Czwarta ławka po lewej pod ścianą, 38'
AutorWiadomość
no way you can play with me today
Ciche pomrukiwanie melodii wydobywało się zza tylnych regałów szkolnej biblioteki i niosło się niewiele dalej. Nie tyle pomrukiwanie ile nucenie. Nie było w tym śpiewie żadnych słów, lecz wszystko składało się z dźwięków. Mogłoby się to wydawać niecodzienne, jednak o tej godzinie w tym konkretnym miejscu nie powinno to nikogo dziwić. Bibliotekarka wiedziała, że nie miała zwracać zbytecznej uwagi na tamtą okolicę, bo cokolwiek by nie robiła, nawet Silencio by nie pomogło. A przecież nie było to tak głośne i nie przeszkadzało aż tak bardzo. Zresztą od początku wydawało się, że miała słabość do tego zanurzonego w książkach gościa hogwarckiej biblioteki. Dla tych, którzy wciąż byli nowi w murach zamkowej szkoły, podobne zjawisko zdecydowanie było odmienne - w końcu należało kategorycznie przestrzegać zasad ciszy, a tutaj przy czwartej ławce po lewej pod ścianą to nie obowiązywało? Zdecydowanie interesujące... Gdy podeszło się bliżej do regałów, zza których dobiegało nucenie, można było dostrzec siedzącego tam chłopca. I ów ławka po lewej nie była żadną tam ławką a jedną z wysokich stalli, które wystrzeliwały wysoko w górę i niknęły w zaczarowanym suficie. Chłopiec siedział na najwyższej z nich i nie wyglądał na przejętego wysokością, która dzieliła go od podłogi. Mógł wszak dzięki temu machać delikatnie nogami w powietrzu, przeglądając równocześnie stronice wielkiej książki leżącej na jego kolanach. Porządnie wyprasowana szata z tarczą domu Roweny Ravenclaw powiadamiała, iż był jednym z ceniących sobie wiedzę Krukonów. Jednak czy nie powinni byli oni być też odpowiedzialni?
Jayden dopiero od trzech miesięcy miał dwanaście lat, ale był wyższy o głowę od reszty chłopców na swoim roku. Niektórzy brali go za trzecioklasistę, chociaż to było oczywiste, że nim nie był. Dla niego znaczy oczywiste... Nie przeskoczył przecież roku i nie chciał nawet! Oznaczałoby to, że ominąłby tak wiele interesującego materiału, który mógł być dla niego interesujący. Jak chociażby właśnie to, co go tak pochłaniało. - Transmutacja elementarna - przeczytał uważnie i powoli, chcąc wpierw zastanowić się nad samym zbitkiem tych dwóch słów. Był już w drugiej klasie, dlatego znał definicję transmutacji samej w sobie, lecz co mógł oznaczać ostatni człon? Kojarzyło mu się to z cząstką elementarną, o której kiedyś mówił mu dziadek. Z cząstek elementarnych zbudowane były w końcu wszystkie inne cząstki. Atomy składają się z mniejszych cząsteczek takich jak elektrony, protony i neutrony, Jay. Te natomiast składają się jeszcze z mniejszych - kwarków. Można się tak cofać, cofać i cofać... Gdy starszy Vane tłumaczył ów zasadę swojemu wnukowi, otwierał śmieszną laleczkę, którą przywiózł ze swojej podróży do Rosji. W dużej znajdowała się mniejsza, w tej mniejszej jeszcze mniejsza i tak wiele razy... - Element jako podstawa, jako budująca wszystko. Czyli to transmutacja podstawowa! - stwierdził na głos zadowolony ze swojego procesu myślenia i przypomnienia sobie słów dziadka. Zaraz też przewrócił stronę wielkiej książki, chcąc dowiedzieć się więcej o tej dziedzinie magii. Co prawda nigdy nie sądził, że będzie jej potrzebował, ale na pewno miała w sobie coś strasznie fascynujące. Jak cała nauka, a przecież nazywał się Vane - łaknienie wiedzy było nieskończone! Vane. Jay Vane i miał przeczytać tę książkę tak jak polecił mu profesor Dumbledore!
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyszła z pokoju wspólnego. Nie, to słowo nie oddawało prawdy. Wypadła z pokoju wspólnego, wiatr powiewał długie czarne włosy, a granatowa kokarda spinająca długą grzywkę trzęsła się w strachu przed pędem swej właścicielki.
Ronja Fancourt spieszyła się jednak niebywale, a droga do celu wciąż jeszcze była długa, toteż podciągając poły szaty, ruszyła przed siebie, większość drogi biegnąc, niż idąc. Kilkoro uczniów z zaciekawieniem obserwowało drobną Krukonkę o wyróżniających się rysach twarzy, która zgrabnie prześlizgiwała się między wolnymi przestrzeniami tłumu zapychającego hogwarckie ściany.
- Przepraszam, ups, uwaga, ostrożnie - szeptała pojedyncze słowa, w ramionach ściskając podręcznik do transmutacji. Opasłe tomiszcze dodawało ciężaru i wgniatało się okładką w znajome barwy uczniowskiej szaty, zarzuconej na szary sweter. Śnieżnobiałe podkolanówki lśniły nowością i tylko fakt, iż jedna z nich zdążyła się odrobinę zsunąć z docelowej wysokości, świadczył o tym, że Ronja Fancourt była nieco zabiegana.
Kamienna posadzka gładko oddawała impet każdego ze stawianych z przemyśleniem kroków, ale to okrycie stóp zdradzało czarownicę przed pozorną elegancją ubioru. Zamiast popularnych u dziewcząt lakierowanych trzewików, miała na sobie czarne szmaciaki o dziwnie opływowym kształcie i niezwykle płaskiej podeszwie. Bez sznurówek, zapinek, ani innych charakterystycznych elementów, zapewniały noszącemu absolutne wyciszenie ruchów, o ile ten umiał odpowiednie się posługiwać własnym środkiem ciężkości.
Ronja Fancourt, w ciągu swojego jedenastoletniego życia nauczyła się robić to doskonale. Od najmłodszych lat ćwiczyła u boku brata podstawy starożytnej sztuki walki, najpierw obserwując jego ruchy, by następnie odwzorować je samodzielnie. Zupełnie jak na zawołanie, mijając krużganek, mała czarownica dostrzega na jednym z trawiastych poletek, gdzie uczniowie mają w zwyczaju spotykać się na towarzyskie pogawędki, swojego bliźniaka. Niewtajemniczeni zapewne nie dostrzegli żadnego ruchu, ot biegnąca gdzieś uczennica i grupka rozrabiających chłopaków, ale Fancourt dokładnie zapamiętuje moment, w których ich spojrzenia się przecinają, po czym on skrupulatnie odwraca wzrok i wybucha śmiechem do jednego z przyjaciół.
Sama jak palec. Taki sam, jak palec który unosi do ust na widok Ronji bibliotekarka, podczas gdy dziewczynka, oddychając ciężko, próbuje rzucić jej przepraszający uśmiech. Dopiero od niedawna odkryła, o ile więcej jest w stanie wyciągnąć z uczonego materiału, siedząc w wybranym miejscu, z dala od reszty ludzi, którzy mogliby dostrzec, jak bardzo nie radzi sobie z transmutacją.
To nie tak, że jej nie lubiła, wręcz przeciwnie. Materiał zdawał się być całkiem ciekawy, ale brakowało jej cierpliwości do zapamiętania podstawowych definicji, przez co nie potrafiła wskazać dokładnego postępowania podczas trudniejszych zaklęć. Wiedza owszem, wchodziła do głowy, ale w mało uporządkowanej, chaotycznej kolejności.
Mijała kolejne regały, za cel obierając charakterystyczne zakątek, jaki wypatrzyła sobie dobre kilka tygodni temu. Nos swędział ją odrobinę od suchości przesyconego charakterystycznym zapachem papieru powietrza. Ronja wolała w prawdziwe przebywanie w terenie, stąd buty do wushu, których nie zdążyła zmienić po porannej przerwie i treningu, ale cieszyła się, że koniec końców będzie mogła w spokoju nadrobić braki.
Z pilnie robionych planów dnia, wyrwało dziewczynkę ciche nucenie, dobiegające najwyraźniej tuż zza rogu. Zaciskając palce na pergaminach, pokonała dzielący ją od źródła dystans, po to, by odkryć, iż autorem nieprecyzyjnych pomruków był Vane. Usta wykręcił przelotny grymas, który zaraz potem zastąpiła ciekawość. Zdusiła kolejne kichnięcie, składając dłoń przed nosem, po czym przyjrzała się uważniej znajomej twarzy. To nie tak, że go nie lubiła. Ronja chyba nie nie lubiła nikogo, może prócz swojego brata, który aktualnie irytował ją swoim zachowaniem niemiłosiernie. Prócz tego jednak zdawała się łagodną, nieco marzycielską osobowością zdobywać więcej znajomych niż wrogów, a przynajmniej żadnego kto skłonny był ten brak sympatii wyrazić w sposób dosadny. Zatem i ona lubiła wszystkich, z tą różnicą, że Jayden po prostu był mądry. I może właśnie nie tyle sam chłopiec, ile łatwość, z jaką przyswajał kolejne posłyszane lekcje, wprawiała ją w zazdrość, obce dotychczas uczucie. Nie wspominając już o tym, że od pierwszej klasy urósł niemiłosiernie dużo, podczas gdy ona wciąż pozostawała bliżej ziemi, niż by sobie tego życzyła. Jakby tego było mało, teraz jeszcze zajął ulubione miejsce Ronji, jedyne, w którym przyswajała wiedzę transmutacyjną szybko i sprawnie.
