Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham
Miasteczko Durham
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Durham
Miasteczko Durham usytuowane było u stóp wzgórza, na którym mieścił się zamek lordów Burke zamieszkujących tą posiadłość od wieków. Niska zabudowa pomiędzy którą wiły się wąskie uliczki idealnie oddawała charakter hrabstwa, a wiele kamiennych domów porośniętych jest bluszczem. Miasteczko pomimo, że często odwiedzane przez mgłę, która zadaje się być nieprzyjemną, tętni życiem. Nie brakuje lokalnych sklepików oraz drobnych rzemieślników oferujących swoje towary. Znajduje się też tu słynny pub “Korona i Gęś”, w której można napić się najlepszej pinty w całym hrabstwie. Krąży legenda, że jakby jeden z lordów Durham często po polowaniach zasiadał w jednej z ław pubu i wraz z lokalnymi myśliwymi prowadził długie dyskusje przy kuflu piwa.
Spojrzał na siostrę słysząc jej słowa i uśmiechnął się łagodnie. Ostatnimi czasy uśmiech pojawiał się na jego ustach zdecydowanie częściej niż wcześniej. Powrót do domu był zdecydowanie dobrym pomysłem i teraz już wiedział, że nie może żyć przeszłością, musi się skupić na teraźniejszości. Nie było opcji by kiedykolwiek zapomniał o Charlocie, ale nie mógł pozwolić by ból po stracie przekreślił jego szanse na szczęśliwą przyszłość. Zwłaszcza, że teraz działo się tak wiele, musiał być skupiony, musiał trzymać się na baczności i być gotowy na wszystko.
- Jak bardzo cię zaskoczę jeśli powiem, że po prostu chciałem spędzić czas z siostrą? - uniósł brew ku górze uśmiechając się pod nosem – Mamy ostatni dzień festiwalu, a razem tu jeszcze nie byliśmy, więc pomyślałem, że to będzie dobry pomysł. - dodał spokojnie, po czym rozejrzał się po otoczeniu.
Już chciał zaproponować by udali się do stanowiska z wypiekami, z którego ostatnio jadł to pyszne ciasto makowe, kiedy oślepiło go niesamowite jasne światło. Nie miał pojęcia skąd pochodziło, ale musiał zasłonić oczy dłonią i aż się skrzywił kiedy blask wywołał lekki ból głowy. Czyżby pokaz fajerwerków rozpoczął się wcześniej niż było to zaplanowane? Rozbłysk jednak zniknął tak szybko i nagle jak się pojawił, a wtedy jego głowę zalały tysiące głosów mówiące jednocześnie. Pierwsza myśl, która przeszła przez jego głowę to, że zaraz znów doświadczy niedawnych wizji, jednak po chwili dotarło do niego, że nie słyszy znajomego śpiewu. To było coś innego. Instynktownie spojrzał w niebo, by po chwili dostrzec, że komecie, która towarzyszyła im od tak długiego czasu, że już wszyscy się do niej przyzwyczaili, brakuje ogona. To zdecydowanie nie wróżyło nic dobrego, wiedział to aż nazbyt dobrze.
Kiedy ziemia pod jego nogami zaczęła drżeć, złapał mocniej Margaret chcąc ją za wszelką cenę uchronić ją przed upadkiem. Jednocześnie przysunął ją do siebie bliżej. Znów spojrzał w niebo i na moment go zmroziło. Gwiazdy świeciły zdecydowanie jaśniej niż zazwyczaj i po chwili dotarło do niego, że robią się coraz jaśniejsze i większe, zbliżają się. Chociaż rozsądnie byłoby z jego strony złapać siostrę i jak najszybciej oddalić się, nie mógł się ruszyć. Jakby czas się zatrzymał. Obserwował to zjawisko zafascynowany do momentu, kiedy dwie kule przeleciały nad ich głowami. W ostatnim momencie złapał siostrę w objęcia i nakrył swoim ciałem kiedy fala uderzeniowa rzuciła nimi na najbliższy stragan, który na całe ich szczęście okazał się straganem z ręcznie robionymi ubraniami, więc minimalnie zamortyzował impet uderzenia. Leżał trzymając ją w objęciach, rękami nakrywając jej głowę, a cisza w jego uszach była wręcz ogłuszająca. Nie widział nic, wszystko przesłaniał kurz i dym.
- Maggie…? - powiedział, słysząc tylko echo własnych słów, po czym zaniósł się kaszlem od dymu i pyłu, a po chwili do jego uszu dotarł kolejny huk, po którym znów nakrył siostrę ciałem obawiając się kolejnego uderzenia.
Nie doszło do niego jednak.
