtedy jej uwaga tak naprawdę skupiła się na pomieszczeniu i Celine odchrząknęła cicho, dodając niebawem, - Ma pani bardzo ładną kuchnię. To... Może po prostu los uznał, że ktoś powinien ją dziś zobaczyć? - No proszę, większego głupstewka nie mogła wymyślić. Zgodnie z jej słowami usiadła na jednym z kuchennych krzeseł i ułożyła torbę na kolanach, widocznie poddenerwowana, niepewna, zażenowana swoim teleportacyjnym popisem, a jednocześnie zbyt ciekawa domowniczki, by od razu czmychnąć stąd w popłochu i dalej próbować dostać się do Doliny.
- Och, poproszę - odpowiedziała łagodnie, ignorując fakt, że właściwie nie znała personaliów gospodyni. Skoro posiadała coś tak ostatnio cennego jak herbata, Celine liczyła, że gorący napar będzie w stanie ukoić jej magiczne rozkołatanie i przygotować ją do następnej teleportacji, oby tym razem bardziej udanej. - Chyba włamałam się do pani nie w porę - półwila odezwała się niebawem, podczas gdy ledwo widoczny uśmiech namalował swój portret na jej ustach. Tak jakby włamania kiedykolwiek były w porę. - Przeszkodziłam w... śniadaniu? - biorąc pod uwagę szlafrok, który ludzie zazwyczaj nosili jeszcze przed pierwszym przywdzianiem ubrań o poranku, Celine podejrzewała, że kobieta dopiero co wstała z łóżka.
Przedmieścia Londynu? Czyli nie wydostała się nawet poza tereny przylegające do stolicy? Jakim cudem? Myśli tęskniły do zupełnie innego hrabstwa, to niemożliwe, żeby mała czkawka odegnana zresztą zdumieniem i przestrachem zdołała tak mocno zniweczyć jej plany, prawda? Celine spuściła wzrok i omiotła nim kafelki, ze zmarszczonymi brwiami ewidentnie nad tym dumając, ale z jej własnych starań wyszło niewiele. Nie znała się na tego rodzaju magii zbyt dobrze.
- Nie wiem jak to zrobiłam - przyznała po dłuższej chwili i znów uniosła spojrzenie na kobietę, mimowolnie doszukując się w niej śladów złości czy wrogości, choć serce wierzyło, że trafiła na dobrą osobę. Wyrozumiałą, niewybuchową i koniecznie niebrutalną. Dopiero wtedy jej uwaga tak naprawdę skupiła się na pomieszczeniu i Celine odchrząknęła cicho, dodając niebawem, - Ma pani bardzo ładną kuchnię. To... Może po prostu los uznał, że ktoś powinien ją dziś zobaczyć? - No proszę, większego głupstewka nie mogła wymyślić. Zgodnie z jej słowami usiadła na jednym z kuchennych krzeseł i ułożyła torbę na kolanach, widocznie poddenerwowana, niepewna, zażenowana swoim teleportacyjnym popisem, a jednocześnie zbyt ciekawa domowniczki, by od razu czmychnąć stąd w popłochu i dalej próbować dostać się do Doliny.
- Och, poproszę - odpowiedziała łagodnie, ignorując fakt, że właściwie nie znała personaliów gospodyni. Skoro posiadała coś tak ostatnio cennego jak herbata, Celine liczyła, że gorący napar będzie w stanie ukoić jej magiczne rozkołatanie i przygotować ją do następnej teleportacji, oby tym razem bardziej udanej. - Chyba włamałam się do pani nie w porę - półwila odezwała się niebawem, podczas gdy ledwo widoczny uśmiech namalował swój portret na jej ustach. Tak jakby włamania kiedykolwiek były w porę. - Przeszkodziłam w... śniadaniu? - biorąc pod uwagę szlafrok, który ludzie zazwyczaj nosili jeszcze przed pierwszym przywdzianiem ubrań o poranku, Celine podejrzewała, że kobieta dopiero co wstała z łóżka.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie była to z pewnością idealna pora na wizytę. Przygotowania do posiłku ledwo co się zaczęły, a mniej niż odpowiedni strój, jaki zaprezentowała niespodziewanemu gościowi nie stawiał Fancourt w wystarczająco godnym świetle. Uchyliła krzesło kuchennego stołu tak by Celine mogła bez skrępowania zająć miejsce, a sama ruszyła do szafek w poszukiwaniu pozostałości herbaty. Tej kupowanej w sklepie nie mieli zbyt wiele, ale na szczęście bujnie rosnący ziołowy ogródek Fancourt zapełniał ewentualne braki aromatycznością swoich plonów.
- Może los zesłał mi pomoc do gotowania, nie masz nic przeciwko pokrojenia ogórków? Nieco grubsze plastry, jeśli mogłabym prosić, będę je potem dusić. - Uśmiechnęła się lekko, wrzucając suszone zioła do sitka i zanurzając je we wrzątku. Obie filiżanki następnie postawiła przed swoją rozmówczynią, do dłoni chwytając rzepę i nóż do obierania twardych krost na powierzchni warzywa. Niepokojące zajścia wobec teleportacji stanowiły zapewne jedną z wielu konsekwencji zaburzenia równowagi magii w całym państwie. Czuć było, jak wiele zmienia się dookoła nich, zatem również i natura mogła w odpowiedni sposób reagować na wszystkie te zejścia. Na szczęście dziewczyna nie wyglądała na szczególnie poturbowaną, a herbata z melisą, chociaż lekko wodnista, na pewno uspokoi jej zdenerwowanie. - Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowa anomalia i będziesz w stanie bezpiecznie trafić do celu, albo wrócić do domu. - Odparła, starannie szatkując rzepę. Dzisiejszy pomysł na “gulasz niespodziankę” nie należał do wyszukanych, o czym świadczyły mocno przecięte zdolności kucharskie Fancourt. Znała podstawowe zasady i proste przepisy, ale wykwintniejsze dania pozostawały daleko poza jej zasięgiem. Pozostawiając warzywo na desce, kilkoma krokami znalazła się przy szafce z garnkami, skąd wyjęła dużą patelnię i niewielki kociołek kuchenny.
- Zazwyczaj jadam obiady w schludniejszym ubiorze i o odpowiedniejszej porze dnia, ale akurat to mój dzień wolny, a mam ochotę na coś porządnego. Zaopatrzenie pozostawia wiele do życzenia, na szczęście mamy w domu jeszcze parę smacznych kąsków. - Ruchem głowy wskazała na pyszniącego się w koszyku wraz ze słoniną dużego dorsza. - O i proszę, możesz mówić mi po imieniu. Ronja, Ronja Fancourt. - Otarła dłoń o kuchenną szmatkę, odkładając naczynia na ogień. Dziwność sytuacji, w jakiej się znalazła, skutecznie wytrącał kobietę z równowagi, jednocześnie też dodając nietypowego uczucia bezpieczeństwa własnego domu. Drobna blondynka nie sprawiała wrażenia groźnej, naturalnie jednak brązowooka nie miała najmniejszego pojęcia, kogo aktualnie gościła w swojej kuchni. Rozpalony ogień stukał cicho we wnętrzu pieca, kiedy Ronja analizowała ukradkiem nowoprzybyłą. Zwyczaj nakazywał przywitać bezbronną i ugościć niezależnie od okoliczności wtargnięcia, ale niebezpieczna niepewność w tyle głowy wciąż zalecała ostrożność.
