Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"
Przy barze
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Przy barze
Ta lada wykonana z ciemnego drewna gościła przy swojej powierzchni znamienitą większość mieszkańców Doliny. Króluje tu zapach wszelkiego rodzaju napojów - od ziołowych herbat i cięższych aromatów parzonych kaw, do wysokoprocentowych trunków, choć nie brakuje też woni dobiegających z kuchni, gdzie przysadzista żona właściciela, Brea, własnoręcznie przygotowuje przeróżne przekąski, jakie można zamówić do napoju. Niechętni do zajmowania miejsc przy stołach mogą przysiąść przy kontuarze i porozmawiać z dobrodusznym barmanem. Ansley Doge nie jest jednak człowiekiem bez wyczucia, jeśli dostrzega na twarzach klientów oznaki pragnienia bycia pozostawionymi samym sobie, bez urazy powraca wtedy do wycierania kufli czy obsługi innych gości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:42, w całości zmieniany 1 raz
[14 stycznia 1958, godzina 20.13]
Trzynasty, nieświadomie nieco głupkowaty, uśmiech posłany w stronę kręcącej się nieopodal starej dobrej Lolly, charłaczki pracującej w pubie w roli kelnerki, może powinien wydać się Henriettcie poniekąd alarmujący. Czuła się podejrzanie rozluźniona, a świat i życie samo w sobie wydawały jej się w tym momencie dziwnie bardziej beztroskie niż zwykle. Było to dosyć zaskakujące zważywszy nie tylko na wojenne okoliczności, ale także i na fakt, że przekraczając próg pubu wcale nie towarzyszyły jej tak pozytywne myśli. Wręcz przeciwnie, dobrze znany ciężar ciążył jej na ramionach, była niewątpliwie przygaszona, a na jej twarzy gościł ponury cień. Trzynasty stycznia był dniem urodzin jej starszego brata, którego nie widziała już od dobrych dziewięciu lat, a pub "Porter Starego Sue" był tradycyjnym miejscem świętowania, do którego wybierali się co roku, odkąd tylko zamieszkała z nim wspólnie na południu kraju.
Chociaż dawna tradycja siłą rzeczy umarła, pojawiała się tutaj zawsze trzynastego stycznia, zawsze o tej samej porze, ucinając sobie krótką pogawędkę najpierw z Lolly, a potem usadawiając się wygodnie przy barze, prowadząc niezobowiązująca konwersację z Ansleym Dogem, regularnie zerkając w stronę wejścia do pubu, jakby liczyła na to, że jakimś cudem w zarysie drzwi wyrośnie nagle sylwetka jej ukochanego brata.
Uśmiech ten był wprawdzie szczery, jednak sama Henrietta miała wrażenie, że to jakaś dziwna, odurzająca siła każe jej wznieść do góry kąciki ust, a uczucie rozluźnienia zdradliwie rozpływa się po całym ciele, sprawiając, że zaczynała tracić kontakt z rzeczywistością. Świat nieco wirował jej przed oczami, a gdy na chwilę przymknęła oczy, nie pojawiła się przed nią naturalna w takim momencie ciemność, ale dziwnie wibrujące, nakładające się na siebie kolorowe kręgi.
- Przyznaj się, Doge. Co potajemnie dodałeś mi do drinka? - rzuciła żartobliwie w stronę stojącego za barem mężczyzny, tak naprawdę nie wierząc w zawartą w swojej wypowiedzi sugestię. Chociaż z drugiej strony może Ansley, znając jej coroczny, nieco ponury nastrój towarzyszący jej w dniu urodzin brata, naprawdę pragnął w nawet tak durny sposób trochę poprawić jej humor. Nieco zniecierpliwiona faktem, że nie doczekała się żadnej odpowiedzi, bo barman skupiony był na obsługiwaniu innego klienta znajdującego się na drugim końcu lady, Etta zsunęła się nieco niezgrabnie z barowego krzesła, rozglądnęła się wokół, stanęła na środku drewnianej podłogi, nagle przekonana, że oto znajduje się w samym centrum swojego wielkiego królestwa, a wokół niej zgromadzili się jej najbardziej oddani poddani. Roześmiała się perliście, sama nie wiedząc dlaczego. Nieco chwiejnym krokiem pokonała parę kroków dzielących ją od postaci siedzącej na kolejnym z kolei barowym krześle. Wysokiego, postawnego mężczyzny z lekkim zarostem, który zapewne nic sobie nie robił z jej obecności, dopóki teatralnie nie oparła lewego łokcia na ladzie tuż obok, na dłoni zaś zaróżowiony od alkoholu policzek.
- Księżniczka Henrietta - wypaliła, wystrzeliwując przed siebie prawą dłoń, najwyraźniej czekając, aż mężczyzna zaraz ją uściśnie. Nie dała mu jednak czasu na jakąkolwiek reakcję, bo w ostatnim momencie zmieniła zdanie i wyprostowała się gwałtownie. - Ach, przepraszam, nie tak… Jako księżniczka powinnam się ukłonić. - W palce ujęła wyimaginowane skrawki sukni i skłoniła się dostojnie, nie spuszczając z oczu twarzy nieznajomego. - Mój najdzielniejszy rycerzu, czy gotów jesteś spełnić życzenie swojej damy serca? - Brzmiała bardzo poważnie, wydawała się naprawdę święcie przekonana, że rzeczywiście przysługiwał jej tytułu księżniczki, pragnęła nawet przyjąć adekwatną do tego pozę, zupełnie dziewczęcą, godną swego stanowiska, jednak lekkie oszołomienie i fakt, że znowu nieco zawirowało jej w głowie sprawił, że jej łokieć ponownie spoczął na barowym blacie, twarz na lewej dłoni, a ona sama spoglądała w oczy nieznajomego zalotnie mrugając powiekami. Co zupełnie nie leżało w jej zwyczaju.[bylobrzydkobedzieladnie]
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Ostatnio zmieniony przez Henrietta Bartius dnia 15.11.21 11:26, w całości zmieniany 1 raz
Niewiele miał przyjemności w życiu – nie narzekał, bo miał przy sobie ludzi, którzy jakoś dawali radę nie tylko ze swoimi zadaniami, ale jednocześnie potrafili zadbać o niego. To było całkiem wymagające, aby uspokajać ich i podpowiadać, że wszystko w porządku, ale jednocześnie czasem poprosić ich o pomoc kiedy potrzebował. No i te niektóre koszmary i ataki które przeżywał…to było takie problematyczne, że momentami było to o wiele bardziej bolesne, by ukrywać to, co się myślało i przeszkadzało to w normalnym funkcjonowaniu. Na szczęście miał Precla – jednego z tych psów obdarzonych tym cudownym instynktem, który pozwalał mu przeczuwać, kiedy mężczyzna zaraz będzie złapany w koszmarze paniki nad własną osobą, próbując pocieszyć go i przytulić się do niego, trzymając się blisko „swojego człowieka”.
Teraz jednak pozwolił sobie na oddzielne wyjście, tak by chwilę spędzić w barze. Nie był nikim wyjątkowym – nawet wbrew całemu wychowaniu ojca zdawało się, że był przeciętnym człowiekiem swojej klasy. Były żołnierz, budowlaniec, obecnie bywalec pubu, który chciał spędzić jedno popołudnie (czy w sumie która to godzina teraz była? Zgubił się gdzieś w czasoprzestrzeni kiedy poświęcał się lekturze książki wyciągniętej z książkowego zakątku) nad ciemnym piwem, którego gorzki smak rozpływał się nieco nieprzyjemnie na języku, ale towarzyszące temu ciepło wydawało się nadrabiać za wszystko.
Teraz zaś siedział gdzieś na uboczu, wiedząc, że dopóki on nikomu nie przeszkadzał, nikt nie będzie zaczepiał jego. Przywitał się z paroma stałymi bywalcami, wymieniając z nimi parę informacji na temat najnowszych wydarzeń, o których mógł nieco wiedzieć, teraz zaś sącząc swoje piwo i pochłaniając się w opowieściach o których dawno nie słyszał. Czuł się prawie jak na kazaniach ojca – niezależenie od tego, co sądził o wierzeniach, musiał przyznać, że Jonathan potrafił swoją charyzmą porywać tłumy. Sam tego nie potrafił, ale nie przejmował się tym aż tak.
Nie spodziewał się jednak, że w tym momencie będzie przez kogoś zaczepiony, spodziewając się raczej, że szybko zostanie zostawiony w spokoju. A w tym momencie kiedy spojrzeniem uciekł w stronę ciemnowłosej kobiety, nie do końca wiedział, co miał odpowiedzieć. Była w końcu kobietą, a przecież miał dość standardowe podejście do nich, nie odmawiając im odwagi ale czując, że powinien być jakoś za nie odpowiedzialny – a ta tutaj wydawała się zdecydowanie odpływać, prawdopodobnie pod wpływem alkoholu. Jeżeli trafiłaby na jakiegoś łajdaka, ten mógłby ją wykorzystać…
W tym momencie poczuł lekkie przerażenie, od razu zamykając książkę i pozwalając jej usiąść obok, cały czas pilnując, czy czasem się nie przewraca.
- Cóż potrzeba księżniczce? – postanowił na ten moment zagrać w jej „grę”, tak aby dowiedzieć się może czegoś więcej o niej i nie przestraszyć jej zbytnio. Rozejrzał się po okolicy, zastanawiając się, czy nie przyszła może sama i tylko na chwilę się odłączyła, ale nie wydawało się, że w tym momencie ktoś jeszcze miał się nią opiekować.
Teraz jednak pozwolił sobie na oddzielne wyjście, tak by chwilę spędzić w barze. Nie był nikim wyjątkowym – nawet wbrew całemu wychowaniu ojca zdawało się, że był przeciętnym człowiekiem swojej klasy. Były żołnierz, budowlaniec, obecnie bywalec pubu, który chciał spędzić jedno popołudnie (czy w sumie która to godzina teraz była? Zgubił się gdzieś w czasoprzestrzeni kiedy poświęcał się lekturze książki wyciągniętej z książkowego zakątku) nad ciemnym piwem, którego gorzki smak rozpływał się nieco nieprzyjemnie na języku, ale towarzyszące temu ciepło wydawało się nadrabiać za wszystko.
Teraz zaś siedział gdzieś na uboczu, wiedząc, że dopóki on nikomu nie przeszkadzał, nikt nie będzie zaczepiał jego. Przywitał się z paroma stałymi bywalcami, wymieniając z nimi parę informacji na temat najnowszych wydarzeń, o których mógł nieco wiedzieć, teraz zaś sącząc swoje piwo i pochłaniając się w opowieściach o których dawno nie słyszał. Czuł się prawie jak na kazaniach ojca – niezależenie od tego, co sądził o wierzeniach, musiał przyznać, że Jonathan potrafił swoją charyzmą porywać tłumy. Sam tego nie potrafił, ale nie przejmował się tym aż tak.
Nie spodziewał się jednak, że w tym momencie będzie przez kogoś zaczepiony, spodziewając się raczej, że szybko zostanie zostawiony w spokoju. A w tym momencie kiedy spojrzeniem uciekł w stronę ciemnowłosej kobiety, nie do końca wiedział, co miał odpowiedzieć. Była w końcu kobietą, a przecież miał dość standardowe podejście do nich, nie odmawiając im odwagi ale czując, że powinien być jakoś za nie odpowiedzialny – a ta tutaj wydawała się zdecydowanie odpływać, prawdopodobnie pod wpływem alkoholu. Jeżeli trafiłaby na jakiegoś łajdaka, ten mógłby ją wykorzystać…
W tym momencie poczuł lekkie przerażenie, od razu zamykając książkę i pozwalając jej usiąść obok, cały czas pilnując, czy czasem się nie przewraca.