- Jesteś cała? - spojrzał na siostrę kiedy kurz zaczął się przerzedzać, a wokoło nich rozległy się krzyki i wołania o pomoc.
Sam czuł ból w plecach i ramieniu, czuł jak strużka krwi spływa mu po czole, musiał się w nią uderzyć kiedy rzuciło nimi na stragan. Był też przekonany, że jego ubrania są totalnie do wyrzucenia, całe brudne i poprzerywane w niektórych miejscach, ale to teraz nie było w ogóle ważne. Najważniejsze było teraz bezpieczeństwo jego siostry. Powoli dźwignął się na nogi i rozejrzał się w około. Niebo waliło im się na głowę, nigdzie nie było bezpiecznie, to wiedział na pewno.
- Jak bardzo cię zaskoczę jeśli powiem, że po prostu chciałem spędzić czas z siostrą? - uniósł brew ku górze uśmiechając się pod nosem – Mamy ostatni dzień festiwalu, a razem tu jeszcze nie byliśmy, więc pomyślałem, że to będzie dobry pomysł. - dodał spokojnie, po czym rozejrzał się po otoczeniu.
Już chciał zaproponować by udali się do stanowiska z wypiekami, z którego ostatnio jadł to pyszne ciasto makowe, kiedy oślepiło go niesamowite jasne światło. Nie miał pojęcia skąd pochodziło, ale musiał zasłonić oczy dłonią i aż się skrzywił kiedy blask wywołał lekki ból głowy. Czyżby pokaz fajerwerków rozpoczął się wcześniej niż było to zaplanowane? Rozbłysk jednak zniknął tak szybko i nagle jak się pojawił, a wtedy jego głowę zalały tysiące głosów mówiące jednocześnie. Pierwsza myśl, która przeszła przez jego głowę to, że zaraz znów doświadczy niedawnych wizji, jednak po chwili dotarło do niego, że nie słyszy znajomego śpiewu. To było coś innego. Instynktownie spojrzał w niebo, by po chwili dostrzec, że komecie, która towarzyszyła im od tak długiego czasu, że już wszyscy się do niej przyzwyczaili, brakuje ogona. To zdecydowanie nie wróżyło nic dobrego, wiedział to aż nazbyt dobrze.
Kiedy ziemia pod jego nogami zaczęła drżeć, złapał mocniej Margaret chcąc ją za wszelką cenę uchronić ją przed upadkiem. Jednocześnie przysunął ją do siebie bliżej. Znów spojrzał w niebo i na moment go zmroziło. Gwiazdy świeciły zdecydowanie jaśniej niż zazwyczaj i po chwili dotarło do niego, że robią się coraz jaśniejsze i większe, zbliżają się. Chociaż rozsądnie byłoby z jego strony złapać siostrę i jak najszybciej oddalić się, nie mógł się ruszyć. Jakby czas się zatrzymał. Obserwował to zjawisko zafascynowany do momentu, kiedy dwie kule przeleciały nad ich głowami. W ostatnim momencie złapał siostrę w objęcia i nakrył swoim ciałem kiedy fala uderzeniowa rzuciła nimi na najbliższy stragan, który na całe ich szczęście okazał się straganem z ręcznie robionymi ubraniami, więc minimalnie zamortyzował impet uderzenia. Leżał trzymając ją w objęciach, rękami nakrywając jej głowę, a cisza w jego uszach była wręcz ogłuszająca. Nie widział nic, wszystko przesłaniał kurz i dym.
- Maggie…? - powiedział, słysząc tylko echo własnych słów, po czym zaniósł się kaszlem od dymu i pyłu, a po chwili do jego uszu dotarł kolejny huk, po którym znów nakrył siostrę ciałem obawiając się kolejnego uderzenia.
Nie doszło do niego jednak.
- Jesteś cała? - spojrzał na siostrę kiedy kurz zaczął się przerzedzać, a wokoło nich rozległy się krzyki i wołania o pomoc.