- Mieszkasz w Dolinie Godryka, jeśli mogę spytać? Nie bywam tam często, ale wspominam jako idealne miejsce na wycieczki. - Z szuflady wydobyła kilka poręcznych chochli, drewnianą łyżkę i pałeczki, których używała do trzepania jajek z czystego lenistwa.
- Może los zesłał mi pomoc do gotowania, nie masz nic przeciwko pokrojenia ogórków? Nieco grubsze plastry, jeśli mogłabym prosić, będę je potem dusić. - Uśmiechnęła się lekko, wrzucając suszone zioła do sitka i zanurzając je we wrzątku. Obie filiżanki następnie postawiła przed swoją rozmówczynią, do dłoni chwytając rzepę i nóż do obierania twardych krost na powierzchni warzywa. Niepokojące zajścia wobec teleportacji stanowiły zapewne jedną z wielu konsekwencji zaburzenia równowagi magii w całym państwie. Czuć było, jak wiele zmienia się dookoła nich, zatem również i natura mogła w odpowiedni sposób reagować na wszystkie te zejścia. Na szczęście dziewczyna nie wyglądała na szczególnie poturbowaną, a herbata z melisą, chociaż lekko wodnista, na pewno uspokoi jej zdenerwowanie. - Miejmy nadzieję, że to tylko chwilowa anomalia i będziesz w stanie bezpiecznie trafić do celu, albo wrócić do domu. - Odparła, starannie szatkując rzepę. Dzisiejszy pomysł na “gulasz niespodziankę” nie należał do wyszukanych, o czym świadczyły mocno przecięte zdolności kucharskie Fancourt. Znała podstawowe zasady i proste przepisy, ale wykwintniejsze dania pozostawały daleko poza jej zasięgiem. Pozostawiając warzywo na desce, kilkoma krokami znalazła się przy szafce z garnkami, skąd wyjęła dużą patelnię i niewielki kociołek kuchenny.
- Zazwyczaj jadam obiady w schludniejszym ubiorze i o odpowiedniejszej porze dnia, ale akurat to mój dzień wolny, a mam ochotę na coś porządnego. Zaopatrzenie pozostawia wiele do życzenia, na szczęście mamy w domu jeszcze parę smacznych kąsków. - Ruchem głowy wskazała na pyszniącego się w koszyku wraz ze słoniną dużego dorsza. - O i proszę, możesz mówić mi po imieniu. Ronja, Ronja Fancourt. - Otarła dłoń o kuchenną szmatkę, odkładając naczynia na ogień. Dziwność sytuacji, w jakiej się znalazła, skutecznie wytrącał kobietę z równowagi, jednocześnie też dodając nietypowego uczucia bezpieczeństwa własnego domu. Drobna blondynka nie sprawiała wrażenia groźnej, naturalnie jednak brązowooka nie miała najmniejszego pojęcia, kogo aktualnie gościła w swojej kuchni. Rozpalony ogień stukał cicho we wnętrzu pieca, kiedy Ronja analizowała ukradkiem nowoprzybyłą. Zwyczaj nakazywał przywitać bezbronną i ugościć niezależnie od okoliczności wtargnięcia, ale niebezpieczna niepewność w tyle głowy wciąż zalecała ostrożność.
- Mieszkasz w Dolinie Godryka, jeśli mogę spytać? Nie bywam tam często, ale wspominam jako idealne miejsce na wycieczki. - Z szuflady wydobyła kilka poręcznych chochli, drewnianą łyżkę i pałeczki, których używała do trzepania jajek z czystego lenistwa.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pomoc do gotowania? Oho, czyli jednak miała dziś szansę puścić tę prześliczną kuchnię z dymem, mniej lub bardziej świadomie. Celine jednak kiwnęła głową w pierwszym odruchu, z którego nieładnie byłoby się wycofać i podziękowała kobiecie promiennym uśmiechem za zaoferowaną filiżankę z herbatą. Domowe zioła były o wiele smaczniejsze niż te, które można było teraz za dziesięciokrotność ceny dostać na targach; półwila podmuchała przez chwilę, po czym upiła kilka łyków z filiżanki i odetchnęła w wyraźnej uldze. Po czkawce wciąż czuła się dość nieswojo, dopiero zbawienne działanie napoju odegnało od jej myśli niepokój wzniecony przez nieudaną teleportację.
- Nie wiem jak wielką pomocą będę, bo widzi pani, tam gdzie pracuję raczej gotują skrzaty, ale postaram się! - zapowiedziała solennie i odłożyła na bok herbatę, by potem dziarsko podnieść się z krzesła. Zdjęła z ramion płaszcz, odwinęła chustę i ułożyła odzienie na siedzisku, składając je uważnie; nie chciała przecież wyjść na niechlujną w oczach nowopoznanej kobiety, nieistotne, że ta miała na sobie szlafrok, a ciemne włosy zdawały się nieco rozwiane i niedokładnie uczesane. - Czy mam je najpierw... obrać ze skórki? - półwila spytała niepewnie. Na każdym etapie przygotowań będzie potrzebowała pomocy, niezaznajomiona z technikami gotowania ani trochę; w akademii przygotowywano dla niej posiłki, karmiono także w teatrze, a teraz stołowała się u Blacków jako służka. Nic dziwnego zatem, że przyglądała się podłużnym, zielonym warzywom trochę nieporadnie, decydując się najpierw kupić trochę czasu i obmyć je pod strumieniem chłodnej wody. Dopiero później sięgnęła po obieraczkę i zaczęła rozprawiać się z wierzchnią warstwą, powoli i jak najbardziej precyzyjnie korygując każde niedoskonałości pociągnięć.
- Nie musi się pani tłumaczyć, rozumiem - odparła łagodnie Celine, uśmiechnięta, dająca znać całą sobą, że nie odbierała stanu Ronji w sposób prześmiewczy czy poruszony. - To tylko ludzki wymysł, że śniadanie trzeba jeść o poranku a kolację wieczorem. Przecież nic światu nie zagrozi, jeśli czasem wszystko będzie na opak - a jednak sztywne normy społeczne trzymały w ryzach tradycje, wszelkie odeń odchyły postrzegając jako rebelię i dziwactwo. Dla Lovegoodów to nigdy nie było problemem. Ekscentryczni i specyficzni z natury postępowali wedle swoich kodeksów, nie bez powodu otrzymując miano cudaków. - Bardzo mi miło, pani Fa... Ronjo - na policzki wkradł się delikatny rumieniec zażenowania, a wpatrzona w kobietę Celine nie zauważyła nawet, że jeden z ogórków pokroiła trochę zbyt kanciaście. Ale to chyba nic złego? Zmarszczyła nieco brwi, przyglądając się poszatkowanym warzywom, po czym obmyła obieraczkę i wyrzuciła obierki do kosza, który przyuważyła już wcześniej dzięki zajęciom gospodyni. - Och, nie, chciałam tylko odwiedzić przyjaciela. Mam dla niego kanapki, on też nie umie gotować... Ale ja jestem z Londynu - wyjaśniła spokojnie, śledząc spojrzeniem wszystko co w kuchni robiła Ronja. Przecież mogła się czegoś od niej nauczyć, a jakie by to było pożyteczne w dzisiejszych czasach! - Celine Lovegood - przedstawiła się jeszcze w pełni i dygnęła lekko. - Mogę coś jeszcze zrobić? To przypomina eliksiry, nie wiem nawet jak pani to wszystko do siebie dobiera i łączy - przyznała z przeciągłym westchnieniem pełnym podziwu.