- Cóż potrzeba księżniczce? – postanowił na ten moment zagrać w jej „grę”, tak aby dowiedzieć się może czegoś więcej o niej i nie przestraszyć jej zbytnio. Rozejrzał się po okolicy, zastanawiając się, czy nie przyszła może sama i tylko na chwilę się odłączyła, ale nie wydawało się, że w tym momencie ktoś jeszcze miał się nią opiekować.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Siła wyższa sprawiła, że Etta była zmuszona przez lata nauczyć się samodzielności i, co za tym idzie, samowystarczalności. Nawet w okresie, w którym jeszcze utrzymywała kontakty ze swoim sporo starszym bratem, to raczej ona roztaczała nad nim ochronne skrzydła dbając o jego dobre samopoczucie, z rzadka bywało odwrotnie. Wciąż tak naprawdę nie przyzwyczaiła się do ciepła na jakie mogła liczyć w zajeździe, chociaż ramiona ciotki Cynthii, którą w jakiś sposób z łatwością przyszło jej tak nazywać, miały w sobie tyle dobrotliwego bezpieczeństwa, że z tyłu głowy pojawiała się myśl, że trudno byłoby się już jej dzisiaj bez nich obejść. Nie zapomniała jednak trudu lat nastoletnich, po których nastał londyński, wcale nie łatwiejszy, okres, gdy nie bardzo miała na kogo liczyć, pielęgnując w sobie raczej nieufność wobec otaczającego ją świata, który w tamtym okresie nie bardzo zasługiwał dla niej na kredyt zaufania. Może właśnie dlatego nie przyszło jej nawet na myśl, aby poprosić którąś z obecnie najbliższych sobie osób, o to, aby wybrała się tego wieczoru do pubu razem z nią. Może nadmiernie celebrowała ten coroczny rytuał, zastanawiając się, co pomyślałby Bobby, gdyby zobaczył ją w zupełnie obcym sobie towarzystwie, wybuchającą zapewne niewymuszonym śmiechem. W końcu ten konkretny dzień w roku miał należeć jedynie do nich.
Teraz jednak zdawała się w ogóle o tym nie myśleć, tęsknota za bratem i towarzyszące jej od lat wyrzuty sumienia ulotniły się niczym kamfora, ustępując miejsca niezaprzeczalnemu odurzeniu. Odurzeniu, które zamiast niknąć, stawało się coraz bardziej uciążliwe, wprowadzając zupełnie nowy porządek w jej zmysły. Kręciło jej się lekko w głowie, dźwięki docierały do uszu z nadmierną częstotliwością, a niezdolność zachowania równowagi sprawiała, że chwiała się niebezpiecznie, choć jeszcze udawało jej się jako tako utrzymać na nogach. Może właśnie dlatego, że blat stolika służył jej za całkiem dobre podparcie. Szybko jednak zajęła wolne miejsce obok mężczyzny, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że jej wybawicielem, rycerzem na białym rumaku, któremu zapewne w innych okolicznościach spuszczałaby z wieży swój długi warkocz, był nie kto inny, a Richard Moore, którego kojarzyła przecież z zajazdu. Bywał już u nich niejednokrotnie wspomagając Cynthię w drobnych naprawach, odkąd Henrietta zajęła jedną ze skromnych sypialni na poddaszu. Nawet nie podejrzewała, że za parę godzin zaleje się wstydem na samo wspomnienie tej nieco żenującej sytuacji. Teraz jednak trwała w błogiej nieświadomości, biorąc jego odpowiedź za szalenie dobrą kartę.
- Jednorożca! - wypaliła z entuzjazmem, wpatrując się z wyczekiwaniem w swojego rozmówcę szeroko otwartymi oczami. Szybko jednak coś innego przyciągnęło jej uwagę, sprawiając, że na krótki moment straciła zainteresowanie. Wyciągnęła rękę w stronę przechodzącej nieopodal młodej kobiety i delikatnie acz stanowczo chwyciła ją za ramię. - Czy to ty jesteś odpowiedzialna za sypanie na mnie Fae Feli? - zapytała bardzo poważnie. Dziewczyna spojrzała na nią lekko unosząc brwi, wyswobadzając się z uścisku i kierując swoje kroki w stronę baru. Etta wzruszyła ramionami, dochodząc do wniosku, że jeszcze przyjdzie pora na rozkazanie swoim poddanym, aby posypali ją błyszczącym pyłem. Wróciła więc swoim spojrzeniem w stronę Richarda, spoglądając uparcie w jego niebieskie oczy. - To co z tym jednorożcem?
Teraz jednak zdawała się w ogóle o tym nie myśleć, tęsknota za bratem i towarzyszące jej od lat wyrzuty sumienia ulotniły się niczym kamfora, ustępując miejsca niezaprzeczalnemu odurzeniu. Odurzeniu, które zamiast niknąć, stawało się coraz bardziej uciążliwe, wprowadzając zupełnie nowy porządek w jej zmysły. Kręciło jej się lekko w głowie, dźwięki docierały do uszu z nadmierną częstotliwością, a niezdolność zachowania równowagi sprawiała, że chwiała się niebezpiecznie, choć jeszcze udawało jej się jako tako utrzymać na nogach. Może właśnie dlatego, że blat stolika służył jej za całkiem dobre podparcie. Szybko jednak zajęła wolne miejsce obok mężczyzny, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że jej wybawicielem, rycerzem na białym rumaku, któremu zapewne w innych okolicznościach spuszczałaby z wieży swój długi warkocz, był nie kto inny, a Richard Moore, którego kojarzyła przecież z zajazdu. Bywał już u nich niejednokrotnie wspomagając Cynthię w drobnych naprawach, odkąd Henrietta zajęła jedną ze skromnych sypialni na poddaszu. Nawet nie podejrzewała, że za parę godzin zaleje się wstydem na samo wspomnienie tej nieco żenującej sytuacji. Teraz jednak trwała w błogiej nieświadomości, biorąc jego odpowiedź za szalenie dobrą kartę.
- Jednorożca! - wypaliła z entuzjazmem, wpatrując się z wyczekiwaniem w swojego rozmówcę szeroko otwartymi oczami. Szybko jednak coś innego przyciągnęło jej uwagę, sprawiając, że na krótki moment straciła zainteresowanie. Wyciągnęła rękę w stronę przechodzącej nieopodal młodej kobiety i delikatnie acz stanowczo chwyciła ją za ramię. - Czy to ty jesteś odpowiedzialna za sypanie na mnie Fae Feli? - zapytała bardzo poważnie. Dziewczyna spojrzała na nią lekko unosząc brwi, wyswobadzając się z uścisku i kierując swoje kroki w stronę baru. Etta wzruszyła ramionami, dochodząc do wniosku, że jeszcze przyjdzie pora na rozkazanie swoim poddanym, aby posypali ją błyszczącym pyłem. Wróciła więc swoim spojrzeniem w stronę Richarda, spoglądając uparcie w jego niebieskie oczy. - To co z tym jednorożcem?
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Życie w społeczność magicznej nie było łatwe, jeżeli samemu nie umiało się czarować – nie miał bladego pojęcia, jak magia działała, pozostawiając go samego. Obserwował braci i siostry wybywających do Hogwartu, jego samego pozostając w szkole bez większego rozważania, czy tęsknił, czy chciał też tam pójść, czy też może w tym momencie nie umiał poradzić sobie ze swoimi uczuciami. Był tylko dzieckiem i to takim, na którego nie spływało zrozumienie. Matka skupiła się na pomaganiu magicznemu rodzeństwu, ojciec, chociaż w podobnej sytuacji co Richard, zasłaniał się wciąż swoją wiarą co do której młody Moore nie był przekonany. Pozostał więc sam ze sobą – więc może dlatego tak szybko zdecydował się na wybycie na wojnę.
Teraz jednak wrócił, nie tylko dla siebie ale też dla dalszej rodziny. Miał swoje zajęcie, wszystko miało iść ku lepszemu….drugiej wojny w swoim życiu się nie spodziewał. Na szczęście nie w trzeciej, bo wtedy już chyba zaszyłby się gdzieś na drugim końcu świata. Budowlańców chyba potrzebowali nie tylko w Anglii, a tam przynajmniej nikt nie chciał go zabić za to, kim w ogóle miał być. Mimo to, cieszył się, że ludzie przyjmowali go do pracy i pozwalali mu jakoś ratować siebie. Tak jak Cynthia Skamander, ze swoim pięknym zajazdem. I młoda Henrietta.
Czuł się niepewnie, widząc, jak Etta wydawała się niemal lecieć na siedząco. Nie miał zamiaru komentować, ile wypiła, bo nie był jej rodzicem i nie miał zamiaru nauczać jej, jak powinna żyć. Ale martwił się, bo była w tym momencie samotną kobietą, która pod wpływem substancji mogłaby natrafić na niewłaściwą osobę, chętną do wykorzystania jej osoby, zwłaszcza w ten najgorszy możliwy sposób. Była to Dolina Godryka co prawda, ale wciąż było takie niebezpieczeństwo.
- Etto…księżniczko Etto…myślę, że w tym momencie jedynym jednorożcem w okolicy może być Precel. Ale Precel teraz siedzi w domu i odpoczywa, ostatnio śpi nieco więcej przez hałasy po nocach. Jeżeli taki jednorożec panny nie zadowala…to będziemy musieli iść poszukać innego. – Wolałby albo żeby mogła pójść spać w pokoju gościnnym (Precel na pewno nie miałby nic przeciwko dodatkowemu tulaniu i głaskaniu, bo zawsze chętnie przychodził do każdego człowieka), albo chociaż przeszła się po świeżym powietrzu. Potem mógł zapytać, czego dokładnie się napiła albo co zjadła.
- Jesteś tu sama…księżniczko? – Tak dziwnie czuł się nazywając ją w ten sposób, ale starał się cokolwiek zrobić, aby tylko móc jej pomóc.
Teraz jednak wrócił, nie tylko dla siebie ale też dla dalszej rodziny. Miał swoje zajęcie, wszystko miało iść ku lepszemu….drugiej wojny w swoim życiu się nie spodziewał. Na szczęście nie w trzeciej, bo wtedy już chyba zaszyłby się gdzieś na drugim końcu świata. Budowlańców chyba potrzebowali nie tylko w Anglii, a tam przynajmniej nikt nie chciał go zabić za to, kim w ogóle miał być. Mimo to, cieszył się, że ludzie przyjmowali go do pracy i pozwalali mu jakoś ratować siebie. Tak jak Cynthia Skamander, ze swoim pięknym zajazdem. I młoda Henrietta.
Czuł się niepewnie, widząc, jak Etta wydawała się niemal lecieć na siedząco. Nie miał zamiaru komentować, ile wypiła, bo nie był jej rodzicem i nie miał zamiaru nauczać jej, jak powinna żyć. Ale martwił się, bo była w tym momencie samotną kobietą, która pod wpływem substancji mogłaby natrafić na niewłaściwą osobę, chętną do wykorzystania jej osoby, zwłaszcza w ten najgorszy możliwy sposób. Była to Dolina Godryka co prawda, ale wciąż było takie niebezpieczeństwo.