Sam czuł ból w plecach i ramieniu, czuł jak strużka krwi spływa mu po czole, musiał się w nią uderzyć kiedy rzuciło nimi na stragan. Był też przekonany, że jego ubrania są totalnie do wyrzucenia, całe brudne i poprzerywane w niektórych miejscach, ale to teraz nie było w ogóle ważne. Najważniejsze było teraz bezpieczeństwo jego siostry. Powoli dźwignął się na nogi i rozejrzał się w około. Niebo waliło im się na głowę, nigdzie nie było bezpiecznie, to wiedział na pewno.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, menager Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Polecenie było krótkie i niezwykle jasne - a także, ku ogólnemu zadowoleniu dorożkarza, bardzo łatwe do wykonania. Kiedy tylko lord oraz lady Burke wysiedli z powozu, Greg, mężczyzna zasiadający na koźle, upewnił się, że drzwiczki od karocy zostały zamknięte, a następnie lejcami dał koniom sygnał, by ruszyły znów powolnym stępem. Wedle polecenia, nie miał zamiaru zanadto się oddalać, nie mógł jednak zostać tutaj, w najbardziej zatłoczonym i hałaśliwym z miejsc nieopodal festiwalu. Na dzisiejszą podróż własnoręcznie wybrał dwójkę z najodważniejszych koni spośród tych rezydujących w stajniach Durham. Rzecz jasna pokaz fajerwerków i tak mógł je przerazić, dlatego zwierzęta zostały dodatkowo uspokojone czarami. Greg nie miał pojęcia, że była to decyzja, która tego wieczora prawdopodobnie miała uratować mu życie.
Do głównej atrakcji, mającej zakończyć Festiwal Lata wciąż było parę godzin, a to oznaczało dla Grega jedno - wolne. Wierzchowce zaprzęgnięte do powozu stały sobie grzecznie, odpoczywając po niezbyt długim truchcie, mężczyzna zaś miał zamiar pójść ich przykładem. Rozłożył się jak książę na swoim siedzisku i wyciągnął z kieszeni papierośnicę. Niespecjalnie zwracał uwagi na stangreta, młodszy chłopak nie obchodził go tak długo, jak również nie oddalał się zanadto od powozu. Zapowiadał się dość długi, nudny i raczej spokojny wieczór.
A potem niebo postanowiło spaść im na głowę.
Nagły rozbłysk światła oślepił wszystkich. Greg zaczął przeklinać głośno, konie nerwowo zarzuciły głowami. - Na cycki Roweny - warknął gdy ziemia zaczęła się dodatkowo trząść. Wyprostował się szybko na swoim miejscu i złapał za lejce. - Chodź tu i pomóż mi! - zawołał do chłopaka usadowionego na tyle dorożki. Naprawdę liczył na to, że to było wszystko. Ten niespodziewany błysk i drżenie ziemi... jak wielkie nieszczęście miało spaść na nich tym razem? Czy Anglia nie dość się już wycierpiała przez ostatnie miesiące? Oczywiście Greg nie mógł mieć pojęcia, że to dopiero początek problemów.
Kiedy tylko z nieba zaczęły spadać gwiazdy, było to tak abstrakcyjne, że aż nierealne. W pierwszym odruchu mężczyzna chciał zarzucić lejcami i pognać konie do galopu, byle wynieść się z tego miejsca. Coś go jednak tknęło i po prostu nie mógł. - Trzymaj konie i nie ruszaj się stąd! - rozkazał twardo stangretowi, samemu zeskakując z kozła. A potem biegiem ruszył w tłum. - Lordzie Xavier! Lady Margaret! - zaczął nawoływać ile sił w płucach, licząc na to, że nie odeszli zbyt daleko. Drżąca ziemia i unoszący się w powietrzu kurz oraz panika tłumu nie ułatwiały mu poszukiwań, ale Greg wiedział, że nie może uciec do zamku Durham bez nich. I to wcale nie tak, że aż tak bardzo cenił swoją robotę, by za wszelką cenę przywieźć swoich pracodawców. Chodziło bardziej o to, że gdyby coś im się stało, lady Primrose byłaby znów smutna, a na to Greg nie chciał znów patrzeć...
Do głównej atrakcji, mającej zakończyć Festiwal Lata wciąż było parę godzin, a to oznaczało dla Grega jedno - wolne. Wierzchowce zaprzęgnięte do powozu stały sobie grzecznie, odpoczywając po niezbyt długim truchcie, mężczyzna zaś miał zamiar pójść ich przykładem. Rozłożył się jak książę na swoim siedzisku i wyciągnął z kieszeni papierośnicę. Niespecjalnie zwracał uwagi na stangreta, młodszy chłopak nie obchodził go tak długo, jak również nie oddalał się zanadto od powozu. Zapowiadał się dość długi, nudny i raczej spokojny wieczór.
A potem niebo postanowiło spaść im na głowę.
Nagły rozbłysk światła oślepił wszystkich. Greg zaczął przeklinać głośno, konie nerwowo zarzuciły głowami. - Na cycki Roweny - warknął gdy ziemia zaczęła się dodatkowo trząść. Wyprostował się szybko na swoim miejscu i złapał za lejce. - Chodź tu i pomóż mi! - zawołał do chłopaka usadowionego na tyle dorożki. Naprawdę liczył na to, że to było wszystko. Ten niespodziewany błysk i drżenie ziemi... jak wielkie nieszczęście miało spaść na nich tym razem? Czy Anglia nie dość się już wycierpiała przez ostatnie miesiące? Oczywiście Greg nie mógł mieć pojęcia, że to dopiero początek problemów.