- Akurat teraz przywiało tu 鸵鸟… - Wymamrotała, żałując całego wysiłku, jaki włożyła w zdążenie przed resztą uczących się. Drobinka kurzu zatańczyła w powietrzu i chociaż pierwsze zdanie Fancourt wypowiedziała prawie szeptem, to już potężne kichnięcie następujące po nim musiało być słyszalne z drugiego końca zamczyska. - Aaaaa psik!
Ronja Fancourt spieszyła się jednak niebywale, a droga do celu wciąż jeszcze była długa, toteż podciągając poły szaty, ruszyła przed siebie, większość drogi biegnąc, niż idąc. Kilkoro uczniów z zaciekawieniem obserwowało drobną Krukonkę o wyróżniających się rysach twarzy, która zgrabnie prześlizgiwała się między wolnymi przestrzeniami tłumu zapychającego hogwarckie ściany.
- Przepraszam, ups, uwaga, ostrożnie - szeptała pojedyncze słowa, w ramionach ściskając podręcznik do transmutacji. Opasłe tomiszcze dodawało ciężaru i wgniatało się okładką w znajome barwy uczniowskiej szaty, zarzuconej na szary sweter. Śnieżnobiałe podkolanówki lśniły nowością i tylko fakt, iż jedna z nich zdążyła się odrobinę zsunąć z docelowej wysokości, świadczył o tym, że Ronja Fancourt była nieco zabiegana.
Kamienna posadzka gładko oddawała impet każdego ze stawianych z przemyśleniem kroków, ale to okrycie stóp zdradzało czarownicę przed pozorną elegancją ubioru. Zamiast popularnych u dziewcząt lakierowanych trzewików, miała na sobie czarne szmaciaki o dziwnie opływowym kształcie i niezwykle płaskiej podeszwie. Bez sznurówek, zapinek, ani innych charakterystycznych elementów, zapewniały noszącemu absolutne wyciszenie ruchów, o ile ten umiał odpowiednie się posługiwać własnym środkiem ciężkości.
Ronja Fancourt, w ciągu swojego jedenastoletniego życia nauczyła się robić to doskonale. Od najmłodszych lat ćwiczyła u boku brata podstawy starożytnej sztuki walki, najpierw obserwując jego ruchy, by następnie odwzorować je samodzielnie. Zupełnie jak na zawołanie, mijając krużganek, mała czarownica dostrzega na jednym z trawiastych poletek, gdzie uczniowie mają w zwyczaju spotykać się na towarzyskie pogawędki, swojego bliźniaka. Niewtajemniczeni zapewne nie dostrzegli żadnego ruchu, ot biegnąca gdzieś uczennica i grupka rozrabiających chłopaków, ale Fancourt dokładnie zapamiętuje moment, w których ich spojrzenia się przecinają, po czym on skrupulatnie odwraca wzrok i wybucha śmiechem do jednego z przyjaciół.
Sama jak palec. Taki sam, jak palec który unosi do ust na widok Ronji bibliotekarka, podczas gdy dziewczynka, oddychając ciężko, próbuje rzucić jej przepraszający uśmiech. Dopiero od niedawna odkryła, o ile więcej jest w stanie wyciągnąć z uczonego materiału, siedząc w wybranym miejscu, z dala od reszty ludzi, którzy mogliby dostrzec, jak bardzo nie radzi sobie z transmutacją.
To nie tak, że jej nie lubiła, wręcz przeciwnie. Materiał zdawał się być całkiem ciekawy, ale brakowało jej cierpliwości do zapamiętania podstawowych definicji, przez co nie potrafiła wskazać dokładnego postępowania podczas trudniejszych zaklęć. Wiedza owszem, wchodziła do głowy, ale w mało uporządkowanej, chaotycznej kolejności.
Mijała kolejne regały, za cel obierając charakterystyczne zakątek, jaki wypatrzyła sobie dobre kilka tygodni temu. Nos swędział ją odrobinę od suchości przesyconego charakterystycznym zapachem papieru powietrza. Ronja wolała w prawdziwe przebywanie w terenie, stąd buty do wushu, których nie zdążyła zmienić po porannej przerwie i treningu, ale cieszyła się, że koniec końców będzie mogła w spokoju nadrobić braki.
Z pilnie robionych planów dnia, wyrwało dziewczynkę ciche nucenie, dobiegające najwyraźniej tuż zza rogu. Zaciskając palce na pergaminach, pokonała dzielący ją od źródła dystans, po to, by odkryć, iż autorem nieprecyzyjnych pomruków był Vane. Usta wykręcił przelotny grymas, który zaraz potem zastąpiła ciekawość. Zdusiła kolejne kichnięcie, składając dłoń przed nosem, po czym przyjrzała się uważniej znajomej twarzy. To nie tak, że go nie lubiła. Ronja chyba nie nie lubiła nikogo, może prócz swojego brata, który aktualnie irytował ją swoim zachowaniem niemiłosiernie. Prócz tego jednak zdawała się łagodną, nieco marzycielską osobowością zdobywać więcej znajomych niż wrogów, a przynajmniej żadnego kto skłonny był ten brak sympatii wyrazić w sposób dosadny. Zatem i ona lubiła wszystkich, z tą różnicą, że Jayden po prostu był mądry. I może właśnie nie tyle sam chłopiec, ile łatwość, z jaką przyswajał kolejne posłyszane lekcje, wprawiała ją w zazdrość, obce dotychczas uczucie. Nie wspominając już o tym, że od pierwszej klasy urósł niemiłosiernie dużo, podczas gdy ona wciąż pozostawała bliżej ziemi, niż by sobie tego życzyła. Jakby tego było mało, teraz jeszcze zajął ulubione miejsce Ronji, jedyne, w którym przyswajała wiedzę transmutacyjną szybko i sprawnie.
- Akurat teraz przywiało tu 鸵鸟… - Wymamrotała, żałując całego wysiłku, jaki włożyła w zdążenie przed resztą uczących się. Drobinka kurzu zatańczyła w powietrzu i chociaż pierwsze zdanie Fancourt wypowiedziała prawie szeptem, to już potężne kichnięcie następujące po nim musiało być słyszalne z drugiego końca zamczyska. - Aaaaa psik!
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przebywając w zamkniętych pomieszczeniach, Jayden nie był w stanie powiedzieć, która była godzina. W bibliotece, na samym końcu, gdzie nie było widać nieba, położenia gwiazd lub słońca, mogła być zatem noc, środek dnia lub nawet świt. Skąd mógłby wiedzieć, że przegapia jakieś zajęcia, skoro całkowicie poddał się pochłanianiu konkretnego materiału? Zalatany Krukon z głową w chmurach nikogo nie dziwił ze swoim wiecznym zagubieniem - owszem nauczyciele bywali surowi, ale też w jakiejś mierze posiadali dziwną słabość do tego konkretnego ucznia z kawałkami papieru we włosach, które zdawały się żyć po swojemu. Oczywiście tylko niektórzy mu jednak wybaczali, inni dość śmiało zarzucali go dodatkowymi pytaniami i materiałem, jeśli tylko spóźnił się chociażby minutę. A Jay akurat potrafił pojawić się i na koniec lekcji... Co zdarzało się dość często. Nawet jeśli cudem pojawił się o czasie, w trakcie zajęć Vane mógł po prostu paść, zasypiając wygodnie z głową na książce - nieprzespane godziny spędzone w nocy na obserwacji kosmosu musiały jakoś odbić się na jego normalnym funkcjonowaniu. Do tego wrodzona skłonność i łatwość do zasypiania gdziekolwiek nie ułatwiała mu zadania bycia przytomnym. Raz wezwał go nawet dyrektor Dippet do swojego gabinetu po jednym z takich incydentów. Był to dopiero początek drugiego semestru pierwszego roku, a już zdarzyło się kilka donosów. Grzecznie jednak pojawił się na wezwanie - okazało się, że głowa całej szkoły czekała na niego z nauczycielem astronomii. Obaj mężczyźni wyglądali na poważnych, lecz też zaniepokojonych. W końcu już w pierwszej klasie widać było, że wnuk Jaydena Ronana Vane'a - znanego w środowisku naukowym jako po prostu J.R. - zapowiadał się na utalentowanego młodego czeladnika tajemnicy Wszechświata. Nie mogło się to jednak w żaden sposób odbić na pozostałych przedmiotach, które również były istotne. Nie tylko do stania się wszechstronnym obywatelem magicznego społeczeństwa, lecz dla przyszłości jako takiej. Chcemy cię wspomóc, ale nie możesz się już więcej spóźniać, Jaydenie. Musisz pokazać zaangażowanie. W końcu nauka jest twoim hobby, jak słyszałem. Owszem. Owszem była! To nie tak, że miał na punkcie nauki obsesję. Nauka była dla niego czymś więcej niż jedynie nudną edukacją, którą należało odhaczyć na liście rzeczy do zrobienia w życiu każdego czarodzieja. Samo to słowo niosło za sobą wiele poziomów, wiele płaszczyzn, wiele definicji - wiedział, że była ważna. Kto lepiej jak nie on? Przygotowany od urodzenia do bycia częścią wielkiej machiny pchającej czarodziejów ku rozwojowi i dająca im kierunek, by rozszerzać horyzonty.