- Nie wiem jak wielką pomocą będę, bo widzi pani, tam gdzie pracuję raczej gotują skrzaty, ale postaram się! - zapowiedziała solennie i odłożyła na bok herbatę, by potem dziarsko podnieść się z krzesła. Zdjęła z ramion płaszcz, odwinęła chustę i ułożyła odzienie na siedzisku, składając je uważnie; nie chciała przecież wyjść na niechlujną w oczach nowopoznanej kobiety, nieistotne, że ta miała na sobie szlafrok, a ciemne włosy zdawały się nieco rozwiane i niedokładnie uczesane. - Czy mam je najpierw... obrać ze skórki? - półwila spytała niepewnie. Na każdym etapie przygotowań będzie potrzebowała pomocy, niezaznajomiona z technikami gotowania ani trochę; w akademii przygotowywano dla niej posiłki, karmiono także w teatrze, a teraz stołowała się u Blacków jako służka. Nic dziwnego zatem, że przyglądała się podłużnym, zielonym warzywom trochę nieporadnie, decydując się najpierw kupić trochę czasu i obmyć je pod strumieniem chłodnej wody. Dopiero później sięgnęła po obieraczkę i zaczęła rozprawiać się z wierzchnią warstwą, powoli i jak najbardziej precyzyjnie korygując każde niedoskonałości pociągnięć.
- Nie musi się pani tłumaczyć, rozumiem - odparła łagodnie Celine, uśmiechnięta, dająca znać całą sobą, że nie odbierała stanu Ronji w sposób prześmiewczy czy poruszony. - To tylko ludzki wymysł, że śniadanie trzeba jeść o poranku a kolację wieczorem. Przecież nic światu nie zagrozi, jeśli czasem wszystko będzie na opak - a jednak sztywne normy społeczne trzymały w ryzach tradycje, wszelkie odeń odchyły postrzegając jako rebelię i dziwactwo. Dla Lovegoodów to nigdy nie było problemem. Ekscentryczni i specyficzni z natury postępowali wedle swoich kodeksów, nie bez powodu otrzymując miano cudaków. - Bardzo mi miło, pani Fa... Ronjo - na policzki wkradł się delikatny rumieniec zażenowania, a wpatrzona w kobietę Celine nie zauważyła nawet, że jeden z ogórków pokroiła trochę zbyt kanciaście. Ale to chyba nic złego? Zmarszczyła nieco brwi, przyglądając się poszatkowanym warzywom, po czym obmyła obieraczkę i wyrzuciła obierki do kosza, który przyuważyła już wcześniej dzięki zajęciom gospodyni. - Och, nie, chciałam tylko odwiedzić przyjaciela. Mam dla niego kanapki, on też nie umie gotować... Ale ja jestem z Londynu - wyjaśniła spokojnie, śledząc spojrzeniem wszystko co w kuchni robiła Ronja. Przecież mogła się czegoś od niej nauczyć, a jakie by to było pożyteczne w dzisiejszych czasach! - Celine Lovegood - przedstawiła się jeszcze w pełni i dygnęła lekko. - Mogę coś jeszcze zrobić? To przypomina eliksiry, nie wiem nawet jak pani to wszystko do siebie dobiera i łączy - przyznała z przeciągłym westchnieniem pełnym podziwu.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Energiczne trzepanie rozbitych na patelni jajek doprowadziło wkrótce do stworzenia zażółconej, omletowej konsystencji. Dorzucona wcześniej słonina skwierczała w kontakcie z pałeczkami zamaszyście obracanymi w mieszaninie. Dopiero po chwili, zadowolona z konsystencji, Ronja dorzuciła na powierzchnię pokrojoną wcześniej rzepę.
- Och, skrzaty? To musi być w takim razie dobrze usytuowana rodzina, praca jest wymagająca? - Spytała niezobowiązująco i przez grzeczność, marszcząc lekko brwi na nieporadne ruchy Celine. Widać było, iż nie chciała z pewnością sprawić przykrości Ronji, toteż zbliżając się dyskretnie do miejsca, gdzie siedziała dziewczyna, Fancourt wskazała otwartą dłonią kilka kanciasto obdartych ze skórki miejsc. - Tak, tak, akurat do tego przepisu wolę obrać, ale wyobrażam sobie, że nie zawsze jest to konieczne. - Odparła, pozostawiając Lovegood samej sobie, kiedy zauważyła większą pewność w jej ruchach, a samej skupiając uwagę na dorodnym dorszu. Oczyściła rybę wilgotną szmatką, a następnie precyzyjnym cięciem dużego noża pozbyła się zbędnych kawałków. Talent kulinarny Fancourt pozwalał tylko na prawidłowe wykonywanie podstawowych czynności, zatem i sama kuchnia po każdym kolejnym etapie gotowania stawała się odrobinę bardziej zabałaganiona, jednak wyjątkowe sytuacje, wymagały wyjątkowych środków. Na urocze wytłumaczenie procesu nazywania posiłków nie zareagowała niczym innym niż półuśmiechem. Jasnowłosa, chociaż nieporadna w kuchni nawet bardziej niż Ronja, zdawała się miła w obyciu i chętna do konwersacji. Może w zamian za pomoc, Celine uda się przyuczyć od Fancourt, chociaż najprostszych zasad gotowania, jeśli zamierzała zostać dłużej.
- To bardzo miłe z twojej strony, że chcesz zająć się przyjacielem. Gdybyś mogła podejść, o tutaj i mieszać w garnku, a ja dorzucę duszoną rzepę i ogórki. Ostatnimi czasy bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy wspierać siebie nawzajem, a nie dołować. Ajć. - Syknęła, muskając palcem gorącą powierzchnię kociołka. - Niestety, sama nie jestem mistrzynią gotowania, jak zresztą widzisz, ale zrobienie czegoś smacznego, jest prostsze, niż może się wydawać. - Wytłumaczyła pobieżnie i zaraz zmieniła pozycję, ruszając w stronę stołu kuchennego i leżących tam ogórków, które następnie wrzuciła do powoli bulgoczącej zawartości dużego naczynia. Dziewczyna płynnie poruszała się po niewielkim pomieszczeniu, wydawała się mieć świadomość własnych ruchów, być może dom, w którym służyła, wymagał od niej tego rodzaju gracji, ale w takim wypadku Ronja nie była pewna czy chce wiedzieć, z czyją protegowaną ma do czynienia. Pozostawała teraz kwestia odpowiedniego przygotowania ryby, a następnie zmieszania wszystkiego razem. W tym celu czarownica otworzyła boczną szafkę zaopatrzoną w pojemniczki z ziołami. - Akurat na gulasz taki jak ten, składniki należy starannie ze sobą mieszać, żeby przypadkiem wszystko się nie rozwarstwiło. Osobiście lubię intensywniejszy smak, zwłaszcza kiedy nie można sobie pozwolić na bogactwo produktów mięsnych, toteż braki zastępuję przyprawami. - Chwyciła kminek, majeranek, nieco suchego ziela angielskiego i szczypiorku, który ścięła dzisiaj rano z donic. Na całe szczęście umiejętności zielarskie Ronji zapewniały jej dużo większą niż przeciętną świadomość smaku i działania roślin, toteż nie omieszkała z tego korzystać w zaciszu domowego ogródka, a szerzej podczas wizyt w innych częściach kraju.