Kiedy tylko z nieba zaczęły spadać gwiazdy, było to tak abstrakcyjne, że aż nierealne. W pierwszym odruchu mężczyzna chciał zarzucić lejcami i pognać konie do galopu, byle wynieść się z tego miejsca. Coś go jednak tknęło i po prostu nie mógł. - Trzymaj konie i nie ruszaj się stąd! - rozkazał twardo stangretowi, samemu zeskakując z kozła. A potem biegiem ruszył w tłum. - Lordzie Xavier! Lady Margaret! - zaczął nawoływać ile sił w płucach, licząc na to, że nie odeszli zbyt daleko. Drżąca ziemia i unoszący się w powietrzu kurz oraz panika tłumu nie ułatwiały mu poszukiwań, ale Greg wiedział, że nie może uciec do zamku Durham bez nich. I to wcale nie tak, że aż tak bardzo cenił swoją robotę, by za wszelką cenę przywieźć swoich pracodawców. Chodziło bardziej o to, że gdyby coś im się stało, lady Primrose byłaby znów smutna, a na to Greg nie chciał znów patrzeć...
I show not your face but your heart's desire
Margaret nie odpowiedziała na jego pytanie co od razu wywołało u niego niepokój.
-Maggie? - nachylił się do siostry.
Była nieprzytomna, a z po czole, przez policzek płynęła jej krew. Serce prawie mu stanęło z przerażenia, jednak widząc, że dziewczyna oddycha odetchnął z ulgą. Nie przetrwałby kolejnej straty, tego był pewny. Przez chwilę patrzył na siostrę zapominając o tym wszystkim co działo się na około. Dopiero kolejne krzyki i wołania sprowadziły go na ziemie. Chciał pomóc innym ludziom, ale nie mógł, nie teraz. Teraz liczyła się tylko Margaret, nikt więcej. Rozejrzał się, a po chwili zauważył leżącą nieopodal koszulkę. Szybko ją podniósł się rozerwał, po czym delikatnie obwiązał głowę dziewczyny chcąc w ten sposób zatamować krwawienie. Nie miał kompletnie żadnej wiedzy medycznej, ale zaobserwował ten manewr podczas jednego ze swoich wyjazdów kiedy jeden z ich uczestników zranił się w głowę. Miał tylko nadzieję, że to pomoże. Kiedy głowa Margaret była jako tako zabandażowana kawałkiem koszulki, powoli i delikatnie wziął siostrę na ręce, pilnując by jej głowa opierała się o jego ramię.
Nie miał pojęcia jak daleko woźnica odprowadził powóz, miał tylko nadzieję, że uda mu się do niego dotrzeć w jednym kawałku. Nie zwracał już uwagi na ból pleców czy ramienia, na pewno go bolało, ale porządna dawka adrenaliny sprawiła, że teraz kompletnie tego nie czuł. Trzymając pewnie siostrę na rękach, lekko utykając ruszył przed siebie. Rozglądał się za powozem, ale jedyne co widział to śmierć, cierpienie i zniszczenie. Jak do tego doszło? Jakim cudem nikt tego nie przewidział? Przecież tyle osób zajmowało się badaniem komety!
Na Merlina, gdzie była Primrose?! No tak pojechała do Londynu na obchody, miał nadzieję, że nic jej się nie stało. Chciał wierzyć, że jutro to wszystko okaże się tylko złym snem, a cała ich rodzina będzie cała i zdrowa. Miał nadzieję, że jego dzieci, jego małe, niczego winne dzieci były całe i zdrowe. Nigdy by sobie nie wybaczył gdyby coś im się stało, nie ważne, że to nie była jego wina. Opiekunka, która się nimi zajmowała była najlepsza, wierzył, że ukryła je jak tylko pierwsze „gwiazdy” zaczęły spadać z nieba.
Ponownie rozejrzał się w poszukiwaniu powozu, nadal jednak nic. Gdzie jest ten cholerny woźnica?! Przecież kazał mu się nie oddalać! czy tak trudno było wykonać jedno, proste polecenie?
-Maggie? - nachylił się do siostry.