Dlatego też siedział z tą wielką księgą na kolanach, mając w głowie słowa dyrektora. Nie chciał nikogo swoim zachowanie zawieść i chociaż starał się jak mógł, wciąż zdarzały się potknięcia... To tu... To tam. Transmutacja jednak mocno go zainteresowała. Być może gdyby miał więcej czasu, skupiłby się na niej na równi z innymi przedmiotami, lecz nie był w stanie tego zrobić. Ale mógł trochę o niej poczytać, prawda? Zaczytany, oderwany od rzeczywistości nawet nie zauważył, że miał towarzystwo. Dopiero głośne i długie kichnięcie spowodowało, że drgnął, ściągnięty z innego wymiaru naukowych dywagacji dwunastoletniego rozumku i odszukał wzrokiem źródła całego zamieszania. Dość szybko i łatwo je odnalazł w postaci małej uczennicy wychylającej się zza jednego z regałów. Z tej odległości nie mógł jej rozpoznać, ale nie była to na pewno Evey. - O, hej! - rzucił więc do dziewczynki, dając znać, że zdawał sobie już sprawę z jej obecności. Wydany wcześniej przez nią odgłos szybko jednak wprowadził na twarz Krukona zmartwienie. - Jesteś chora? - spytał zaniepokojony i zanim zdążyła odpowiedzieć, podniósł różdżkę i pozwolił, by chusteczka - tkwiąca jak do tej pory w jego kieszeni - zmieniła się w materiałowego wilka, który z gracją przebiegł w powietrzu dzielący go dystans od dziewczynki i usiadł na jej ramieniu. - Fajne, co? - rzucił wyraźnie dumny, zamykając w chwilę później książkę do transmutacji i schodząc ze stalli. Lub właściwie zeskakując z niej i zbiegając po schodkach ku nowej postaci. Udane zaklęcie naprawdę wprawiło go w dobry humor. To już była transmutacja! I może nieszalenie zaawansowana naprawdę sprawiała wiele przyjemności w swojej delikatnej, subtelnej formie. Ciekawe czy jego nowa koleżanka myślała podobnie... - Może powinnaś iść do skrzydła szpitalnego? - zagadnął, stając kilka kroków przed uczennicą, mogąc już w pełni dostrzec jej twarz. Rozpoznał ją dość prędko, bo może i nie miał pamięci do nazwisk, ale był raczej pewien, że mijali się w pokoju wspólnym. - Znam cię. Jesteśmy w jednym domu - rzucił wesoło, uśmiechając się szeroko, a gdy tylko przełożył wielką książkę pod pachę, wyciągnął dłoń w kierunku dziewczynki. - Jestem Jay.
Dlatego też siedział z tą wielką księgą na kolanach, mając w głowie słowa dyrektora. Nie chciał nikogo swoim zachowanie zawieść i chociaż starał się jak mógł, wciąż zdarzały się potknięcia... To tu... To tam. Transmutacja jednak mocno go zainteresowała. Być może gdyby miał więcej czasu, skupiłby się na niej na równi z innymi przedmiotami, lecz nie był w stanie tego zrobić. Ale mógł trochę o niej poczytać, prawda? Zaczytany, oderwany od rzeczywistości nawet nie zauważył, że miał towarzystwo. Dopiero głośne i długie kichnięcie spowodowało, że drgnął, ściągnięty z innego wymiaru naukowych dywagacji dwunastoletniego rozumku i odszukał wzrokiem źródła całego zamieszania. Dość szybko i łatwo je odnalazł w postaci małej uczennicy wychylającej się zza jednego z regałów. Z tej odległości nie mógł jej rozpoznać, ale nie była to na pewno Evey. - O, hej! - rzucił więc do dziewczynki, dając znać, że zdawał sobie już sprawę z jej obecności. Wydany wcześniej przez nią odgłos szybko jednak wprowadził na twarz Krukona zmartwienie. - Jesteś chora? - spytał zaniepokojony i zanim zdążyła odpowiedzieć, podniósł różdżkę i pozwolił, by chusteczka - tkwiąca jak do tej pory w jego kieszeni - zmieniła się w materiałowego wilka, który z gracją przebiegł w powietrzu dzielący go dystans od dziewczynki i usiadł na jej ramieniu. - Fajne, co? - rzucił wyraźnie dumny, zamykając w chwilę później książkę do transmutacji i schodząc ze stalli. Lub właściwie zeskakując z niej i zbiegając po schodkach ku nowej postaci. Udane zaklęcie naprawdę wprawiło go w dobry humor. To już była transmutacja! I może nieszalenie zaawansowana naprawdę sprawiała wiele przyjemności w swojej delikatnej, subtelnej formie. Ciekawe czy jego nowa koleżanka myślała podobnie... - Może powinnaś iść do skrzydła szpitalnego? - zagadnął, stając kilka kroków przed uczennicą, mogąc już w pełni dostrzec jej twarz. Rozpoznał ją dość prędko, bo może i nie miał pamięci do nazwisk, ale był raczej pewien, że mijali się w pokoju wspólnym. - Znam cię. Jesteśmy w jednym domu - rzucił wesoło, uśmiechając się szeroko, a gdy tylko przełożył wielką książkę pod pachę, wyciągnął dłoń w kierunku dziewczynki. - Jestem Jay.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez większość swojego czasu spędzonego na nauce Ronja czuła się samotna. Nie pasowała do grona dzieci z arystokratycznych rodzin, zazwyczaj wyjątkowo roszczeniowych, ale też daleko było jej do mugolskiej społeczności Hogwartu. Każda z grup zwykle pogrążona była w swoich środowiskach, zbyt charakterystycznych, by dopuścić kogoś stojącego na brzegu dwóch krańców światów. Kogoś takiego jak Ronja. Matka zawsze powtarzała jej, że powinna być dumna ze swojej odmienności. Nie ma drugiej takiej jak ty, mawiała, chociaż obie wiedziały, iż nie jest to do końca prawda. Był przecież jej brat, o tych samych intensywnie brązowych oczach i czarnych jak smoła włosach. Oboje kiedy się uśmiechali, marszczyli lekko nos, a podenerwowani pocierali złączonymi palcami skroń.
Dziewczynka nie przyciągała ludzi do siebie, tak jak robił to bliźniak, ale też nie odczuwała bycia samej jako złego postępowania. Mogła się lepiej skupić, więcej uczyć, oraz unikać kłopotów, nawet jeśli tamte niekoniecznie unikały jej. Naturalnie zdarzały się nieprzyjemne zaczepki skierowane w stronę skośnych oczu, czy krótszego od innych nosa i głupie pytania o zawartość pakunków z jedzeniem wysyłanych przez Māma. Czy nie nauczyli jej jeść sztućcami, żeby musiała używać dwóch patyków? Nawet teraz na wspomnienie uszczypliwości, dłonie mocniej zaciskiwały się na trzymanej książce. Po niespodziewanym kichnięcium - ewidentnej oznace braku delikatności w swoich zamiarach, dalsze ukrywanie zupełnie straciło swój sens, zwłaszcza kiedy Vane zszedł ze swojego (jej) miejsca, wypowiadając radosne słowa powitania. - Hej… - Przywitała się znacznie mniej entuzjastycznie, kiwając lekko głową. Chłopiec wydawał się autentycznie zaniepokojony jej stanem zdrowia, co ponownie przywołało na myśl wspomnienie brata. Nie powinna tak się nim przejmować, skoro on nie przejmował się już nią. - Nic mi nie jest. To tylko jedno kichnięcie od kurzu, po prostu długo byłam na zewnątrz rano i… - Znów się zmieszała, łapiąc na niepotrzebnych tłumaczeniach. Dlaczego miała się usprawiedliwiać? - Nieważne, nic mi nie jest. - Wiedziała wprawdzie, że Jayden był lubiany przez profesorów i posiadał dużą wiedzę, ale cichy głos zazdrości budujący się z tyłu głowy nie dawał powodów do wylewnych pogadanek. Dziwnie się z tym czuła. Ronja nie nie lubiła ludzi, mając do większości innych dzieci stosunek ambiwalentny. Od zawsze patrzyła na innych “zbyt głęboko”, ale i na to Fancourt miała swoje wytłumaczenie. We wszystkim i wszystkich jest więcej, niż nam się wydaje. Może dlatego nie darzyła Vane’a przesadną sympatią? Wydawał się bardziej skomplikowany od innych rówieśników. A może ta prostota i szczerość dezorientowała dziewczynkę? Niewiele osób było bezinteresownych, co przy każdym obiedzie rodzinnym powtarzał ojciec.