- Och, skrzaty? To musi być w takim razie dobrze usytuowana rodzina, praca jest wymagająca? - Spytała niezobowiązująco i przez grzeczność, marszcząc lekko brwi na nieporadne ruchy Celine. Widać było, iż nie chciała z pewnością sprawić przykrości Ronji, toteż zbliżając się dyskretnie do miejsca, gdzie siedziała dziewczyna, Fancourt wskazała otwartą dłonią kilka kanciasto obdartych ze skórki miejsc. - Tak, tak, akurat do tego przepisu wolę obrać, ale wyobrażam sobie, że nie zawsze jest to konieczne. - Odparła, pozostawiając Lovegood samej sobie, kiedy zauważyła większą pewność w jej ruchach, a samej skupiając uwagę na dorodnym dorszu. Oczyściła rybę wilgotną szmatką, a następnie precyzyjnym cięciem dużego noża pozbyła się zbędnych kawałków. Talent kulinarny Fancourt pozwalał tylko na prawidłowe wykonywanie podstawowych czynności, zatem i sama kuchnia po każdym kolejnym etapie gotowania stawała się odrobinę bardziej zabałaganiona, jednak wyjątkowe sytuacje, wymagały wyjątkowych środków. Na urocze wytłumaczenie procesu nazywania posiłków nie zareagowała niczym innym niż półuśmiechem. Jasnowłosa, chociaż nieporadna w kuchni nawet bardziej niż Ronja, zdawała się miła w obyciu i chętna do konwersacji. Może w zamian za pomoc, Celine uda się przyuczyć od Fancourt, chociaż najprostszych zasad gotowania, jeśli zamierzała zostać dłużej.
- To bardzo miłe z twojej strony, że chcesz zająć się przyjacielem. Gdybyś mogła podejść, o tutaj i mieszać w garnku, a ja dorzucę duszoną rzepę i ogórki. Ostatnimi czasy bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy wspierać siebie nawzajem, a nie dołować. Ajć. - Syknęła, muskając palcem gorącą powierzchnię kociołka. - Niestety, sama nie jestem mistrzynią gotowania, jak zresztą widzisz, ale zrobienie czegoś smacznego, jest prostsze, niż może się wydawać. - Wytłumaczyła pobieżnie i zaraz zmieniła pozycję, ruszając w stronę stołu kuchennego i leżących tam ogórków, które następnie wrzuciła do powoli bulgoczącej zawartości dużego naczynia. Dziewczyna płynnie poruszała się po niewielkim pomieszczeniu, wydawała się mieć świadomość własnych ruchów, być może dom, w którym służyła, wymagał od niej tego rodzaju gracji, ale w takim wypadku Ronja nie była pewna czy chce wiedzieć, z czyją protegowaną ma do czynienia. Pozostawała teraz kwestia odpowiedniego przygotowania ryby, a następnie zmieszania wszystkiego razem. W tym celu czarownica otworzyła boczną szafkę zaopatrzoną w pojemniczki z ziołami. - Akurat na gulasz taki jak ten, składniki należy starannie ze sobą mieszać, żeby przypadkiem wszystko się nie rozwarstwiło. Osobiście lubię intensywniejszy smak, zwłaszcza kiedy nie można sobie pozwolić na bogactwo produktów mięsnych, toteż braki zastępuję przyprawami. - Chwyciła kminek, majeranek, nieco suchego ziela angielskiego i szczypiorku, który ścięła dzisiaj rano z donic. Na całe szczęście umiejętności zielarskie Ronji zapewniały jej dużo większą niż przeciętną świadomość smaku i działania roślin, toteż nie omieszkała z tego korzystać w zaciszu domowego ogródka, a szerzej podczas wizyt w innych częściach kraju.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Branch Candlenut był czarodziejem, którego najlepiej określało słowo przeciętny. Nie zwykł wyróżniać się z tłumu. Średniej postury o brązowych włosach i tęczówkach w podobnym kolorze zwykł niezwykle dobrze wtapiać się w tłum, w czym pomagały mu niezwykle przeciętne rysy twarzy. W równie szarej co on codzienności zajmował się tym, czym mógł zajmować się każdy, niczym nie wyróżniający się z tłumu czarodziej - pracował na Camden Market, nie był jednak sprzedawcą, lecz zwykłym pośrednikiem, przenoszącym towary z jednego miejsca, w drugie. Dni były proste: pobudka, śniadanie przygotowane przez matkę, wyjście do pracy, aby zdążyć na godzinę ósmą; lunch o dwunastej trzydzieści, koniec zmiany o siedemnastej, powrót do domu i spokojny wieczór w towarzystwie matki bądź kilku, równie przeciętnych kolegów.
W tym marazmie przeciętnej codzienności nie sądził, aby kiedykolwiek, cokolwiek mogłoby ulec zmianie. Lecz czyż nie takie przypadki los lubi najbardziej? Jeden dzień, jeden niewielki zbieg okoliczności sprawił, że życie Branch'a Candlenut'a już nigdy więcej nie było takie same. Cóż też sprawiło, że tak przeciętny żywot zmienił się nie do poznania? Czynnikiem wywołującym zmianę było jedno, krótkie zdanie wypowiedziane w nieodpowiednim czasie oraz nieodpowiednim towarzystwie. Sam Branch nie był w stanie stwierdzić, czemu jego monotonia wydała się komuś podejrzana; co spowodowało, że pewnego dnia miast zjeść lunch równo o dwunastej trzydzieści został skuty w kajdany i zaciągnięty do Tower of London. Długie godziny przepełnione bólem odcisnęły piętno na umyśle czarodzieja. Piętno tak silne, iż w każdej, nawet najmniejszej minucie zniekształćało rzeczywistość.
Droga do domu pani Fancourt miała minąć spokojnie, bez żadnych, większych zakłóceń, mimo iż była nie małym dla niego wyzwaniem. Piętnaście zakrętów, podczas których musiał przejść przez siedem ulic, posiadających dokładnie czterdzieści osiem zaułków, które możnaby wykorzystać na jego niekorzyść. Równo co pięćdziesiąt pięć sekund obracał głowę w dziwnym tiku, chcąc upewnić się, że nikt za nim nie podąża. Nie, nikt nie mógł za nim podążać, panienka Ronja nie raz powtarzała, że to uczucie bywa nieprawdziwe... Emocje były jednak silniejsze. Dziwną postać zauważył na ulicy numer cztery, za siódmym zakrętem oraz tuż przed dwudziestym dziewiątym zaułkiem. Pozornie przeciętny mężczyzna w ciężkim płaszczu zdawał się pasować do otoczenia uliczki, Branch jednak doskonale wiedział to, czego mogli nie wiedzieć inni. Pewności nabrał na ulicy numer sześć, dokładnie dwa zakręty przed miejscem docelowym. I nie miał zamiaru ryzykować ponownej wizyty w Tower. W odruchu paniki rzucił się biegiem wprost do domu uzdrowicielki, po drodze wpadając na kilka osób. To jednak się teraz nie liczyło - musiał dotrzeć do najbliższego bezpiecznego miejsca; odciąć się od obserwujących oczu ciężkim drewnem drzwi, najlepiej w kilku ich parach.
