Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"
Boczna sala
AutorWiadomość
Boczna sala
Jedynym źródłem światła jest tu ogień buchający w eleganckim kominku, który podtrzymywany jest przy stałej pracy dzięki regularnie donoszonym polanom. Ściany pokrywa jaśniejsza, florystyczna tapeta w połowie odcięta zielonkawym drewnem, na których wiszą obrazy przedstawiające znajome pejzaże z najpiękniejszych zakątków w Dolinie. Przy kilku stołach można rozsiąść się na miękko obitych krzesłach. Zamówienia zbiera i dostarcza kelnerka w średnim wieku, ruda charłaczka Lolly z dobrej rodziny, która pracą w pubie dorabia do utrzymania chorej matki.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:43, w całości zmieniany 1 raz
| 2 grudnia
Denerwował się.
Nieznacznie, chodziło w końcu tylko o niewielką pożyczkę na poczet wykończenia domu, którą miał nadzieję spłacić w ciągu kilku najbliższych tygodni, a nie o wyprawę do pilnie strzeżonego, wypełnionego dementorami magicznego więzienia, ale kiedy otrzepywał buty z mieszaniny błota i rozmokniętego śniegu, a później popychał drzwi prowadzące do lokalu, czuł wątpliwości. Nie przepadał za długami; miały w zwyczaju ciążyć mu na barkach niemal namacalnie, uciążliwe niczym niedający się wytrącić kamyk w bucie; gdyby czas go nie gonił, bez zastanowienia przesunąłby ostatnie prace na następny miesiąc, ale robiło się coraz zimniej, a w niektórych miejscach spadzistego dachu wciąż brakowało ostatnich dachówek. Okna i drzwi wymagały uszczelnienia, no i musiał zaopatrzyć pomieszczenia w podstawowe wyposażenie; część był w stanie zrobić sam – miał na to całe długie, zimowe miesiące – ale nie wszystko mogło czekać.
Skinął krótko głową stojącemu za ladą barmanowi, rzucając mu życzliwy uśmiech, a później skierował się do bocznej sali, gdzie od razu dostrzegł swojego dzisiejszego towarzysza. Niski, pomarszczony goblin siedział przy stoliku przysuniętym najbliżej do kominka, plecami zwrócony do trzaskających płomieni; kiedy Billy wszedł do pomieszczenia, odwrócił się w jego stronę, przez dłuższą, dziwnie niekomfortową chwilę lustrując przenikliwym spojrzeniem jego twarz, a później dłonią o długich palcach wskazując na miejsce po przeciwnej stronie. Billy odsunął sobie krzesło, siadając na nim ostrożnie, po drodze ściągając jeszcze z głowy czapkę; miął ją w dłoniach, kiedy siadał przy stoliku, kiwając z szacunkiem głową goblinowi. – Dzień d-d-dobry – przywitał się, nie do końca pewien, czy powinien zrobić to w jakimś specjalny sposób; niewiele wiedział o goblinach, poza tym, że mieli pod kontrolą Bank Gringotta – i że części z nich zdarzało się też robić interesy z czarodziejami na własną rękę, zwłaszcza teraz – gdy wojna tak wielu odcięła od możliwości udania się do Londynu i zaciągnięcia pożyczki oficjalnymi drogami.
Goblin nie zadawał mu wielu pytań – szczegóły ustalili wcześniej, jeszcze przed spotkaniem wymieniając kilka sów – a jedynie przesunął w jego stronę długi, sporządzony w dwóch językach zwój pergaminu, zawierający wszystkie warunki spłaty i konsekwencje ewentualnego opóźnienia. Gdy Billy rozwinął rolkę, część arkusza opadła mu na kolana, czując na sobie wzrok goblina, zaczął jednak czytać – ale poszczególne linijki tekstu zlewały się ze sobą, sprawiając, że czuł się trochę jak na szkolnym teście z eliksirów, na którym musiał uzupełnić brakujące miejsca w spisie ingrediencji. Przełknął ślinę, czując, jak zaschło mu w gardle, czytał jednak dalej – gdzieś w połowie orientując się, że nie ma bladego pojęcia, co oznaczała część sformułowań. Wstyd mu było jednak zapytać, bał się, że goblin może się rozmyślić – dotarłszy do końca, sięgnął więc po pióro i złożył koślawy podpis na obu arkuszach.
– Wspaniale – powiedział goblin, po czym zwinął obie rolki, tę spisaną w rodzimym języku chowając do przepastnej torby, a tę drugą – wraz z niewielką sakiewką – przesuwając w stronę Billy’ego.
– T-t-to wszystko? – wyrwało się Billy’emu; goblin skinął głową, przypominając o dacie spłaty pierwszej raty zadłużenia – przypadającą na następny miesiąc – po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do sączenia dziwnego napoju, serwowanego w niskich, kwadratowych szklankach.
Billy nie pytał po raz drugi, schował starannie sakiewkę do wewnętrznej kieszeni kurtki, po czym ruszył do wyjścia – mając nadzieję, że tym jednym spotkaniem nie napytał sobie właśnie biedy.
| zt
Denerwował się.
Nieznacznie, chodziło w końcu tylko o niewielką pożyczkę na poczet wykończenia domu, którą miał nadzieję spłacić w ciągu kilku najbliższych tygodni, a nie o wyprawę do pilnie strzeżonego, wypełnionego dementorami magicznego więzienia, ale kiedy otrzepywał buty z mieszaniny błota i rozmokniętego śniegu, a później popychał drzwi prowadzące do lokalu, czuł wątpliwości. Nie przepadał za długami; miały w zwyczaju ciążyć mu na barkach niemal namacalnie, uciążliwe niczym niedający się wytrącić kamyk w bucie; gdyby czas go nie gonił, bez zastanowienia przesunąłby ostatnie prace na następny miesiąc, ale robiło się coraz zimniej, a w niektórych miejscach spadzistego dachu wciąż brakowało ostatnich dachówek. Okna i drzwi wymagały uszczelnienia, no i musiał zaopatrzyć pomieszczenia w podstawowe wyposażenie; część był w stanie zrobić sam – miał na to całe długie, zimowe miesiące – ale nie wszystko mogło czekać.
Skinął krótko głową stojącemu za ladą barmanowi, rzucając mu życzliwy uśmiech, a później skierował się do bocznej sali, gdzie od razu dostrzegł swojego dzisiejszego towarzysza. Niski, pomarszczony goblin siedział przy stoliku przysuniętym najbliżej do kominka, plecami zwrócony do trzaskających płomieni; kiedy Billy wszedł do pomieszczenia, odwrócił się w jego stronę, przez dłuższą, dziwnie niekomfortową chwilę lustrując przenikliwym spojrzeniem jego twarz, a później dłonią o długich palcach wskazując na miejsce po przeciwnej stronie. Billy odsunął sobie krzesło, siadając na nim ostrożnie, po drodze ściągając jeszcze z głowy czapkę; miął ją w dłoniach, kiedy siadał przy stoliku, kiwając z szacunkiem głową goblinowi. – Dzień d-d-dobry – przywitał się, nie do końca pewien, czy powinien zrobić to w jakimś specjalny sposób; niewiele wiedział o goblinach, poza tym, że mieli pod kontrolą Bank Gringotta – i że części z nich zdarzało się też robić interesy z czarodziejami na własną rękę, zwłaszcza teraz – gdy wojna tak wielu odcięła od możliwości udania się do Londynu i zaciągnięcia pożyczki oficjalnymi drogami.
Goblin nie zadawał mu wielu pytań – szczegóły ustalili wcześniej, jeszcze przed spotkaniem wymieniając kilka sów – a jedynie przesunął w jego stronę długi, sporządzony w dwóch językach zwój pergaminu, zawierający wszystkie warunki spłaty i konsekwencje ewentualnego opóźnienia. Gdy Billy rozwinął rolkę, część arkusza opadła mu na kolana, czując na sobie wzrok goblina, zaczął jednak czytać – ale poszczególne linijki tekstu zlewały się ze sobą, sprawiając, że czuł się trochę jak na szkolnym teście z eliksirów, na którym musiał uzupełnić brakujące miejsca w spisie ingrediencji. Przełknął ślinę, czując, jak zaschło mu w gardle, czytał jednak dalej – gdzieś w połowie orientując się, że nie ma bladego pojęcia, co oznaczała część sformułowań. Wstyd mu było jednak zapytać, bał się, że goblin może się rozmyślić – dotarłszy do końca, sięgnął więc po pióro i złożył koślawy podpis na obu arkuszach.
– Wspaniale – powiedział goblin, po czym zwinął obie rolki, tę spisaną w rodzimym języku chowając do przepastnej torby, a tę drugą – wraz z niewielką sakiewką – przesuwając w stronę Billy’ego.
– T-t-to wszystko? – wyrwało się Billy’emu; goblin skinął głową, przypominając o dacie spłaty pierwszej raty zadłużenia – przypadającą na następny miesiąc – po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do sączenia dziwnego napoju, serwowanego w niskich, kwadratowych szklankach.
Billy nie pytał po raz drugi, schował starannie sakiewkę do wewnętrznej kieszeni kurtki, po czym ruszył do wyjścia – mając nadzieję, że tym jednym spotkaniem nie napytał sobie właśnie biedy.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Było bezpieczniej spotykać się w miejscach publicznych, nawet jeśli zima stanowczo nie sprzyjała temu, żeby widywać się na zewnątrz - z drugiej strony, kto mógłby odmówić odrobimy alkoholu w ciepłym miejscu? Nawet jeśli z Silasem mieli się spotkać w dość konkretnym celu, to stanowczo lepiej było to zrobić w tym pubie niż na zewnątrz w zaspach śnieżnych. Chociaż Thomasa cieszył ten śnieg, który przecież za moment stopnieje - tak jak zawsze to miało miejsce w Anglii. Rzadko miał okazję wytwarzania się w śniegu, więc cieszył się nim póki mógł, nawet jeśli powodował on, że było dużo ciężej żyć w wozach, które notorycznie były zasypywane. Mieli magię, z której regularnie korzystali, aby ułatwić sobie w tej kwestii życie, ale wciąż było to dość niepokojące…
Jednak nie miał wpływu na to, że pogoda lubiła im płatać figle, więc też nie było czym się przejmować. Zamiast tego wszedł do ciepłego środka lokalu, otrzepując swoją kurtkę ze śniegu i zdejmując kaszkiet, odwieszając wszystko na krzesło. Rozejrzał się spokojne po dość pustym wnętrzu, nie będąc pewnym czy była to zasługa wojny, czy pogody, ale znów nie była to kwestia, na którą mógłby znaleźć odpowiedź.
Uśmiechnął sie jednak na widok znajomej sylwetki, chociaż nie do końca mógł powiedzieć czy na pewno był to Silas. Po prostu założył, że to był on, bo kto inny?
Oczywiście, że każdy miał wolny wstęp do tego miejsca, jednak Tomek czasem tej myśli do siebie nie dopuszczał. A i tym razem się nie mylił, widząc że rzeczywiście mężczyzną wchodzącym do środka był Silas.
- No cześć, wstrętna ta pogoda ostatnio - rzucił, samemu stając jeszcze przy kominku, żeby chociaż odrobinę się rozgrzać przed rysowaniem i zajęciem stołu. Miał ze sobą torbę z pewną ilością transmutowanych kartek, bo na czymś przecież musieli rysować - a ta dziedzina magii była całkiem przydatna, szczególnie w ostatnim czasie. Chociaż wciąż było to nie do końca pocieszające, że w wypadku wylądowania w Tower nie byli w stanie sobie sami pomóc.
Ale mieli szczęście, to było najważniejsze. I dzięki niemu wyszli na wolność.
- Daleko miałeś? Czy mieszkasz w okolicy? Okropnie się w tej pogodzie leci na miotle! Praktycznie niczego nie widać, z trzy razy prawie wleciałem w drzewo, a raz uderzył we mnie ptak!
Mróz przyniesiony z zewnątrz miał niedługo całkowicie roztopić się w cieple pubowego kominka, a mimo to długie, nadal nieco sine od farb palce trzęsły się delikatnie, kiedy Silas wchodził do środka, przesuwając się wzdłuż niewielkiej ilości gości. Ich twarze mignęły mu w półmroku - nadal zaróżowione od chłodu lub alkoholu, na kilku z nich ślady uśmiechu. Przypomnienie o życiu poza wojną, o życiu poza cierpieniem zewnętrznego świata. Tylko ten ciepły lokal, drewno pękające w kominku i tutejszy gin, który smakował bardziej kurzem niż jałowcem.
Dolina i jej zaskakująco ciepłe, względnie bezpieczne w jego oczach kąty były dla niego dziwnie obce. Nie bywał tutaj, czuł się jak turysta albo intruz, na pewno jako ktoś kto być w tym miejscu nie powinien - bo nie powinien. Był ostatnio coraz bardziej skłonny do robienia rzeczy bezdennie głupich, ale pachnące kamforą wnętrze lokalu pozwalało mu o tym zapomnieć. Puby były takie podobne, nieważne wśród jakich wzgórz i rozpadających się domów postanowiono je wznieść. Był stałym bywalcem większości londyńskich lokali i w części z nich jego obraz zapisał się na tle podrapanych ścian i słabego, ciepłego światła. Długa, smukła postać ubrana w czerń artysty, mocny szkocki akcent, ostre rysy twarzy skupione na kolejnych obserwacjach lub kolejnych pełnych emocji rozmowach. Tutaj był jednak sam, jeszcze przez ten moment i nie odzywał się do nikogo, wyczekując znajomego, donośnego głosu Thomasa, jego uśmiechniętej twarzy pośród innych profili bywalców.
Doe zauważył go szybko, nim Silas zdążył zdjąć płaszcz i od razu zaczął mówić, jak zwykle. Macaulay przyglądał mu się z nieskrywanym rozbawieniem, z uniesionymi brwiami i głową przechyloną lekko w bok. Nie odpowiadał, milczał uparcie, siadając obok, zarzucając nogę na nogę i odchylając się na krześle z przesadną nonszalancją. Milczenie się przeciągało, nie było jednak niezręczne lub niewygodne - było całkowicie dla niego typowe. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął jednego z niedawno skręconych papierosów, odpalił go nieśpiesznie i rzucił srebrną, kradzioną papierośnicę na stół między nimi, dając Thomasowi znać żeby się poczęstował. Odezwał się dopiero, kiedy dym wzleciał nad głowę, wplątując się w ciemne loki i kwiecisty wzór tapety stanowiącej teraz tło ich spotkania.
- Wszystko ostatnio jest wstrętne - rzucił szorstko, ale na twarzy pojawił się szeroki, szczery uśmiech, odsłaniający diastemę i nadający twarzy przyjemny, łagodny wyraz. - Ptaszki ćwierkają, że szczególnie dla ciebie, co? W jakie kłopoty ostatnio się wpakowałeś, Tom? Znowu kradłeś na nie swoim terenie czy podrywałeś biedne szlachcianki? - zaśmiał się cicho, znów zaciągając się papierosem. Powinien się napić, sztuka zawsze lepiej wychodziła po alkoholu. - Nie tak daleko jak myślisz...A tobie spotkanie z drzewem pewnie się należało - prychnął krótko, wysyłając mu kolejne uważne spojrzenie. - Tylko ptaka szkoda.