- Jak to zrobiłeś tak szybko? - Spytała cicho, ściągając chustkę z ramienia. Była materiałowa i dość przyjemna w dotyku. Na wspomnienie ich wspólnego domu, cofnęła się asekuracyjnie o pół kroku, wyrównując granatowy krawat założony na szyję. Godne reprezentowanie Ravenclaw stanowiło jeden z największych celów Ronji. Dotąd nie zapomniała podekscytowania w liście od ojca, który odpowiadał na zawiadomienie o wyborze domu Roweny. Wielka odpowiedzialność szła z dużymi wymaganiami, których mała czarownica czuła, że nie spełnia wystarczająco dobrze. Nie potrafiła wyczarować wilka z chusteczki, a o transmutacji wiedziała mniej niż marna mysz polna, przebiegająca między jej nogami podczas porannych ćwiczeń. - Widzieliśmy się. - Poprawiła sformułowanie, staranny dobór słów potrafił wiele zmienić. - Ale nigdy nie rozmawialiśmy dłużej. Czy tyle wystarczy, by kogoś znać? - Pytanie wybrzmiało naturalnie, bez większego zastanowienia wplotło się w wypowiadane słowa, zanim Ronja zdążyła się ugryźć w język. Xiuying często karciła córkę za te dziwne wtrącenia, zupełnie niepowiązane z treścią konwersacji, albo daleko odbiegające od oryginalnej jej treści. Powoli stawała się lepsza w zachowywaniu dziwów tylko dla siebie, ale im bardziej ciekawość przebijała się przez falę kontroli i opanowania, tym łatwiej było zapomnieć o zasadach odpowiedniego zachowania w towarzystwie. - Ronja. Ronja Fancourt. - Na brzegu wielkiej księgi pod ramieniem chłopca pyszniła się znajoma obwoluta książki do transmutacji, na pewno bardziej zaawansowanej od tej, którą miała ona sama. Jeśli miała problem z prostszymi zagadnieniami już teraz, ile zajmie jej dojście do odpowiedniego poziomu za rok? A przecież musiała być równie dobra, albo lepsza od innych. Dla dumy swoich rodziców, dla wyróżnienia się czymś innym, niż pochodzeniem.
Dziewczynka nie przyciągała ludzi do siebie, tak jak robił to bliźniak, ale też nie odczuwała bycia samej jako złego postępowania. Mogła się lepiej skupić, więcej uczyć, oraz unikać kłopotów, nawet jeśli tamte niekoniecznie unikały jej. Naturalnie zdarzały się nieprzyjemne zaczepki skierowane w stronę skośnych oczu, czy krótszego od innych nosa i głupie pytania o zawartość pakunków z jedzeniem wysyłanych przez Māma. Czy nie nauczyli jej jeść sztućcami, żeby musiała używać dwóch patyków? Nawet teraz na wspomnienie uszczypliwości, dłonie mocniej zaciskiwały się na trzymanej książce. Po niespodziewanym kichnięcium - ewidentnej oznace braku delikatności w swoich zamiarach, dalsze ukrywanie zupełnie straciło swój sens, zwłaszcza kiedy Vane zszedł ze swojego (jej) miejsca, wypowiadając radosne słowa powitania. - Hej… - Przywitała się znacznie mniej entuzjastycznie, kiwając lekko głową. Chłopiec wydawał się autentycznie zaniepokojony jej stanem zdrowia, co ponownie przywołało na myśl wspomnienie brata. Nie powinna tak się nim przejmować, skoro on nie przejmował się już nią. - Nic mi nie jest. To tylko jedno kichnięcie od kurzu, po prostu długo byłam na zewnątrz rano i… - Znów się zmieszała, łapiąc na niepotrzebnych tłumaczeniach. Dlaczego miała się usprawiedliwiać? - Nieważne, nic mi nie jest. - Wiedziała wprawdzie, że Jayden był lubiany przez profesorów i posiadał dużą wiedzę, ale cichy głos zazdrości budujący się z tyłu głowy nie dawał powodów do wylewnych pogadanek. Dziwnie się z tym czuła. Ronja nie nie lubiła ludzi, mając do większości innych dzieci stosunek ambiwalentny. Od zawsze patrzyła na innych “zbyt głęboko”, ale i na to Fancourt miała swoje wytłumaczenie. We wszystkim i wszystkich jest więcej, niż nam się wydaje. Może dlatego nie darzyła Vane’a przesadną sympatią? Wydawał się bardziej skomplikowany od innych rówieśników. A może ta prostota i szczerość dezorientowała dziewczynkę? Niewiele osób było bezinteresownych, co przy każdym obiedzie rodzinnym powtarzał ojciec.
- Jak to zrobiłeś tak szybko? - Spytała cicho, ściągając chustkę z ramienia. Była materiałowa i dość przyjemna w dotyku. Na wspomnienie ich wspólnego domu, cofnęła się asekuracyjnie o pół kroku, wyrównując granatowy krawat założony na szyję. Godne reprezentowanie Ravenclaw stanowiło jeden z największych celów Ronji. Dotąd nie zapomniała podekscytowania w liście od ojca, który odpowiadał na zawiadomienie o wyborze domu Roweny. Wielka odpowiedzialność szła z dużymi wymaganiami, których mała czarownica czuła, że nie spełnia wystarczająco dobrze. Nie potrafiła wyczarować wilka z chusteczki, a o transmutacji wiedziała mniej niż marna mysz polna, przebiegająca między jej nogami podczas porannych ćwiczeń. - Widzieliśmy się. - Poprawiła sformułowanie, staranny dobór słów potrafił wiele zmienić. - Ale nigdy nie rozmawialiśmy dłużej. Czy tyle wystarczy, by kogoś znać? - Pytanie wybrzmiało naturalnie, bez większego zastanowienia wplotło się w wypowiadane słowa, zanim Ronja zdążyła się ugryźć w język. Xiuying często karciła córkę za te dziwne wtrącenia, zupełnie niepowiązane z treścią konwersacji, albo daleko odbiegające od oryginalnej jej treści. Powoli stawała się lepsza w zachowywaniu dziwów tylko dla siebie, ale im bardziej ciekawość przebijała się przez falę kontroli i opanowania, tym łatwiej było zapomnieć o zasadach odpowiedniego zachowania w towarzystwie. - Ronja. Ronja Fancourt. - Na brzegu wielkiej księgi pod ramieniem chłopca pyszniła się znajoma obwoluta książki do transmutacji, na pewno bardziej zaawansowanej od tej, którą miała ona sama. Jeśli miała problem z prostszymi zagadnieniami już teraz, ile zajmie jej dojście do odpowiedniego poziomu za rok? A przecież musiała być równie dobra, albo lepsza od innych. Dla dumy swoich rodziców, dla wyróżnienia się czymś innym, niż pochodzeniem.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jayden nigdy nie czuł się samotny. Jeśli akurat nie otaczali go ludzie, miał książki, wiedzę i ambicje. A jeśli nie miałby nawet i tego, nad jego głową bez przerwy czaił się kosmos. Sięgał ku niemu, otulał go ciemnym płaszczem obsypanym gwiazdami, planetami, mgławicami. Nieskończony w swoich tajemnicach, obietnicach i spełnieniu. A Vane po prostu wpatrywał się z ziemi, doszukując się odpowiedzi. Widział piękno, doświadczał niesamowitego przy każdym ruchu i bezruchu. I nie tylko jeśli chodziło o obserwację nieboskłonu - wszak młody Krukon cieszył się wszelkim istnieniem. Każda sekunda była dla niego niewielkim cudem samym w sobie. Można było natknąć się na kogoś pozornie bez znaczenia, kto mógł mieć wielki impakt na przyszłość. A może żadnego. Można było zdać sobie sprawę z własnego odkrycia niczym Newton siedzący pod drzewem. Można też było po prostu cieszyć się spokojem, zdrowiem rodziny, życiem bliskich. A gdy zwątpiło się we wszystko, można było zadrzeć głowę ku górze i odszukać spojrzeniem gwiazd - cicho jaśniejących w bezkresie mroków. Były one żywych dowodem nadziei i wytrwałości. Mimo że do Ziemi docierał jedynie blask przeszłości, nie miało to znaczenia. W końcu kosmos był bardziej ludzki, niż człowiek mógł sobie wyobrazić i Jayden od małego nauczył się z nim rozmawiać. Nie tylko poprzez astronomię, obliczenia oraz teleskop. Dlatego nie. Nie rozumiał tego, że ktoś mógł odczuwać samotność we Wszechświecie, w którym znajdowało się... Wszystko.