- Panienko Fancourt! Panienko Fancourt! - Wykrzyczał przerażonym tonem głosu, wpadając do domu uzdrowicielki bez pukania, by głośno za sobą zatrzasnąć drzwi, bezwiednie przekręcając je na wszystkie zamki, jakie tylko się w nich znajdowały. - Panienko Fancourt! Oni mnie znaleźli! - Dodał z przestrachem, padając na kolana, by na czworaka przejść znaną ścieżką do kuchni, skąd słyszał znajomy głos. Brązowe włosy były zmierzwione, płaszcz w nieładzie, a spojrzenie mężczyzny pełne było przestrachu. W tym wszystkim nie zauważył nawet, że zgubił gdzieś ulubiony kaszkiet. - Oni tu są! Niech pani zasłoni okna, bo mnie znajdą! - Wyrzucił z siebie, nadal na czworakach przystając przy framudze drzwi. Dopiero po ułamku sekundy jego spojrzenie powędrowało w kierunku obcej, nieznanej mu blondynki. - Ona jest z nimi?! Pani Fancourt, proszę tego nie robić! Proszę mnie im nie oddawać! Ja przecież nic nie zrobiłem! Słyszy pani, oni już tu idą, ich kroki odbijają mi się w głowie! - Rozpacz wymalowała się na jego twarzy oraz wybrzmiała w przeciętnym głosie, gdy mężczyzna w błagalnym odruchu podszedł do uzdrowicielki, by zacisnąć dłonie na jej nodze. Nie mogła mu tego zrobić. Nie mogła go wydać wiedząc, przez co przyszło mu przejść. Coś zatrzeszczało w pokoju obok, a mężczyzna zamarł w bezruchu. - To oni, panienko Fancourt! Proszę im nie pozwolić, ja nie mogę, nie tam, nie z powrotem... - Wyrzucał z siebie nie będąc do końca pewnym, co wypowiadają jego usta, przerażonym spojrzeniem co chwila zerkając w kierunku drugiej kobiety, która z pewnością była z nimi w zmowie.
W tym marazmie przeciętnej codzienności nie sądził, aby kiedykolwiek, cokolwiek mogłoby ulec zmianie. Lecz czyż nie takie przypadki los lubi najbardziej? Jeden dzień, jeden niewielki zbieg okoliczności sprawił, że życie Branch'a Candlenut'a już nigdy więcej nie było takie same. Cóż też sprawiło, że tak przeciętny żywot zmienił się nie do poznania? Czynnikiem wywołującym zmianę było jedno, krótkie zdanie wypowiedziane w nieodpowiednim czasie oraz nieodpowiednim towarzystwie. Sam Branch nie był w stanie stwierdzić, czemu jego monotonia wydała się komuś podejrzana; co spowodowało, że pewnego dnia miast zjeść lunch równo o dwunastej trzydzieści został skuty w kajdany i zaciągnięty do Tower of London. Długie godziny przepełnione bólem odcisnęły piętno na umyśle czarodzieja. Piętno tak silne, iż w każdej, nawet najmniejszej minucie zniekształćało rzeczywistość.
Droga do domu pani Fancourt miała minąć spokojnie, bez żadnych, większych zakłóceń, mimo iż była nie małym dla niego wyzwaniem. Piętnaście zakrętów, podczas których musiał przejść przez siedem ulic, posiadających dokładnie czterdzieści osiem zaułków, które możnaby wykorzystać na jego niekorzyść. Równo co pięćdziesiąt pięć sekund obracał głowę w dziwnym tiku, chcąc upewnić się, że nikt za nim nie podąża. Nie, nikt nie mógł za nim podążać, panienka Ronja nie raz powtarzała, że to uczucie bywa nieprawdziwe... Emocje były jednak silniejsze. Dziwną postać zauważył na ulicy numer cztery, za siódmym zakrętem oraz tuż przed dwudziestym dziewiątym zaułkiem. Pozornie przeciętny mężczyzna w ciężkim płaszczu zdawał się pasować do otoczenia uliczki, Branch jednak doskonale wiedział to, czego mogli nie wiedzieć inni. Pewności nabrał na ulicy numer sześć, dokładnie dwa zakręty przed miejscem docelowym. I nie miał zamiaru ryzykować ponownej wizyty w Tower. W odruchu paniki rzucił się biegiem wprost do domu uzdrowicielki, po drodze wpadając na kilka osób. To jednak się teraz nie liczyło - musiał dotrzeć do najbliższego bezpiecznego miejsca; odciąć się od obserwujących oczu ciężkim drewnem drzwi, najlepiej w kilku ich parach.
- Panienko Fancourt! Panienko Fancourt! - Wykrzyczał przerażonym tonem głosu, wpadając do domu uzdrowicielki bez pukania, by głośno za sobą zatrzasnąć drzwi, bezwiednie przekręcając je na wszystkie zamki, jakie tylko się w nich znajdowały. - Panienko Fancourt! Oni mnie znaleźli! - Dodał z przestrachem, padając na kolana, by na czworaka przejść znaną ścieżką do kuchni, skąd słyszał znajomy głos. Brązowe włosy były zmierzwione, płaszcz w nieładzie, a spojrzenie mężczyzny pełne było przestrachu. W tym wszystkim nie zauważył nawet, że zgubił gdzieś ulubiony kaszkiet. - Oni tu są! Niech pani zasłoni okna, bo mnie znajdą! - Wyrzucił z siebie, nadal na czworakach przystając przy framudze drzwi. Dopiero po ułamku sekundy jego spojrzenie powędrowało w kierunku obcej, nieznanej mu blondynki. - Ona jest z nimi?! Pani Fancourt, proszę tego nie robić! Proszę mnie im nie oddawać! Ja przecież nic nie zrobiłem! Słyszy pani, oni już tu idą, ich kroki odbijają mi się w głowie! - Rozpacz wymalowała się na jego twarzy oraz wybrzmiała w przeciętnym głosie, gdy mężczyzna w błagalnym odruchu podszedł do uzdrowicielki, by zacisnąć dłonie na jej nodze. Nie mogła mu tego zrobić. Nie mogła go wydać wiedząc, przez co przyszło mu przejść. Coś zatrzeszczało w pokoju obok, a mężczyzna zamarł w bezruchu. - To oni, panienko Fancourt! Proszę im nie pozwolić, ja nie mogę, nie tam, nie z powrotem... - Wyrzucał z siebie nie będąc do końca pewnym, co wypowiadają jego usta, przerażonym spojrzeniem co chwila zerkając w kierunku drugiej kobiety, która z pewnością była z nimi w zmowie.