Była nieprzytomna, a z po czole, przez policzek płynęła jej krew. Serce prawie mu stanęło z przerażenia, jednak widząc, że dziewczyna oddycha odetchnął z ulgą. Nie przetrwałby kolejnej straty, tego był pewny. Przez chwilę patrzył na siostrę zapominając o tym wszystkim co działo się na około. Dopiero kolejne krzyki i wołania sprowadziły go na ziemie. Chciał pomóc innym ludziom, ale nie mógł, nie teraz. Teraz liczyła się tylko Margaret, nikt więcej. Rozejrzał się, a po chwili zauważył leżącą nieopodal koszulkę. Szybko ją podniósł się rozerwał, po czym delikatnie obwiązał głowę dziewczyny chcąc w ten sposób zatamować krwawienie. Nie miał kompletnie żadnej wiedzy medycznej, ale zaobserwował ten manewr podczas jednego ze swoich wyjazdów kiedy jeden z ich uczestników zranił się w głowę. Miał tylko nadzieję, że to pomoże. Kiedy głowa Margaret była jako tako zabandażowana kawałkiem koszulki, powoli i delikatnie wziął siostrę na ręce, pilnując by jej głowa opierała się o jego ramię.
Nie miał pojęcia jak daleko woźnica odprowadził powóz, miał tylko nadzieję, że uda mu się do niego dotrzeć w jednym kawałku. Nie zwracał już uwagi na ból pleców czy ramienia, na pewno go bolało, ale porządna dawka adrenaliny sprawiła, że teraz kompletnie tego nie czuł. Trzymając pewnie siostrę na rękach, lekko utykając ruszył przed siebie. Rozglądał się za powozem, ale jedyne co widział to śmierć, cierpienie i zniszczenie. Jak do tego doszło? Jakim cudem nikt tego nie przewidział? Przecież tyle osób zajmowało się badaniem komety!
Na Merlina, gdzie była Primrose?! No tak pojechała do Londynu na obchody, miał nadzieję, że nic jej się nie stało. Chciał wierzyć, że jutro to wszystko okaże się tylko złym snem, a cała ich rodzina będzie cała i zdrowa. Miał nadzieję, że jego dzieci, jego małe, niczego winne dzieci były całe i zdrowe. Nigdy by sobie nie wybaczył gdyby coś im się stało, nie ważne, że to nie była jego wina. Opiekunka, która się nimi zajmowała była najlepsza, wierzył, że ukryła je jak tylko pierwsze „gwiazdy” zaczęły spadać z nieba.
Ponownie rozejrzał się w poszukiwaniu powozu, nadal jednak nic. Gdzie jest ten cholerny woźnica?! Przecież kazał mu się nie oddalać! czy tak trudno było wykonać jedno, proste polecenie?
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, menager Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Panujący wokół chaos nie pomagał mężczyźnie w zorientowaniu się w sytuacji. Choć wytężał wzrok, widział przede wszystkim chaos - ludzi biegnących we wszystkich stronach, płonące szczątki straganów, dym gryzący w oczy, jakieś ciemne, bardzo sugestywne kształty leżące na ziemi zupełnie bez ruchu... Jakaś kobieta wpadła na Grega, lamentując i trzymając się kurczowo za lewe ramię. W ułamku sekundy zanotował szczegół, że jasny rękaw sukienki jest w tamtym miejscu obficie poplamiony czerwienią - lub raczej czernią, bo taki właśnie odcień miała krew w złowrogim oświetleniu szalejącego wokół ognia. Ranna złapała się mocno ręki woźnicy, upadając u jego stóp i prosząc go o pomoc, ale mężczyzna ledwo na nią spojrzał. Wciąż wbijał wzrok w przestrzeń przed sobą, próbując wyłowić z tłumu znajome sylwetki lorda i lady Durham. Do cholery, w co oni byli ubrani? Czemu nie zwrócił uwagi, w którą dokładnie stronę poszli?
Szarpanie na jego piersi nie ustawało, więc Greg jednym, zdecydowanym gestem postawił rozpaczającą kobietę na nogi. Wiedział, że sumienie będzie go potem gryzło przeokrutnie, ale nie mógł jej teraz bardziej pomóc.
- Uspokój się i uciekaj! - huknął jej w twarz, aby przełamać jej panikę. Kobieta spojrzała na niego z przestrachem, ale chyba do niej dotarło. Greg mógł tylko wskazać jej kierunek mniej więcej z którego sam przybiegł - tam było mniej dymu, mniej ognia, ponadto droga wiodła prosto do miasta. Tam mogła otrzymać pomoc. O ile miasto jeszcze stało po tej katastrofie, rzecz jasna.