Być może nie miał z tej racji problemu z relacjami z osobami o różnych statusach krwi. Miał w końcu przyjaciela w Haroldzie Abbotcie, który przynależał do szlacheckiego grona. Miał też przyjaciółkę z całkowicie mugolskiego świata - Evey wciąż uczyła go wielu niesamowitych rzeczy i opowiadała niestworzone historie. Nie widział między nimi różnicy - wszyscy byli równi i traktował ich dokładnie w ten sam sposób. Nie dzielił. Łączył, a jego bezkrytyczna natura nie kolidowała z podobnymi zdarzeniami. Nie posiadał brata ani siostry jak Ronja, ale nie musiał, skoro mógł mieć ich bez końca wśród przyjaciół. I dziewczynka mogła być kimś takim. - Na historii profesor Binns mówił, że podczas dżumy ludzie umierali podczas kichania i dlatego zaczęto mówić na zdrowie. Ciekawe, co? - rzucił, uśmiechając się szeroko, po czym zaraz przytaknął. - Cieszę się. Ostatnie czego bym chciał to, żebyś była chora - przyznał bez ogródek i nie wstydząc się swoich słów. Być może jego rówieśnicy mieliby obiekcje, aby w tak dosłowny sposób komunikować się z dziewczyną, ale on się nie bał. Przebijała się przez niego bezinteresowna szczerość oraz troska, bo... Dlaczego miałby mieć jakiś cel w jej cierpieniu? Rodzice od zawsze uczyli go pomagać każdemu i nie zwracać uwagi na status krwi, gdyż był on wymysłem możnych tego świata. Nie poprzez urodzenie należało oceniać ludzi, lecz przez ich czyny. I tego właśnie starał się trzymać, mimo że nie wszystkie zagadnienia jeszcze do końca rozumiał.
Jak to zrobiłeś tak szybko?
- A, nie wiem. Jakoś tak - odparł, wzruszając lekko ramionami, chociaż nie mógł ukryć ekscytacji z tego niewielkiego zaklęcia. Nie musiało być wszak poważne, aby miał satysfakcję z formułowania magii w coś tak namacalnego i urokliwego. Niewinnego, a przy okazji pomocnego. Bo przecież mógł jej po prostu podać chusteczkę, ale zamiast tego chciał dodać to owego gestu pewnej delikatności. I ładnego. Nie zwrócił uwagi zbytnio na poprawienie definicji poznania, bo co innego później przykuło jego uwagę. - Fancourt? - powtórzył, zamyślając się na chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko po raz kolejny. - Nasze rodziny mają wiele wspólnego. Jestem Vane. Jayden Vane. Twoja ciocia odkryła lunaskop, prawda? - spytał, a na twarzy Krukona pojawiły się rumieńce podekscytowania. Wiedział o tym, że historia jego przodków łączyła się z przodkami Ronji, lecz nigdy nie spotkał żadnego krewnego Perpetuy Fancourt. Mimo że młodsza od niego dziewczynka na pewno wiedziała więc więcej o fazach księżyca, bo jakżeby nie? Tym bardziej ucieszył się, że ją spotkał. Nawet jeśli sięgała mu do łokcia. - Chcesz się razem pouczyć?
Być może nie miał z tej racji problemu z relacjami z osobami o różnych statusach krwi. Miał w końcu przyjaciela w Haroldzie Abbotcie, który przynależał do szlacheckiego grona. Miał też przyjaciółkę z całkowicie mugolskiego świata - Evey wciąż uczyła go wielu niesamowitych rzeczy i opowiadała niestworzone historie. Nie widział między nimi różnicy - wszyscy byli równi i traktował ich dokładnie w ten sam sposób. Nie dzielił. Łączył, a jego bezkrytyczna natura nie kolidowała z podobnymi zdarzeniami. Nie posiadał brata ani siostry jak Ronja, ale nie musiał, skoro mógł mieć ich bez końca wśród przyjaciół. I dziewczynka mogła być kimś takim. - Na historii profesor Binns mówił, że podczas dżumy ludzie umierali podczas kichania i dlatego zaczęto mówić na zdrowie. Ciekawe, co? - rzucił, uśmiechając się szeroko, po czym zaraz przytaknął. - Cieszę się. Ostatnie czego bym chciał to, żebyś była chora - przyznał bez ogródek i nie wstydząc się swoich słów. Być może jego rówieśnicy mieliby obiekcje, aby w tak dosłowny sposób komunikować się z dziewczyną, ale on się nie bał. Przebijała się przez niego bezinteresowna szczerość oraz troska, bo... Dlaczego miałby mieć jakiś cel w jej cierpieniu? Rodzice od zawsze uczyli go pomagać każdemu i nie zwracać uwagi na status krwi, gdyż był on wymysłem możnych tego świata. Nie poprzez urodzenie należało oceniać ludzi, lecz przez ich czyny. I tego właśnie starał się trzymać, mimo że nie wszystkie zagadnienia jeszcze do końca rozumiał.
Jak to zrobiłeś tak szybko?
- A, nie wiem. Jakoś tak - odparł, wzruszając lekko ramionami, chociaż nie mógł ukryć ekscytacji z tego niewielkiego zaklęcia. Nie musiało być wszak poważne, aby miał satysfakcję z formułowania magii w coś tak namacalnego i urokliwego. Niewinnego, a przy okazji pomocnego. Bo przecież mógł jej po prostu podać chusteczkę, ale zamiast tego chciał dodać to owego gestu pewnej delikatności. I ładnego. Nie zwrócił uwagi zbytnio na poprawienie definicji poznania, bo co innego później przykuło jego uwagę. - Fancourt? - powtórzył, zamyślając się na chwilę, po czym uśmiechnął się szeroko po raz kolejny. - Nasze rodziny mają wiele wspólnego. Jestem Vane. Jayden Vane. Twoja ciocia odkryła lunaskop, prawda? - spytał, a na twarzy Krukona pojawiły się rumieńce podekscytowania. Wiedział o tym, że historia jego przodków łączyła się z przodkami Ronji, lecz nigdy nie spotkał żadnego krewnego Perpetuy Fancourt. Mimo że młodsza od niego dziewczynka na pewno wiedziała więc więcej o fazach księżyca, bo jakżeby nie? Tym bardziej ucieszył się, że ją spotkał. Nawet jeśli sięgała mu do łokcia. - Chcesz się razem pouczyć?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzadko kiedy patrzyła w niebo. Jego obszerność i nieznane budziło niepewność, a tej w swoim życiu Ronja miała wystarczająco. Wiecznie czuwająca, cały czas pilna, zupełnie jakby z każdego zakrętu czaić się miało nowe wyzwanie, czy zagrożenie. Dla Fancourt gwiazdy nie były towarzyszami drogi, a osobnymi jednostkami, z których każda świeciła własnym blaskiem, posiadała indywiduum problemów, które nie składały się na całość. Mogli zatem być samotni wszyscy razem, nawet jeśli gdzieś w kosmosie istniała obietnica istnienia bytu przekraczającego możliwości ich wszystkich. Marzenia same w sobie nie były dobrą stroną Ronji. Myśląc zbyt intensywnie o danym temacie, zagłębiała się w wątki nietypowe, ba czasami niewytłumaczalne, z typową dla siebie skłonnością do szukania interpretacji tam, gdzie nie widać ich było ani na pierwszy, ani na drugi rzut oka.
Była młodym Krukiem, o bystrym spojrzeniu skoncentrowanym na dosięgnięciu upragnionej błyskotki w postaci pochwały profesora, czy satysfakcji z dobrze wykonanego zadania. Od dziecka abstrakcyjne formy były w jej wychowaniu niemile widziane przez twardo stąpająco po ziemii matkę. Myślami nie zagrasz na guqinie, powtarzała z silnym akcentem Xiuying. Myślami nie zdobędziesz wykształcenia, ani męża, tylko czyny mogą nas uratować. Jej ojciec nie zgadzał się z tym podejściem, gdyż jak przystało na Fancourta odrzucał pragmatyzm swojej żony. Vincent Fancourt urodził się w rodzinie marzyciel walczących o każdy promyk nadziei nowego pomysłu, nawet najbardziej niedorzecznego. Dotąd w pamięci Ronji pozostawało spotkanie z seniorką ich rodziny, wspaniałą Perpetuą Fancourt, która mimo swoich gigantycznych sukcesów na polu naukowych i imponującego dochodu żyła w warunkach zwyczajnych, a większość środków przeznaczała charytatywnie, na rozwój astronomii. Nie liczyły się dla nich pieniądze, nawet kiedy je mieli, ponad wszystko ceniąc ulotny moment “eureki” jaki zyskują w oparciu o pracę własnego intelektu.
- Wiedziałeś, że podczas wielkiej zarazy zmarł nawet co czwarty mieszkaniec Londynu? W ledwo rok. - Odwdzięczyła się własną ciekawostką, dużo mroczniejszą niż szeroki uśmiech na ustach chłopaka. Nikt z jej najbliższej rodziny nie parał się uzdrowicielstwem, ale nawet prosta wiedza medycyny wschodniej jej matki, a także zacięcie alchemiczne ojca wystarczyły by w młodej Ronji rozpalić nutę zaciekawienia. Perspektywa śmierci nie przerażała ją, głównie z powodu wciąż jeszcze ograniczonej, bo dziecięcej świadomości, do aspektu umierania podchodziła bowiem znacznie mniej konkretnie niż dorośli. Cały koncept choroby tak złej, że koniec końców miała ona prowadzić do śmierci wydawał się odległy i mistyczny. W końcu jej samej nic takiego nie groziło, ale zainteresowanie pozostało na końcu języka, by następnie szybko przekształcić się w zmianę tematu.