Dolina i jej zaskakująco ciepłe, względnie bezpieczne w jego oczach kąty były dla niego dziwnie obce. Nie bywał tutaj, czuł się jak turysta albo intruz, na pewno jako ktoś kto być w tym miejscu nie powinien - bo nie powinien. Był ostatnio coraz bardziej skłonny do robienia rzeczy bezdennie głupich, ale pachnące kamforą wnętrze lokalu pozwalało mu o tym zapomnieć. Puby były takie podobne, nieważne wśród jakich wzgórz i rozpadających się domów postanowiono je wznieść. Był stałym bywalcem większości londyńskich lokali i w części z nich jego obraz zapisał się na tle podrapanych ścian i słabego, ciepłego światła. Długa, smukła postać ubrana w czerń artysty, mocny szkocki akcent, ostre rysy twarzy skupione na kolejnych obserwacjach lub kolejnych pełnych emocji rozmowach. Tutaj był jednak sam, jeszcze przez ten moment i nie odzywał się do nikogo, wyczekując znajomego, donośnego głosu Thomasa, jego uśmiechniętej twarzy pośród innych profili bywalców.
Doe zauważył go szybko, nim Silas zdążył zdjąć płaszcz i od razu zaczął mówić, jak zwykle. Macaulay przyglądał mu się z nieskrywanym rozbawieniem, z uniesionymi brwiami i głową przechyloną lekko w bok. Nie odpowiadał, milczał uparcie, siadając obok, zarzucając nogę na nogę i odchylając się na krześle z przesadną nonszalancją. Milczenie się przeciągało, nie było jednak niezręczne lub niewygodne - było całkowicie dla niego typowe. Sięgnął do kieszeni, wyciągnął jednego z niedawno skręconych papierosów, odpalił go nieśpiesznie i rzucił srebrną, kradzioną papierośnicę na stół między nimi, dając Thomasowi znać żeby się poczęstował. Odezwał się dopiero, kiedy dym wzleciał nad głowę, wplątując się w ciemne loki i kwiecisty wzór tapety stanowiącej teraz tło ich spotkania.
- Wszystko ostatnio jest wstrętne - rzucił szorstko, ale na twarzy pojawił się szeroki, szczery uśmiech, odsłaniający diastemę i nadający twarzy przyjemny, łagodny wyraz. - Ptaszki ćwierkają, że szczególnie dla ciebie, co? W jakie kłopoty ostatnio się wpakowałeś, Tom? Znowu kradłeś na nie swoim terenie czy podrywałeś biedne szlachcianki? - zaśmiał się cicho, znów zaciągając się papierosem. Powinien się napić, sztuka zawsze lepiej wychodziła po alkoholu. - Nie tak daleko jak myślisz...A tobie spotkanie z drzewem pewnie się należało - prychnął krótko, wysyłając mu kolejne uważne spojrzenie. - Tylko ptaka szkoda.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Nie przeszkadzało mu wcale, że kolega nie zdecydował się odpowiedzieć od razu. Jakoś się przyzwyczaił po Hogwarcie, że ten konkretny typ tak już miał. Jakieś dziwne zwyczaje, których absolutnie nie był w stanie zrozumieć, ale cóż - nie pierwsza i na pewno nie ostatnia rzecz, której jego umysł nie był w stanie pojąć.
A mimo to, cieszył się na widoki znajomych twarzy ze szkoły.
Poczęstował się zaraz papierosem, zaciągając i chwilę przytrzymując dym. Kiedy ostatnio miał okazję palić? Chyba na sylwestrze… Cóż, fakt, że po wyjściu z Tower nie miał na to myśli, ani czasu, chociaż chyba widział w rzeczach Jamesa jakiś tytoń. A mimo to miał tyle rzeczy na głowie, że za każdym razem wypadało mu z myśli, żeby go podebrać.
- Ale mówimy o listopadowym, grudniowym czy styczniowym pobycie w Tower? - rzucił po gaelicku z uśmiechem, czując się jednak swobodniej w rozmawianiu o takich rzeczach w języku, który przez wielu Anglików był jednak bagatelizowany. Większość czarodziejów uczyła się w Hogwarcie, a jak wielu nie znało nawet podstaw gaelickiego, mimo że spędzili w Szkocji siedem lat!
- Rejestracja różdżki. Pani w okienku się nie spodobałem. Później poszedłem na plac, wiesz, poczęstować się zupą… To jest oficjalne zeznanie, byłem tam częstować się zupą. Słyszałeś swoją drogą, że był w niej trup? Potwierdzam, w mojej misce były ludzkie zęby - mówił, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, w których swoją drogą już nie było braków. Uroczo, miło, jakby był największym aniołkiem świata. W końcu był niewinny. On tylko rozpowiadał plotki na temat tej zupy, przestrzegając ludzi. Kto ich tam wiedział, skąd ta zupa pochodziła i co w niej pływało. W jego misce akurat pływały zęby - co prawda transmutowanie z kamieni, ale jednak zęby. - A za trzecim razem za origami - dodał już po angielsku, strzepując zaraz popiół z papierosa i znów się nim zaciągając.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że ty się od kłopotów trzymasz z daleka, co? - rzucił po chwili, obserwując twarz kolegi. Czasem wydawało mu się, że jest jakimś dziwnym typem wyciągniętym wprost z obrazu. Może rzeczywiście był duchem? Byłoby to całkiem prawdopodobne. Po prostu znalazł sobie jakieś ciało do opętywania i tak chodzi po tym świecie, ciesząc się drugą młodością.
Zaraz też przywołał kelnerkę, która po chwili przyjęła zamówienie na dwa ale. Raczej Thomas nie spodziewała się czegoś dobrego i smacznego po Dolinie, pewnie dostaną coś co bardziej przypominało smakiem szczyny albo spirytus. Byleby nie było tym, co pił podczas sylwestra. Całe szczęście James i Marcel raczej okolicznych lokali nie zaopatrują w alkohol.
Mimo wszystko wzdrygnął się na samą myśl tego, co miało wtedy miejsce. Po prostu nie mógł już nigdy w życiu spotkać się z Leonem, tak. Tak było najlepiej dla nich obu.
- W coś ciekawego się ostatnio wplątałeś? Ja ci mogę opowiedzieć o trupach w Derby, nieprzyjemny widok i smród, chociaż lepiej że były na śniegu niż w lecie - dokończył po gaelicku, nieco też ściszając głos. Nie czuł potrzeby, żeby ktoś inny podsłuchał czy żeby się wystraszył tematu. Dwa dni z rzędu - jak dużo więcej trupów tam mogło być? Zastanawiał się też co było z tym listem… Czy Samuel go dostarczył? Na pewno. Chyba miał po prostu już więcej zaufania do ludzi z plakatów niż do ludzi z Londynu.
A mimo to, cieszył się na widoki znajomych twarzy ze szkoły.
Poczęstował się zaraz papierosem, zaciągając i chwilę przytrzymując dym. Kiedy ostatnio miał okazję palić? Chyba na sylwestrze… Cóż, fakt, że po wyjściu z Tower nie miał na to myśli, ani czasu, chociaż chyba widział w rzeczach Jamesa jakiś tytoń. A mimo to miał tyle rzeczy na głowie, że za każdym razem wypadało mu z myśli, żeby go podebrać.
- Ale mówimy o listopadowym, grudniowym czy styczniowym pobycie w Tower? - rzucił po gaelicku z uśmiechem, czując się jednak swobodniej w rozmawianiu o takich rzeczach w języku, który przez wielu Anglików był jednak bagatelizowany. Większość czarodziejów uczyła się w Hogwarcie, a jak wielu nie znało nawet podstaw gaelickiego, mimo że spędzili w Szkocji siedem lat!
- Rejestracja różdżki. Pani w okienku się nie spodobałem. Później poszedłem na plac, wiesz, poczęstować się zupą… To jest oficjalne zeznanie, byłem tam częstować się zupą. Słyszałeś swoją drogą, że był w niej trup? Potwierdzam, w mojej misce były ludzkie zęby - mówił, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu, w których swoją drogą już nie było braków. Uroczo, miło, jakby był największym aniołkiem świata. W końcu był niewinny. On tylko rozpowiadał plotki na temat tej zupy, przestrzegając ludzi. Kto ich tam wiedział, skąd ta zupa pochodziła i co w niej pływało. W jego misce akurat pływały zęby - co prawda transmutowanie z kamieni, ale jednak zęby. - A za trzecim razem za origami - dodał już po angielsku, strzepując zaraz popiół z papierosa i znów się nim zaciągając.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że ty się od kłopotów trzymasz z daleka, co? - rzucił po chwili, obserwując twarz kolegi. Czasem wydawało mu się, że jest jakimś dziwnym typem wyciągniętym wprost z obrazu. Może rzeczywiście był duchem? Byłoby to całkiem prawdopodobne. Po prostu znalazł sobie jakieś ciało do opętywania i tak chodzi po tym świecie, ciesząc się drugą młodością.
Zaraz też przywołał kelnerkę, która po chwili przyjęła zamówienie na dwa ale. Raczej Thomas nie spodziewała się czegoś dobrego i smacznego po Dolinie, pewnie dostaną coś co bardziej przypominało smakiem szczyny albo spirytus. Byleby nie było tym, co pił podczas sylwestra. Całe szczęście James i Marcel raczej okolicznych lokali nie zaopatrują w alkohol.
Mimo wszystko wzdrygnął się na samą myśl tego, co miało wtedy miejsce. Po prostu nie mógł już nigdy w życiu spotkać się z Leonem, tak. Tak było najlepiej dla nich obu.
- W coś ciekawego się ostatnio wplątałeś? Ja ci mogę opowiedzieć o trupach w Derby, nieprzyjemny widok i smród, chociaż lepiej że były na śniegu niż w lecie - dokończył po gaelicku, nieco też ściszając głos. Nie czuł potrzeby, żeby ktoś inny podsłuchał czy żeby się wystraszył tematu. Dwa dni z rzędu - jak dużo więcej trupów tam mogło być? Zastanawiał się też co było z tym listem… Czy Samuel go dostarczył? Na pewno. Chyba miał po prostu już więcej zaufania do ludzi z plakatów niż do ludzi z Londynu.
Bezsprzecznie, typ ten tak miał. Silas zwykł być całkiem podstępny w swoich słowach - czasem mówił więcej niż wymagała sytuacja, czasem nie mówił w ogóle, z rozmysłem nabudowując ciężką atmosferę. Był nie tylko oszustem, był aktorem, świat był jego cholernym teatrem, nawet ten mały pub w Dolinie, która teraz wydawała się taka odległa od domu i taka wroga. Uśmiechał się do Thomasa i kolejnymi uniesieniami kącików ust, unoszeniem i ściąganiem brwi reagował na te krótkie fale słów. Zawsze miał go za człowieka wyjątkowego - barwnego, głośnego, pełnego tego rodzaju żywotności, której na próżno szukać było w szarych mieszkańcach Londynu. Wiedział też doskonale - już od wczesnych lat szkolnych - iż Tommy uwielbiał ściągać na siebie kłopoty. Były jego druhami, przyjaciółmi i kolejnym odłamem rodziny. Były częścią jego tak jak częścią jego był każdy ten śmiech, żartobliwy list, ciemne włosy lub siniak nabity na kolanie.
Gdy usłyszał ich rodzimy język, wydał się szczerze zadowolony z szansy użycia go, pierwszy raz od cholera-wie-jak-długo. Silas - rodowity, czysty i bezsprzeczny Szkot z północy - nigdy nie polubił się z Anglikami. Z ich dziwnym, zbyt miękkim akcentem i jeszcze dziwniejszym, angielskim duchem. Wydawał mu się sztywny, nienaturalny wręcz. Dlatego tak dumno nosił swój akcent i dlatego nigdy nie pozwoliłby sobie zapomnieć gaelickiego.
- Och, mówimy naturalnie o wszystkich, chociaż najchętniej porozmawiałbym o tym, które ma przyjść w lutym lub marcu - odparł i podobnie jak towarzysz, brzmiał i wyglądał jakby prowadził lekką rozmowę o stanie pogody i skandynawskim wietrze, który niósł im kolejne serie śnieżnych nocy. - Bo znając ciebie, na pewno jakieś przyjdzie - dodał jeszcze, nieco ciszej, nadal się uśmiechając. Słuchał jego historii z niedowierzaniem na twarzy, co jakiś czas prychając z rozbawieniem lub tłumiąc śmiech w rękawie. Nigdy nie słyszał opowieści bardziej thomasowej niż ta o kolejnych aresztowaniach. - Och, tak, tak - przytaknął z namysłem, zaciągając się papierosem. Też był tamtego dnia na placu, choć był to dzień poprzedzony kilkoma nocami okrutnych koszmarów, był wiec całkowicie pijany i pamiętał bardzo niewiele. Jedynie przebłyski. Żadnych zębów niestety, choć bez wątpienia brzmiało to jak coś, co gotów byłby stworzyć jego umysł. - Zupa z trupa, oczywiście. Zęby? Cóż za ironia, tyle razy widziałem jak prawie tracisz własne - mówiąc to brzmiał jak ktoś, kto słucha bajki niegrzecznego dziecka. - Origami?! - zdziwił się nagle, wbijając w niego pełne niedowierzania spojrzenie znad uniesionych, ciemnych brwi. Sekunda tylko, potem zaśmiał się kolejny raz, śmiechem perlistym i szczerym, jakby usłyszał wyjątkowo dobry żart. - Tommy, zawsze ciężko było mi to zrozumieć...ze wszystkich ulicznych szumowin jakie spotkałem w życiu, ze mną w komplecie, nigdy nie poznałem nikogo, ko miałby taki talent do oddawania się w ręce władzy...I w inne ręce również - westchnął, kręcąc głową z cieniem pożałowania, choć w każdym ruchu widać było żart i cień tej ciepłej sympatii, którą Thomasowi udawało się jakimś cudem w Silasie budzić. Puścił mu nawet oko i zastukał kilkoma kradzionymi pierścieniami w blat stołu.
Nie od razu odpowiedział na jego pytanie, bowiem w zasięgu wzroku zjawiła przywołana przez kompana się kelnerka. Macaulay uśmiechnął się do niej szeroko i jeszcze chwilę śledził ja wzrokiem, gdy odchodziła. Cóż, nierozsądnym byłoby sprowadzać do siebie kogoś z Doliny, jeszcze mniej rozsądnym byłoby spać poza Londynem, prawda? Ciężko było się jednak powstrzymać.