Nie marnując więcej czasu, Greg wyminął kobietę i ruszył kontynuować poszukiwania. Nawołując lorda i lady Durham powoli zaczynał tracić nadzieję, że znajdzie ich żywych. Miał wrażenie, że unikając skupisk płonących szczątków, leżących w trawie ciał i bruzd pozostawionych przez spadające z nieba skały zaczął się kręcić w kółko. Ale oto kilka minut później, kiedy zaczynał już powoli tracić nadzieję, z ciemnych, duszących obłoków dymu wyłoniła się postać lorda Xaviera. Greg poczuł jak kamień spada mu z serca, chociaż ciężar ten zaraz powrócił - bo dostrzegł także trzymaną na rękach mężczyzny lady Margaret.
- Lordzie Burke! Tutaj! - zawołał ile miał sił w płucach. W duchu modlił się, aby kobieta była tylko nieprzytomna. Greg zaraz tez popędził lordowi na spotkanie. Było źle. Było naprawdę źle, tragicznie wręcz. - Nic lordowi nie jest? Lady Margaret...?! - próbował dostrzec jak poważny jest stan obojga dziedziców Durham. Poza opatrunkiem założonym na głowę kobiety nic nie mógł zaobserwować, z resztą totalnie nie znał się na uzdrowicielstwie. - Powóz jest tam, proszę, szybko, musimy uciekać! - wskazał ręką kierunek.
Szarpanie na jego piersi nie ustawało, więc Greg jednym, zdecydowanym gestem postawił rozpaczającą kobietę na nogi. Wiedział, że sumienie będzie go potem gryzło przeokrutnie, ale nie mógł jej teraz bardziej pomóc.
- Uspokój się i uciekaj! - huknął jej w twarz, aby przełamać jej panikę. Kobieta spojrzała na niego z przestrachem, ale chyba do niej dotarło. Greg mógł tylko wskazać jej kierunek mniej więcej z którego sam przybiegł - tam było mniej dymu, mniej ognia, ponadto droga wiodła prosto do miasta. Tam mogła otrzymać pomoc. O ile miasto jeszcze stało po tej katastrofie, rzecz jasna.
Nie marnując więcej czasu, Greg wyminął kobietę i ruszył kontynuować poszukiwania. Nawołując lorda i lady Durham powoli zaczynał tracić nadzieję, że znajdzie ich żywych. Miał wrażenie, że unikając skupisk płonących szczątków, leżących w trawie ciał i bruzd pozostawionych przez spadające z nieba skały zaczął się kręcić w kółko. Ale oto kilka minut później, kiedy zaczynał już powoli tracić nadzieję, z ciemnych, duszących obłoków dymu wyłoniła się postać lorda Xaviera. Greg poczuł jak kamień spada mu z serca, chociaż ciężar ten zaraz powrócił - bo dostrzegł także trzymaną na rękach mężczyzny lady Margaret.
- Lordzie Burke! Tutaj! - zawołał ile miał sił w płucach. W duchu modlił się, aby kobieta była tylko nieprzytomna. Greg zaraz tez popędził lordowi na spotkanie. Było źle. Było naprawdę źle, tragicznie wręcz. - Nic lordowi nie jest? Lady Margaret...?! - próbował dostrzec jak poważny jest stan obojga dziedziców Durham. Poza opatrunkiem założonym na głowę kobiety nic nie mógł zaobserwować, z resztą totalnie nie znał się na uzdrowicielstwie. - Powóz jest tam, proszę, szybko, musimy uciekać! - wskazał ręką kierunek.
I show not your face but your heart's desire
Jeszcze przed paroma godzinami wszystko wskazywało na to, że wieczór upłynie spokojnie, jednak ratownicy zrozumieli, że nie będą mieć łatwej zmiany, gdy tylko mapa kraju rozbłysnęła zewsząd jasnymi punktami. Każdy zerwał się z miejsca, szybkie i proste rozkazy pozwoliły podzielić się w zespole, rozsyłając ich w różnych kierunkach, by po powrocie zdać raport i oszacować powagę sytuacji. Wszyscy wracali z tą samą informacją — mają przejebane.
Stan Durham przekracza wszelkie wyobrażenie, jak i zrozumienie. Wzniesiony wokół kurz skutecznie utrudnia widoczność, a przecinający przestrzeń wrzask dziesiątek ludzi jeży włos na karku. Kilka ofiar prędko udaje się przenieść do Munga, w szpitalu mnogość sprzecznych informacji — gdzie przenosić rannych, kiedy sale i korytarze błyskawicznie zapełniają się po brzegi? Wszechobecny chaos napędzany jest beznadziejną komunikacją, trudno o otrzymanie prostego polecenia, więc poddenerwowana Zabini zwyczajnie wraca w teren, by nie pieprzyć się z jajogłowymi.