- Tak. Perpetua, mój największy wzór do naśladowania. - Odparła, z dumą wypinając okrytą mundurkiem klatkę piersiową. - Zaraz po matce i ojcu, oczywiście. - Poprawiła się błyskawicznie, nawet bez mrugnięcia okiem wliczając rodziców do własnych priorytetów. Rodzina była dla Ronji wszystkim i nawet jeśli jej własne cele nie pokrywały się w pełni z tymi należącymi do państwa Fancourt, wpojony od małego szacunku kazał twierdzić, że młoda czarownica zawdzięczała im wszystko, co dotychczas osiągnęła. - Lovella. Lovella Fancourt. - Dopowiedziała po chwili zastanowienia, wpatrując się w oblicze Jaydena. Miał ciepłą twarz. Przyjazną i dziwnie znajomą, mimo tego, że przecież nie łączyło ich tak wiele. Z taką twarzą mógł zajść daleko, jeśli tylko nie pozwoli tym iskrom w swoich oczach zgasnąć.
- Chyba wyszła za Vane’a. Siostra Perpetuy, może kojarzysz w swojej rodzinie kogoś takiego. - Ona z pewnością kojarzyła. Tak dobrze, jak znała imię, nazwisko i krótką anegdotę o większości pokoleń Fancourtów sięgających około sto lat wstecz. Być może niektórzy uznaliby to za typowo snobistyczne zachowanie czystokrwistych rodzin z kompleksem niższości, ale Ronja wyraźnie pamiętała zimowe wieczory spędzane z ojcem i rodzeństwem nad wielkim drzewem genealogicznym z dziesiątkami wyrysowanych główek. Ona również miała niegdyś zająć tam swoje miejsce, być częścią wielkiej całości, do której należała od samego początku. W rodzinie nie była samotna, trzymały ją w uścisku niezmienne więzy krwi.
- Rzadko kiedy uczę się z… Kimś. - Zawahała się odrobinę, w myślach oceniając potencjalny przebieg ich nauki. - Ale dobrze, możemy. Jesteś bardzo mądry, chociaż chyba trochę z głową w chmurach. Nie tylko przez wzrost. - Stwierdziła z dziecinną prostotą, ruszając przed siebie do miejsca siedzącego obok tego, które uprzednio zwolnił Jayden. Naukę Ronja traktowała śmiertelnie poważnie, a czas na zabawy minął już o poranku, podczas ćwiczeń wushu. Teraz pozostawało się tylko skupić.
Była młodym Krukiem, o bystrym spojrzeniu skoncentrowanym na dosięgnięciu upragnionej błyskotki w postaci pochwały profesora, czy satysfakcji z dobrze wykonanego zadania. Od dziecka abstrakcyjne formy były w jej wychowaniu niemile widziane przez twardo stąpająco po ziemii matkę. Myślami nie zagrasz na guqinie, powtarzała z silnym akcentem Xiuying. Myślami nie zdobędziesz wykształcenia, ani męża, tylko czyny mogą nas uratować. Jej ojciec nie zgadzał się z tym podejściem, gdyż jak przystało na Fancourta odrzucał pragmatyzm swojej żony. Vincent Fancourt urodził się w rodzinie marzyciel walczących o każdy promyk nadziei nowego pomysłu, nawet najbardziej niedorzecznego. Dotąd w pamięci Ronji pozostawało spotkanie z seniorką ich rodziny, wspaniałą Perpetuą Fancourt, która mimo swoich gigantycznych sukcesów na polu naukowych i imponującego dochodu żyła w warunkach zwyczajnych, a większość środków przeznaczała charytatywnie, na rozwój astronomii. Nie liczyły się dla nich pieniądze, nawet kiedy je mieli, ponad wszystko ceniąc ulotny moment “eureki” jaki zyskują w oparciu o pracę własnego intelektu.
- Wiedziałeś, że podczas wielkiej zarazy zmarł nawet co czwarty mieszkaniec Londynu? W ledwo rok. - Odwdzięczyła się własną ciekawostką, dużo mroczniejszą niż szeroki uśmiech na ustach chłopaka. Nikt z jej najbliższej rodziny nie parał się uzdrowicielstwem, ale nawet prosta wiedza medycyny wschodniej jej matki, a także zacięcie alchemiczne ojca wystarczyły by w młodej Ronji rozpalić nutę zaciekawienia. Perspektywa śmierci nie przerażała ją, głównie z powodu wciąż jeszcze ograniczonej, bo dziecięcej świadomości, do aspektu umierania podchodziła bowiem znacznie mniej konkretnie niż dorośli. Cały koncept choroby tak złej, że koniec końców miała ona prowadzić do śmierci wydawał się odległy i mistyczny. W końcu jej samej nic takiego nie groziło, ale zainteresowanie pozostało na końcu języka, by następnie szybko przekształcić się w zmianę tematu.
- Tak. Perpetua, mój największy wzór do naśladowania. - Odparła, z dumą wypinając okrytą mundurkiem klatkę piersiową. - Zaraz po matce i ojcu, oczywiście. - Poprawiła się błyskawicznie, nawet bez mrugnięcia okiem wliczając rodziców do własnych priorytetów. Rodzina była dla Ronji wszystkim i nawet jeśli jej własne cele nie pokrywały się w pełni z tymi należącymi do państwa Fancourt, wpojony od małego szacunku kazał twierdzić, że młoda czarownica zawdzięczała im wszystko, co dotychczas osiągnęła. - Lovella. Lovella Fancourt. - Dopowiedziała po chwili zastanowienia, wpatrując się w oblicze Jaydena. Miał ciepłą twarz. Przyjazną i dziwnie znajomą, mimo tego, że przecież nie łączyło ich tak wiele. Z taką twarzą mógł zajść daleko, jeśli tylko nie pozwoli tym iskrom w swoich oczach zgasnąć.
- Chyba wyszła za Vane’a. Siostra Perpetuy, może kojarzysz w swojej rodzinie kogoś takiego. - Ona z pewnością kojarzyła. Tak dobrze, jak znała imię, nazwisko i krótką anegdotę o większości pokoleń Fancourtów sięgających około sto lat wstecz. Być może niektórzy uznaliby to za typowo snobistyczne zachowanie czystokrwistych rodzin z kompleksem niższości, ale Ronja wyraźnie pamiętała zimowe wieczory spędzane z ojcem i rodzeństwem nad wielkim drzewem genealogicznym z dziesiątkami wyrysowanych główek. Ona również miała niegdyś zająć tam swoje miejsce, być częścią wielkiej całości, do której należała od samego początku. W rodzinie nie była samotna, trzymały ją w uścisku niezmienne więzy krwi.
- Rzadko kiedy uczę się z… Kimś. - Zawahała się odrobinę, w myślach oceniając potencjalny przebieg ich nauki. - Ale dobrze, możemy. Jesteś bardzo mądry, chociaż chyba trochę z głową w chmurach. Nie tylko przez wzrost. - Stwierdziła z dziecinną prostotą, ruszając przed siebie do miejsca siedzącego obok tego, które uprzednio zwolnił Jayden. Naukę Ronja traktowała śmiertelnie poważnie, a czas na zabawy minął już o poranku, podczas ćwiczeń wushu. Teraz pozostawało się tylko skupić.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Miał szczery uśmiech. Uśmiech dziecka, które nie wiedziało jeszcze nic o trudnościach i cierpieniach czyhających za zakrętem. Nie mógł wiedzieć, co wydarzy się za kilkanaście lat, gdy przerażenie i lęk zmienią uśmiech w posępną twarz pełną ostrych zakończeń i smutku. Gdy miękkie rysy staną się surowe, okryte kującym zarostem i ostrożne w stosunku do każdego nowego człowieka. Nieznanego mu, jak i znanego. Gdy oczy zmatowieją, przywdziewając smutną kotarę łaknącą utraconego piękna oraz szczęścia. Uśmiechnięty chłopiec miał stać się swoim przeciwieństwem broniącym ze wszystkich sił najmłodszego pokolenia. Tego, do którego niegdyś należał. Czy taka przyszłość mogła jawić się chociażby w prześwicie dziecięcej świadomości? Jego własnej, dorosłej twarzy o twardej i nieugiętej prezencji? Stojąc w tym momencie w zaciszu szkolnej biblioteki i patrząc na dziewczynę przed sobą, oczywiste było, że nic takiego nie niepokoiło chłopięcego serca. Czystego i łaknącego dobra. Nieskalanego przez żaden grzech. Czułego, spokojnego, bijącego z entuzjazmem na nawet najdrobniejszą z życiowych chwil. Być może przypominał pana Fancourta w tej naiwności i byciu marzycielem. Za wiele lat mieli się spotkać twarzą w twarz i chociaż w podobnych rolach, Vane miał zmienić się bardziej, niż można było przypuszczać. Przyszłość jawiła się tak jako pełna zagadek, a oni... Oni byli jedną z nich.
Wiedziałeś, że podczas wielkiej zarazy zmarł nawet co czwarty mieszkaniec Londynu?