- Etto…księżniczko Etto…myślę, że w tym momencie jedynym jednorożcem w okolicy może być Precel. Ale Precel teraz siedzi w domu i odpoczywa, ostatnio śpi nieco więcej przez hałasy po nocach. Jeżeli taki jednorożec panny nie zadowala…to będziemy musieli iść poszukać innego. – Wolałby albo żeby mogła pójść spać w pokoju gościnnym (Precel na pewno nie miałby nic przeciwko dodatkowemu tulaniu i głaskaniu, bo zawsze chętnie przychodził do każdego człowieka), albo chociaż przeszła się po świeżym powietrzu. Potem mógł zapytać, czego dokładnie się napiła albo co zjadła.
- Jesteś tu sama…księżniczko? – Tak dziwnie czuł się nazywając ją w ten sposób, ale starał się cokolwiek zrobić, aby tylko móc jej pomóc.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Dzisiaj nie byłaby już w stanie wyobrazić sobie swojego życia bez magii, chociaż założenia tak niewiele brakowało, aby żyła w błogiej nieświadomości o jej istnieniu. Fakt, że Bobby, podobnie jak ich rodzice, nie okazał żadnych jej przejawów, prawidłowo utwierdził państwo Bartius w przekonaniu, że także pozostałym dzieciom nie przyjdzie w życiu korzystać z magii. Ich decyzja o ukrywaniu przed swoimi latoroślami istnienia tego innego świata wydawała się więc jak najbardziej przemyślana i odpowiednia. Chociaż kto wie, jak potoczyłyby się ich dalsze losy i czy prawda nie wyszłaby pewnego dnia na jaw, w końcu całą rodziną regularnie odwiedzali krewnych od strony ojca i chociaż przez lata udało im się pomyślnie skrywać tę szczególną tajemnicę, z pewnością w końcu przyszedłby moment, w którym niemożliwym stało by się zachowanie pozorów. Wciąż takie rozważania pozostawały jednak w sferze bezsensownego gdybania. Henrietta dzisiaj wiedziała, że nawet gdyby zaproponowanoby jej wykonanie kroku w tył i wyrzeczenie się magii, nigdy by się na coś podobnego nie zdecydowała. Nawet za cenę przywrócenia do życia jej rodziny, do takiego bolesnego wniosku doszła zresztą już przed kilkoma laty. Magia stanowiła jej nieodłączną część, choć jeden niezaprzeczalny element tożsamości, której do dzisiaj nie była w stanie dokładnie zdefiniować zagubiona we własnym jestestwie.
Zupełnie nie zdawała sobie sprawy w jak krępującej sytuacji stawia siedzącego obok mężczyznę, zmuszając go do reakcji mimo dyskomfortu wynikającego ze swojego nieprzewidywalnego zachowania. Rzeczywiście wydawało się, że Etta wypiła o kilka kufli za dużo, tym bardziej, że zaczynała coraz bardziej mamrotać, język plątał jej się sprawiając, że mówiła coraz bardziej nieskładnie. Uśmiechnęła się rozbrajająco, gdy nazwał ją księżniczką Ettą, czuła się jak w siódmym niebie. Ktoś w końcu otwarcie doceniał jej szlachetność, udowadniając przy tym, że zasługiwał na miano rycerza roku.
- Precel? Ależ zabawne imię dla jednorożca! - odparła ze śmiechem, przyglądając się coraz bardziej rozmazanej twarzy Richarda. Ponownie podniosła się z miejsca, wyraźnie chwiejąc się na nogach pokonała kilka kroków i chwyciła za ramię powracającą z baru dziewczynę. - No już, posyp mnie w końcu proszkiem fae feli. Każda księżniczka zasługuje, żeby się błyszczeć! - Jej chwiejność najwyraźniej osiągnęła w tym momencie apogeum swojej chwiejności, nogi z wiaty poniosły ją jeszcze kilka kroków, wprost w ramiona okazującego jej tak ogromne wsparcie rycerza. Spojrzała mu w oczy, choć obraz, który dostrzegała stawał się coraz bardziej zamglony. - Chyba nie mam innego wyjścia. Nawet jednorożec o tak za… zastan… zastananawiaj...wiającym imieniu zasługuje na uwagę księżniczki E...Etty. - Czknęła zaskoczona, przysłaniając usta dłonią i wybuchając nerwowym śmiechem. Czy była tutaj sama? Barman, który znał ją w końcu od lat, gdzieś zniknął, także kelnerka Lolly chyba skończyła już swoją zmianę, bo jej szczupła, zapracowana sylwetka rozpłynęła się w powietrzu. - Jestem tu tylko ja, księżniczka Henrietta, mo...mo… moi poddani - wykonała wokół niesprecyzowany gest, jakby chciała nim objąć całą zgromadzoną w barze gawiedź. - I mój wierny rycerz. - Nagle opadła z sił, bezwiednie osuwając się na ziemię. Zapewne jedynie silne męskie ramiona powstrzymały ją od upadku i zrobienia z siebie kompletnego pośmiewiska. Choć do tego, nie było jej już wcale tak daleko.
Zupełnie nie zdawała sobie sprawy w jak krępującej sytuacji stawia siedzącego obok mężczyznę, zmuszając go do reakcji mimo dyskomfortu wynikającego ze swojego nieprzewidywalnego zachowania. Rzeczywiście wydawało się, że Etta wypiła o kilka kufli za dużo, tym bardziej, że zaczynała coraz bardziej mamrotać, język plątał jej się sprawiając, że mówiła coraz bardziej nieskładnie. Uśmiechnęła się rozbrajająco, gdy nazwał ją księżniczką Ettą, czuła się jak w siódmym niebie. Ktoś w końcu otwarcie doceniał jej szlachetność, udowadniając przy tym, że zasługiwał na miano rycerza roku.
- Precel? Ależ zabawne imię dla jednorożca! - odparła ze śmiechem, przyglądając się coraz bardziej rozmazanej twarzy Richarda. Ponownie podniosła się z miejsca, wyraźnie chwiejąc się na nogach pokonała kilka kroków i chwyciła za ramię powracającą z baru dziewczynę. - No już, posyp mnie w końcu proszkiem fae feli. Każda księżniczka zasługuje, żeby się błyszczeć! - Jej chwiejność najwyraźniej osiągnęła w tym momencie apogeum swojej chwiejności, nogi z wiaty poniosły ją jeszcze kilka kroków, wprost w ramiona okazującego jej tak ogromne wsparcie rycerza. Spojrzała mu w oczy, choć obraz, który dostrzegała stawał się coraz bardziej zamglony. - Chyba nie mam innego wyjścia. Nawet jednorożec o tak za… zastan… zastananawiaj...wiającym imieniu zasługuje na uwagę księżniczki E...Etty. - Czknęła zaskoczona, przysłaniając usta dłonią i wybuchając nerwowym śmiechem. Czy była tutaj sama? Barman, który znał ją w końcu od lat, gdzieś zniknął, także kelnerka Lolly chyba skończyła już swoją zmianę, bo jej szczupła, zapracowana sylwetka rozpłynęła się w powietrzu. - Jestem tu tylko ja, księżniczka Henrietta, mo...mo… moi poddani - wykonała wokół niesprecyzowany gest, jakby chciała nim objąć całą zgromadzoną w barze gawiedź. - I mój wierny rycerz. - Nagle opadła z sił, bezwiednie osuwając się na ziemię. Zapewne jedynie silne męskie ramiona powstrzymały ją od upadku i zrobienia z siebie kompletnego pośmiewiska. Choć do tego, nie było jej już wcale tak daleko.
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Nie zastanawiał się nigdy nad tym, jak to wyglądało z perspektywy czarodziejskiej i czuł się nieco głupio, że nawet przez myśl mu to nie przeszło. To wszystko było tak niepokojące, zwłaszcza, że teraz znajdował się w sytuacji, że gdzie nie było żadnego wyjścia z przepaści, która podzieliła jego i jego rodzeństwo. Wszystko wydawało się porządne, normalne, spokojne…ale w tym momencie tak przykro mu było, kiedy tylko dowiedział się, że jego rodzeństwo odziedziczyło po matce umiejętności magiczne, a on został sam. Oni mogli sprawnie skakać pomiędzy światami, oni też potrafili poradzić sobie w sekundę z czymś, co miało trwać znacznie dłużej. Nie do końca rozumieli, co miało się stać jeżeli został pozostawiony sam sobie…i tak właśnie się zadziało. Nie mógł teraz nawet utrzymywać kontaktu z ojcem i nie miał pojęcia, co się z nim stało. Miał nadzieję, że reszta go odnalazła i uratowała.
Nie chciał magicznego życia w pełni, zwłaszcza teraz, ale nie miał na to wpływu, a wojna sprawiła, że będzie to znaczący problem, a może nawet jeżeli tylko nie mógł o tym porozmawiać, co mógł zrobić w tej sytuacji gdyby tylko Henrietta miała mu tu zemdleć. Naprawdę nie chciał wykorzystywać jej upojenia w żaden sposób i nie miał zamiaru robić jej krzywdy, musiał jednak ją pilnować i musiał też upewnić się, że pani Skamander będzie mogła potem jakoś ją wyleczyć i wszystko będzie mogło skończyć się dobrze.
- Precel bo…bo jest słodki. Jednorożce są słodkie, prawda? Więc trzeba je nazwać słodkimi imionami. – Ostrożnie podniósł się ze swojego miejsca, powoli zabierając ostrożnie swoje rzeczy. Musieli się zbierać i nie mógł pozostawić jej w tym miejscu, bo jak zacznie zaczepiać wszystkich, to nagle będzie musiała się bronić, a w tym stanie nie pokonałaby nawet korniczaka. Miał oczywiście rację, bo chwilę później Etta postanowiła powitać podłogę i jedynie mocny uścisk Richarda powstrzymał ją przed tym, aby oficjalnie skończyła na podłodze. Westchnął ciężko, mając nadzieję, że uda się ją uratować przed tym, a ona jak najszybciej zacznie zachowywać się..normalnie. Czarodzieje.
- Księżniczka pozwoli, nie wypada, aby księżniczka musiała chodzić do swojego jednorożca, pozwolę sobie zanieść księżniczkę na miejsce. – Wiedział, że prowadzenie jej po mieście pijanej będzie tragedią dla niej samej, a niosąc mógł zawsze udawać, iż zmierza właśnie w stronę uzdrowiciela bo coś jej się stało. Ostrożnie złapał ją w ramiona, niosąc ją i kierując się w stronę swojego domu.
- Co powie księżniczka na to, że posypiemy ją brokatem i dopiero wtedy zaprezentujemy ją pozostałym? Wtedy nikt nie powie, że księżniczka będzie niegotowa, a wtedy jej widok będzie tak olśniewający, że od razu padną i być może będzie to wrażeniem dla wszystkich. – I może wtedy jakoś przekona ją, aby poszła spać i nie będzie musiał ją powstrzymywać od kolejnych wygłupów i zaczepiania obcych ludzi.
Nie chciał magicznego życia w pełni, zwłaszcza teraz, ale nie miał na to wpływu, a wojna sprawiła, że będzie to znaczący problem, a może nawet jeżeli tylko nie mógł o tym porozmawiać, co mógł zrobić w tej sytuacji gdyby tylko Henrietta miała mu tu zemdleć. Naprawdę nie chciał wykorzystywać jej upojenia w żaden sposób i nie miał zamiaru robić jej krzywdy, musiał jednak ją pilnować i musiał też upewnić się, że pani Skamander będzie mogła potem jakoś ją wyleczyć i wszystko będzie mogło skończyć się dobrze.