Spódnica długiej szaty jest już lekko przybrudzona i postrzępiona w kilku miejscach, a wsunięta za jej brzeg koszula splamiona jest krwią przyciskanych do piersi ofiar. Związane z tyłu włosy już dawno wymknęły się spod ciasnego upięcia, także nosząc ślady przebytego pobojowiska. Podczas pracy nie ma czasu, by przejmować się wyglądem, to najmniejszy ze wszystkich problemów. Ratownictwu oddała się, by ratować życie innym, ryzykując własne. Wielu się temu sprzeciwiało, począwszy od matki, przez ojczyma, Theo i Corneliusa. Czy z tym ostatnim wiodłaby teraz piękne, sielankowe życie, gdyby zdecydowała się ugiąć pod naciskiem i porzucić pracę na rzecz stanowienia ozdoby męża? Teraz, po latach, doszła do wniosku, że popełniła błąd, upierając się przy zawodzie, przez który traci kolejno swoich bliskich, jak i szansę na normalne życie. Co innego jej dzisiaj pozostało?
Utrzymanie nerwów na wodzy nie jest łatwe, zwłaszcza w tak wielkim chaosie. Merja wiele w życiu widziała, ale w takiej sytuacji jest po raz pierwszy. Mimo to nie pozwala sobie na załamanie, a bierze głębszy oddech — na miarę trudności z oddychaniem — rozgląda się czujnie w poszukiwaniu tych najbardziej poszkodowanych. Szczupłe palce zaciskają się na jasnym, akacjowym drewnie różdżki; zawsze przygotowana na to, co niespodziewane. Jej uwagę zwraca dwóch mężczyzn, z których jeden trzyma na rękach dziewczynę. Prędko do nich doskakuje, by zatrzymać się tuż obok, zastępując im drogę.
- Jestem ratowniczką. Czy jesteście ranni? Co się stało? - odzywa się zdecydowanym tonem, wskazując brodą na ciemnowłosą czarownicę. Czy jest potrzeba, żeby zabrać ją do szpitala? Londyn nie jest wolny od ataku meteorytów, ale obecnie trudno z bezpiecznymi miejscami wokół, które mogłoby stanowić schronienie.
Stan Durham przekracza wszelkie wyobrażenie, jak i zrozumienie. Wzniesiony wokół kurz skutecznie utrudnia widoczność, a przecinający przestrzeń wrzask dziesiątek ludzi jeży włos na karku. Kilka ofiar prędko udaje się przenieść do Munga, w szpitalu mnogość sprzecznych informacji — gdzie przenosić rannych, kiedy sale i korytarze błyskawicznie zapełniają się po brzegi? Wszechobecny chaos napędzany jest beznadziejną komunikacją, trudno o otrzymanie prostego polecenia, więc poddenerwowana Zabini zwyczajnie wraca w teren, by nie pieprzyć się z jajogłowymi.
Spódnica długiej szaty jest już lekko przybrudzona i postrzępiona w kilku miejscach, a wsunięta za jej brzeg koszula splamiona jest krwią przyciskanych do piersi ofiar. Związane z tyłu włosy już dawno wymknęły się spod ciasnego upięcia, także nosząc ślady przebytego pobojowiska. Podczas pracy nie ma czasu, by przejmować się wyglądem, to najmniejszy ze wszystkich problemów. Ratownictwu oddała się, by ratować życie innym, ryzykując własne. Wielu się temu sprzeciwiało, począwszy od matki, przez ojczyma, Theo i Corneliusa. Czy z tym ostatnim wiodłaby teraz piękne, sielankowe życie, gdyby zdecydowała się ugiąć pod naciskiem i porzucić pracę na rzecz stanowienia ozdoby męża? Teraz, po latach, doszła do wniosku, że popełniła błąd, upierając się przy zawodzie, przez który traci kolejno swoich bliskich, jak i szansę na normalne życie. Co innego jej dzisiaj pozostało?
Utrzymanie nerwów na wodzy nie jest łatwe, zwłaszcza w tak wielkim chaosie. Merja wiele w życiu widziała, ale w takiej sytuacji jest po raz pierwszy. Mimo to nie pozwala sobie na załamanie, a bierze głębszy oddech — na miarę trudności z oddychaniem — rozgląda się czujnie w poszukiwaniu tych najbardziej poszkodowanych. Szczupłe palce zaciskają się na jasnym, akacjowym drewnie różdżki; zawsze przygotowana na to, co niespodziewane. Jej uwagę zwraca dwóch mężczyzn, z których jeden trzyma na rękach dziewczynę. Prędko do nich doskakuje, by zatrzymać się tuż obok, zastępując im drogę.