Otworzył usta w wyraźnym zaskoczeniu, ale skinął powoli głową, patrząc z uznaniem na młodszą dziewczynkę. - Odkryto w tym samym roku gromadę Strzelca. A dwadzieścia lat później nastąpiło ogłoszenie teorii grawitacji Newtona. Cudowne, prawda? - Nie. Nie prześcigał się z nią na fakty. W końcu świecące się żywo iskierki w jego oczach mówiły wyraźnie, że fascynowały go wszystkie wiadomości. A te złe, ponure, przerażające nie miały nad nim władzy. A przynajmniej nie w tak ogromnym ujęciu, które kładło się cieniem na życiach innych uczniów. Zaraz uwaga Krukona została zwrócona na powinowactwo znajomej twarzy z nim samym oraz Ronją. Zaśmiał się cicho pod nosem, rozumiejąc swoje gapiostwo, bo oczywiście, że tak. - Masz całkowitą rację. To moja prababcia - przytaknął koleżance. - Nigdy jednak nie opowiada o swojej siostrze. Nie wiem czemu. - Umysł dziecka był wszak wyjątkowo delikatny. Nie rozumiejący jeszcze tak wielu procesów, które działy się w świecie dorosłych. Niewinny. Prostolinijny. Znający jedynie to, co było mu jak dotąd poznane. - Czyli jesteśmy spokrewnieni? - Rzadko kiedy uczę się z… Kimś, - Naprawdę? - Dało się słyszeć prawdziwe zaskoczenie wydobywające się z dziecięcego gardła. Szok był o tyle duży, że stał jeszcze przez chwilę w miejscu, chociaż jego mała koleżanka o egzotycznych rysach ruszyła już ku miejscu, gdzie do niedawna jeszcze siedział. Dopiero gdy tam dotarła, zrobił krok, następnie drugi, aby na nowo wdrapać się na stallę i usiąść obok Ronji. - Lubię uczyć się z innymi - odpowiedział, wzruszając lekko ramionami, lecz nie w geście niedbalstwa, a pewnego rodzaju błahostki. Oczywistości. - Zawsze można nauczyć się czegoś nowego. - Przez chwilę trwali w milczeniu, w którym co jakiś czas spojrzenie Jaydena uciekało w stronę dziewczynki, jakby kontrolował, czy wciąż tam była. Czy się uczyła i czy nie potrzebowała pomocy. Nie chciał być natrętny ani nic z tych rzeczy, ale prawie pięciu minutach trwania w bezruchu i ciszy, przerwał milczenie dość nieoczywistym, chociaż dla niego bardzo oczywistym pytaniem. - Znasz może Roselyn Wright? Jest w twoim wieku, ale w Gryffindorze.
Wiedziałeś, że podczas wielkiej zarazy zmarł nawet co czwarty mieszkaniec Londynu?
Otworzył usta w wyraźnym zaskoczeniu, ale skinął powoli głową, patrząc z uznaniem na młodszą dziewczynkę. - Odkryto w tym samym roku gromadę Strzelca. A dwadzieścia lat później nastąpiło ogłoszenie teorii grawitacji Newtona. Cudowne, prawda? - Nie. Nie prześcigał się z nią na fakty. W końcu świecące się żywo iskierki w jego oczach mówiły wyraźnie, że fascynowały go wszystkie wiadomości. A te złe, ponure, przerażające nie miały nad nim władzy. A przynajmniej nie w tak ogromnym ujęciu, które kładło się cieniem na życiach innych uczniów. Zaraz uwaga Krukona została zwrócona na powinowactwo znajomej twarzy z nim samym oraz Ronją. Zaśmiał się cicho pod nosem, rozumiejąc swoje gapiostwo, bo oczywiście, że tak. - Masz całkowitą rację. To moja prababcia - przytaknął koleżance. - Nigdy jednak nie opowiada o swojej siostrze. Nie wiem czemu. - Umysł dziecka był wszak wyjątkowo delikatny. Nie rozumiejący jeszcze tak wielu procesów, które działy się w świecie dorosłych. Niewinny. Prostolinijny. Znający jedynie to, co było mu jak dotąd poznane. - Czyli jesteśmy spokrewnieni? - Rzadko kiedy uczę się z… Kimś, - Naprawdę? - Dało się słyszeć prawdziwe zaskoczenie wydobywające się z dziecięcego gardła. Szok był o tyle duży, że stał jeszcze przez chwilę w miejscu, chociaż jego mała koleżanka o egzotycznych rysach ruszyła już ku miejscu, gdzie do niedawna jeszcze siedział. Dopiero gdy tam dotarła, zrobił krok, następnie drugi, aby na nowo wdrapać się na stallę i usiąść obok Ronji. - Lubię uczyć się z innymi - odpowiedział, wzruszając lekko ramionami, lecz nie w geście niedbalstwa, a pewnego rodzaju błahostki. Oczywistości. - Zawsze można nauczyć się czegoś nowego. - Przez chwilę trwali w milczeniu, w którym co jakiś czas spojrzenie Jaydena uciekało w stronę dziewczynki, jakby kontrolował, czy wciąż tam była. Czy się uczyła i czy nie potrzebowała pomocy. Nie chciał być natrętny ani nic z tych rzeczy, ale prawie pięciu minutach trwania w bezruchu i ciszy, przerwał milczenie dość nieoczywistym, chociaż dla niego bardzo oczywistym pytaniem. - Znasz może Roselyn Wright? Jest w twoim wieku, ale w Gryffindorze.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby żyli w jednej z powieści, które Ronja czytała po lekcjach, Jayden byłby godnym rywalem. Takim, który inspirowałby główną bohaterkę do stawania się nawet lepszą w osiąganych celach. Mierzyła przez chwilę wzrokiem chłopca, ale nie odwzajemniła szczerego uśmiechu, wciąż nie do końca pewna, z jakiego powodu została nim obdarzona. Zastanowiła się chwilę nad posłyszanymi faktami, najwyraźniej astronomicznymi, które jednak nie interesowały dziewczynkę, na tyle, bo poświęciła im więcej uwagi niż zrozumiałe kiwnięcie głową. Jak zwykle bywało w przypadku Ronji, zewnętrza rzeczywistość stawała się czymś odległym, podczas gdy umysł i wyobraźnia dokonywały dzikich rozważań w zaciszu swojej własnej prywatności. Był taki niewinny, miły do bólu, szczery w zachowaniu i tego Krukonka nie potrafiła zrozumieć. Jej życiem również kierowała prawda słów, ale ubrana w jakże prostolinijne zachowanie, któremu jednak często daleko było do stricte uprzejmego. Tego musiała uczyć się od matki, ugryzienia w język, jeśli skłaniały ku temu okoliczności. Ogłady i dystansu, chłodnego zachowania, które miało być cnotą w oczach innych. — Wiem. — Bo wiedziała, że akurat w tym przypadku rację miała, chociaż wciąż jeszcze tak niewielu rzeczy była pewna. Ten jeden fakt przynosił pewnego rodzaju ukojenie, rodzina dla Ronji była wszystkim. Zastanowiła się przez chwilę, ile o swojej rodzinie wiedział Jayden, czy zależało mu na ich respekcie równie mocno co samej dziewczynie. Fakt, iż w jakimś stopniu okazali się spokrewnieni, tylko upewniał ją, że istotnie więzy koneksji rodu sięgały nawet dalej, niż mogła sobie wyobrazić. — Pomyśleć, że jesteśmy jak jedno wielkie drzewo. I gdzieś tam daleko, łączą się korzenie, na których wyrastaliśmy wspólnie, nawet nieświadomie. — Dotąd nie przecięły się ich drogi, nie tak jak powinny, a raczej nie tak jak mogły. Dziecięcy umysł nie rozumiał jeszcze pojęcia przypadkowości losu, ale wrodzona spostrzegawczość z pewnego rodzaju wątpliwością przyglądała się Złotemu Chłopcu. Tak, na takiego wyglądał. Miły, uprzejmy i bez wad. — Czego nie lubisz? — Spytała znów po chwili milczenia, po raz kolejny wyrywając z kontekstu, przepełniając wesoły potok słów swoim stanowczym głosem. — Czegoś się boisz? — Powiodła zaraz kolejne pytanie, tym razem cichsze, miękkie i zawieszone na końcu języka. Nic nie wskazywało w wychowaniu i rodzinie Ronji by była dzieckiem o tak mrocznych i tajemniczych zagadkach, ale początki samodzielnego życia w zamku dla niewielu malowały się barwnie i radośnie. O swoje musiała walczyć, na sposób jej tylko znajomy, sprytniej niż inni. Mądrzej. — Nie bardzo. To twoja przyjaciółka? — Imię brzmiało znajomo, jednak nie wiązała z nim głębszych skojarzeń. Wyglądał na takiego, co ma dużo znajomych.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jayden żył w innej rzeczywistości od swoich rówieśników. Wolał cieszyć się każdym, nawet najmniejszym momentem dnia. Uchodził więc za ciekawy obrazek, szczególnie że należało do — schematycznie postrzeganej — twardszej i mniej dostępnej braci męskiej części społeczeństwa. Nie powinien był więc finalnie okazywać emocji. Nie powinien był się za dużo śmiać, nie powinien być zbytnio czuły i wylewny, a co najważniejsze nie powinien był przyjaźnić się i kręcić w towarzystwie dziewczynek. W końcu to nie było dobre towarzystwo, aby zbudować z niego właściwego mężczyznę. Ich tradycja oraz kultura kształtowała swój własny obraz męskości, odrzucając inne możliwe figury. Dlatego też nie chciano uczuciowości, delikatności i zrozumienia ze strony płci męskiej. Nie szukano tego, przypisując owe cechy kobietom. Nie brano pod uwagę możliwości istnienia takiego małego Jaydena, który nie postrzegał świata w ten sposób. W końcu jedyne czego chciał to poszerzać wiedzę naukową i cieszyć się otoczeniem oraz przebywaniem wśród ludzi. Czy było w tym coś złego? A jeśli tak — dlaczego?