W końcu wrócił wzorkiem do Thomasa, zaciągając się papierosem i przetrzymując w nich dym o kilka chwil za długo. Płuca miał jednak już dawno przeżarte, wiec nie zakaszlał, zamiast tego wypuszczając smugę nad ich głowami. Dym przypominał mgłę, tą samą która teraz wisiała nad zamrożoną w zimie Doliną.
- Na razie - odparł w końcu, po angielsku, zdobiąc słowa lekkim wzruszeniem ramion. Zgadywał, iż nie potrwa to wiecznie. Bez przerwy czul czyjś oddech na karku, a wizja aresztu wydawała się być bardziej realna nawet niż spokojny dzień spędzony na własnym, wynajmowanym poddaszu. - Bez wątpienia jednak coś za mną chodzi. Przedziwne uczucie. Powinieneś mi opowiedzieć jak przetrwać w Tower, kochany, jestem pewien, że kilka słów rady mi się przyda - choć wypowiedziane po gaelicku zdanie wybrzmiało żartem, było w nich sporo prawdy. W końcu Doe żył. Ba! Żył ze wszystkimi członkami i prostym nosem!
- Ostatnio jestem wyjątkowo grzeczny. Pracuję, chodzę po domach...tylko raz ukradłem garnitur mężowi swojej kochanki, ale ten się przydał! - oznajmił radośnie, kolejny raz uśmiechając się do widocznie zadowolonej z tego faktu kelnerki, kiedy ta postawiła przed nimi Ale. Dopiero po sekundzie i kilku łykach doszedł do niego sens słów Thomasa. Potrząsnął głową, wprawiając w ruch kilka kosmyków ciemnych loków i spojrzał na niego z widoczną konsternacją. - Trupy? W Derby? O czym ty, kurwa, mówisz?
Gdy usłyszał ich rodzimy język, wydał się szczerze zadowolony z szansy użycia go, pierwszy raz od cholera-wie-jak-długo. Silas - rodowity, czysty i bezsprzeczny Szkot z północy - nigdy nie polubił się z Anglikami. Z ich dziwnym, zbyt miękkim akcentem i jeszcze dziwniejszym, angielskim duchem. Wydawał mu się sztywny, nienaturalny wręcz. Dlatego tak dumno nosił swój akcent i dlatego nigdy nie pozwoliłby sobie zapomnieć gaelickiego.
- Och, mówimy naturalnie o wszystkich, chociaż najchętniej porozmawiałbym o tym, które ma przyjść w lutym lub marcu - odparł i podobnie jak towarzysz, brzmiał i wyglądał jakby prowadził lekką rozmowę o stanie pogody i skandynawskim wietrze, który niósł im kolejne serie śnieżnych nocy. - Bo znając ciebie, na pewno jakieś przyjdzie - dodał jeszcze, nieco ciszej, nadal się uśmiechając. Słuchał jego historii z niedowierzaniem na twarzy, co jakiś czas prychając z rozbawieniem lub tłumiąc śmiech w rękawie. Nigdy nie słyszał opowieści bardziej thomasowej niż ta o kolejnych aresztowaniach. - Och, tak, tak - przytaknął z namysłem, zaciągając się papierosem. Też był tamtego dnia na placu, choć był to dzień poprzedzony kilkoma nocami okrutnych koszmarów, był wiec całkowicie pijany i pamiętał bardzo niewiele. Jedynie przebłyski. Żadnych zębów niestety, choć bez wątpienia brzmiało to jak coś, co gotów byłby stworzyć jego umysł. - Zupa z trupa, oczywiście. Zęby? Cóż za ironia, tyle razy widziałem jak prawie tracisz własne - mówiąc to brzmiał jak ktoś, kto słucha bajki niegrzecznego dziecka. - Origami?! - zdziwił się nagle, wbijając w niego pełne niedowierzania spojrzenie znad uniesionych, ciemnych brwi. Sekunda tylko, potem zaśmiał się kolejny raz, śmiechem perlistym i szczerym, jakby usłyszał wyjątkowo dobry żart. - Tommy, zawsze ciężko było mi to zrozumieć...ze wszystkich ulicznych szumowin jakie spotkałem w życiu, ze mną w komplecie, nigdy nie poznałem nikogo, ko miałby taki talent do oddawania się w ręce władzy...I w inne ręce również - westchnął, kręcąc głową z cieniem pożałowania, choć w każdym ruchu widać było żart i cień tej ciepłej sympatii, którą Thomasowi udawało się jakimś cudem w Silasie budzić. Puścił mu nawet oko i zastukał kilkoma kradzionymi pierścieniami w blat stołu.
Nie od razu odpowiedział na jego pytanie, bowiem w zasięgu wzroku zjawiła przywołana przez kompana się kelnerka. Macaulay uśmiechnął się do niej szeroko i jeszcze chwilę śledził ja wzrokiem, gdy odchodziła. Cóż, nierozsądnym byłoby sprowadzać do siebie kogoś z Doliny, jeszcze mniej rozsądnym byłoby spać poza Londynem, prawda? Ciężko było się jednak powstrzymać.
W końcu wrócił wzorkiem do Thomasa, zaciągając się papierosem i przetrzymując w nich dym o kilka chwil za długo. Płuca miał jednak już dawno przeżarte, wiec nie zakaszlał, zamiast tego wypuszczając smugę nad ich głowami. Dym przypominał mgłę, tą samą która teraz wisiała nad zamrożoną w zimie Doliną.
- Na razie - odparł w końcu, po angielsku, zdobiąc słowa lekkim wzruszeniem ramion. Zgadywał, iż nie potrwa to wiecznie. Bez przerwy czul czyjś oddech na karku, a wizja aresztu wydawała się być bardziej realna nawet niż spokojny dzień spędzony na własnym, wynajmowanym poddaszu. - Bez wątpienia jednak coś za mną chodzi. Przedziwne uczucie. Powinieneś mi opowiedzieć jak przetrwać w Tower, kochany, jestem pewien, że kilka słów rady mi się przyda - choć wypowiedziane po gaelicku zdanie wybrzmiało żartem, było w nich sporo prawdy. W końcu Doe żył. Ba! Żył ze wszystkimi członkami i prostym nosem!
- Ostatnio jestem wyjątkowo grzeczny. Pracuję, chodzę po domach...tylko raz ukradłem garnitur mężowi swojej kochanki, ale ten się przydał! - oznajmił radośnie, kolejny raz uśmiechając się do widocznie zadowolonej z tego faktu kelnerki, kiedy ta postawiła przed nimi Ale. Dopiero po sekundzie i kilku łykach doszedł do niego sens słów Thomasa. Potrząsnął głową, wprawiając w ruch kilka kosmyków ciemnych loków i spojrzał na niego z widoczną konsternacją. - Trupy? W Derby? O czym ty, kurwa, mówisz?
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
- Nie jestem jasnowidzem, żeby opowiadać o takich - powiedział, marszcząc nos w zupełnym niezrozumieniu, co kolega miał też na myśli. No tak, w końcu Thomas był osobą zbudowaną zupełnie w prosty sposób. Nie dało mu się odmówić kreatywności i posiadania własnych zawiłych, acz często trafnych toków rozumowania. To nie tak, że był kompletnie głupi, ale… często nie potrafił przewidzieć czy zrozumieć innych. No i działał impulsywnie. W życiu liczył po prostu na łut szczęścia, którego z pewnością mu nie brakowało. W końcu jeszcze żył.
A z drugiej strony przeszło mu na moment przez myśl, że może Silas… nie, nie mógł wiedzieć, że pracował dla Macmillanówny. Prawda? Na pewno nie.
- W sumie to… zęby też straciłem. Po zatrzymaniu pierwszym, ale Castor zrobił jakiś eliksir i wstawił mi je. Szkiele-wzro? Coś takiego - powiedział, wzruszając ramionami. - I przysięgam, wiem co widziałem. Zresztą, popytaj ludzi w porcie. Wciąż o tym mówią. A te aresztowania po wszystkim? To wyraźnie była jakaś zasadzka na ludzi! Już raz na Connaught były egzekucje, kto wie czy nie chcieli tego znowu zrobić? Wiesz, chodźcie tu teraz dzisiaj zjeść, a jutro was znów tutaj pomordujemy… - kontynuował z pewnością i przekonaniem w głosie swoją, Steffena i Marcela propagandę, którą wraz z Jamesem, Finley i wieloma innymi rozsiewali po stolicy w grudniu. Kto mógł im zarzucić, że kłamali? Przecież mówili najszczerszą prawdę! Czyli to w co wierzyli!
- Chrzanić to origami, Silas, wiesz co było w listopadzie w tym Tower? Zaraz końcem miesiąca, jak tam trafiłem? Egzekucje. Wyprowadzali więźniów na plac i prowadzili na śmierć. Mordowali ich tak jak w bezksiężycową noc, tak jak podczas egzekucji na placu, ale tutaj… tak po prostu, bez słowa o tym nikomu. Pewnie dla własnej uciechy. W końcu na czymś tą zupę w grudniu gotowali. Mamy wojnę, żarcia nie ma, a co dopiero kości dobrej na zupę - mówił znów, to marszcząc brwi, to spoglądając z powagą i pewnością na kolegę. Oczywiście, że były to jego bajki i jego plotki, nieco bardziej ubarwiona rzeczywistość, ale był w tym momencie tak poważny jak nigdy. Gdyby żartował, przecież zaraz wybuchnąłby śmiechem. - Przy origami oskarżyli mnie o kradzież. Mnie i dwie inne osoby. Jednemu ucięto rękę, torturowali nas. Przyszedł sam Cornelius Sallow, ten pieprzony polityk. Wiesz, że grzebie w głowach? Chciał nas sprawdzać. Czegoś szukają, stary i nie mogą znaleźć. Nie mają informatorów, uważaj tam na tych śmieciach, bo to miasto się stacza. Niby obiecany raj, a strach się bać, co będzie następne - dodał z pełną powagą, nie spoglądając nawet na kobietę. Nie mógł wyjść teraz ze swojej roli, chcąc zasiać ziarno zwątpienia w Silasie, jednocześnie też… po co miałby spoglądać na inne panny, jeśli widok Kerstin mu wystarczył w pełni?
A kiedy kufle znalazły się na blacie, sięgnął po swój. Wbił zaraz wzrok w blat na moment, kiedy usłyszał pytanie… Nie wiedział co miało miejsce?
Mimo wszystko milczał moment, zaciągając się jeszcze papierosem. Te trupy, ten smród krwi i mrozu, i czarnej magii. Rzecz jasna, że było widać po nim niedospanie, bo koszmary wciąż nie dawały mu spokoju, ale możliwe że nawet jeszcze bardziej pobladł. Nie powinien ich wtedy dotykać, tych trupów…
Ale co miał zrobić? Do tego ci poszukiwani. Co zrobili? Za to byli poszukiwani? Że jako jedyni zdecydowali się pochować te trupy? Za to, że nie chcieli pozwalać na podobne mordy?
- Derbyshire, Warwickshire. Nic nie słyszałeś? W lasach jest pełno trupów, całe wioski i grupy. Weszli, mordowali wszystkich… palili na stosach, rzucali czarną magią. Sam nie wierzyłem, bo to brzmi jak absurd, co? Ale widziałem, byłem tam… - dodał, marszcząc brwi i zaraz upijając porządny łyk, nawet się nie krzywiąc. Smak to co im podano miało okropny, ale w tym momencie chyba ważniejsze było, aby miało jakiekolwiek działanie. I co jak co, ale w trakcie wojny nie było co wybrzydzać… Nie mieli takiego luksusu.
- Wzywają też do wojska. Rozumiesz to? Każą się nam na komisji stawić. Na wojnę chcą iść… świat powariował, mugoli się boją i chcą z nimi walczyć. Jak to absurd jakiś jest!
A z drugiej strony przeszło mu na moment przez myśl, że może Silas… nie, nie mógł wiedzieć, że pracował dla Macmillanówny. Prawda? Na pewno nie.
- W sumie to… zęby też straciłem. Po zatrzymaniu pierwszym, ale Castor zrobił jakiś eliksir i wstawił mi je. Szkiele-wzro? Coś takiego - powiedział, wzruszając ramionami. - I przysięgam, wiem co widziałem. Zresztą, popytaj ludzi w porcie. Wciąż o tym mówią. A te aresztowania po wszystkim? To wyraźnie była jakaś zasadzka na ludzi! Już raz na Connaught były egzekucje, kto wie czy nie chcieli tego znowu zrobić? Wiesz, chodźcie tu teraz dzisiaj zjeść, a jutro was znów tutaj pomordujemy… - kontynuował z pewnością i przekonaniem w głosie swoją, Steffena i Marcela propagandę, którą wraz z Jamesem, Finley i wieloma innymi rozsiewali po stolicy w grudniu. Kto mógł im zarzucić, że kłamali? Przecież mówili najszczerszą prawdę! Czyli to w co wierzyli!
- Chrzanić to origami, Silas, wiesz co było w listopadzie w tym Tower? Zaraz końcem miesiąca, jak tam trafiłem? Egzekucje. Wyprowadzali więźniów na plac i prowadzili na śmierć. Mordowali ich tak jak w bezksiężycową noc, tak jak podczas egzekucji na placu, ale tutaj… tak po prostu, bez słowa o tym nikomu. Pewnie dla własnej uciechy. W końcu na czymś tą zupę w grudniu gotowali. Mamy wojnę, żarcia nie ma, a co dopiero kości dobrej na zupę - mówił znów, to marszcząc brwi, to spoglądając z powagą i pewnością na kolegę. Oczywiście, że były to jego bajki i jego plotki, nieco bardziej ubarwiona rzeczywistość, ale był w tym momencie tak poważny jak nigdy. Gdyby żartował, przecież zaraz wybuchnąłby śmiechem. - Przy origami oskarżyli mnie o kradzież. Mnie i dwie inne osoby. Jednemu ucięto rękę, torturowali nas. Przyszedł sam Cornelius Sallow, ten pieprzony polityk. Wiesz, że grzebie w głowach? Chciał nas sprawdzać. Czegoś szukają, stary i nie mogą znaleźć. Nie mają informatorów, uważaj tam na tych śmieciach, bo to miasto się stacza. Niby obiecany raj, a strach się bać, co będzie następne - dodał z pełną powagą, nie spoglądając nawet na kobietę. Nie mógł wyjść teraz ze swojej roli, chcąc zasiać ziarno zwątpienia w Silasie, jednocześnie też… po co miałby spoglądać na inne panny, jeśli widok Kerstin mu wystarczył w pełni?
A kiedy kufle znalazły się na blacie, sięgnął po swój. Wbił zaraz wzrok w blat na moment, kiedy usłyszał pytanie… Nie wiedział co miało miejsce?
Mimo wszystko milczał moment, zaciągając się jeszcze papierosem. Te trupy, ten smród krwi i mrozu, i czarnej magii. Rzecz jasna, że było widać po nim niedospanie, bo koszmary wciąż nie dawały mu spokoju, ale możliwe że nawet jeszcze bardziej pobladł. Nie powinien ich wtedy dotykać, tych trupów…
Ale co miał zrobić? Do tego ci poszukiwani. Co zrobili? Za to byli poszukiwani? Że jako jedyni zdecydowali się pochować te trupy? Za to, że nie chcieli pozwalać na podobne mordy?