- Jestem ratowniczką. Czy jesteście ranni? Co się stało? - odzywa się zdecydowanym tonem, wskazując brodą na ciemnowłosą czarownicę. Czy jest potrzeba, żeby zabrać ją do szpitala? Londyn nie jest wolny od ataku meteorytów, ale obecnie trudno z bezpiecznymi miejscami wokół, które mogłoby stanowić schronienie.
Chaos panujący w około nie ułatwiał zorientowania się co się dzieję. Xavier rozglądał się w poszukiwaniu woźnicy i powozu, jednocześnie rejestrując wiele innych rzeczy. Jakaś kobieta płakała i krzyczała klęcząc nad ciałem mężczyzny, którego ubranie jeszcze dymiło po tym jak trafił go mały odłamek komety, był martwy. Nastolatek nieopodal starał się wyciągnąć spod gruzu innego chłopca krzycząc jego imię, które do lorda nie docierało przez hałas w około. W innych okolicznościach z całą pewnością starałby się im pomóc, ale teraz miał zdecydowanie ważniejsze sprawy na głowie. Żyje jego siostry było zagrożone, o swoim nie myślał w tej chwili. Musiał stąd jak najszybciej się ewakuować i zawieść Maggie do domu, gdzie zajmie się nią uzdrowiciel.
Kiedy w końcu usłyszał znajomy głos, odetchnął z ulgą. Po chwili zauważył Grega.
- No w końcu! Gdzieś ty był?! Kazałem ci się nie oddalać! - huknął na mężczyznę, przeważnie tego nie robił, zawsze starał się być uprzejmy w stosunku do swoich pracowników, ale teraz był po prostu zdenerwowany.
Spojrzał w kierunku, w który wskazał woźnica, po czym na moment przeniósł spojrzenie na nieprzytomną siostrę. Gdzieś po głowie chodziła mu myśl, że najlepiej by było gdyby lekarz zajął się nią od razu, ale gdzie on teraz znajdzie uzdrowiciela w tym całym bałaganie. Po chwili jednak ruszył już w kierunku powozu, chcąc jak najszybciej dotrzeć do domu.
Kiedy nagle drogę zagrodziła im kobieta, spojrzał na nią i już miał jej powiedzieć, żeby zeszła im z drogi kiedy się odezwała. Fakt, że była ratowniczką sprawił, że Xavier od razu ugryzł się w język. Zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu, starając się ocenić na ile może powierzyć życie swojej siostry. Postanowił jej jednak zawierzyć, w tym momencie nie miał innego wyjścia.
- Rzuciło nas do tyłu, krwawi z głowy. Zawiązałem ją prowizorycznie, ale nie wiem… - powiedział siląc się na spokój, chociaż w tym momencie było to dla niego trudne.
Spojrzał zmartwiony na siostrę, jednocześnie myślami będąc przy swoich dzieciach. Miał nadzieję, że nic im się nie stało.
Kiedy w końcu usłyszał znajomy głos, odetchnął z ulgą. Po chwili zauważył Grega.
- No w końcu! Gdzieś ty był?! Kazałem ci się nie oddalać! - huknął na mężczyznę, przeważnie tego nie robił, zawsze starał się być uprzejmy w stosunku do swoich pracowników, ale teraz był po prostu zdenerwowany.
Spojrzał w kierunku, w który wskazał woźnica, po czym na moment przeniósł spojrzenie na nieprzytomną siostrę. Gdzieś po głowie chodziła mu myśl, że najlepiej by było gdyby lekarz zajął się nią od razu, ale gdzie on teraz znajdzie uzdrowiciela w tym całym bałaganie. Po chwili jednak ruszył już w kierunku powozu, chcąc jak najszybciej dotrzeć do domu.
Kiedy nagle drogę zagrodziła im kobieta, spojrzał na nią i już miał jej powiedzieć, żeby zeszła im z drogi kiedy się odezwała. Fakt, że była ratowniczką sprawił, że Xavier od razu ugryzł się w język. Zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu, starając się ocenić na ile może powierzyć życie swojej siostry. Postanowił jej jednak zawierzyć, w tym momencie nie miał innego wyjścia.
- Rzuciło nas do tyłu, krwawi z głowy. Zawiązałem ją prowizorycznie, ale nie wiem… - powiedział siląc się na spokój, chociaż w tym momencie było to dla niego trudne.
Spojrzał zmartwiony na siostrę, jednocześnie myślami będąc przy swoich dzieciach. Miał nadzieję, że nic im się nie stało.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, menager Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Miasteczko Durham
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Durham