- Precel bo…bo jest słodki. Jednorożce są słodkie, prawda? Więc trzeba je nazwać słodkimi imionami. – Ostrożnie podniósł się ze swojego miejsca, powoli zabierając ostrożnie swoje rzeczy. Musieli się zbierać i nie mógł pozostawić jej w tym miejscu, bo jak zacznie zaczepiać wszystkich, to nagle będzie musiała się bronić, a w tym stanie nie pokonałaby nawet korniczaka. Miał oczywiście rację, bo chwilę później Etta postanowiła powitać podłogę i jedynie mocny uścisk Richarda powstrzymał ją przed tym, aby oficjalnie skończyła na podłodze. Westchnął ciężko, mając nadzieję, że uda się ją uratować przed tym, a ona jak najszybciej zacznie zachowywać się..normalnie. Czarodzieje.
- Księżniczka pozwoli, nie wypada, aby księżniczka musiała chodzić do swojego jednorożca, pozwolę sobie zanieść księżniczkę na miejsce. – Wiedział, że prowadzenie jej po mieście pijanej będzie tragedią dla niej samej, a niosąc mógł zawsze udawać, iż zmierza właśnie w stronę uzdrowiciela bo coś jej się stało. Ostrożnie złapał ją w ramiona, niosąc ją i kierując się w stronę swojego domu.
- Co powie księżniczka na to, że posypiemy ją brokatem i dopiero wtedy zaprezentujemy ją pozostałym? Wtedy nikt nie powie, że księżniczka będzie niegotowa, a wtedy jej widok będzie tak olśniewający, że od razu padną i być może będzie to wrażeniem dla wszystkich. – I może wtedy jakoś przekona ją, aby poszła spać i nie będzie musiał ją powstrzymywać od kolejnych wygłupów i zaczepiania obcych ludzi.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
W innej sytuacji, gdyby było nieco bardziej świadoma, nie oddałaby się tak po prostu w ręce tak naprawdę zupełnie sobie nieznanego mężczyzny. Nie było jej wszystko jedno, ale nawet nie zdawała sobie sprawy, że mogłoby jej cokolwiek grozić. Czuła się bezpiecznie, w końcu miała wokół siebie swoich najbardziej oddanych poddanych, którzy zapewne już za chwilę mieli zacząć posypywać ją magicznym proszkiem fae feli. Tylko na to czekała.
Skinęła lekko głową, choć na jej twarzy na chwilę pojawił się wyraz głębokiego zamyślenia. Jednak przenikliwe refleksje przychodziły jej teraz z wielkim trudem, zdecydowanie wykraczając poza jej aktualne możliwości. Musiała więc po prostu przyjąć takie wytłumaczenia i zaakceptować podejrzany dobór imienia dla jednorożca. Ona jako księżniczka z pewnością nazwałaby go jakoś inaczej. Może Diament, albo Brylant, była pewna, że za moment wpadnie na jakiś błyskotliwy pomysł i będzie mogła podzielić się wymyślonym przez siebie przydomkiem ze swoim wybawicielem. Musiał jednak chwilę na to poczekać, księżniczka miała w końcu na głowie zupełnie inny problem związany przede wszystkim z niemożnością zachowania równowagi.
- Bardzo słodki - wymruczała, bezwiednie pozwalając zamknąć mu swoje ciało w niemal żelaznym uścisku. - Jesteś też bardzo silny, jak prawdziwy rycerz… - dodała po chwili, gdy głowa wyraźnie opadła jej na prawe ramię. Przymknęła z otępieniem powieki, podłoga wirowała jej przed oczami niczym w kalejdoskopie, wolnym jednak od charakterystycznej dla siebie wielobarwności. Dostrzegła raczej brązowo-szare smugi ciemnego parkietu obracające się w jakimś dziwnym, niesprecyzowanym tańcu. Czuła się z minuty na minutę coraz gorzej, jak przez mgłę zaczęło do niej w końcu docierać, że z jej ciałem działo się coś zdecydowanie niedobrego. Również jej zazwyczaj przytomny umysł najwyraźniej zdecydował spłatać jej figla, bo nie była w stanie nadać swoim myślom jakiegoś konkretnego, a przy tym sensownego, biegu. - Zgubiłam gdzieś moją koronę - wyszeptała z przerażeniem, podnosząc na Richarda nieprzytomny wzrok i błagalnie chwytając go za ramię.
Jej ciało opanowywał coraz większy bezwład, zaczęła osuwać się w jego ramionach niczym surowe ciasto, stopy obute w skórzane kozaki niezgrabnie ślizgały się po parkiecie.
- Coś jest… Coś jest ze mną nie tak - powiedziała nagle bardziej przytomnie. Próbowała zebrać w sobie resztki sił i choć na moment stanąć na nogach. Najwyraźniej nie miała w sobie wystarczających zasobów energii, bo w końcu po prostu się poddała. - Chyba… Chyba masz rację. - Bezwiednie zarzuciła mu ręce na szyję, dając w ten sposób do zrozumienia, że przystaje na jego warunki i w pełni oddaje się pod jego opiekę. Nie dałaby radę pokonać całej drogi samodzielnie, tym bardziej, że zupełnie nie wiedziała, gdzie tak naprawdę zmierzali. Czy jutro obudzi się w jakiejś zapleśniałej komórce i okaże się, że wpadła z deszczu pod rynnę? Nie, nie, nie, to zdecydowanie nie było możliwe. Ciotka Cynthia przecież nie obdarzyłaby zaufaniem byle kogo. W swym zagubieniu próbowała się choć odrobinę uspokoić. - Maaasz… Masz rację, muszę prezentować się idealnie. Zaprowadź mnie do mojej wieży, tam się przygotuję - odparła, bo dziwne przekonanie, że jest księżniczką znowu wzięło górę, może dlatego, że Richard rozsądnie postanowił podjąć się tej dziwacznej gry i nie kwestionować jej nagłego wariactwa.
Skinęła lekko głową, choć na jej twarzy na chwilę pojawił się wyraz głębokiego zamyślenia. Jednak przenikliwe refleksje przychodziły jej teraz z wielkim trudem, zdecydowanie wykraczając poza jej aktualne możliwości. Musiała więc po prostu przyjąć takie wytłumaczenia i zaakceptować podejrzany dobór imienia dla jednorożca. Ona jako księżniczka z pewnością nazwałaby go jakoś inaczej. Może Diament, albo Brylant, była pewna, że za moment wpadnie na jakiś błyskotliwy pomysł i będzie mogła podzielić się wymyślonym przez siebie przydomkiem ze swoim wybawicielem. Musiał jednak chwilę na to poczekać, księżniczka miała w końcu na głowie zupełnie inny problem związany przede wszystkim z niemożnością zachowania równowagi.
- Bardzo słodki - wymruczała, bezwiednie pozwalając zamknąć mu swoje ciało w niemal żelaznym uścisku. - Jesteś też bardzo silny, jak prawdziwy rycerz… - dodała po chwili, gdy głowa wyraźnie opadła jej na prawe ramię. Przymknęła z otępieniem powieki, podłoga wirowała jej przed oczami niczym w kalejdoskopie, wolnym jednak od charakterystycznej dla siebie wielobarwności. Dostrzegła raczej brązowo-szare smugi ciemnego parkietu obracające się w jakimś dziwnym, niesprecyzowanym tańcu. Czuła się z minuty na minutę coraz gorzej, jak przez mgłę zaczęło do niej w końcu docierać, że z jej ciałem działo się coś zdecydowanie niedobrego. Również jej zazwyczaj przytomny umysł najwyraźniej zdecydował spłatać jej figla, bo nie była w stanie nadać swoim myślom jakiegoś konkretnego, a przy tym sensownego, biegu. - Zgubiłam gdzieś moją koronę - wyszeptała z przerażeniem, podnosząc na Richarda nieprzytomny wzrok i błagalnie chwytając go za ramię.
Jej ciało opanowywał coraz większy bezwład, zaczęła osuwać się w jego ramionach niczym surowe ciasto, stopy obute w skórzane kozaki niezgrabnie ślizgały się po parkiecie.
- Coś jest… Coś jest ze mną nie tak - powiedziała nagle bardziej przytomnie. Próbowała zebrać w sobie resztki sił i choć na moment stanąć na nogach. Najwyraźniej nie miała w sobie wystarczających zasobów energii, bo w końcu po prostu się poddała. - Chyba… Chyba masz rację. - Bezwiednie zarzuciła mu ręce na szyję, dając w ten sposób do zrozumienia, że przystaje na jego warunki i w pełni oddaje się pod jego opiekę. Nie dałaby radę pokonać całej drogi samodzielnie, tym bardziej, że zupełnie nie wiedziała, gdzie tak naprawdę zmierzali. Czy jutro obudzi się w jakiejś zapleśniałej komórce i okaże się, że wpadła z deszczu pod rynnę? Nie, nie, nie, to zdecydowanie nie było możliwe. Ciotka Cynthia przecież nie obdarzyłaby zaufaniem byle kogo. W swym zagubieniu próbowała się choć odrobinę uspokoić. - Maaasz… Masz rację, muszę prezentować się idealnie. Zaprowadź mnie do mojej wieży, tam się przygotuję - odparła, bo dziwne przekonanie, że jest księżniczką znowu wzięło górę, może dlatego, że Richard rozsądnie postanowił podjąć się tej dziwacznej gry i nie kwestionować jej nagłego wariactwa.
I’ll just keep playing back
These fragments of time Everywhere I go, These moments will shine Familiar faces I’ve never seen Living the gold and the silver dream
Nie wiedział, jakie splecenia losu postanowiły, że Henrietta padała w jego ramionach, bełkocąc coś o jednorożcach, księżniczkach, fae feli…ale chyba już wolał, aby mówiła to jemu niż komuś, kto by taki stan wykorzystał. Zadrżał lekko, kiedy pomyślał o ludziach, będących na szczęście w chwili obecnej gdzieś poza Doliną, którzy na ten moment nieśliby ją gdzieś do pokoju albo miejsca na uboczu…zadrżał lekko, tym bardziej rozglądając się, czy zainteresowanie sceną było raczej od osób zdegustowanych, nie od takich, którzy wobec Etty mogłyby przejawiać jakieś niezdrowe zainteresowanie. Westchnął lekko, trzymając ją mocno, aby przez przypadek nie uderzyła o ziemię i nie zrobiła sobie krzywdy, zwłaszcza że miała ewidentny problem z utrzymaniem pionu.
- Widzi księżniczka, jest tyle jednorożców, że na pewno dla każdego starczy, aby go ładnie go nazwać. Co powie księżniczka na to, że rozpiszemy wszystkie imiona dla jednorożców? I proszę się nie martwić, jestem rycerzem i dopilnuję, żeby księżniczce się nic nie stało. – Ostrożnie prowadził ją w stronę wyjścia, uważając, aby tylko nie potknęła się, ani nie przewróciła. Trochę mógł żałować, że pozostawiał za sobą niedopite piwo, ale pomoc kobiecie powinna być zawsze priorytetem. Dlatego nie przejmował się tym tak bardzo. Kiedy już poczuł, że Henrietta całkowicie poddaje się uczuciu nieważkości, ostrożnie otworzył drzwi barkiem, wychodząc z pomieszczenia.