Czego nie lubisz? Czego się boisz?
- Co przez to rozumiesz? - spytał, nie odrywając wzroku od książki i bawiąc się w palcach swoim idealnie wyprasowanym krawatem. Nieświadomy niczego nie przejmował się zbytnio większą filozofią pytań, które w końcu dla niego były dziwnie... Niecodzienne. Nie zastanawiał się przecież nigdy nad czymś takim, czerpiąc ze wszystkiego, ciesząc się ze wszystkiego. Nie poświęcał też zbyt wiele czasu na to, by przeanalizować pytania Ronji — wszak jego umysł nie był do tego przystosowany. Aby zbyt długo chwytać się jednej rzeczy. Pędził jak dziki, nie nadążając za przepływem emocji, myśli, potoku słów. Gdy więc wypłynął temat Roselyn, pochwycił go, uśmiechając się szeroko i wesoło. - Ano! - odpowiedział z entuzjazmem, potakując przy tym energicznie głową. - Jest bardzo miła. I dobrze się przy niej czuję - dodał, jeszcze zanim nagle wyprostował się, by zamknąć czytaną książkę i zeskoczyć ze stalli. - Zapomniałem, że umówiłem się z Cyrusem na sali eliksirów! Mam nadzieję, ze wciąż tam jest - mówił szybko jakby do siebie, pakując przy okazji przybory do torby i podbiegając kilka kroków w stronę, gdzie miało być wyjście z biblioteki. Coś zatrzymało go jednak tuż przed zniknięciem między regałami i Jay odwrócił się w stronę dziewczynki, poprawiając gęste włosy. - Do zobaczenia! - rzucił do niej, machając niego pokracznie, a następnie pędząc przed siebie. Miał nadzieję, że Cyrus miał mu wybaczyć. W końcu byli przyjaciółmi, prawda? Musiał mu wybaczyć!
|zt
Czego nie lubisz? Czego się boisz?
- Co przez to rozumiesz? - spytał, nie odrywając wzroku od książki i bawiąc się w palcach swoim idealnie wyprasowanym krawatem. Nieświadomy niczego nie przejmował się zbytnio większą filozofią pytań, które w końcu dla niego były dziwnie... Niecodzienne. Nie zastanawiał się przecież nigdy nad czymś takim, czerpiąc ze wszystkiego, ciesząc się ze wszystkiego. Nie poświęcał też zbyt wiele czasu na to, by przeanalizować pytania Ronji — wszak jego umysł nie był do tego przystosowany. Aby zbyt długo chwytać się jednej rzeczy. Pędził jak dziki, nie nadążając za przepływem emocji, myśli, potoku słów. Gdy więc wypłynął temat Roselyn, pochwycił go, uśmiechając się szeroko i wesoło. - Ano! - odpowiedział z entuzjazmem, potakując przy tym energicznie głową. - Jest bardzo miła. I dobrze się przy niej czuję - dodał, jeszcze zanim nagle wyprostował się, by zamknąć czytaną książkę i zeskoczyć ze stalli. - Zapomniałem, że umówiłem się z Cyrusem na sali eliksirów! Mam nadzieję, ze wciąż tam jest - mówił szybko jakby do siebie, pakując przy okazji przybory do torby i podbiegając kilka kroków w stronę, gdzie miało być wyjście z biblioteki. Coś zatrzymało go jednak tuż przed zniknięciem między regałami i Jay odwrócił się w stronę dziewczynki, poprawiając gęste włosy. - Do zobaczenia! - rzucił do niej, machając niego pokracznie, a następnie pędząc przed siebie. Miał nadzieję, że Cyrus miał mu wybaczyć. W końcu byli przyjaciółmi, prawda? Musiał mu wybaczyć!
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ojciec kiedyś powiedział żartobliwie, że gdyby z wyglądu ludzie mieli problem przed przyznaniem Ronji miana Fancourta, to już z pewnością proza jej słów wyprowadziłaby ich z niepewności. Zadawała pytania dziwne i pokręcone niczym supeł wypolerowanych lakierków, które ubierała do galowego stroju szkolnego. Tak jak w zwyczaju nie miała też wyrażać przesadnych emocji w stosunku do bliskich, czy dalszych osób, tak obecność młodego chłopca budziła w niej dziwną mieszankę niepewności i ambicji. Zastanawiała się, czy wiedział, jak dobre predyspozycje do nauki miał i świadomie decydował grać niewinnego, a może faktycznie jego charakter wydawał się równie uprzejmy w rzeczywistości.
Nie znała odpowiedzi na to pytanie, ani najwyraźniej żadne inne, które mu zadała, bowiem dość szybko dostrzegła, iż nie otrzyma tutaj ciekawych reakcji na to co dziwne i nietypowe. Ona sama nawet, tak dobrze obyta z tymi przymiotnikami, nie bez powodu wybierała częściej samotność lub otoczenie woluminów, niż faktyczne relacje z pozostałymi uczniami.
— Coś na pewno przez to rozumiem. — Wzruszyła ramionami, ucinając temat i tak jak w tym momencie zamilkła, nie odezwała się słowem później, gdy młody Krukon w beztroskiej gadaninie żegnał się z nią tak, jakby byli starymi znajomymi, a nie jedynie ledwo znającymi się uczniami jednej klasy. Uśmiechał się za szeroko na wspomnienie tej Roselyn i chociaż sama Ronja nie miała takich atrkacji w głowie, rozsądek sugerował, że łączyło chłopaka z nią więcej, niż zwykła przyjaźń skoro tak miło mu było o niej myśleć.
Samej Fancourt nie mieściły się w głowie te dziwne obcesy trzymania się za ręce z kimś, kto nie był twoją siostrą, albo mamą. Dobrze się przy niej czuł. Cóż, ona dobrze czuła się w swoim własnym towarzystwie i nic nie mogło tej świadomości odebrać czarnowłosej dziewczynce. Nawet fakt, iż gdzieś w pokoju wspólnym Ślizgonów na głos śmiał się jej drogi brat, niegdyś równie wolny i wesoły co ona sama. Powiedział do zobaczenia, ale w odpowiedzi otrzymał jedynie milczące spojrzenie bursztynowych oczu. Spojrzała na trzymaną w dłoniach chustkę, której nie zdążył od niej odebrać. Młody wilk z delikatnego materiału. Zastanawiała się, czy przetrwa próbę czasu.
| zt.
Nie znała odpowiedzi na to pytanie, ani najwyraźniej żadne inne, które mu zadała, bowiem dość szybko dostrzegła, iż nie otrzyma tutaj ciekawych reakcji na to co dziwne i nietypowe. Ona sama nawet, tak dobrze obyta z tymi przymiotnikami, nie bez powodu wybierała częściej samotność lub otoczenie woluminów, niż faktyczne relacje z pozostałymi uczniami.
— Coś na pewno przez to rozumiem. — Wzruszyła ramionami, ucinając temat i tak jak w tym momencie zamilkła, nie odezwała się słowem później, gdy młody Krukon w beztroskiej gadaninie żegnał się z nią tak, jakby byli starymi znajomymi, a nie jedynie ledwo znającymi się uczniami jednej klasy. Uśmiechał się za szeroko na wspomnienie tej Roselyn i chociaż sama Ronja nie miała takich atrkacji w głowie, rozsądek sugerował, że łączyło chłopaka z nią więcej, niż zwykła przyjaźń skoro tak miło mu było o niej myśleć.
Samej Fancourt nie mieściły się w głowie te dziwne obcesy trzymania się za ręce z kimś, kto nie był twoją siostrą, albo mamą. Dobrze się przy niej czuł. Cóż, ona dobrze czuła się w swoim własnym towarzystwie i nic nie mogło tej świadomości odebrać czarnowłosej dziewczynce. Nawet fakt, iż gdzieś w pokoju wspólnym Ślizgonów na głos śmiał się jej drogi brat, niegdyś równie wolny i wesoły co ona sama. Powiedział do zobaczenia, ale w odpowiedzi otrzymał jedynie milczące spojrzenie bursztynowych oczu. Spojrzała na trzymaną w dłoniach chustkę, której nie zdążył od niej odebrać. Młody wilk z delikatnego materiału. Zastanawiała się, czy przetrwa próbę czasu.
| zt.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czwarta ławka po lewej pod ścianą, 38'
Szybka odpowiedź