- Derbyshire, Warwickshire. Nic nie słyszałeś? W lasach jest pełno trupów, całe wioski i grupy. Weszli, mordowali wszystkich… palili na stosach, rzucali czarną magią. Sam nie wierzyłem, bo to brzmi jak absurd, co? Ale widziałem, byłem tam… - dodał, marszcząc brwi i zaraz upijając porządny łyk, nawet się nie krzywiąc. Smak to co im podano miało okropny, ale w tym momencie chyba ważniejsze było, aby miało jakiekolwiek działanie. I co jak co, ale w trakcie wojny nie było co wybrzydzać… Nie mieli takiego luksusu.
- Wzywają też do wojska. Rozumiesz to? Każą się nam na komisji stawić. Na wojnę chcą iść… świat powariował, mugoli się boją i chcą z nimi walczyć. Jak to absurd jakiś jest!
Zaśmiał się krótko i szczerze, widząc chwilowy przebłysk zagubienia w dużych oczach Thomasa. Czasem był jak szczeniak, który przez przypadek wybiegł z domu do ogrodu i nie wiedział, gdzie jest, a mimo to bawił się doskonale rozkopując grządki i zjadając płatki kwiatów. Czasem trzeba było złapać go za kark i wrzucić za drzwi, to było jednak zadania dla jego przyszłej żony - na pewno w końcu jakaś się trafi. Doe należał do tej grupy młodych mężczyzn, w których pewnie łatwo byłoby się zakochać, nawet jeżeli rodzice nie byliby zadowoleni z wyboru.
- Szkiele-wzro - przytaknął mu. NA wspomnienie o Castorze, twarz rozjaśnił delikatny, ciepły uśmiech i jakby na komendę Silas usłyszał spokojny głos Sprouta powtarzającego sobie składniki nad kociołkiem. - [b]Cóż, Tommy, zamordować mogą nas wszędzie i zawsze[/b] - westchnął z dziwnie lekką beztroską i wzruszył ramionami, jakby chciał strzasnąć z siebie tę myśl. - Ale to nie znaczy, ze masz się podkładać na każdym kroku, hm? - powiedział nagle głosem nieco twardszym w swojej surowości i wycelował w chłopaka papierosem, niczym ojciec pouczający niegrzeczne dziecko. W głębi duszy był równie wzburzony co on, choć mniej poddany idei. Chciał walczyć, ale za każdym razem smutek, strach i koszmary odbierały mu siłę, a on uświadamiał sobie, że w całej tej farsie jest tylko ciężarem.
Wiec słuchał. Twarz skupiona, uniesiona jedna brew, jasne oczy wbite nieruchomo w Thomasa. Słowa lały się gęsto, on musiał co jakiś czas potrzasnąć głową, zamrugać i pochylić się do przodu, jakby chciał dać wyraz swojemu oburzeniu, a potem odchylał się znów na krześle i wypuszczał dym z ust. Z łokciem przerzuconym przez oparcie, kilkoma lokami opadającymi na czoło. Nawet gealicki zaczął mu się mieszać, historia stawała się gorsza ze zdania na zdanie i Silas czuł, że musi dziś wypić sporo, by się jej pozbyć.
- Egzekucje - powtórzył powoli. Tak często widział siebie prowadzonego na śmierć w Tower, że myśl o tym wydała mu się dziwnie znajoma. - Jak...Skąd...Jesteś pewien? Dla uciechy? Thomas, przysięgam, jak znowu zmyślasz to Castor bezie musiał nagotować kilka litrów Szkiele-wzro tylko na ciebie - rzucił ostro, ale twarz znów ozdobił delikatny uśmiech. Mógł zmyślać, bajki nie były gorsze od rzeczywistości poza tym, że były...no cóż, nieprawdziwe.
Słuchał dalej, widocznie coraz bardziej zaciekawiony opowieścią, bo porzucił nonszalancką pozę i oparł się łokciami o stół. Chciał lepiej słyszeć, nie pominąć żadnego szczegółu tej koszmarnej historii.
- Rękę? Odcięli mu rękę?! - uniósł się i nagle był jeszcze bardziej zadowolony z rodzimego języku, gdy oczy klienteli na kilka długich sekund skupiły się na nim. Posłał skruszony uśmiech parze siwych czarodziejów grających w karty. - Jak w średniowieczu, banda popierdolonych fanatyków - prychnął więc ciszej pod nosem. - Jeżeli ktoś taki jak Sallow postanowi przetrzepać moja głowę, sam będzie musiał zacząć więcej pić...może z odpowiednim szczęściem skurwysyn zachleje się na śmierć - jego głos brzmiał kpiąco i jadowicie. Złość zapiekła w gardło, gdy myślał o torturach, którym na pewno poddali Thomasa. Thomas Doe - uśmiechnięty, dobroduszny łobuz z radosnym uśmiechem. Jak można? - Niektórzy ludzie zasługują na śmierć w męczarniach, co? - wyszeptał, bardziej do siebie niż do towarzysza. A on tak bardzo chciałby oglądać ich egzekucje.
Wziął dużego łyka alkoholu i skrzywił się lekko. Nie był najlepszy, ale wystarczający by zrobiło mu się trochę cieplej i trochę lepiej. Twarz Thomasa zmieniła się przez krótki moment, wydal się zaskoczony, do tego zbladł i przez chwilę wyglądał na słabszego niż zwykle. Być może dopiero teraz Silas to dostrzegł. Jasna cera, zapadnięte policzki, cień strachu w tych zwykle żywych oczach. Koszmary pożerały ich wszystkich. Te Doe'a mógłby malować na największych płótnach, najbrudniejszymi z kolorów. Czerń w końcu zaczęłaby się kończyć.
- Słyszałem - wyrwało mu się po angielsku cichym, ochrypłym głosem. Słyszał, ale niewiele. Po londyńskich dokach powtarzano sobie niestworzone historie, wiele z nich nie miało sensu. - Nie chciałem wierzyć, że to prawda - dodał więc, biorąc kolejnego łyka piwa, a gdy odstawiał szkło na stół, dno uderzyło głucho o blat. Odpalił nowego papierosa od poprzedniego, niedopałek gasząc w starej, miedzianej popielniczce. Nikt nie chce wierzyć w piekło, nadal się go jednak boimy. - Wiesz, mugolska wojna była okropna. Masowe śmierci, tortury, wszystkie te...trupy palone stosami - nie wiedział sam czemu to mówi. Brzmiał słabo, zbladł. - A jakimś cudem czarodzieje potrafią być gorsi. Mordować dla zabawy. - Odchrząknął i znów się wyprostował. - Wiem, ze wzywają. Wolę umrzeć niż za nich walczyć.
- Szkiele-wzro - przytaknął mu. NA wspomnienie o Castorze, twarz rozjaśnił delikatny, ciepły uśmiech i jakby na komendę Silas usłyszał spokojny głos Sprouta powtarzającego sobie składniki nad kociołkiem. - [b]Cóż, Tommy, zamordować mogą nas wszędzie i zawsze[/b] - westchnął z dziwnie lekką beztroską i wzruszył ramionami, jakby chciał strzasnąć z siebie tę myśl. - Ale to nie znaczy, ze masz się podkładać na każdym kroku, hm? - powiedział nagle głosem nieco twardszym w swojej surowości i wycelował w chłopaka papierosem, niczym ojciec pouczający niegrzeczne dziecko. W głębi duszy był równie wzburzony co on, choć mniej poddany idei. Chciał walczyć, ale za każdym razem smutek, strach i koszmary odbierały mu siłę, a on uświadamiał sobie, że w całej tej farsie jest tylko ciężarem.
Wiec słuchał. Twarz skupiona, uniesiona jedna brew, jasne oczy wbite nieruchomo w Thomasa. Słowa lały się gęsto, on musiał co jakiś czas potrzasnąć głową, zamrugać i pochylić się do przodu, jakby chciał dać wyraz swojemu oburzeniu, a potem odchylał się znów na krześle i wypuszczał dym z ust. Z łokciem przerzuconym przez oparcie, kilkoma lokami opadającymi na czoło. Nawet gealicki zaczął mu się mieszać, historia stawała się gorsza ze zdania na zdanie i Silas czuł, że musi dziś wypić sporo, by się jej pozbyć.
- Egzekucje - powtórzył powoli. Tak często widział siebie prowadzonego na śmierć w Tower, że myśl o tym wydała mu się dziwnie znajoma. - Jak...Skąd...Jesteś pewien? Dla uciechy? Thomas, przysięgam, jak znowu zmyślasz to Castor bezie musiał nagotować kilka litrów Szkiele-wzro tylko na ciebie - rzucił ostro, ale twarz znów ozdobił delikatny uśmiech. Mógł zmyślać, bajki nie były gorsze od rzeczywistości poza tym, że były...no cóż, nieprawdziwe.
Słuchał dalej, widocznie coraz bardziej zaciekawiony opowieścią, bo porzucił nonszalancką pozę i oparł się łokciami o stół. Chciał lepiej słyszeć, nie pominąć żadnego szczegółu tej koszmarnej historii.
- Rękę? Odcięli mu rękę?! - uniósł się i nagle był jeszcze bardziej zadowolony z rodzimego języku, gdy oczy klienteli na kilka długich sekund skupiły się na nim. Posłał skruszony uśmiech parze siwych czarodziejów grających w karty. - Jak w średniowieczu, banda popierdolonych fanatyków - prychnął więc ciszej pod nosem. - Jeżeli ktoś taki jak Sallow postanowi przetrzepać moja głowę, sam będzie musiał zacząć więcej pić...może z odpowiednim szczęściem skurwysyn zachleje się na śmierć - jego głos brzmiał kpiąco i jadowicie. Złość zapiekła w gardło, gdy myślał o torturach, którym na pewno poddali Thomasa. Thomas Doe - uśmiechnięty, dobroduszny łobuz z radosnym uśmiechem. Jak można? - Niektórzy ludzie zasługują na śmierć w męczarniach, co? - wyszeptał, bardziej do siebie niż do towarzysza. A on tak bardzo chciałby oglądać ich egzekucje.
Wziął dużego łyka alkoholu i skrzywił się lekko. Nie był najlepszy, ale wystarczający by zrobiło mu się trochę cieplej i trochę lepiej. Twarz Thomasa zmieniła się przez krótki moment, wydal się zaskoczony, do tego zbladł i przez chwilę wyglądał na słabszego niż zwykle. Być może dopiero teraz Silas to dostrzegł. Jasna cera, zapadnięte policzki, cień strachu w tych zwykle żywych oczach. Koszmary pożerały ich wszystkich. Te Doe'a mógłby malować na największych płótnach, najbrudniejszymi z kolorów. Czerń w końcu zaczęłaby się kończyć.
- Słyszałem - wyrwało mu się po angielsku cichym, ochrypłym głosem. Słyszał, ale niewiele. Po londyńskich dokach powtarzano sobie niestworzone historie, wiele z nich nie miało sensu. - Nie chciałem wierzyć, że to prawda - dodał więc, biorąc kolejnego łyka piwa, a gdy odstawiał szkło na stół, dno uderzyło głucho o blat. Odpalił nowego papierosa od poprzedniego, niedopałek gasząc w starej, miedzianej popielniczce. Nikt nie chce wierzyć w piekło, nadal się go jednak boimy. - Wiesz, mugolska wojna była okropna. Masowe śmierci, tortury, wszystkie te...trupy palone stosami - nie wiedział sam czemu to mówi. Brzmiał słabo, zbladł. - A jakimś cudem czarodzieje potrafią być gorsi. Mordować dla zabawy. - Odchrząknął i znów się wyprostował. - Wiem, ze wzywają. Wolę umrzeć niż za nich walczyć.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Z jednej strony wiedział, że może i nie powinien koledze powtarzać takich rzeczy - że nie powinien straszyć ludzi. Ale jego rola, w którą wszedł podczas grudniowych wybryków... Cóż, czuł się w obowiązku, aby podtrzymywać tę propagandę. Wszyscy musieli wiedzieć, musieli nienawidzić tych rządów, tej szlachty i trzymać się tego. Może wtedy... jakimś sposobem...
Przecież nie wsadzą wszystkich do Tower, nie wymordują wszystkich. W końcu to wszystko upadnie, a jeśli nie będą podejmować działań, kto to zrobi za nich?
- Jak diabli. Prawie sam straciłem tam łeb. Wiesz za co chcieli mnie skazać? Za to, że nie spodobałem się im na rejestracji! - warknął, ledwo powstrzymujac krzyk, zirytowany. Już nie przeżywał w ten sposób tych emocji, już go to tak nie bolało, chociaż bardziej zwyczajnie w świecie się bał. Owszem, kłamał z Marcelem, i Steffkiem, i Finnie i Jamesem o tych trupach w zupie, ale wcale to nie znaczyło, że byli dalecy od prawdy na temat tego czego dokonywali ci wszyscy zwolennicy nowego porządku. - Poszedłem z nimi na układ... I wiesz co stary? Dam ci dobrą radę, oni nie mają informatorów - rzucił z drwiącym uśmiechem. - Skłamałem, dałem im kilka fałszywych tropów... I tylko dlatego wyszedłem na wolność. Ale ci ludzie... te egzekucje... One trwały cały dzień. Ci ludzie już nawet nie walczyli, nie próbowali... - dodawał dalej, marszcząc brwi. Ściskało go aż w żołądku na to wspomnienie - na wspomnienie miejsc i ludzi, którzy wtedy wychodzili na plac na własną śmierć.
I czy powinien mówić, że poszedł na układ z rządem? Wierzył, że Silas był w stanie to zrozumieć - a zresztą, już to minęło. O kilka miesiecy za późno na mianie mu tego za złe. Czy jego towarzysz sam nie zacząłby sypać kogo tylko mógł, gdyby miało to uratować jego życie?
Wbił wzrok w blat, słysząc jakie zamieszanie spowodował jego rozmówca, ale wcale się temu nie dziwił. Gdyby ktos mu to powiedział jakiś miesiąc wcześniej... nie wiedział czy by uwierzył. Nawet po tym co widział w Tower, nawet po tym co sam przeszedł.
A ci poszukiwani? To oni chowali trupy. To oni martwili się o tych, których mordowali ci pierwsi - to im zależało na bezpieczeństwie, i coraz bardziej go to przerażało. Martwił się czy Sheila będzie bezpieczna, czy Eve i James dadzą sobie radę. A najbardziej martwił się o Kerry... Przecież ona nie była czarodziejką! Była zagrożona przez samo to, że była charłaczką!
- Lepiej tortury bez śmierci - stwierdził. - Ucięli. Jebani sadyści...