Pochylając się nieco, złapał ją pod kolanami i podniósł ostrożnie, pozwalając aby ciężar ciała spoczął głównie na niej. Jego plecy najpewniej mu za to nie podziękują, ale lepiej niż miałby prowadzić ciągle wywracającą się kobietę. Mógł jedynie dziękować w duchu temu, kto wybudował Pustułkę niedaleko pubu, chociaż i tak musieli przejść kawałek, bo dom wybudowano w oddaleniu od głównej drogi. Mimo to zapadła pomiędzy nimi ta nieco dziwaczna, ale kojąca cisza, kiedy nagle Etta oświadczyła, że zgubiła korona.
- Proszę się nie martwić, zaraz powrócę i poszukam korony. Na pewno nikt nie ruszyłby korony księżniczki. – Słowa wyrwały mu się z zadyszeniem, ale teraz skupiał się bardziej na tym, aby dotrzeć do celu. Musiał i tak ostrożnie odstawił Ettę na ziemię, szukając kluczy, już słysząc psie pazury po drugiej stronie i Precla próbującego dobić się na zewnątrz, tak aby móc już przywitać właściciela. Sam Richard ostatecznie otworzył drzwi, ostatecznie podnosząc pannę Bartius na nowo, wchodząc do środka.
- Siad! – rzucił do psa niemal z irytacją, który od razu posłuchał, siadając i spoglądając z podekscytowaniem. Gość i to znajomy gość, ktoś do kogo chciałby się przytulić, ale jeszcze nie mógł. Wzdychając cicho, Richard wszedł na piętro, z kopniaka otwierając drzwi do własnej sypialni. Odłożył ostrożnie Henriettę na łóżko, przykrywając ją kołdrą i sięgając po drugi koc, tak aby było jej ciepło. Pozwolił sobie ostrożnie zdjąć jej buty, nie mogąc powstrzymać lekkiego westchnięcia, kiedy usłyszał drobne psie łapki uderzające o podłogę.
- Księżniczka odpocznie, przywitamy poddanych kiedy będzie gotowa. – Chciał ją jakoś przekonać do tego, aby poszła spać, a on mógł znaleźć miejsce na kanapie i odpocząć. Jeżeli nie będzie miał szansy na to, aby po tym jej się polepszyło, to będzie musiał skontaktować się z kuzynami. Może ktoś z magicznymi zdolnościami będzie w stanie jej pomóc.
- Widzi księżniczka, jest tyle jednorożców, że na pewno dla każdego starczy, aby go ładnie go nazwać. Co powie księżniczka na to, że rozpiszemy wszystkie imiona dla jednorożców? I proszę się nie martwić, jestem rycerzem i dopilnuję, żeby księżniczce się nic nie stało. – Ostrożnie prowadził ją w stronę wyjścia, uważając, aby tylko nie potknęła się, ani nie przewróciła. Trochę mógł żałować, że pozostawiał za sobą niedopite piwo, ale pomoc kobiecie powinna być zawsze priorytetem. Dlatego nie przejmował się tym tak bardzo. Kiedy już poczuł, że Henrietta całkowicie poddaje się uczuciu nieważkości, ostrożnie otworzył drzwi barkiem, wychodząc z pomieszczenia.
Pochylając się nieco, złapał ją pod kolanami i podniósł ostrożnie, pozwalając aby ciężar ciała spoczął głównie na niej. Jego plecy najpewniej mu za to nie podziękują, ale lepiej niż miałby prowadzić ciągle wywracającą się kobietę. Mógł jedynie dziękować w duchu temu, kto wybudował Pustułkę niedaleko pubu, chociaż i tak musieli przejść kawałek, bo dom wybudowano w oddaleniu od głównej drogi. Mimo to zapadła pomiędzy nimi ta nieco dziwaczna, ale kojąca cisza, kiedy nagle Etta oświadczyła, że zgubiła korona.
- Proszę się nie martwić, zaraz powrócę i poszukam korony. Na pewno nikt nie ruszyłby korony księżniczki. – Słowa wyrwały mu się z zadyszeniem, ale teraz skupiał się bardziej na tym, aby dotrzeć do celu. Musiał i tak ostrożnie odstawił Ettę na ziemię, szukając kluczy, już słysząc psie pazury po drugiej stronie i Precla próbującego dobić się na zewnątrz, tak aby móc już przywitać właściciela. Sam Richard ostatecznie otworzył drzwi, ostatecznie podnosząc pannę Bartius na nowo, wchodząc do środka.
- Siad! – rzucił do psa niemal z irytacją, który od razu posłuchał, siadając i spoglądając z podekscytowaniem. Gość i to znajomy gość, ktoś do kogo chciałby się przytulić, ale jeszcze nie mógł. Wzdychając cicho, Richard wszedł na piętro, z kopniaka otwierając drzwi do własnej sypialni. Odłożył ostrożnie Henriettę na łóżko, przykrywając ją kołdrą i sięgając po drugi koc, tak aby było jej ciepło. Pozwolił sobie ostrożnie zdjąć jej buty, nie mogąc powstrzymać lekkiego westchnięcia, kiedy usłyszał drobne psie łapki uderzające o podłogę.
- Księżniczka odpocznie, przywitamy poddanych kiedy będzie gotowa. – Chciał ją jakoś przekonać do tego, aby poszła spać, a on mógł znaleźć miejsce na kanapie i odpocząć. Jeżeli nie będzie miał szansy na to, aby po tym jej się polepszyło, to będzie musiał skontaktować się z kuzynami. Może ktoś z magicznymi zdolnościami będzie w stanie jej pomóc.
Ostatnio zmieniony przez Richard Moore dnia 06.04.22 10:47, w całości zmieniany 1 raz
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Świat był niczym feeria barw, kolorowy, niemal do bólu nieznośny, ciężkostrawny a jednocześnie…w jakiś sposób niesamowicie przejmujący, bo kiedy tylko Etta swoje spojrzenie kierowała na osobę obok, mogła poczuć się taką, jaką była – prawdziwą księżniczką, przed którą drżały nieboskłony, a kwiaty rozsypywały płatki swoje aby tylko jej lekka stopa nie dotknęła ziemi. Doprawy, jakim cudem nie znaleziono jeszcze jednorożca, który mógłby dostarczyć ją na koniec tęczy, aby mogła pławić się w blasku, chwale i delikatnym brokacie? Najlepiej takim, który byłby sypany na nią przez przystojnych rycerzy, dbających o jej renomę i zwalczających wszelkie zagrożenie, ale jednak jeżeli ktoś mógł rzucić fae feli, od biedy też mogło by to ujść, jeżeli inaczej się nie dało. Byle by to był jednorożec.
- Jeżeli Precel nie jest prawdziwym jednorożcem, będziemy musieli uważnie porozmawiać, panie rycerzu. – Mruknęła, mocno senna ale jednocześnie w jakiś podejrzanie pokrętny sposób będąca w takiej postaci i stopniu upojenia narkotykiem domagać się dalej aby jednorożec miał być odpowiedni. Umysł niby powoli wydostawał się z tej klatki aby jednak domagać się tego, czego chciały iluzje, nawet jeżeli chłodniejsze powietrze uderzało ją w twarz. Chciała jakiegoś potwierdzenia, że w ciepłych ramionach Richarda miała odnaleźć nie tylko to, że była bezpieczna, ale że musi spełniona zostać jej obietnica.
Kiedy weszli do domu, niemal nieprzytomnie już spojrzała na Precla, dłonie wyciągając w kierunku zwierzaka, ale rezygnując z tego działania, kiedy silne ramiona powstrzymały ją przed wyrżnięciem się na dość twardo wyglądającej podłodze. Ułożona na łóżku chciała stanowczo zaprotestować, bo rodzaj tkanin na pościeli oraz brak wzorów na poduszkach jednoznacznie wskazywał na to, że pokój to nie był dla księżniczki i raczej uwłaczał jej godności. Ale oczy kleiły się tak mocno, głowa niemal ciężko opadała na poduszki, a zapach lawendy skrytej w drobnym woreczku pod poduszką wydawał się tak kojący, że nie mając nawet chwili na to, aby się pokłócić, po prostu przymknęła oczy, odpływając w niebyt.
- Jeżeli Precel nie jest prawdziwym jednorożcem, będziemy musieli uważnie porozmawiać, panie rycerzu. – Mruknęła, mocno senna ale jednocześnie w jakiś podejrzanie pokrętny sposób będąca w takiej postaci i stopniu upojenia narkotykiem domagać się dalej aby jednorożec miał być odpowiedni. Umysł niby powoli wydostawał się z tej klatki aby jednak domagać się tego, czego chciały iluzje, nawet jeżeli chłodniejsze powietrze uderzało ją w twarz. Chciała jakiegoś potwierdzenia, że w ciepłych ramionach Richarda miała odnaleźć nie tylko to, że była bezpieczna, ale że musi spełniona zostać jej obietnica.
Kiedy weszli do domu, niemal nieprzytomnie już spojrzała na Precla, dłonie wyciągając w kierunku zwierzaka, ale rezygnując z tego działania, kiedy silne ramiona powstrzymały ją przed wyrżnięciem się na dość twardo wyglądającej podłodze. Ułożona na łóżku chciała stanowczo zaprotestować, bo rodzaj tkanin na pościeli oraz brak wzorów na poduszkach jednoznacznie wskazywał na to, że pokój to nie był dla księżniczki i raczej uwłaczał jej godności. Ale oczy kleiły się tak mocno, głowa niemal ciężko opadała na poduszki, a zapach lawendy skrytej w drobnym woreczku pod poduszką wydawał się tak kojący, że nie mając nawet chwili na to, aby się pokłócić, po prostu przymknęła oczy, odpływając w niebyt.
I show not your face but your heart's desire
Nie spodziewał się, że noszenie kobiety która niemal ciągle zmieniała kierunek swojego patrzenia albo obracała się jak tylko mogła będzie aż takie trudne, a mówił to człowiek, który w końcu znosił z pola rannych żołnierzy, wyjących w niebogłosy. Być może różnica z żołnierzami była też taka, że ci byli na noszach, a więc zapewnienie stabilności było o wiele łatwiejsze. A tym razem nie mógł też upuścić Etty, nawet jeżeli ta chyba za punkt honoru wzięła sobie aby jednak uciec z jego objęć.
Zmierzając po schodach na górę, przynajmniej nie oberwał od nikogo, a układając dziewczynę do spania zadbał jeszcze o to, aby Precel w niczym nie przeszkadzał, głaszcząc i tarmosząc psiaka zanim ten nie ułożył się do spania obok całkiem znajomej mu kobiety która zawsze przychodziła z możliwością pogłaskania i w dawnych czasach, przepysznymi smaczkami. Teraz o smaczkach nie można było mieć mowy, ale przynajmniej głaskanie dalej było. Nie pocieszało to Precla, ale i tak w tym domu nikt go nie słuchał.