I show not your face but your heart's desire
Rzadko kiedy usypiała swoją czujność. Skupiona na rozmówczyni, uszami wsłuchiwała się w jej niebywałą opowieść czkawki teleportacyjnej, dłońmi pilnowała stabilnej pozycji patelni, a wzrokiem bacznie przyglądała się krajobrazowi ulicy, jaki roztaczało przed dwoma kobietami kuchenne okno. Zawsze w gotowości, dodatkowo wyczulonej obecnością zupełnie obcej dziewczyny w enklawie swojego prywatnego spokoju. Rzadko kiedy zapraszała do swojego domu przyjaciół, co dopiero pacjentów, którzy zwykle skrzętnie obierali najprostszą drogę do gabinetu, prowadzącą przez główny hall i schody na piętro. W powietrzu rozchodził się aromat smażonego mięsa, kiedy drgnięcie podbródka zmusiło całą głowę do skierowania uwagi na głośny rozgardiasz przed wejściem kamienicy, a następnie postać, która zjawiła się w progu pomieszczenia równie niespodziewanie, a nawet i z większym impetem co Celine. Ręka zadrżała w odruchu podejścia do mężczyzny i upewnienia się, że nic mu nie jest, kiedy w międzyczasie umysł łączył znajome rysy twarzy z ich historią. Cundlenut nie należał do nadzwyczaj wymagających pacjentów, jednak tak jak każdy z nich zmagał się ze swoimi problemami, niezmiernie istotnymi z punktu widzenia jednostki.
Przypadek, jaki reprezentował podczas wspólnych rozmów Branch, Fancourt zdążyła poznać dogłębnie na przestrzeni ostatnich miesięcy konfliktu wojennego, podczas gdy w jej progi zgłosiła się rekordowa ilość czarodziejów narzekających na mniejsze do średnich stany lękowe, niepokojące sny, wrażenie bycia śledzonym i reperkusje po swoich wizytach w Tower. Ci konkretni “szczęśliwcy” wychodzili z więzienia pozornie w jednym kawałku, wewnątrz jednak tworzyły się niewidoczne dla przeciętnego odbiorcy rysy na ich osobowości, które odpowiednio nieprzepracowane tworzyły znacznie poważniejsze efekty w życiu codziennym. Szarzy obywatele, o których cicho było na rządowych listach, cierpieli bez tłumów gapiów i widowiskowego poświęcenia dla “swojej” sprawy. Nikt nie stał nad nimi z wyrokiem śmierci, byli panami własnego życia. Tak samo, nikt inny nie kibicował ich zwycięstwu, a z porażek musieli podnosić się swoimi siłami. W takich wypadkach, gdy dopisywał im los trafiali właśnie na Ronję, a w tym konkretnym przypadku ona trafiała na nich. W rodzinnej kuchni.
Ułamek sekundy zajęło jej ocenienie sytuacji, a zaraz potem bez słowa wytłumaczenia dla dziewczyny, kucnęła przy trzymającym jej nogę mężczyźnie.
- Zasłonię okna Branch, ale musisz mnie puścić, inaczej nie będę w stanie. Tutaj nikt nas nie znajdzie, znam tę okolicę lepiej niż ktokolwiek inny. - Odpowiedziała z poważną ekspresją twarzy, zbliżając swoją dłoń do dłoni Cundlenuta w uspokajającym geście. Myśli o naturze paranoiczne nie należało traktować lekko, a już z pewnością ich ignorować, lub też, co gorsza, wyśmiewać. W stanie paranoi indukowanej, gdzie chory przekonany jest o swoich tezach i próbuje je przekazać otoczeniu, należy zachować możliwie największą neutralność, przy jednoczesnym uspokojeniu sytuacji. Nagła reakcja na dźwięk w sąsiednim pokoju odrobinę zaskoczyła kobietę, ale już po chwili, nieco mocniejszym głosem, spróbowała odzyskać uwagę czarodzieja i skupić ją na sobie. - To Celine Branch, moja znajoma, którą zaprosiłam na obiad. Tak się składa, że właśnie skończyłyśmy, więc będzie już wychodzić. Zostawi nas samych i porozmawiamy w spokoju. Wiesz przecież, że nie zaprosiłabym do domu nikogo podejrzanego. - Cała scena musiała z boku wyglądać istnie komicznie, z delikatną czarownicą siedzącą przy kuchennym stole, czołgającym się po ziemi Branchem, który najwyraźniej zgubił swój ulubiony kaszkiet, oraz ubraną w aksamitny szlafrok Azjatkę, kucającą przy wcześniej wspomnianym delikwencie w niezmąconej powadze sytuacji wypisanej na twarzy.
Przypadek, jaki reprezentował podczas wspólnych rozmów Branch, Fancourt zdążyła poznać dogłębnie na przestrzeni ostatnich miesięcy konfliktu wojennego, podczas gdy w jej progi zgłosiła się rekordowa ilość czarodziejów narzekających na mniejsze do średnich stany lękowe, niepokojące sny, wrażenie bycia śledzonym i reperkusje po swoich wizytach w Tower. Ci konkretni “szczęśliwcy” wychodzili z więzienia pozornie w jednym kawałku, wewnątrz jednak tworzyły się niewidoczne dla przeciętnego odbiorcy rysy na ich osobowości, które odpowiednio nieprzepracowane tworzyły znacznie poważniejsze efekty w życiu codziennym. Szarzy obywatele, o których cicho było na rządowych listach, cierpieli bez tłumów gapiów i widowiskowego poświęcenia dla “swojej” sprawy. Nikt nie stał nad nimi z wyrokiem śmierci, byli panami własnego życia. Tak samo, nikt inny nie kibicował ich zwycięstwu, a z porażek musieli podnosić się swoimi siłami. W takich wypadkach, gdy dopisywał im los trafiali właśnie na Ronję, a w tym konkretnym przypadku ona trafiała na nich. W rodzinnej kuchni.
Ułamek sekundy zajęło jej ocenienie sytuacji, a zaraz potem bez słowa wytłumaczenia dla dziewczyny, kucnęła przy trzymającym jej nogę mężczyźnie.
- Zasłonię okna Branch, ale musisz mnie puścić, inaczej nie będę w stanie. Tutaj nikt nas nie znajdzie, znam tę okolicę lepiej niż ktokolwiek inny. - Odpowiedziała z poważną ekspresją twarzy, zbliżając swoją dłoń do dłoni Cundlenuta w uspokajającym geście. Myśli o naturze paranoiczne nie należało traktować lekko, a już z pewnością ich ignorować, lub też, co gorsza, wyśmiewać. W stanie paranoi indukowanej, gdzie chory przekonany jest o swoich tezach i próbuje je przekazać otoczeniu, należy zachować możliwie największą neutralność, przy jednoczesnym uspokojeniu sytuacji. Nagła reakcja na dźwięk w sąsiednim pokoju odrobinę zaskoczyła kobietę, ale już po chwili, nieco mocniejszym głosem, spróbowała odzyskać uwagę czarodzieja i skupić ją na sobie. - To Celine Branch, moja znajoma, którą zaprosiłam na obiad. Tak się składa, że właśnie skończyłyśmy, więc będzie już wychodzić. Zostawi nas samych i porozmawiamy w spokoju. Wiesz przecież, że nie zaprosiłabym do domu nikogo podejrzanego. - Cała scena musiała z boku wyglądać istnie komicznie, z delikatną czarownicą siedzącą przy kuchennym stole, czołgającym się po ziemi Branchem, który najwyraźniej zgubił swój ulubiony kaszkiet, oraz ubraną w aksamitny szlafrok Azjatkę, kucającą przy wcześniej wspomnianym delikwencie w niezmąconej powadze sytuacji wypisanej na twarzy.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czujność była tym, bez czego w obecnych czasach zwyczajnie nie dało się przeżyć. Uwaga, skupienie, ciągłe bycie w gotowości - Branch Candlenut trwał w tym stanie od kilku długich miesięcy, nie potrafiąc się z niego wyrwać. Stale w napięciu, stale w oczekiwaniu na kolejny atak z uporem maniaka badał kolejne części w rzeczywistości, tym razem chcąc być sprytniejszym; wiedzieć, którędy będzie mógł uciekać, aby jego stopa już nigdy nie stanęła w paskudnym Tower, a rozżarzone żelazo nie pozostawiło kolejnych śladów na membranie suchej skóry. Wydarzenia jakich doświadczył odcisnęły silne piętno na jego psychice, co do tego nie było dwóch zdań.