Mordowali ich bez mrugnięcia okiem, dla zabawy, dlatego że ktoś był słabszy. Niewiele pamiętał z tych mugolskich wojenek, tyle co ludzie opowiadali, a też nie zawsze chcieli o nich opowiadać. W domu w końcu tematu nikt nie poruszał, bo kiedy tylko wychodził to ojciec wpadał w szał i się rzucał, więc matka skutecznie unikała tego. Sąsiedzi? Nie zbliżali się do nich, unikali ich - bo przecież byli z domu tego ochlejusa.
Ale wiedział, że to wszystko było brutalne. Że ludzie ginęli - choć nie wiedział jak bardzo. Nie miał dużego obrazu, nie patrzył na komflikty mugoli przez pryzmat kontynentu, na którym nigdy nie był. On żył wyspą, tylko i wyłącznie. Niektóre idee i koncepty przerastały jego prostu umysł.
Zacisnął mocniej palce na kuflu.
- Też nie wierzyłem, stary, byłem tam... I nie polecam tego widoku. Wiesz co jest jeszcze bardziej żałosne? - rzucił, podnosząc wzrok na malarza z lekko drwiącym uśmiechem. - Spotkałem tych niebezpiecznych ludzi, poszukiwanych w całej Anglii. Najniebezpieczniejsi ludzie. Wiesz co zrobili? - rzucił, urywajac na moment. Jakby potrzebował zebrać myśl, zebrać słowa. Albo po prostu przytrzymać Silasa w niepewności?
- Zakopywali trupy zostawione przez tych psycholi, którzy dokonali masakry czarną magią. Pomogłem im tam... Ale... te widoki, stary, to jest jakiś żart. Świat stanął do góry nogami, nie żartuję - mruknął, zaraz upijając łyk ze swojego kufla, milknąc. Cóż, mieli chyba skupić się na nieco innym zajęciu tutaj, ale temat sam przecież wypłynął.
Przecież nie wsadzą wszystkich do Tower, nie wymordują wszystkich. W końcu to wszystko upadnie, a jeśli nie będą podejmować działań, kto to zrobi za nich?
- Jak diabli. Prawie sam straciłem tam łeb. Wiesz za co chcieli mnie skazać? Za to, że nie spodobałem się im na rejestracji! - warknął, ledwo powstrzymujac krzyk, zirytowany. Już nie przeżywał w ten sposób tych emocji, już go to tak nie bolało, chociaż bardziej zwyczajnie w świecie się bał. Owszem, kłamał z Marcelem, i Steffkiem, i Finnie i Jamesem o tych trupach w zupie, ale wcale to nie znaczyło, że byli dalecy od prawdy na temat tego czego dokonywali ci wszyscy zwolennicy nowego porządku. - Poszedłem z nimi na układ... I wiesz co stary? Dam ci dobrą radę, oni nie mają informatorów - rzucił z drwiącym uśmiechem. - Skłamałem, dałem im kilka fałszywych tropów... I tylko dlatego wyszedłem na wolność. Ale ci ludzie... te egzekucje... One trwały cały dzień. Ci ludzie już nawet nie walczyli, nie próbowali... - dodawał dalej, marszcząc brwi. Ściskało go aż w żołądku na to wspomnienie - na wspomnienie miejsc i ludzi, którzy wtedy wychodzili na plac na własną śmierć.
I czy powinien mówić, że poszedł na układ z rządem? Wierzył, że Silas był w stanie to zrozumieć - a zresztą, już to minęło. O kilka miesiecy za późno na mianie mu tego za złe. Czy jego towarzysz sam nie zacząłby sypać kogo tylko mógł, gdyby miało to uratować jego życie?
Wbił wzrok w blat, słysząc jakie zamieszanie spowodował jego rozmówca, ale wcale się temu nie dziwił. Gdyby ktos mu to powiedział jakiś miesiąc wcześniej... nie wiedział czy by uwierzył. Nawet po tym co widział w Tower, nawet po tym co sam przeszedł.
A ci poszukiwani? To oni chowali trupy. To oni martwili się o tych, których mordowali ci pierwsi - to im zależało na bezpieczeństwie, i coraz bardziej go to przerażało. Martwił się czy Sheila będzie bezpieczna, czy Eve i James dadzą sobie radę. A najbardziej martwił się o Kerry... Przecież ona nie była czarodziejką! Była zagrożona przez samo to, że była charłaczką!
- Lepiej tortury bez śmierci - stwierdził. - Ucięli. Jebani sadyści...
Mordowali ich bez mrugnięcia okiem, dla zabawy, dlatego że ktoś był słabszy. Niewiele pamiętał z tych mugolskich wojenek, tyle co ludzie opowiadali, a też nie zawsze chcieli o nich opowiadać. W domu w końcu tematu nikt nie poruszał, bo kiedy tylko wychodził to ojciec wpadał w szał i się rzucał, więc matka skutecznie unikała tego. Sąsiedzi? Nie zbliżali się do nich, unikali ich - bo przecież byli z domu tego ochlejusa.
Ale wiedział, że to wszystko było brutalne. Że ludzie ginęli - choć nie wiedział jak bardzo. Nie miał dużego obrazu, nie patrzył na komflikty mugoli przez pryzmat kontynentu, na którym nigdy nie był. On żył wyspą, tylko i wyłącznie. Niektóre idee i koncepty przerastały jego prostu umysł.
Zacisnął mocniej palce na kuflu.
- Też nie wierzyłem, stary, byłem tam... I nie polecam tego widoku. Wiesz co jest jeszcze bardziej żałosne? - rzucił, podnosząc wzrok na malarza z lekko drwiącym uśmiechem. - Spotkałem tych niebezpiecznych ludzi, poszukiwanych w całej Anglii. Najniebezpieczniejsi ludzie. Wiesz co zrobili? - rzucił, urywajac na moment. Jakby potrzebował zebrać myśl, zebrać słowa. Albo po prostu przytrzymać Silasa w niepewności?
- Zakopywali trupy zostawione przez tych psycholi, którzy dokonali masakry czarną magią. Pomogłem im tam... Ale... te widoki, stary, to jest jakiś żart. Świat stanął do góry nogami, nie żartuję - mruknął, zaraz upijając łyk ze swojego kufla, milknąc. Cóż, mieli chyba skupić się na nieco innym zajęciu tutaj, ale temat sam przecież wypłynął.
Melpomene przywiązała swojego konia do jeden z barierek otaczających pub i wchodząc do środka przepuściła przed sobą Celine. Gdy obie znalazły się w końcu w zamkniętej przestrzeni Mel nie zdziwiła się, gdy wzrok kobiety stojącej za barem przede wszystkim skupił się jednak na niej. Za nim kobieta się odezwała Mel kiwnęła przecząco głową mając nadzieję, że żona właściciela zrozumie wiadomość kryjącą się za tym drobnym gestem. Melpomene nie oczekiwała żaden dodatkowej atencji i tym bardziej nie życzyła sobie by ktokolwiek zwracał się do niej „milady”. - Zajmij nam jakiś stolik w bocznej sali, a ja coś zamówię. - Zwróciła się do Celine, a gdy ta wykonała jej prośbę sama podeszła do baru obdarzając stojącą za nim kobietę promiennym uśmiechem. - Poproszę dwie filiżanki ziołowej herbaty i jakiś ciepły posiłek dla mojej towarzyszki. Jestem pewna, że ma pani coś przepysznego co postawi ją na nogi. - Położyła na blacie zapłatę, odrobinę większą niż wynosiła należność za zamówienie.- Nie mogę wziąć pieniędzy od milady. Wizyta panienki to dla nas zaszczyt- zaprotestowała kobieta, ale Mel jedynie przesunęła momenty w jej stronę. - Proszę się tym nie przejmować pani Doge. - Uśmiechnęła się jeszcze raz i odeszła w stronę Celine. Zwykła herbata była ciężka do zdobycia ale łąki otaczające Dolinę pełne były ziół, z których bez większego problemu można było zrobić napary mając nie raz więcej wartości niż tak popularnym w kraju brązowy płyn. Co zaś tyczyło się jedzenia, to było dość jasne, że właściciele takich lokali mieli zupełnie inne dojść do produktów niż przeciętny mieszkaniec wioski.
Widziała, że kilkoro mężczyzn siedzących w pubie zwróciło na nią uwagę i dobre wychowanie zmusiło ich do ściągnięcia nakryć głowy w geście szacunku, jaki należał się przedstawicielowi rodziny Abbott. Zgodnie z dobrze wyuczonym nawykiem Mel odpowiedziała na ten akt, obdarzając każdego z nich przyjaznym uśmiechem. W duchu jednak żałowała, że wybrała akurat pub na miejsce ich spotkania. Czuła, że Celine zaraz zrozumie, że Mel nie powiedziała jej o sobie jeszcze wszystkiego i owładnięta skrępowaniem zamknie się w sobie. W końcu usiadła naprzeciwko swojej nowej towarzyszki. - Pytałaś, czy jestem z Somerset. - Wróciła do pytania na, które jeszcze nie zdążyła odpowiedzieć. - Moja rodzina mieszka tu od pokoleń ale nasz dom jest trochę na uboczu i mało ludzi się tam zapuszcza. Staram się być często w wiosce, to nie zawsze jest łatwe. Brakuje mi kontaktu z ludźmi. - Celine nie pytała o to wszystko, ale Mel musiała znaleźć jakiś sposób, by wciągnąć dziewczynę w rozmowę, gdy czekały na zamówienie. Co prawda nie wiele osób nazwałoby zamek Dunster domem, ale przecież nie można było jej zarzucić kłamstwa czy nieszczerości. - Teraz moja kolej na pytanie. - zaśmiała się podpierając brodę na wyciągniętych łokciach. Umilkła na kilka sekund jeszcze raz uważnie przyglądając się twarzy Celine. - Nie uczyłaś się w Hogwarcie prawda? Wydaje mi się, że jesteśmy w dość podobnym wieku, ale mimo to nie jestem w stanie skojarzyć cię z żadnym z domów. - Oczywiście, że istniało nikłe prawdopodobieństwo, że mała blondynka o kolorowych oczach po prostu zniknęła w tłumie innym dzieci. Jednak im dłużej Mel przyglądała się dziewczynie, tym mocniej ugruntowała się w przekonaniu, że nawet gdy była młodsza, Celinie zbyt łatwo wyróżniała się z tłumu. W końcu na ich stole pojawiły się dwie filiżanki parującego naparu i talerz równie ciepłego jedzenia. - Smacznego. - Zachęciła Celine do jedzenia a sama chwyciła za własne naczynie i upiła ostrożny łyk.
Widziała, że kilkoro mężczyzn siedzących w pubie zwróciło na nią uwagę i dobre wychowanie zmusiło ich do ściągnięcia nakryć głowy w geście szacunku, jaki należał się przedstawicielowi rodziny Abbott. Zgodnie z dobrze wyuczonym nawykiem Mel odpowiedziała na ten akt, obdarzając każdego z nich przyjaznym uśmiechem. W duchu jednak żałowała, że wybrała akurat pub na miejsce ich spotkania. Czuła, że Celine zaraz zrozumie, że Mel nie powiedziała jej o sobie jeszcze wszystkiego i owładnięta skrępowaniem zamknie się w sobie. W końcu usiadła naprzeciwko swojej nowej towarzyszki. - Pytałaś, czy jestem z Somerset. - Wróciła do pytania na, które jeszcze nie zdążyła odpowiedzieć. - Moja rodzina mieszka tu od pokoleń ale nasz dom jest trochę na uboczu i mało ludzi się tam zapuszcza. Staram się być często w wiosce, to nie zawsze jest łatwe. Brakuje mi kontaktu z ludźmi. - Celine nie pytała o to wszystko, ale Mel musiała znaleźć jakiś sposób, by wciągnąć dziewczynę w rozmowę, gdy czekały na zamówienie. Co prawda nie wiele osób nazwałoby zamek Dunster domem, ale przecież nie można było jej zarzucić kłamstwa czy nieszczerości. - Teraz moja kolej na pytanie. - zaśmiała się podpierając brodę na wyciągniętych łokciach. Umilkła na kilka sekund jeszcze raz uważnie przyglądając się twarzy Celine. - Nie uczyłaś się w Hogwarcie prawda? Wydaje mi się, że jesteśmy w dość podobnym wieku, ale mimo to nie jestem w stanie skojarzyć cię z żadnym z domów. - Oczywiście, że istniało nikłe prawdopodobieństwo, że mała blondynka o kolorowych oczach po prostu zniknęła w tłumie innym dzieci. Jednak im dłużej Mel przyglądała się dziewczynie, tym mocniej ugruntowała się w przekonaniu, że nawet gdy była młodsza, Celinie zbyt łatwo wyróżniała się z tłumu. W końcu na ich stole pojawiły się dwie filiżanki parującego naparu i talerz równie ciepłego jedzenia. - Smacznego. - Zachęciła Celine do jedzenia a sama chwyciła za własne naczynie i upiła ostrożny łyk.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Nie sposób było nie zauważyć spojrzeń śledzących Melpomene już od pierwszego skrzypnięcia drzwi pubu. Dłonie sięgały nakryć głowy i zsuwały je z czół, podbródki wędrowały w dół przy dyskretnych skłonach, gdzieś dalej zgrzytnęło przesuwane krzesło. Wesołe, niekoniecznie eleganckie anegdoty stały się cichsze, bardziej dyskretne. Idąca przodem Celine poczuła nieprzyjemne mrowienie, które smagnęło tył jej karku, a skołowanie odebrało rezolutność mowy i zmusiło do niemego skinienia na prośbę towarzyszki; w pewnym sensie dobrze było oddalić się od baru i odetchnąć, odrzuciwszy od siebie myśli kaleczące ją jak ciernie chwastów rosnących na zaniedbanych polach uprawnych. Wczepiły się w nią i szeptały o nie tak dawnych zadrach, a chociaż półwila miała talent do ignorowania niewygodnych elementów świadomości, do wymuszonej ślepoty, która oszczędzała zmartwień i trudności, tym razem tłumienie podejrzeń było trudniejsze niż zwykle. Może dlatego, że gdyby arystokratce coś stało się na tamtej polanie, winą obarczono by właśnie Celine? Powinna poświęcić się w imię zdrowia wyżej postawionej osoby, rzucić się na zjawę utkaną z mgły, tymczasem nawet nie dygnęła przed nią, jak nakazywało dobre wychowanie, a wykorzystywała życzliwość do napełnienia własnego żołądka. Wstyd. Okropny wstyd. Wpojono jej zasady traktowania szlachetnych dam, by potem te zasady oblać żrącym kwasem i sympatię zamienić na wzdrygającą nią niechęć. Neali też się bała, na początku. I co z tego wynikło? Prawdziwa, ciesząca serce przyjaźń; więc może nie powinna tak łatwo skreślać Melpomene tylko dlatego, że wokół jej głowy tańczył wianek zgubnych skojarzeń?