Richard za to ostrożnie zszedł na dół, wstawiając jeszcze wodę do zagotowania na wszelki wypadek, gdyby Ettcie trzeba było szklanki rano – mógł ją postawić spokojnie przy jej łóżku, do tego czasu na pewno ostygnie i nie będzie żadnego problemu z jej wypiciem. Narzucił jednak mocniej na siebie płaszcz gdy tylko czajnik zagwizdał, wybierając się ostrożnie do sąsiadki z okolicy, pani Tweaksbury, która mogła go wspomóc w kwestii wysłania listu. Za sowami sam z siebie nigdy nie przepadał, bo te cholerstwa strasznie drażniły mu psa i próbowały jeszcze często wydziobać wszystko z posiłku, zanim nie dawały sobie odczepić listu który mógłby odczytać. Skoro do tej pory magiczny świat nie wpadł na żadną lepszą metodę komunikacji, to chyba już w ogóle nie było dla nich nadziei. Napisał najpierw list do pani Skamander, tak aby nie musiała się martwić, że Etta nie wróci do domu na noc. Potem napisał do Billy’ego, wracając już do domu zanim zrobi się zbyt ciemno i zamykając drzwi. Czekała go być może dziwna noc, ale przynajmniej Etta była bezpieczna.
ztx2
Zmierzając po schodach na górę, przynajmniej nie oberwał od nikogo, a układając dziewczynę do spania zadbał jeszcze o to, aby Precel w niczym nie przeszkadzał, głaszcząc i tarmosząc psiaka zanim ten nie ułożył się do spania obok całkiem znajomej mu kobiety która zawsze przychodziła z możliwością pogłaskania i w dawnych czasach, przepysznymi smaczkami. Teraz o smaczkach nie można było mieć mowy, ale przynajmniej głaskanie dalej było. Nie pocieszało to Precla, ale i tak w tym domu nikt go nie słuchał.
Richard za to ostrożnie zszedł na dół, wstawiając jeszcze wodę do zagotowania na wszelki wypadek, gdyby Ettcie trzeba było szklanki rano – mógł ją postawić spokojnie przy jej łóżku, do tego czasu na pewno ostygnie i nie będzie żadnego problemu z jej wypiciem. Narzucił jednak mocniej na siebie płaszcz gdy tylko czajnik zagwizdał, wybierając się ostrożnie do sąsiadki z okolicy, pani Tweaksbury, która mogła go wspomóc w kwestii wysłania listu. Za sowami sam z siebie nigdy nie przepadał, bo te cholerstwa strasznie drażniły mu psa i próbowały jeszcze często wydziobać wszystko z posiłku, zanim nie dawały sobie odczepić listu który mógłby odczytać. Skoro do tej pory magiczny świat nie wpadł na żadną lepszą metodę komunikacji, to chyba już w ogóle nie było dla nich nadziei. Napisał najpierw list do pani Skamander, tak aby nie musiała się martwić, że Etta nie wróci do domu na noc. Potem napisał do Billy’ego, wracając już do domu zanim zrobi się zbyt ciemno i zamykając drzwi. Czekała go być może dziwna noc, ale przynajmniej Etta była bezpieczna.
ztx2
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
2.06, późny wieczór
Powinien wracać do domu, do łóżka. Nogi wciąż miał ciężkie, ciało obolałe, po pełni potrzebował co najmniej doby na dojście do siebie. Przespał cały dzień i wiedział, że już nie zaśnie. Mógłby próbować, zmęczenie pewnie by go pokonało - ale w domu będzie sam z własnymi myślami, z echem słów Addy. Ze wspomnieniem jej łez.
Teleportowała się bezpiecznie do domu (nie spytał nawet, gdzie teraz mieszkała), zdołał ochronić własne sekrety i dowiedzieć się o jej tajemnicach więcej niż chciał. Odsunął ją od siebie, tak jak chciał.
Dlaczego zatem czuł się tak... tak...
Nie będzie o tym myślał. Zagłuszy myśli alkoholem - znał własne granice, wiedział, kiedy da radę się teleportować. Nie mieszkał zresztą aż tak daleko.
Wszedł z powrotem do pubu, skierował się prosto do baru. Miał mroczki przed oczyma, skoncentrowany na celu, na butelkach za barmanem. Wcześniej, gdy wymieniali pod pubem gniewne szepty, upewnił się, że nikt na nich nie patrzy, oglądał się co chwila przez ramię. Teraz już nie musiał, teraz mógł... odpocząć?
Mdliło go, a jeszcze nawet się nie napił.
-Macie ognistą, albo coś równie mocnego? Kieliszek - zawahał się, to za mało. -...albo od razu dwa. - potarł odruchowo piekącą bliznę na szyi, rzucił na bar kilka monet. Wychylił pierwszy kieliszek, duszkiem, nawet nie sprawdzając, co podał mu barman. To się nie liczyło, póki piekło go gardło, póki mógł czymś zająć ręce.
Odchylił się na krześle i wtedy go zobaczył - albo może poczuł utkwione w sobie spojrzenie.
-Cześć. - zorientował się, że sam na niego patrzy, na bliźniaczą bliznę, przystojny profil i sylwetkę sportowca, której mógł mu pozazdrościć nawet w lepszych czasach. Wspomnienie salta w powietrzu, śmigających zaklęć, zapachu trupów w masowym grobie, roześmianej Hannah przed niedoszłym weselem Farleya. Spuścił wzrok, ale głupio było się nie przywitać.
Znów potarł bliznę na szyi, nerwowo. Pracowali dla jednego Ministerstwa, walczyli o jedną sprawę, pili razem kawę na spotkaniach Zakonu. Nie był pewien, jaka obowiązywała etykieta poza nimi - zdawało mu się, że wyczuwał jakąś rezerwę Williama, ale z drugiej strony czasami wszędzie szukał wrogów i uprzedzeń. Nie każdy jest twoim wrogiem - tłumaczył mu psychiatra, gdy rozmawiali o wypieranych kompleksach i paranoicznym poczuciu, że w s z y s c y myślą o piętnie likantropii równie często jak sam Michael.
Może mógł być dzisiaj miły dla jednej osoby. Moore nic mu nie zrobił, poza tym, że wyglądał jak z okładki "Czarownicy" (zdążył kiedyś trafić na okładkę "Czarownicy"? Przed wojną Mike jeszcze jej nie czytał, dopiero ostatnio szukał wszędzie informacji o tym, co dzieje się w Londynie) i irytująco dobrze latał na miotle i miał takie dobre spojrzenie. Spojrzenie kogoś, kto nie doprowadza kobiet do płaczuani nie rzuca się na nie z pazurami.
-Myślisz, że zblednie...? - zagaił, bawiąc się kołnierzem obok czarnego poparzenia i chwytając pierwszego wspólnego tematu.
Powinien wracać do domu, do łóżka. Nogi wciąż miał ciężkie, ciało obolałe, po pełni potrzebował co najmniej doby na dojście do siebie. Przespał cały dzień i wiedział, że już nie zaśnie. Mógłby próbować, zmęczenie pewnie by go pokonało - ale w domu będzie sam z własnymi myślami, z echem słów Addy. Ze wspomnieniem jej łez.
Teleportowała się bezpiecznie do domu (nie spytał nawet, gdzie teraz mieszkała), zdołał ochronić własne sekrety i dowiedzieć się o jej tajemnicach więcej niż chciał. Odsunął ją od siebie, tak jak chciał.
Dlaczego zatem czuł się tak... tak...
Nie będzie o tym myślał. Zagłuszy myśli alkoholem - znał własne granice, wiedział, kiedy da radę się teleportować. Nie mieszkał zresztą aż tak daleko.
Wszedł z powrotem do pubu, skierował się prosto do baru. Miał mroczki przed oczyma, skoncentrowany na celu, na butelkach za barmanem. Wcześniej, gdy wymieniali pod pubem gniewne szepty, upewnił się, że nikt na nich nie patrzy, oglądał się co chwila przez ramię. Teraz już nie musiał, teraz mógł... odpocząć?
Mdliło go, a jeszcze nawet się nie napił.
-Macie ognistą, albo coś równie mocnego? Kieliszek - zawahał się, to za mało. -...albo od razu dwa. - potarł odruchowo piekącą bliznę na szyi, rzucił na bar kilka monet. Wychylił pierwszy kieliszek, duszkiem, nawet nie sprawdzając, co podał mu barman. To się nie liczyło, póki piekło go gardło, póki mógł czymś zająć ręce.
Odchylił się na krześle i wtedy go zobaczył - albo może poczuł utkwione w sobie spojrzenie.
-Cześć. - zorientował się, że sam na niego patrzy, na bliźniaczą bliznę, przystojny profil i sylwetkę sportowca, której mógł mu pozazdrościć nawet w lepszych czasach. Wspomnienie salta w powietrzu, śmigających zaklęć, zapachu trupów w masowym grobie, roześmianej Hannah przed niedoszłym weselem Farleya. Spuścił wzrok, ale głupio było się nie przywitać.
Znów potarł bliznę na szyi, nerwowo. Pracowali dla jednego Ministerstwa, walczyli o jedną sprawę, pili razem kawę na spotkaniach Zakonu. Nie był pewien, jaka obowiązywała etykieta poza nimi - zdawało mu się, że wyczuwał jakąś rezerwę Williama, ale z drugiej strony czasami wszędzie szukał wrogów i uprzedzeń. Nie każdy jest twoim wrogiem - tłumaczył mu psychiatra, gdy rozmawiali o wypieranych kompleksach i paranoicznym poczuciu, że w s z y s c y myślą o piętnie likantropii równie często jak sam Michael.
Może mógł być dzisiaj miły dla jednej osoby. Moore nic mu nie zrobił, poza tym, że wyglądał jak z okładki "Czarownicy" (zdążył kiedyś trafić na okładkę "Czarownicy"? Przed wojną Mike jeszcze jej nie czytał, dopiero ostatnio szukał wszędzie informacji o tym, co dzieje się w Londynie) i irytująco dobrze latał na miotle i miał takie dobre spojrzenie. Spojrzenie kogoś, kto nie doprowadza kobiet do płaczu
-Myślisz, że zblednie...? - zagaił, bawiąc się kołnierzem obok czarnego poparzenia i chwytając pierwszego wspólnego tematu.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie potrafił znaleźć sobie miejsca.
Ostatnie dni przypominały niekończący się koszmar – zaczynający się od walki ze szmalcownikami w lesie (dół wypełniony martwymi ciałami, stada much czerniejących w powietrzu, przesiąkający przez skórę smród, którego nadal nie był w stanie wypchnąć z pamięci; bulgocząca smoła wylewająca się z ziemi, macki sięgające jego szyi, pusty wzrok dowódcy oddziału, szyja wykręcona pod nienaturalnym kątem, trzask łamanego karku), a swój wielki finał mający w Oazie; finał, którego wciąż nie rozumiał, nie potrafił wyłuskać z niego ukrytego sensu. Chociaż szczelina pozostała daleko za jego plecami, zabezpieczona przed przypadkowym wpadnięciem, a cały ostatni dzień spędził zajmując się najważniejszymi zniszczeniami, aż mięśnie piekły go od wysiłku (już dawno temu nauczył się, że praca była dobra – bo sprawiała, że nie miał czasu ani sił na zanurzanie się we własnych myślach), to w jakiś sposób nie mógł pozbyć się wrażenia, że koszmarny sen dalej trwał. Czuł się prawie tak, jakby nigdy stamtąd nie wyszedł – jakby fantomowe, czarne ściany Azkabanu otaczały go nadal, nawet tutaj, nawet w przestrzeni wypełnionej szmerem głosów i trzaskiem kufli, zapachem jedzenia przygotowywanego przez żonę właściciela, ciepłem letniego wieczoru. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie się tu zatrzymał, zamiast po skończonym treningu lotników udać się prosto do Irlandii (obecność Hannah by mu pomogła, był tego pewien, ale jednocześnie – od przeklętego pojedynku instynktownie jej unikał, nie będąc w stanie zrzucić z barków piekącego poczucia winy). Poza tym – nie potrafił tego wyjaśnić, ale coś stało się tamtego dnia, co sprawiło, że nie czuł się sobą; zupełnie jakby wyszedł z własnego ciała i wpuścił do niego kogoś innego, kogoś, kogo nie rozpoznawał w lustrze – i kogo chyba niezbyt lubił.