Męskie palce kurczowo zaciskały się na nodze uzdrowicielki wbijając się w miękką skórę, jakoby to miało sprawić, iż ta zawierzy w jego słowa i zasłoni to cholerne okno. Spojrzenie oczu Brancha przepełnione było strachem oraz namiastką obłędu, w jaki potrafił popaść w swoich paranojach. A może już dawno pochłonął go obłęd, a on resztkami sił starał się przekonać, że jeszcze istnieje dla niego jakaś szansa? Nie wiedział. Naprawdę nie wiedział.
Zlęknione spojrzenie przeniosło się na twarz uzdrowicielki gdy ta przykucnęła przy nim, wypowiadając pełne powagi słowa oraz próbując uspokoić go zwykłym, prostym gestem dłoni. Chciał jej wierzyć. Chciał zwyczajnie przytaknąć i odsunąć się, problem polegał w tym, iż zwyczajnie nie potrafił. Mięśnie tego niezwykle przeciętnego czarodzieja zesztywniały, a spojrzenie zdawało się odlecieć. Gdzieś, hen daleko powędrować na myślach w zakątki, które znane były jedynie Candlenut’owi, skupić na czymś co znajdowało się w innej rzeczywistości, innym wymiarze gdzieś po za możliwościami percepcji normalnego zjadacza chleba.
- Słyszysz to? Słyszysz panienko? - Zaczął dziwnym głosem, spoglądając na nią nieobecnymi oczętami. - On już po nas idzie... On tu jest... - Przeciętny, niczym niewyróżniający się głos mężczyzny wybrzmiewał wspomnieniem strachu oraz dziwną pustką. - Stary Brown już idzie, czujesz ten zapach spalenizny? To jego pogrzebacz, jest już gorący... - Mówił coraz ciszej, a palce mimowolnie puściły gładką skórę jej nogi. Zapach smażonego mięsa nie pomagał, w dziwnym skojarzeniu przywodząc na myśl smród ciała wystawionego na działanie niezwykle wysokich temperatur. Mężczyzna usiadł tyłkiem na kuchennej posadzce, podciągając kolana pod brodę i objąć je sztywno rękami. Był na straconej pozycji, oprawca odnalazł go, a Branch mógł przysiąc, iż już słyszał jego kroki z drugiego pokoju. - Ona cię wrobiła, panienko! On nas znalazł i to na pewno przed nią! To przez nią tu zaraz zginiemy, na pewno jest z nim w zmowie! - Dodał przenosząc szorstkie dłonie na uszy, by niemal rozpaczliwie zakryć je w próbie odcięcia się od dochodzących do niego dźwięków. To nie mogło być prawdą, lecz wszystkie bodźce oraz panika rozlewająca się po jego umyśle zdawały się mówić inaczej. Ciało czarodzieja poczęło rytmicznie się poruszać w dziwnym, zatopionym w obłędzie bujaniu to w przód to w tył. I znów w przód, to nie mogło być prawdą, i w tył, nie mogło ale chyba prawdą było...
- Nie, nie, nie, nie... - Powtarzał niczym mantrę dalej zagłębiając się w obłęd manii oraz blizn, jakie pozostawiła na jego psychice wizyta w Tower. Zatapiał się w ciemności, nie potrafiąc samemu odnaleźć z niej wyjścia - potrzebował przewodnika, niewielkiego promienia światła, które choć na chwilę rozproszy mroki.
Męskie palce kurczowo zaciskały się na nodze uzdrowicielki wbijając się w miękką skórę, jakoby to miało sprawić, iż ta zawierzy w jego słowa i zasłoni to cholerne okno. Spojrzenie oczu Brancha przepełnione było strachem oraz namiastką obłędu, w jaki potrafił popaść w swoich paranojach. A może już dawno pochłonął go obłęd, a on resztkami sił starał się przekonać, że jeszcze istnieje dla niego jakaś szansa? Nie wiedział. Naprawdę nie wiedział.
Zlęknione spojrzenie przeniosło się na twarz uzdrowicielki gdy ta przykucnęła przy nim, wypowiadając pełne powagi słowa oraz próbując uspokoić go zwykłym, prostym gestem dłoni. Chciał jej wierzyć. Chciał zwyczajnie przytaknąć i odsunąć się, problem polegał w tym, iż zwyczajnie nie potrafił. Mięśnie tego niezwykle przeciętnego czarodzieja zesztywniały, a spojrzenie zdawało się odlecieć. Gdzieś, hen daleko powędrować na myślach w zakątki, które znane były jedynie Candlenut’owi, skupić na czymś co znajdowało się w innej rzeczywistości, innym wymiarze gdzieś po za możliwościami percepcji normalnego zjadacza chleba.
- Słyszysz to? Słyszysz panienko? - Zaczął dziwnym głosem, spoglądając na nią nieobecnymi oczętami. - On już po nas idzie... On tu jest... - Przeciętny, niczym niewyróżniający się głos mężczyzny wybrzmiewał wspomnieniem strachu oraz dziwną pustką. - Stary Brown już idzie, czujesz ten zapach spalenizny? To jego pogrzebacz, jest już gorący... - Mówił coraz ciszej, a palce mimowolnie puściły gładką skórę jej nogi. Zapach smażonego mięsa nie pomagał, w dziwnym skojarzeniu przywodząc na myśl smród ciała wystawionego na działanie niezwykle wysokich temperatur. Mężczyzna usiadł tyłkiem na kuchennej posadzce, podciągając kolana pod brodę i objąć je sztywno rękami. Był na straconej pozycji, oprawca odnalazł go, a Branch mógł przysiąc, iż już słyszał jego kroki z drugiego pokoju. - Ona cię wrobiła, panienko! On nas znalazł i to na pewno przed nią! To przez nią tu zaraz zginiemy, na pewno jest z nim w zmowie! - Dodał przenosząc szorstkie dłonie na uszy, by niemal rozpaczliwie zakryć je w próbie odcięcia się od dochodzących do niego dźwięków. To nie mogło być prawdą, lecz wszystkie bodźce oraz panika rozlewająca się po jego umyśle zdawały się mówić inaczej. Ciało czarodzieja poczęło rytmicznie się poruszać w dziwnym, zatopionym w obłędzie bujaniu to w przód to w tył. I znów w przód, to nie mogło być prawdą, i w tył, nie mogło ale chyba prawdą było...