To nie urodzenie świadczyło o człowieku, tylko to, co nosił w sercu. Jego dobroć, serdeczność, wartości, jego ciepło. Obracająca w palcach kilka zerwanych po drodze kwiatów Celine doszła do wniosku, że przecież Mel wydawała się mieć wszystko na odpowiednim miejscu, bo gdyby było inaczej, nigdy nie obdarzyłaby ducha z polany wytchnieniem. Należało więc dać jej szansę. Nie skreślać tylko i wyłącznie przez pryzmat przeżytych historii. Zbliżające się kroki zwabiły spojrzenie; przyjrzała się przyjaznemu uśmiechowi na twarzy czarownicy, a ten rozgonił część rozterek, był jak słońce powracające na niebo po długich miesiącach ulewnego deszczu.
- Ten dom - odezwała się po chwili. - To Dunster Castle, prawda...? Dom rodziny Abbott. Przygląda się Dolinie ze wzgórza. Chociaż nigdy nie przypominał mi pałacu, tylko bardzo zadbany dworek - Celine mówiła niepewnie, ale płynnie, z trudem podtrzymująca kontakt wzrokowy z kobietą. Każdy instynkt w jej ciele drażnił zmysły i nakazywał pochylić głowę, uciec czym prędzej, zanim zbłaźni się bezmyślnym komentarzem albo urazi szlachciankę, jeśli Mel faktycznie nią była - jednak ona uparcie tam trwała, przyklejona do drewnianego krzesła i przesiąknięta ciekawością. Miło byłoby znów rozczarować te ciemne myśli, podszepty o tym, że każdy szlachcic był zły i zamierzał wyłącznie krzywdzić. - Kochają cię tutaj. Nawet jeśli mają cię mało - zauważyła. Spojrzenia barowych gości wciąż ściągały dyskretnie w kierunku oblicza towarzyszki, żadne z nich nie sztyletowało odrazą.
- Och, a więc to tak? Prawda za prawdę? No dobrze - zgodziła się, kąciki ust drgnęły lekko ku górze, a palce zabębniły w blat stołu w przypadkowym rytmie. - Zgadłaś. Hogwart znam tylko z opowieści przyjaciół, bo chodziłam do Beauxbatons - i miałam szczęście, bo chyba nie spamiętałabym nazw hogwarckich domów... Cały czas sprawiają mi trudność. Huffledoof? I chyba Ravencreak... - rzadko kiedy zaprzątała sobie nimi głowę, kojarzyła jedynie symbole wplecione w kolorowe herby, wiedziała, że był tam odważny lew, uprzejmy borsuk, mądry kruk i przebiegły wąż. - Mnie wychowały Gryfy. To brzmi prościej - tym razem uśmiechnęła się wyraźnie weselej, po czym splotła dłonie pod brodą, którą przechyliła lekko do boku, przyglądając się Melpomene miękkim wzrokiem. Swobodniejszym. - A ciebie gdzie przydzielono? Byłaś lwem, borsukiem? - Celine lubiła słuchać o szkole, której nie miała okazji zwiedzić własnym krokiem, o murach, których nie dotykały jej palce, i o duchach, których nigdy nie poznała.
Herbata! I jedzenie, tyle jedzenia! Półwila wyprostowała plecy i spojrzała na Abbottównę ze zdumieniem, kiedy pani Doge oddaliła się, by z powrotem zająć miejsce za ladą. Nozdrza wypełnił aromat ziołowego naparu, żołądek chciałby zaburczeć na widok i woń obiadu, pochłonąć całe wnętrze talerza bez opamiętania - tylko że to ją peszyło, to wszystko.
- Mel, to musiało kosztować jakąś fortunę - szepnęła konspiracyjnie, ostrzegawczo, zupełnie jakby towarzyszka nie zdawała sobie z tego sprawy. Pieniądze, niestety, nie rosły na drzewach, a ich brak wprowadzał do życia zupełnie nową perspektywę patrzenia na prozaikę codzienności. - Na pewno...?
To nie urodzenie świadczyło o człowieku, tylko to, co nosił w sercu. Jego dobroć, serdeczność, wartości, jego ciepło. Obracająca w palcach kilka zerwanych po drodze kwiatów Celine doszła do wniosku, że przecież Mel wydawała się mieć wszystko na odpowiednim miejscu, bo gdyby było inaczej, nigdy nie obdarzyłaby ducha z polany wytchnieniem. Należało więc dać jej szansę. Nie skreślać tylko i wyłącznie przez pryzmat przeżytych historii. Zbliżające się kroki zwabiły spojrzenie; przyjrzała się przyjaznemu uśmiechowi na twarzy czarownicy, a ten rozgonił część rozterek, był jak słońce powracające na niebo po długich miesiącach ulewnego deszczu.
- Ten dom - odezwała się po chwili. - To Dunster Castle, prawda...? Dom rodziny Abbott. Przygląda się Dolinie ze wzgórza. Chociaż nigdy nie przypominał mi pałacu, tylko bardzo zadbany dworek - Celine mówiła niepewnie, ale płynnie, z trudem podtrzymująca kontakt wzrokowy z kobietą. Każdy instynkt w jej ciele drażnił zmysły i nakazywał pochylić głowę, uciec czym prędzej, zanim zbłaźni się bezmyślnym komentarzem albo urazi szlachciankę, jeśli Mel faktycznie nią była - jednak ona uparcie tam trwała, przyklejona do drewnianego krzesła i przesiąknięta ciekawością. Miło byłoby znów rozczarować te ciemne myśli, podszepty o tym, że każdy szlachcic był zły i zamierzał wyłącznie krzywdzić. - Kochają cię tutaj. Nawet jeśli mają cię mało - zauważyła. Spojrzenia barowych gości wciąż ściągały dyskretnie w kierunku oblicza towarzyszki, żadne z nich nie sztyletowało odrazą.
- Och, a więc to tak? Prawda za prawdę? No dobrze - zgodziła się, kąciki ust drgnęły lekko ku górze, a palce zabębniły w blat stołu w przypadkowym rytmie. - Zgadłaś. Hogwart znam tylko z opowieści przyjaciół, bo chodziłam do Beauxbatons - i miałam szczęście, bo chyba nie spamiętałabym nazw hogwarckich domów... Cały czas sprawiają mi trudność. Huffledoof? I chyba Ravencreak... - rzadko kiedy zaprzątała sobie nimi głowę, kojarzyła jedynie symbole wplecione w kolorowe herby, wiedziała, że był tam odważny lew, uprzejmy borsuk, mądry kruk i przebiegły wąż. - Mnie wychowały Gryfy. To brzmi prościej - tym razem uśmiechnęła się wyraźnie weselej, po czym splotła dłonie pod brodą, którą przechyliła lekko do boku, przyglądając się Melpomene miękkim wzrokiem. Swobodniejszym. - A ciebie gdzie przydzielono? Byłaś lwem, borsukiem? - Celine lubiła słuchać o szkole, której nie miała okazji zwiedzić własnym krokiem, o murach, których nie dotykały jej palce, i o duchach, których nigdy nie poznała.
Herbata! I jedzenie, tyle jedzenia! Półwila wyprostowała plecy i spojrzała na Abbottównę ze zdumieniem, kiedy pani Doge oddaliła się, by z powrotem zająć miejsce za ladą. Nozdrza wypełnił aromat ziołowego naparu, żołądek chciałby zaburczeć na widok i woń obiadu, pochłonąć całe wnętrze talerza bez opamiętania - tylko że to ją peszyło, to wszystko.
- Mel, to musiało kosztować jakąś fortunę - szepnęła konspiracyjnie, ostrzegawczo, zupełnie jakby towarzyszka nie zdawała sobie z tego sprawy. Pieniądze, niestety, nie rosły na drzewach, a ich brak wprowadzał do życia zupełnie nową perspektywę patrzenia na prozaikę codzienności. - Na pewno...?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dziwny uśmiech pojawił się na twarzy Melpomene, gdy tylko usłyszała nazwę rodzinnego domu. Z jednej strony było dość oczywiste, że prawda wyjdzie na jaw. Przyjemnie było ukrywać się pod maską anonimowości, przynajmniej przez tak drobną chwilę. - Pewnie masz rację. - Odpowiedziała dość obojętnie na kwestie kształtu Dunster. - Mówiąc szczerze nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale to chyba kwestia rzymskich fundamentów. W jakimś sensie kolejni Abbottowie starali się zachować kształt i charakter pierwszych siedzib. - Podparła brodę na łokciu i na chwilę szaro-niebieskie spojrzenie uciekło w stronę przestrzeni za oknem. Oprzytomniała dopiero po kilku sekundach uśmiechając się przy tym z lekkim zakłopotaniem. - Maniery wymagają pełnego przedstawienia się, wybacz. Melpomene Abbott. - Dłoń, która jeszcze przed momentem podtrzymywała brodę arystokratki teraz wyciągnięta była w stronę Celine. - To dość niewygodne i zbyt melancholijne imię. Zdecydowanie bardziej wolę zwyczajne Mel.- Nie przestawała się uśmiechać. Miała nadzieję, że lekki ton głosu wystarczy za potwierdzenie, że nie oczekuje żadnej dodatkowej atencji ze strony Celine, ani nikogo innego. Znów ten dziwny grymas oszpecił nieco twarz blondynki. - Bywam dość naiwna, jeżeli chodzi o sposób funkcjonowania świata ale nie na tyle, by nie wiedzieć, że jest różnica pomiędzy koniecznością okazywania szacunku wpajaną z pokolenia na pokolenie, a prawdziwą miłością. - Gdy tylko ostatnie słowo padło z jej ust zdała sobie sprawę, w jak niebezpieczne rejony brnie. Poza tym Celine mogła źle odebrać tą odpowiedź sądząc, że uraziła arystokratkę. Mel odruchowo chwyciła za drobną dłoń i w geście przyjaźni, lekko ją ścisnęła. - Ale bardzo dziękuję za te słowa. - Uśmiechnęła się raz jeszcze i wypuściła dłoń dziewczyny prostując się jednocześnie na swoim miejscu.
Słuchając odpowiedzi na własne pytanie w pewnym momencie już nie wytrzymała i zaczęła się cicho śmiać. - Faktycznie świat Beauxbatons zawsze wydawał się trochę bardziej poukładany. - Mel zaczęła się w duchu zastanawiać nad rodziną i pochodzeniem Celine. Ciężko było to określić słowami ale pewne elementy jej jestestwa sugerowały, że ma w sobie znacznie więcej z angielki niż francuski. - Ravenclaw, Hufflepuff, Gryffindor i Slytherin. - Wymieniła wszystkie domy wciąż wyglądając na nieco rozbawioną. Mimowolnie przypomniała sobie własną ceremonię przydziału i całą gamę uczuć towarzyszących teoretycznie tak prostemu wydarzeniu. Przecież tak rzadko zdarzało się by Abbottowie trafiali do innego domu niż Hufflepuff. - Byłam wiernym, sprawiedliwym i pracowitym borsukiem. Nie ważne co słyszałaś o innych domach ale to właśnie w Hufflepuff zawsze rósł najwspanialszy kwiat brytyjskiej młodzieży. - Ciężko było powiedzieć czy Mel mówi poważnie, czy żartuje. Sama miała dość specyficzny stosunek do wspomnień z czasów szkolnych. Nagle raptownie się ożywiała, w końcu znalazła w swoim umyślę odpowiednią szufladkę. - Gryfy zajmowały się sztuką prawda? Mieliście jakieś specjalizacje czy zajmowaliście się wszystkim po trochu? To znacznie ciekawsze niż podział pod względem cech charakteru i wpychania w odgórnie nałożone ramy. - W ustach arystokratki ostatnie zdanie mogło zabrzmieć dość dziwnie ale czy nie miała racji. Wystarczyło, że nawet najsłodsza i najdelikatniejsza mała czarownica trafiła do Slytherinu i już do końca życia mierzyła się z opinią wrednej hetery. Przynajmniej z perspektywy członków innych domów.
- Nie ładnie jest odmawiać damie. - Odpowiedziała, gdy Celina chciała się upewnić czy na pewno może spożyć ofiarowany jej posiłek. Upiła jeszcze jeden łyk i odstawiła filiżankę na spodek. Chciała dodać, że przynajmniej tyle jest w stanie zrobić dla dziewczyny jednak na szczęście w porę ugryzła się w język. - Jedz i niech ci wyjdzie na zdrowie. - Posłała Celine jeszcze jeden ciepły uśmiech mając nadzieję, że to ją choć trochę ośmieli.
Słuchając odpowiedzi na własne pytanie w pewnym momencie już nie wytrzymała i zaczęła się cicho śmiać. - Faktycznie świat Beauxbatons zawsze wydawał się trochę bardziej poukładany. - Mel zaczęła się w duchu zastanawiać nad rodziną i pochodzeniem Celine. Ciężko było to określić słowami ale pewne elementy jej jestestwa sugerowały, że ma w sobie znacznie więcej z angielki niż francuski. - Ravenclaw, Hufflepuff, Gryffindor i Slytherin. - Wymieniła wszystkie domy wciąż wyglądając na nieco rozbawioną. Mimowolnie przypomniała sobie własną ceremonię przydziału i całą gamę uczuć towarzyszących teoretycznie tak prostemu wydarzeniu. Przecież tak rzadko zdarzało się by Abbottowie trafiali do innego domu niż Hufflepuff. - Byłam wiernym, sprawiedliwym i pracowitym borsukiem. Nie ważne co słyszałaś o innych domach ale to właśnie w Hufflepuff zawsze rósł najwspanialszy kwiat brytyjskiej młodzieży. - Ciężko było powiedzieć czy Mel mówi poważnie, czy żartuje. Sama miała dość specyficzny stosunek do wspomnień z czasów szkolnych. Nagle raptownie się ożywiała, w końcu znalazła w swoim umyślę odpowiednią szufladkę. - Gryfy zajmowały się sztuką prawda? Mieliście jakieś specjalizacje czy zajmowaliście się wszystkim po trochu? To znacznie ciekawsze niż podział pod względem cech charakteru i wpychania w odgórnie nałożone ramy. - W ustach arystokratki ostatnie zdanie mogło zabrzmieć dość dziwnie ale czy nie miała racji. Wystarczyło, że nawet najsłodsza i najdelikatniejsza mała czarownica trafiła do Slytherinu i już do końca życia mierzyła się z opinią wrednej hetery. Przynajmniej z perspektywy członków innych domów.