Uśmiechnął się ze zrozumieniem do Ansleya, gdy ten przerwał w połowie opowiadaną historię o przebudzeniu się magii u swojej córki, żeby nalać ognistej czarodziejowi, który właśnie pojawił się przy barze. Powiódł za nim wzrokiem bezwiednie, unosząc do ust własną szklankę i dopiero wtedy dostrzegając znajomy profil Michaela. Uniósł brwi w sekundowym zaskoczeniu, myśli na ułamek sekundy wyrwały się do ich najświeższego wspólnego wspomnienia, ale smak alkoholu na języku szybko je wypalił; przynajmniej teraz, na chwilę. Zawahał się, zastanawiając się, czy powinien się przywitać, czy może dać mu spokój – Tonks nie wyglądał najlepiej, sińce pod oczami i poszarzała skóra zdradzała zmęczenie, a opróżniony jednym haustem kieliszek sugerował, że nie przyszedł tu pić dla towarzystwa – ale zanim zdążyłby uciec spojrzeniem w stronę stojących za barem butelek, auror odwrócił się – i dostrzegł parę utkwionych w sobie oczu. – Cześć – odpowiedział, uśmiechając się słabo, zmuszając się do uniesienia w górę kącika ust – a później przez kilka długich, niezręcznych sekund szukając w głowie czegoś, co mógłby powiedzieć. Sięgnął dłonią szyi, w nerwowym geście drapiąc się po karku; kiedy Michael odezwał się do niego ponownie, wciąż jeszcze myślał nad jakimś neutralnym tematem do przerwania kakofonii ciszy – dlatego w pierwszym momencie nie zrozumiał rzuconego pytania. – Co? – wyrwało mu się. Rzucił czarodziejowi zdezorientowane spojrzenie, z opóźnieniem zauważając, że szarpie palcami kołnierzyk. Blizna. Poruszył szyją, skóra nagle go zaswędziała. – A, to. Nie mam p-po-pojęcia, nigdy wcześniej nie miałem z czymś takim do czynienia – przyznał. Nie lubił się nad tym zastanawiać, ani myśleć o tym, że w pewien sposób czarna magia (bo to musiała być czarna magia – prawda?) go splamiła, pozostawiając po sobie ślad. Czy to była kara za to, co zrobił? Przełknął ślinę. – Dokucza ci jakoś? – zapytał. Jego własna nie bolała, ale czasami wydawało mu się, że mrowiła nieprzyjemnie.
Ostatnie dni przypominały niekończący się koszmar – zaczynający się od walki ze szmalcownikami w lesie (dół wypełniony martwymi ciałami, stada much czerniejących w powietrzu, przesiąkający przez skórę smród, którego nadal nie był w stanie wypchnąć z pamięci; bulgocząca smoła wylewająca się z ziemi, macki sięgające jego szyi, pusty wzrok dowódcy oddziału, szyja wykręcona pod nienaturalnym kątem, trzask łamanego karku), a swój wielki finał mający w Oazie; finał, którego wciąż nie rozumiał, nie potrafił wyłuskać z niego ukrytego sensu. Chociaż szczelina pozostała daleko za jego plecami, zabezpieczona przed przypadkowym wpadnięciem, a cały ostatni dzień spędził zajmując się najważniejszymi zniszczeniami, aż mięśnie piekły go od wysiłku (już dawno temu nauczył się, że praca była dobra – bo sprawiała, że nie miał czasu ani sił na zanurzanie się we własnych myślach), to w jakiś sposób nie mógł pozbyć się wrażenia, że koszmarny sen dalej trwał. Czuł się prawie tak, jakby nigdy stamtąd nie wyszedł – jakby fantomowe, czarne ściany Azkabanu otaczały go nadal, nawet tutaj, nawet w przestrzeni wypełnionej szmerem głosów i trzaskiem kufli, zapachem jedzenia przygotowywanego przez żonę właściciela, ciepłem letniego wieczoru. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie się tu zatrzymał, zamiast po skończonym treningu lotników udać się prosto do Irlandii (obecność Hannah by mu pomogła, był tego pewien, ale jednocześnie – od przeklętego pojedynku instynktownie jej unikał, nie będąc w stanie zrzucić z barków piekącego poczucia winy). Poza tym – nie potrafił tego wyjaśnić, ale coś stało się tamtego dnia, co sprawiło, że nie czuł się sobą; zupełnie jakby wyszedł z własnego ciała i wpuścił do niego kogoś innego, kogoś, kogo nie rozpoznawał w lustrze – i kogo chyba niezbyt lubił.
Uśmiechnął się ze zrozumieniem do Ansleya, gdy ten przerwał w połowie opowiadaną historię o przebudzeniu się magii u swojej córki, żeby nalać ognistej czarodziejowi, który właśnie pojawił się przy barze. Powiódł za nim wzrokiem bezwiednie, unosząc do ust własną szklankę i dopiero wtedy dostrzegając znajomy profil Michaela. Uniósł brwi w sekundowym zaskoczeniu, myśli na ułamek sekundy wyrwały się do ich najświeższego wspólnego wspomnienia, ale smak alkoholu na języku szybko je wypalił; przynajmniej teraz, na chwilę. Zawahał się, zastanawiając się, czy powinien się przywitać, czy może dać mu spokój – Tonks nie wyglądał najlepiej, sińce pod oczami i poszarzała skóra zdradzała zmęczenie, a opróżniony jednym haustem kieliszek sugerował, że nie przyszedł tu pić dla towarzystwa – ale zanim zdążyłby uciec spojrzeniem w stronę stojących za barem butelek, auror odwrócił się – i dostrzegł parę utkwionych w sobie oczu. – Cześć – odpowiedział, uśmiechając się słabo, zmuszając się do uniesienia w górę kącika ust – a później przez kilka długich, niezręcznych sekund szukając w głowie czegoś, co mógłby powiedzieć. Sięgnął dłonią szyi, w nerwowym geście drapiąc się po karku; kiedy Michael odezwał się do niego ponownie, wciąż jeszcze myślał nad jakimś neutralnym tematem do przerwania kakofonii ciszy – dlatego w pierwszym momencie nie zrozumiał rzuconego pytania. – Co? – wyrwało mu się. Rzucił czarodziejowi zdezorientowane spojrzenie, z opóźnieniem zauważając, że szarpie palcami kołnierzyk. Blizna. Poruszył szyją, skóra nagle go zaswędziała. – A, to. Nie mam p-po-pojęcia, nigdy wcześniej nie miałem z czymś takim do czynienia – przyznał. Nie lubił się nad tym zastanawiać, ani myśleć o tym, że w pewien sposób czarna magia (bo to musiała być czarna magia – prawda?) go splamiła, pozostawiając po sobie ślad. Czy to była kara za to, co zrobił? Przełknął ślinę. – Dokucza ci jakoś? – zapytał. Jego własna nie bolała, ale czasami wydawało mu się, że mrowiła nieprzyjemnie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Był zmęczony, jeszcze bardziej niż zwykle - a przecież pełnia, szczęśliwie, minęła względnie spokojnie. Czy zakwasy po pojedynku, po marszu po lesie, biegu przez Oazę zlały się z zesztywnieniem stawów po bolesnej przemianie? Ciało nie wydawało się tak ciężkie jeszcze godzinę temu, gdy zjadł niesmaczny gulasz - ale czuł się, jakby kłótnia przed pubem wydarła z niego resztki sił, jakby zużył wszystkie na trzymanie się przy niej w pionie, na kontrolowanie własnego ciała wbrew przytłaczającej świadomości, że proste plecy i uniesiony wyzywająco podbródek nie zamaskują śladów minionych lat. Zmienił się, na ciele, ale podobnie jak Billy odczuwał też zmianę w duszy - na wojnie, odcinając się od wyrzutów sumienia stworzył kogoś nowego, kogoś kto czasem szedł o krok dalej niż słynący ze zdecydowania aurorzy. W głębi duszy był wdzięczny za to, że Biuro Aurorów pozostawało kotwicą, zapewniając struktury, hierarchię, porządek. Gdy gniew przytłaczał, gdy bezsilność skłaniała do pochopności, rozkazy i strategia okazywały się stabilnym gruntem.
Stabilniejszym, niż relacje interpersonalne. Chciał chyba pić samotnie, ale desperacko nie chciał zostać sam w sypialni, z własnymi myślami. Nie chciał też wejść tak do domu, wciąż nabuzowany, trochę rozgniewany. Nie wiedział nawet, czy chce rozmawiać z Moore'm, ale William był lepszą alternatywą niż cisza - a niedawne wspomnienia pomagały, przy nim nie musiał być silnym starszym bratem ani wilkołakiem pogodzonym z losem. Mógł być cieniem tamtego siebie, z patrolu, z pojedynku. Może i nie lubił obecnego siebie, ale siebie w pracy lubił bardziej niż poza pracą.
Zamrugał, przez moment porażony niezręcznością własnego pytania.
-Ja też nie. - przyznał, odprężając się nieznacznie, choć temat wcale nie był odprężający. Michael stykał się z czarną magią na tyle często, że powinien choćby słyszeć o czymś takim. Nic. Podpyta kolegów w Plymouth, ale wiedział już, że dla nich też to będzie nowością. -Ale tamten listy od Herberta, wspominał o cieniach, szybkich i zwinnych... Innych niż to, ale zastanawiam się... - świetny sposób na zacieśnianie zakonnych znajomości, rozmowa o pracy. Odchrząknął nerwowo, z cieniem przepraszającego uśmiechu. -Nieważne, znaczy - nie teraz, nie tutaj. - zaproponował prędko.
-Nie, dokuczają mi tylko niewygodne pytania. Za gorąco na golfy, pod koszulą ją widać... - poskarżył się. O to spytała przed chwilą, gdy spotkali się w tamtym kącie sali. O bliznę, tak jakby to było istotne, jakby miała prawo pytać.
Spojrzenie pociemniało, zacisnął lekko usta.
Nie chciał o tym myśleć, ale nie wiedział czym zapełnić kakofonię ciszy - we własnej głowie, między nimi. Skinął na barmana, jeszcze jeden kieliszek. Billy chyba dopijał już swój.
-Napijesz się ze mną? - kiwnął lekko dłonią, na znak, że stawia. Miał nie wydawać pieniędzy, oszczędzać na zapasy albo na prezent dla Kerrie (może nową kurę, jak oryginalnie), ale zaoszczędził na wynajęciu pijanej Addzie jakiegoś noclegu, więc hamulce puściły.
Poza tym, pustkę zawsze można zapełnić gulaszem.
-I jeszcze tego gulaszu. - poprosił Ansley'a, uśmiechając się uprzejmie na zadowolone -Druga porcja, widzę że smakował! i dławiąc cisnące się na usta słowa, że zjadłby konia z kopytami, niezależnie od smaku.
Zerknął pytająco na Billy'ego - też był głodny?
A może ktoś na niego czekał w domu, z kolacją?
Co tu właściwie robił? Nie mieszkał przecież w Somerset.
-Przesyłka w Dolinie? - zagaił, obracając szklaneczkę. Palce wolnej dłoni bębniły o blat, noga stukała lekko o podłogę. Próbował mówić spokojnie, jakby byli dwójką normalnych ludzi, w normalnym barze, z normalnymi problemami - ale był wyraźnie spięty, zestresowany. Nie Billy'm, nawet nie cieniami - Moore widział jego profil, jego mowę ciała, prędki krok, jeszcze zanim Tonks go zauważył i się odezwał.