- Nie, nie, nie, nie... - Powtarzał niczym mantrę dalej zagłębiając się w obłęd manii oraz blizn, jakie pozostawiła na jego psychice wizyta w Tower. Zatapiał się w ciemności, nie potrafiąc samemu odnaleźć z niej wyjścia - potrzebował przewodnika, niewielkiego promienia światła, które choć na chwilę rozproszy mroki.
I show not your face but your heart's desire
Bezpieczeństwo jej pacjentów było dla Ronji najważniejsze. Czujnie rozglądała się po pomieszczeniu, w poszukiwaniu najlepszego wyjścia z sytuacji, jednocześnie powoli zbliżając się do bezpośredniej odległości kucającego Brancha. Paranoja i zwidy mogły zostać wywołane przez najmniejszy szczegół otoczenia, a konsekwencje takiego napadu cofnąć ich w postępach terapii o wiele tygodni. Wiedziała doskonale, że jeden gest nie wystarczy, nie uspokoi płonącego umysłu, bowiem gdyby tak było, już dawno wszyscy pacjenci zostaliby uleczeni. Postawiła sobie zatem za swój cel przetransportowanie Cundlenuta do gabinetu, a także pozbycie się teraz szczególnie już niepotrzebnego towarzystwa blondwłosej dziewczyny i z tymi myślami przystąpiła do prób wcielenia w życie swojego planu.
- Skupmy się razem Branch. Słuchajmy wspólnie. - Kluczowym krokiem w terapii przywidzeń było uświadomienie osobie leczonej, że to jej obraz rzeczywistości jest zaburzony, nie twój. Należało przy tym zachować możliwie jak największą ostrożność i delikatność, by nie krytykować delikatnych, tak czy siak, myśli nieszczęśnika. Wreszcie, chociaż mężczyzna nie przestawał mówić, puścił jej nogę, a to z kolei umożliwiło szybką reakcję uzdrowicielki, która momentalnie podniosła się do pozycji stojącej, by zaraz zasłonić eleganckimi firankami okna przestronnej kuchni. - Branch, tak jak ćwiczyliśmy. - Odpowiedziała łagodnie, podchodząc bliżej skulonego czarodzieja, a gestem dłoni zachęcając Celine by powoli opuściła wnętrze pomieszczenia. - Skup się na moim głosie, na tym co widzisz, czujesz i słyszysz. Jesteśmy w moim domu Branch, nie w celi, nie w więzieniu, ale w moim domu. Jestem tu tylko ja i ty, słyszysz przecież mój głos wyraźnie. - Zrobiła chwilę przerwy, pozwalając odetchnąć zarówno sobie jak i jemu. Sięgnęła po czystą filiżankę i wlawszy do niej zwykłej wody, postawiła naczynie przed swoim rozmówcą. Nie zamierzała dotykać go, ani też siłą zmusić do zdjęcia dłoni z uszu. Musiał sam do tego dojść, od uzdrowicielki otrzymując jedynie wsparcie jej obecnością i słowami. Wyprostowała się i usiadła na sąsiednim krześle, plecami zagradzając widok przejścia do korytarza. - Branch, musisz posłuchać wraz ze mną. Żeby to zrobić, musisz zdjąć dłonie z uszu i zobaczyć, że nie ma tutaj Starego Browna, nie idzie do nas. - Powtarzała jego imię pewni i dosadnie, mówiąc na tyle głośno by chociaż część miarowego tonu usłyszał mimo swojego zachowania. Potrzebował teraz tej pewnej obecności, niestrudzonej monotonii jej głosu, który nie słabł ani nie przestawał w przekonywaniu i nawoływaniach. - Weź wdech tak jak ja i zobacz, to nie jest spalenizna. Gotowałam właśnie obiad, czujesz zapach ryby Branch, całkiem smacznej w dodatku. - Dodała, nadając faktycznym zjawiskom autentyczne nazwy, tak by mężczyzna mógł porównać ich prawdziwość ze swoimi własnymi myślami, które insynuowały coś innego. Rzeczywistość musiała zwyciężyć, jeśli Ronja miała mieć jakiekolwiek szanse na przywrócenie swojego pacjenta do normalnego stanu. Na szczęście nigdzie się nie wybierała, miała wystarczająco dużo czasu i cierpliwości, by wraz z Cundlenutem przebyć tę ciężką drogę i wspierać go w każdym jej momencie.
- Skupmy się razem Branch. Słuchajmy wspólnie. - Kluczowym krokiem w terapii przywidzeń było uświadomienie osobie leczonej, że to jej obraz rzeczywistości jest zaburzony, nie twój. Należało przy tym zachować możliwie jak największą ostrożność i delikatność, by nie krytykować delikatnych, tak czy siak, myśli nieszczęśnika. Wreszcie, chociaż mężczyzna nie przestawał mówić, puścił jej nogę, a to z kolei umożliwiło szybką reakcję uzdrowicielki, która momentalnie podniosła się do pozycji stojącej, by zaraz zasłonić eleganckimi firankami okna przestronnej kuchni. - Branch, tak jak ćwiczyliśmy. - Odpowiedziała łagodnie, podchodząc bliżej skulonego czarodzieja, a gestem dłoni zachęcając Celine by powoli opuściła wnętrze pomieszczenia. - Skup się na moim głosie, na tym co widzisz, czujesz i słyszysz. Jesteśmy w moim domu Branch, nie w celi, nie w więzieniu, ale w moim domu. Jestem tu tylko ja i ty, słyszysz przecież mój głos wyraźnie. - Zrobiła chwilę przerwy, pozwalając odetchnąć zarówno sobie jak i jemu. Sięgnęła po czystą filiżankę i wlawszy do niej zwykłej wody, postawiła naczynie przed swoim rozmówcą. Nie zamierzała dotykać go, ani też siłą zmusić do zdjęcia dłoni z uszu. Musiał sam do tego dojść, od uzdrowicielki otrzymując jedynie wsparcie jej obecnością i słowami. Wyprostowała się i usiadła na sąsiednim krześle, plecami zagradzając widok przejścia do korytarza. - Branch, musisz posłuchać wraz ze mną. Żeby to zrobić, musisz zdjąć dłonie z uszu i zobaczyć, że nie ma tutaj Starego Browna, nie idzie do nas. - Powtarzała jego imię pewni i dosadnie, mówiąc na tyle głośno by chociaż część miarowego tonu usłyszał mimo swojego zachowania. Potrzebował teraz tej pewnej obecności, niestrudzonej monotonii jej głosu, który nie słabł ani nie przestawał w przekonywaniu i nawoływaniach. - Weź wdech tak jak ja i zobacz, to nie jest spalenizna. Gotowałam właśnie obiad, czujesz zapach ryby Branch, całkiem smacznej w dodatku. - Dodała, nadając faktycznym zjawiskom autentyczne nazwy, tak by mężczyzna mógł porównać ich prawdziwość ze swoimi własnymi myślami, które insynuowały coś innego. Rzeczywistość musiała zwyciężyć, jeśli Ronja miała mieć jakiekolwiek szanse na przywrócenie swojego pacjenta do normalnego stanu. Na szczęście nigdzie się nie wybierała, miała wystarczająco dużo czasu i cierpliwości, by wraz z Cundlenutem przebyć tę ciężką drogę i wspierać go w każdym jej momencie.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kuchnia
Szybka odpowiedź