- Nie ładnie jest odmawiać damie. - Odpowiedziała, gdy Celina chciała się upewnić czy na pewno może spożyć ofiarowany jej posiłek. Upiła jeszcze jeden łyk i odstawiła filiżankę na spodek. Chciała dodać, że przynajmniej tyle jest w stanie zrobić dla dziewczyny jednak na szczęście w porę ugryzła się w język. - Jedz i niech ci wyjdzie na zdrowie. - Posłała Celine jeszcze jeden ciepły uśmiech mając nadzieję, że to ją choć trochę ośmieli.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Melpomene Abbott, od tego nie można było już uciec, nie można wycofać. Półwila na moment przymknęła oczy, godząc się z rzeczywistością; najwyraźniej nawet teraz, w aphelium życia, przyciągała do siebie anioły z innych sfer, wyższych, jasne jak alabaster. Jasne szczerze? - Celine Lovegood - odpowiedziała po przerwie niemal zbyt długiej, niewygodnej, świdrującej uszy zawodzonym oczekiwaniem i zaśniedziałymi manierami, i uścisnęła dłoń czarownicy. Wciąż obawiała się używać publicznie swojego imienia, wystraszona możliwością zaalarmowania Tower of London - choć niewielu tu wiedziało, przez co przeszła, gdzie spędziła ostatnie miesiące, ani czego się dopuściła. Sama nie była pewna tego, czy została skazana, nikt jej tego nie wyjawił. Płuca skurczyły się na moment i coś zapiekło w piersi; to imię, ta tożsamość, Celine Lovegood, miała być malowana złoconymi zgłoskami na plakatach przy najlepszych światowych teatrach, nie w dokumentacji więziennej ani formularzu Wizengamotu. - Ale przecież to piękne! Melpomene - powtórzyła czule. - To znaczy śpiewająca, prawda? Dobrze pamiętam? Czytałam kiedyś mit o tym, że z jej miłości z jednym z bogów przyszły na świat syreny. Powinnaś nosić je z dumą - stwierdziła; nie każdy rodził się pod patronatem tak wspaniałego bóstwa, nie każdy mógł pochwalić się heroicznym protoplastą, którego pochodnię niósł w teraźniejszości. Nie każdy musiał też mierzyć się z roszczeniami, jakie kryły się pośród krętych korytarzy mitycznych skojarzeń. Czy rodzina wymagała od Mel pięknego śpiewu, zainteresowania teatrem? Była damą, w życiach dam przykładano do tego wielką wagę - czy jednak ona czuła na sobie ten ciężar podwójnie? Celine chciała o to zapytać, troskliwie wziąć ją w objęcia i porwać do tańca, byle zetrzeć ze ślicznej twarzy rozmówczyni grymas słodkiej goryczy, a mimo to nie poruszyła się ani o cal, opuściwszy spojrzenie na kwiaty ułożone na blacie stołu. Były piękne, soczyście barwne, martwe. Niedługo uschną i rozpadną się na popiół. To samo stanie się z Melpomene i Celine, i na tę myśl zakłuł ją żołądek. - Jeśli wolisz Mel, będę tak do ciebie mówić - zdecydowała i uśmiechnęła się lekko, samymi kącikami ust. Czas, w którym sztywne zasady arystokratycznych konstelacji prowadziły ją na smyczy już dawno minął. Pamiętała je i świadomie odrzucała, jakby na przekór wszystkiemu, czego doświadczyła, w niemym buncie, jedynym, na jaki teraz było ją stać.
- Poukładany, marmurowy, piękny. Bajeczny - przytaknęła z rozmarzeniem, rozgrzana płomieniem tęsknoty, uwiedziona miodową słodyczą wspomnień rozlewającą się na języku. Wtedy wszystko było inne, prostsze i lepsze; dziecięce marzenia wciąż były świeże i wytyczały trasę przez świat z naiwną pewnością, że pewnego dnia zostaną spełnione co do joty. A potem rzeczywistość obdarła ciało z kolorów, pozostawiwszy na skórze plamy beznadziejnej szarości. - Och, żałuj, że nie mogłaś zobaczyć Beauxbatons, przejść się eleganckimi korytarzami, słuchać śpiewu nimf, które przybywały na święta z piosenkami tak pięknymi, że byłyby w stanie roztopić lód z najtwardszych serc. Każdy kwiat w ogrodach pachniał magią. Każdy powiew górskiego wiatru niósł za sobą historię i wolność. Każda kropla deszczu obmywająca mury akademii była jak siostra, która pragnie być świadkiem twoich dokonań. Ja... myślę, że nie istnieje na świecie wspanialsze miejsce - nie była pewna kiedy ułożyła brodę na rozłożonej dłoni i wpatrzyła się w sękate drewno belek sufitowych, wodząc wzrokiem po jaśniejszych i ciemniejszych śladach, jakby te mogły doprowadzić ją do przeszłości. Liczyła, że Melpomene podąży z nią - w wyobraźni przedrą się przez kordon białych chmur przypominających puszystą watę i dotrą razem do zamku, z którego więcej nie wychylą nosa.
Nazwy wymienionych domów sprowadziły ją za to na ziemię, wzruszyła lekko ramionami z przepraszającym uśmiechem. Dziwne to były słowa, obce i topornie układające się w ustach, a jednocześnie oddające charakter każdego godła. - Czyli nosiłaś złote barwy? Żółcie i brązy? Pasują do ciebie - stwierdziła, nienachalnie wędrując spojrzeniem po kształtach twarzy Mel, w dół jej szyi, do ciała skrywanego pod jeździeckim ubraniem. Zmysł artystyczny z łatwością porządkował barwy do osoby, mieszał tinty na palecie i przypasowywał do koloru włosów, oczu, czy nawet rumieńców. - Tak, sztuka należała do nas, ale nie w całości. Oddawaliśmy się muzyce, tańcu, wszystkiemu, co związane z dźwiękiem. Smoki władają słowem, Harpiom najbliższe są pędzel i dłuto. Wszystko u nas jest inne niż u was - zauważyła ze śmiechem. Podziały w Beauxbatons nie były widoczne tak gołym okiem, jak w Hogwarcie, przesądzały składom drużyn quidditcha, ale na co dzień nikt nie przykładał wagi do rywalizacji, nie śnił o tym, by uprzykrzać życie innym grupom. Zdarzały się wyjątki, osoby, których Celine nie trawiła za arogancję i nieuprzejmość, na tyle jednak rzadkie, by nie zatruły pamięci o najszczęśliwszych dniach, jakie kiedykolwiek było jej dane przeżyć. - A co jeśli u was ktoś pasował do więcej niż jednego domu? Charaktery są zawiłe, niejednoznaczne. Czasem wręcz zmienne - zastanowiła się, szczerze zaintrygowana.
Zamrugała niepewnie na następne słowa Melpomene, zapach obiadu pęczniał w nozdrzach i otulał je jak najmiększy jedwab, a mimo to zawahała się słysząc to jedno określenie - dama. Przy Abbottównie łatwo było o tym zapomnieć, nawet jeśli prawda wysunęła się na światło jawy zaledwie chwilę temu, wciąż świeża i krystalicznie czysta.
- Jesteś zbyt miła - podsumowała cicho i w końcu chwyciła widelec, niepewną sekwencją ruchów zanurzając go w pożywieniu, nabijając ostrożnie, nabierając z delikatnością, a potem przywodząc go do ust, by przełknąć pierwsze kęsy. Nigdy dotąd nie jadła w pubie Doge'ów, dlaczego? W czasach niepamiętających wojen, gdy przyprawy były łatwiej dostępne i nikt nie cierpiał głodu, musiało być tu naprawdę przepysznie - i wciąż było, dla ludności okrojonej z wygórowanych standardów. Domowo, swojsko. W pewien sposób każdy gryz smakował Doliną Godryka, miłością i troską, którą gospodyni baru przelewała w swoją kuchnię, usiłując wyczarować coś z niczego. - Pyszne - westchnęła, wdzięczna za ciepło rozlewające się w dół przełyku po wszystkim, co dziś przeszły. Co widziały. - Bywasz tu często, kiedy jesteś w Dolinie? - spytała później, nie sposób było zignorować świadomości w oczach klientów, rozpoznania, to ono zdradziło Melpomene.
- Poukładany, marmurowy, piękny. Bajeczny - przytaknęła z rozmarzeniem, rozgrzana płomieniem tęsknoty, uwiedziona miodową słodyczą wspomnień rozlewającą się na języku. Wtedy wszystko było inne, prostsze i lepsze; dziecięce marzenia wciąż były świeże i wytyczały trasę przez świat z naiwną pewnością, że pewnego dnia zostaną spełnione co do joty. A potem rzeczywistość obdarła ciało z kolorów, pozostawiwszy na skórze plamy beznadziejnej szarości. - Och, żałuj, że nie mogłaś zobaczyć Beauxbatons, przejść się eleganckimi korytarzami, słuchać śpiewu nimf, które przybywały na święta z piosenkami tak pięknymi, że byłyby w stanie roztopić lód z najtwardszych serc. Każdy kwiat w ogrodach pachniał magią. Każdy powiew górskiego wiatru niósł za sobą historię i wolność. Każda kropla deszczu obmywająca mury akademii była jak siostra, która pragnie być świadkiem twoich dokonań. Ja... myślę, że nie istnieje na świecie wspanialsze miejsce - nie była pewna kiedy ułożyła brodę na rozłożonej dłoni i wpatrzyła się w sękate drewno belek sufitowych, wodząc wzrokiem po jaśniejszych i ciemniejszych śladach, jakby te mogły doprowadzić ją do przeszłości. Liczyła, że Melpomene podąży z nią - w wyobraźni przedrą się przez kordon białych chmur przypominających puszystą watę i dotrą razem do zamku, z którego więcej nie wychylą nosa.
Nazwy wymienionych domów sprowadziły ją za to na ziemię, wzruszyła lekko ramionami z przepraszającym uśmiechem. Dziwne to były słowa, obce i topornie układające się w ustach, a jednocześnie oddające charakter każdego godła. - Czyli nosiłaś złote barwy? Żółcie i brązy? Pasują do ciebie - stwierdziła, nienachalnie wędrując spojrzeniem po kształtach twarzy Mel, w dół jej szyi, do ciała skrywanego pod jeździeckim ubraniem. Zmysł artystyczny z łatwością porządkował barwy do osoby, mieszał tinty na palecie i przypasowywał do koloru włosów, oczu, czy nawet rumieńców. - Tak, sztuka należała do nas, ale nie w całości. Oddawaliśmy się muzyce, tańcu, wszystkiemu, co związane z dźwiękiem. Smoki władają słowem, Harpiom najbliższe są pędzel i dłuto. Wszystko u nas jest inne niż u was - zauważyła ze śmiechem. Podziały w Beauxbatons nie były widoczne tak gołym okiem, jak w Hogwarcie, przesądzały składom drużyn quidditcha, ale na co dzień nikt nie przykładał wagi do rywalizacji, nie śnił o tym, by uprzykrzać życie innym grupom. Zdarzały się wyjątki, osoby, których Celine nie trawiła za arogancję i nieuprzejmość, na tyle jednak rzadkie, by nie zatruły pamięci o najszczęśliwszych dniach, jakie kiedykolwiek było jej dane przeżyć. - A co jeśli u was ktoś pasował do więcej niż jednego domu? Charaktery są zawiłe, niejednoznaczne. Czasem wręcz zmienne - zastanowiła się, szczerze zaintrygowana.
Zamrugała niepewnie na następne słowa Melpomene, zapach obiadu pęczniał w nozdrzach i otulał je jak najmiększy jedwab, a mimo to zawahała się słysząc to jedno określenie - dama. Przy Abbottównie łatwo było o tym zapomnieć, nawet jeśli prawda wysunęła się na światło jawy zaledwie chwilę temu, wciąż świeża i krystalicznie czysta.
- Jesteś zbyt miła - podsumowała cicho i w końcu chwyciła widelec, niepewną sekwencją ruchów zanurzając go w pożywieniu, nabijając ostrożnie, nabierając z delikatnością, a potem przywodząc go do ust, by przełknąć pierwsze kęsy. Nigdy dotąd nie jadła w pubie Doge'ów, dlaczego? W czasach niepamiętających wojen, gdy przyprawy były łatwiej dostępne i nikt nie cierpiał głodu, musiało być tu naprawdę przepysznie - i wciąż było, dla ludności okrojonej z wygórowanych standardów. Domowo, swojsko. W pewien sposób każdy gryz smakował Doliną Godryka, miłością i troską, którą gospodyni baru przelewała w swoją kuchnię, usiłując wyczarować coś z niczego. - Pyszne - westchnęła, wdzięczna za ciepło rozlewające się w dół przełyku po wszystkim, co dziś przeszły. Co widziały. - Bywasz tu często, kiedy jesteś w Dolinie? - spytała później, nie sposób było zignorować świadomości w oczach klientów, rozpoznania, to ono zdradziło Melpomene.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Umysł młodej panienki Abbott odnotował i podkreślił "Lovegood". Następnym krokiem będzie chwilowe utonięcie w rodzinnych archiwach, tak by odnaleźć wśród dawnych historii to jedno nazwisko. Po kilku dniach Melpomene będzie wiedziała już o wszystkim, co zachowało się i to, co dziś było wiadome o przodkach i najbliższych Celine. Ten dziwny rodzaj poświęcenia graniczącego z wyraźnym przekroczeniem osobistych granic wynikał bezpośrednio z natury Melpomene. Dziewczyna czuła się w obowiązku pomóc, nawet jeśli Celine nie zająknęła na ten temat. Jednak by móc udzielić wsparcia potrzebowała informacji i planu. Czuła, że gdyby zadała siedzącej naprzeciwko niej blondynce odpowiednio sformułowane pytania uzyskałaby sporą część potrzebnych informacji. Nie chciała jednak spłoszyć swojej nowej towarzyszki. Istniała poważna obawa, że Celine zrozumie, że jest wypytywana i zamknie się w sobie.
Niechęć Melpomene do noszonego imienia wiązała się z licznymi powodami i sytuacjami, które można było podsumować słowami „ bardzo wysokie oczekiwania”. Melpomene poświęciła całe swoje życie, by stać się perfekcyjną niemal w każdym calu. Mimo to wciąż miała poczucie, że zawodzi, a może niemożność osiągnięcia celu była jej pisana. To, o czym wszyscy zapominali to to, że śpiewająca Melpomene była też matką tragedii. Właśnie dlatego, gdy Celina zgodziła się zwracać do niej w skróconej formie, na twarzy młodej arystokratki momentalnie pojawił się wesoły uśmiech. Niech greccy bogowie i ich fatum zostanie za murami Dumster.