Stabilniejszym, niż relacje interpersonalne. Chciał chyba pić samotnie, ale desperacko nie chciał zostać sam w sypialni, z własnymi myślami. Nie chciał też wejść tak do domu, wciąż nabuzowany, trochę rozgniewany. Nie wiedział nawet, czy chce rozmawiać z Moore'm, ale William był lepszą alternatywą niż cisza - a niedawne wspomnienia pomagały, przy nim nie musiał być silnym starszym bratem ani wilkołakiem pogodzonym z losem. Mógł być cieniem tamtego siebie, z patrolu, z pojedynku. Może i nie lubił obecnego siebie, ale siebie w pracy lubił bardziej niż poza pracą.
Zamrugał, przez moment porażony niezręcznością własnego pytania.
-Ja też nie. - przyznał, odprężając się nieznacznie, choć temat wcale nie był odprężający. Michael stykał się z czarną magią na tyle często, że powinien choćby słyszeć o czymś takim. Nic. Podpyta kolegów w Plymouth, ale wiedział już, że dla nich też to będzie nowością. -Ale tamten listy od Herberta, wspominał o cieniach, szybkich i zwinnych... Innych niż to, ale zastanawiam się... - świetny sposób na zacieśnianie zakonnych znajomości, rozmowa o pracy. Odchrząknął nerwowo, z cieniem przepraszającego uśmiechu. -Nieważne, znaczy - nie teraz, nie tutaj. - zaproponował prędko.
-Nie, dokuczają mi tylko niewygodne pytania. Za gorąco na golfy, pod koszulą ją widać... - poskarżył się. O to spytała przed chwilą, gdy spotkali się w tamtym kącie sali. O bliznę, tak jakby to było istotne, jakby miała prawo pytać.
Spojrzenie pociemniało, zacisnął lekko usta.
Nie chciał o tym myśleć, ale nie wiedział czym zapełnić kakofonię ciszy - we własnej głowie, między nimi. Skinął na barmana, jeszcze jeden kieliszek. Billy chyba dopijał już swój.
-Napijesz się ze mną? - kiwnął lekko dłonią, na znak, że stawia. Miał nie wydawać pieniędzy, oszczędzać na zapasy albo na prezent dla Kerrie (może nową kurę, jak oryginalnie), ale zaoszczędził na wynajęciu pijanej Addzie jakiegoś noclegu, więc hamulce puściły.
Poza tym, pustkę zawsze można zapełnić gulaszem.
-I jeszcze tego gulaszu. - poprosił Ansley'a, uśmiechając się uprzejmie na zadowolone -Druga porcja, widzę że smakował! i dławiąc cisnące się na usta słowa, że zjadłby konia z kopytami, niezależnie od smaku.
Zerknął pytająco na Billy'ego - też był głodny?
A może ktoś na niego czekał w domu, z kolacją?
Co tu właściwie robił? Nie mieszkał przecież w Somerset.
-Przesyłka w Dolinie? - zagaił, obracając szklaneczkę. Palce wolnej dłoni bębniły o blat, noga stukała lekko o podłogę. Próbował mówić spokojnie, jakby byli dwójką normalnych ludzi, w normalnym barze, z normalnymi problemami - ale był wyraźnie spięty, zestresowany. Nie Billy'm, nawet nie cieniami - Moore widział jego profil, jego mowę ciała, prędki krok, jeszcze zanim Tonks go zauważył i się odezwał.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wzdrygnął się wewnętrznie na wspomnienie listu od Herberta; dyskutował z nim o cieniach zaledwie dwa dni wcześniej, ale z jakiegoś powodu nie chciał robić tego dzisiaj – nie tutaj, nie teraz; w jakiś sposób przekonany, że rozmowa na temat mrocznych istot w wypełnionym wesołymi rozmowami i zapachem ciepłego jedzenia barze, mogłaby je przywołać. Przesunął dłoń na bok szyi, bezwiednie drapiąc poczernioną skórę, nie podejmując już jednak tej kwestii – jedynie kiwając głową z wdzięcznością, gdy Michael zdecydował się ją porzucić.
To nie było tak, że wadziło mu jego towarzystwo. Chociaż wciąż miał w pamięci tamten wieczór na kornwalijskiej plaży, w trakcie którego Hannah powiedziała mu o wszystkim, i przez jakiś czas zwyczajnie chciał być na niego zły – to żadne z ich ostatnich spotkań nie potwierdziło naciąganej teorii o porywczości czy nieodpowiedzialności aurora. Wprost przeciwnie, wraz z każdym kolejnym tygodniem William był coraz bardziej przekonany, że Tonks był po prostu porządnym gościem – a ich wspólna walka i późniejsze spotkanie w ratuszu sprawiły, że nabrał też do niego szacunku. – Rozumiem – mruknął, przywołując na usta cień uśmiechu. Co prawda jemu udało się uniknąć większości pytań, bo postawiony wysoko kołnierz lotniczej kurtki skutecznie ukrywał brzydką pamiątkę po ataku cieni, ale w trakcie treningu z młodymi lotnikami czuł na sobie ich spojrzenia.
Wychylił ognistą do końca, po czym odstawił pustą szklankę na blat – i już miał chwycić za pasek leżącej obok stołka, skórzanej torby, gdy dotarło do niego pytanie Michaela. Otworzył usta, wahając się dokładnie przez ułamek sekundy – powinien wrócić do domu, Hannah z pewnością już na niego czekała; obiecał też Amelii, że postara się zdążyć, zanim położy się do łóżka (ostatnio dręczyły ją koszmary) – ale coś w wyrazie twarzy czarodzieja złamało silną wolę. Uśmiechnął się. – Jasne – przytaknął, przesiadając się na wolny barowy stołek, który do tej pory ich od siebie oddzielał. Przesunął pustą szklankę po blacie. – Dla mnie t-t-też, dzięki, Ansley – dodał, schylając się, żeby wyciągnąć z torby kilka sykli. Nie planował zamawiać jedzenia, większość pieniędzy odkładał – na remont i na przyszłość – ale zjedzone tego ranka śniadanie należało już do zamierzchłej przeszłości, a wypicie większej ilości alkoholu na pusty żołądek nie miało prawa skończyć się dobrze.
– Hm? Nie, wracam ze stadionu Jastrzębi, p-p-prowadzimy nabór do drużyny. Miałem po drodze – odpowiedział, wiedząc, że Michael zrozumie, o czym mówił. Jastrzębie z Falmouth nie miały pełnego składu od czasu incydentu z magiczną policją, w trakcie którego wszyscy zawodnicy trafili do aresztu – a obecnie trwający nieprzerwanie nabór stanowił zwyczajny pretekst do rekrutacji nowych lotników w oddziale Sów. – A ty? – odbił pytanie. Wiedział, że Tonksowie mieszkali niedaleko, więc obecność Michaela w pubie nie była niczym dziwnym, ale słowa Ansleya sugerowały, że siedział tu od dłuższego czasu. Nie chciał wracać? To chyba nie była jego sprawa, może nie powinien pytać – ale z drugiej strony, auror sam go zagadnął. Może zwyczajnie potrzebował się wygadać. – Ciężki dzień w p-p-pracy? – spróbował zgadnąć, jeszcze nie łącząc nieco wymiętego wyglądu Tonksa z niedawną pełnią. Chociaż odkąd dowiedział się o wilkołaczej przypadłości Garfielda, zaczął mgliście orientować się w poszczególnych fazach księżyca, to ostatnie dni były wypełnione takim chaosem, że zupełnie wyleciało mu to z głowy. Poza tym – Michael wyglądał już mocno nieswojo w trakcie ich spotkania w Yorkshire, może był po prostu przemęczony.
To nie było tak, że wadziło mu jego towarzystwo. Chociaż wciąż miał w pamięci tamten wieczór na kornwalijskiej plaży, w trakcie którego Hannah powiedziała mu o wszystkim, i przez jakiś czas zwyczajnie chciał być na niego zły – to żadne z ich ostatnich spotkań nie potwierdziło naciąganej teorii o porywczości czy nieodpowiedzialności aurora. Wprost przeciwnie, wraz z każdym kolejnym tygodniem William był coraz bardziej przekonany, że Tonks był po prostu porządnym gościem – a ich wspólna walka i późniejsze spotkanie w ratuszu sprawiły, że nabrał też do niego szacunku. – Rozumiem – mruknął, przywołując na usta cień uśmiechu. Co prawda jemu udało się uniknąć większości pytań, bo postawiony wysoko kołnierz lotniczej kurtki skutecznie ukrywał brzydką pamiątkę po ataku cieni, ale w trakcie treningu z młodymi lotnikami czuł na sobie ich spojrzenia.
Wychylił ognistą do końca, po czym odstawił pustą szklankę na blat – i już miał chwycić za pasek leżącej obok stołka, skórzanej torby, gdy dotarło do niego pytanie Michaela. Otworzył usta, wahając się dokładnie przez ułamek sekundy – powinien wrócić do domu, Hannah z pewnością już na niego czekała; obiecał też Amelii, że postara się zdążyć, zanim położy się do łóżka (ostatnio dręczyły ją koszmary) – ale coś w wyrazie twarzy czarodzieja złamało silną wolę. Uśmiechnął się. – Jasne – przytaknął, przesiadając się na wolny barowy stołek, który do tej pory ich od siebie oddzielał. Przesunął pustą szklankę po blacie. – Dla mnie t-t-też, dzięki, Ansley – dodał, schylając się, żeby wyciągnąć z torby kilka sykli. Nie planował zamawiać jedzenia, większość pieniędzy odkładał – na remont i na przyszłość – ale zjedzone tego ranka śniadanie należało już do zamierzchłej przeszłości, a wypicie większej ilości alkoholu na pusty żołądek nie miało prawa skończyć się dobrze.
– Hm? Nie, wracam ze stadionu Jastrzębi, p-p-prowadzimy nabór do drużyny. Miałem po drodze – odpowiedział, wiedząc, że Michael zrozumie, o czym mówił. Jastrzębie z Falmouth nie miały pełnego składu od czasu incydentu z magiczną policją, w trakcie którego wszyscy zawodnicy trafili do aresztu – a obecnie trwający nieprzerwanie nabór stanowił zwyczajny pretekst do rekrutacji nowych lotników w oddziale Sów. – A ty? – odbił pytanie. Wiedział, że Tonksowie mieszkali niedaleko, więc obecność Michaela w pubie nie była niczym dziwnym, ale słowa Ansleya sugerowały, że siedział tu od dłuższego czasu. Nie chciał wracać? To chyba nie była jego sprawa, może nie powinien pytać – ale z drugiej strony, auror sam go zagadnął. Może zwyczajnie potrzebował się wygadać. – Ciężki dzień w p-p-pracy? – spróbował zgadnąć, jeszcze nie łącząc nieco wymiętego wyglądu Tonksa z niedawną pełnią. Chociaż odkąd dowiedział się o wilkołaczej przypadłości Garfielda, zaczął mgliście orientować się w poszczególnych fazach księżyca, to ostatnie dni były wypełnione takim chaosem, że zupełnie wyleciało mu to z głowy. Poza tym – Michael wyglądał już mocno nieswojo w trakcie ich spotkania w Yorkshire, może był po prostu przemęczony.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Przy barze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"