Mel nie uciekła w świat wyobraźni, próbując stworzyć własny obraz francuskiej szkoły magi. Patrzyła za to, jak powrót do tamtych wspomnień rozjaśnia twarz Celine. Sama uśmiechała się lekko ciesząc się już z samego faktu, że mogła uczestniczyć w tak uroczej scenie i jednocześnie niejako sprowokować siedzącą przed nią dziewczynę do powrotu do tamtych radosnych chwil. Jednocześnie przez myśl przeszło pytanie, dlaczego arystokratki nie są wysyłane do Francji gdzie mogłyby rozwijać swoje artystyczne talenty czego przecież po nich oczekiwano. Najprawdopodobniej miało to coś wspólnego z pokładami dumy narodowej i obowiązków wynikających z urodzenia. - Miejsce jak z bajki. - Podsumowała nie mogąc się powstrzymać przed wyobrażeniem sobie głębokiego szoku, w jaki mogłaby wpaść Celine na widok Zakazanego Lasu czy jeziora pełnego niebezpiecznych wodnych stworzeń. Gdzieś z tyłu głowy pojawia się też pewna sugestia, że Hogwart wychowuje silniejszych ludzi niż Beauxbatons. Uśmiechnęła się z wdzięcznością słysząc komplement skierowany w swoją stronę. Już chciała powiedzieć, że barwy Hufflepuffu są bardzo zbliżone do rodowych barw Abbottów. W porę jednak ugryzła się w język starając się jak najrzadziej nawiązując do różniącego je stanu. Ożywiła się za to dość wyraźnie, słysząc czym zajmowały się hipogryfy. - Zajmowałaś się tańcem prawda? - Ciężko było stwierdzić czy było to pytanie, czy stwierdzenie. Również ciężko było wytłumaczyć skąd właściwie wyciągnęła taki wniosek. Bardzo możliwe, że zwyczajnie nadinterpretowała słowa Celine. Tak wiele minęło odkąd po raz ostatni miała do czynienia z kimś, kto pasjonował się tańcem jak jeszcze tak niedawno i ona.
Na wątpliwości Celine dotyczące Hogwarckiego podziału Mel zareagowała mimowolnym śmiechem. - Wszyscy sobie zadają to pytanie. Szczerze powiedziawszy, ja nie wierzę w całkowitą zmienność charakteru. Większość ludzi nie jest tak skomplikowana, jak by chcieli. - Wzruszyła lekko ramionami zdradzając jednocześnie drobne tendencje do sceptycyzmu. Z ulgą obserwowała jak Celine zaczyna jeść. Jednocześnie ponownie dopadły ją myśli na temat wszechobecnego głodu i jej własnej niemocy.
Gdy ostatnie pytanie w końcu dotarło do uszu Melpomene na twarzy dziewczyny pojawiło się mimowolne zaskoczenie, które chwilę później zmieniło się w nikły uśmiech. - Staram się jak najczęściej choć nie wiem jak długo to potrwa. Moja pani matka nie lubi, gdy pojawiam się gdziekolwiek bez opieki choć dobrze wie, że tak najłatwiej utrzymać więź z mieszkańcami. To był stały rytuał mojej babci. Gdy tylko mogła przychodziła do którejś z gospód, by tam rozmawiać z ludźmi, słuchać o ich małych i większych problemach. Tak zwane podtrzymywanie więzi. Gdy trochę podrosłam zaczęła zabierać mnie ze sobą i to teraz to ja przejmuje rolę łącznika albo przynajmniej się staram. - W pewnym momencie obuszkiem palca zaczęła kreślić niewielki kręgi na stole. - Teraz chcą, żeby to wszystko nabrało bardziej oficjalnej formy. Będę stawać na podwyższeniach otoczona przez służbę i nie przestając się uśmiechać wygłoszę wcześniej przygotowaną mowę. Nie lubię wystąpień publicznych. Jedną z nielicznych zalet zbliżania się do staropanieństwa jest to, że coraz rzadziej zmuszają cię do wystąpień przed rodziną. - W głosie blondynki pobrzmiewała wyraźna irytacja ale również i strach. Uświadamiając sobie, że zbytnio się rozgadała popatrzyła na Celine dość niepewnie. - Wybacz, nie powinnam ci tego wszystkiego mówić. Zresztą brzmię pewnie dość żałośnie. Jako jedyna w tym budynku nie mam żadnych prawa uskarżać się na swój los. - Machnęła ręką i poświęciła zdecydowanie zbyt dużo uwagi na prostowanie materiału swojego ubrania. Był to jeden z tych momentów, w których bardzo delikatna wewnętrzna równowaga ulegała poważnemu zachwianiu. W opozycji przeciwko sobie stała chęć pomocy bliźnim, wierność rodzinie, własna emocjonalność i nieumiejętność radzenia sobie z porażkami. Zresztą trzeba przyznać, że poza kartkami własnego pamiętnika Mel nie miała nikogo kto byłby w stanie ją wysłuchać i próbował zrozumieć.
Niechęć Melpomene do noszonego imienia wiązała się z licznymi powodami i sytuacjami, które można było podsumować słowami „ bardzo wysokie oczekiwania”. Melpomene poświęciła całe swoje życie, by stać się perfekcyjną niemal w każdym calu. Mimo to wciąż miała poczucie, że zawodzi, a może niemożność osiągnięcia celu była jej pisana. To, o czym wszyscy zapominali to to, że śpiewająca Melpomene była też matką tragedii. Właśnie dlatego, gdy Celina zgodziła się zwracać do niej w skróconej formie, na twarzy młodej arystokratki momentalnie pojawił się wesoły uśmiech. Niech greccy bogowie i ich fatum zostanie za murami Dumster.
Mel nie uciekła w świat wyobraźni, próbując stworzyć własny obraz francuskiej szkoły magi. Patrzyła za to, jak powrót do tamtych wspomnień rozjaśnia twarz Celine. Sama uśmiechała się lekko ciesząc się już z samego faktu, że mogła uczestniczyć w tak uroczej scenie i jednocześnie niejako sprowokować siedzącą przed nią dziewczynę do powrotu do tamtych radosnych chwil. Jednocześnie przez myśl przeszło pytanie, dlaczego arystokratki nie są wysyłane do Francji gdzie mogłyby rozwijać swoje artystyczne talenty czego przecież po nich oczekiwano. Najprawdopodobniej miało to coś wspólnego z pokładami dumy narodowej i obowiązków wynikających z urodzenia. - Miejsce jak z bajki. - Podsumowała nie mogąc się powstrzymać przed wyobrażeniem sobie głębokiego szoku, w jaki mogłaby wpaść Celine na widok Zakazanego Lasu czy jeziora pełnego niebezpiecznych wodnych stworzeń. Gdzieś z tyłu głowy pojawia się też pewna sugestia, że Hogwart wychowuje silniejszych ludzi niż Beauxbatons. Uśmiechnęła się z wdzięcznością słysząc komplement skierowany w swoją stronę. Już chciała powiedzieć, że barwy Hufflepuffu są bardzo zbliżone do rodowych barw Abbottów. W porę jednak ugryzła się w język starając się jak najrzadziej nawiązując do różniącego je stanu. Ożywiła się za to dość wyraźnie, słysząc czym zajmowały się hipogryfy. - Zajmowałaś się tańcem prawda? - Ciężko było stwierdzić czy było to pytanie, czy stwierdzenie. Również ciężko było wytłumaczyć skąd właściwie wyciągnęła taki wniosek. Bardzo możliwe, że zwyczajnie nadinterpretowała słowa Celine. Tak wiele minęło odkąd po raz ostatni miała do czynienia z kimś, kto pasjonował się tańcem jak jeszcze tak niedawno i ona.
Na wątpliwości Celine dotyczące Hogwarckiego podziału Mel zareagowała mimowolnym śmiechem. - Wszyscy sobie zadają to pytanie. Szczerze powiedziawszy, ja nie wierzę w całkowitą zmienność charakteru. Większość ludzi nie jest tak skomplikowana, jak by chcieli. - Wzruszyła lekko ramionami zdradzając jednocześnie drobne tendencje do sceptycyzmu. Z ulgą obserwowała jak Celine zaczyna jeść. Jednocześnie ponownie dopadły ją myśli na temat wszechobecnego głodu i jej własnej niemocy.
Gdy ostatnie pytanie w końcu dotarło do uszu Melpomene na twarzy dziewczyny pojawiło się mimowolne zaskoczenie, które chwilę później zmieniło się w nikły uśmiech. - Staram się jak najczęściej choć nie wiem jak długo to potrwa. Moja pani matka nie lubi, gdy pojawiam się gdziekolwiek bez opieki choć dobrze wie, że tak najłatwiej utrzymać więź z mieszkańcami. To był stały rytuał mojej babci. Gdy tylko mogła przychodziła do którejś z gospód, by tam rozmawiać z ludźmi, słuchać o ich małych i większych problemach. Tak zwane podtrzymywanie więzi. Gdy trochę podrosłam zaczęła zabierać mnie ze sobą i to teraz to ja przejmuje rolę łącznika albo przynajmniej się staram. - W pewnym momencie obuszkiem palca zaczęła kreślić niewielki kręgi na stole. - Teraz chcą, żeby to wszystko nabrało bardziej oficjalnej formy. Będę stawać na podwyższeniach otoczona przez służbę i nie przestając się uśmiechać wygłoszę wcześniej przygotowaną mowę. Nie lubię wystąpień publicznych. Jedną z nielicznych zalet zbliżania się do staropanieństwa jest to, że coraz rzadziej zmuszają cię do wystąpień przed rodziną. - W głosie blondynki pobrzmiewała wyraźna irytacja ale również i strach. Uświadamiając sobie, że zbytnio się rozgadała popatrzyła na Celine dość niepewnie. - Wybacz, nie powinnam ci tego wszystkiego mówić. Zresztą brzmię pewnie dość żałośnie. Jako jedyna w tym budynku nie mam żadnych prawa uskarżać się na swój los. - Machnęła ręką i poświęciła zdecydowanie zbyt dużo uwagi na prostowanie materiału swojego ubrania. Był to jeden z tych momentów, w których bardzo delikatna wewnętrzna równowaga ulegała poważnemu zachwianiu. W opozycji przeciwko sobie stała chęć pomocy bliźnim, wierność rodzinie, własna emocjonalność i nieumiejętność radzenia sobie z porażkami. Zresztą trzeba przyznać, że poza kartkami własnego pamiętnika Mel nie miała nikogo kto byłby w stanie ją wysłuchać i próbował zrozumieć.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
- To aż tak widać? - ucieszyło ją to natychmiastowe, wręcz odruchowe powiązanie z tańcem, dostrzeżenie jego ogniw odwiecznie splecionych z łańcuchem jej istnienia - bo pytanie Melpomene mówiło o tym, że Celine jeszcze nie zatraciła dawnych predyspozycji, a to oblało jej serce miodem i rozpaliło wnętrze jak iskierka liżąca czubek zapałki. Nawet w Tower walczyła z losem, który usiłował jej to odebrać. Wirowała w ciasnych więziennych salkach, zapraszała do tanga niewzruszone kamienie, nucąc pod nosem kompozycje klasycznych melodii przygrywających choreografiom, które w ten sposób trenowała jeszcze przez dwa miesiące od pierwszego odebrania wolności. - Balet - do głosu doszedł w niej delikatny refleks dumy smakującej nostalgią i tęsknotą. - Kto wie, może w innym życiu spotkałybyśmy się w teatrze po premierze nowego baletu wystawianego dla wyższych klas, w kuluarach za sceną, albo przy kieliszku szampana w głównej auli - zaświergotała, nierozsądnie pozwoliwszy marzeniom ponieść się w stronę zachodzącego słońca, do świata, który nigdy nie istniał i istnieć nie będzie. Tym razem jednak, zamiast pogrążyć się w głębokiej zadumie barwionej smutkiem, skomentowała własne dywagacje długim westchnieniem. To były ładne marzenia - i tylko tyle, już to rozumiała. Tylko marzenia. - Ale tak też mi się podobało. Chyba nawet bardziej - dodała ciepło, powróciwszy spojrzeniem do Melpomene. Krótka znajomość, a ile przeżyły! Ile przygód miały za sobą! I, co najważniejsze, wyszły z nich w jednym kawałku.
- Naprawdę? Sama nie wiem. Zawsze trafiałam na ludzi trudnych do skategoryzowania. Złożonych. Może tej złożoności nie widać na pierwszy rzut oka, ale potrafi wyjść na powierzchnię w odpowiednim świetle - zastanowiła się, oparłszy brodę na dłoniach. - A gdyby ciebie mieli przydzielić tak pół na pół, gdzie byś trafiła poza Hufflepiffem? - nieistotne, że Mel wyłuszczyła jej hogwarckie nazwy ledwie przed chwilą, te zdążyły umknąć z pamięci złotej rybki i Celine znów robiła z nimi co chciała.
Trudno było słuchać obnażanego serca nad parującym posiłkiem, wystarczyło kilka odległości pokonanych od półmiska do ust i z powrotem, by półwila zrozumiała jaką wagę miało wyznanie Abbottówny, a to nie tyle odjęło jej apetytu, co skłoniło do uaktywnienia duszy, empatii, nie żołądka. Oparła więc sztuciec o krawędź talerza i znów wyprostowała plecy, splatając ze sobą dłonie ułożone na blacie stołu. Strasznie to było przykre... Jak życie w celi, nie jednak więziennej, a złotej, okolonej filarami z wtłoczonymi kamieniami szlachetnymi. Jak tu nie czuć żalu? Ze słów Melpomene sączyła się ropa przegranych pragnień, utraconych fantazji, spętanych intencji. W pewnym sensie były do siebie podobne.
Celine w ciszy pozwoliła jej to z siebie wyrzucić, a jej twarz jak tafla zwierciadła uwydatniała to, co spodziewała się dostrzec na dnie duszy drugiej czarownicy - melancholię, rozczarowanie przewidzianym dla niej fatum. Dopiero gdy ta wspomniała o braku prawa do narzekania, półwila zadziałała instynktownie i pochyliła się do przodu, jakby zmniejszonym dystansem próbowała przytrzymać ją w epicentrum rozdrażnionej rany na kolejną chwilkę.
Nie miałaby w sobie już tyle wyrozumiałości względem żadnej arystokratki, nie w czasach wojen i głodu, gdyby nie to, jak mocne połączenie poczuła z jej położeniem.
- Dlaczego? Czy kanarek w klatce nie ma prawa pragnąć czegoś innego, bo na świecie jest tak wiele smutnych, brodzących w śniegu wróbli? - błękitno-zielone tęczówki płonęły intensywnie, zaognione kaskadą emocji, która obmywała ją odkąd tylko kobieta zaczęła mówić. Mów dalej, Melpomene. Mów. Tańcz ze mną na torfowiskach zaprzepaszczonych planów i pogrzebanych wizji. - Klatka to klatka, nieważne jak będzie wyglądać. Nikt w niej nie jest szczęśliwy. Ale... Nie musi tak być, nie do końca. Wygłoś mowę, której od ciebie oczekują, uśmiechaj się tak, jak tego żądają, za dnia bądź ich. A w nocy... - urwała, kąciki jej ust drgnęły natchnione. Miło było wreszcie skupić się na uwalnianiu kogoś, nie wiecznie samej siebie - tańcem, którego na pozór nie było widać. Tańcem zrozumienia, współodczuwania. - A w nocy chodź ze mną tam, dokąd zaprowadzi nas blask księżyca. Uciekniemy! Na jedną noc, do świtu będą tylko Mel i Celia, nie Melpomene i Celine - ciągnęła, wpatrzona w Abbott roziskrzonym, wręcz podekscytowanym spojrzeniem. I jak łatwo przyszło jej to propoować! Choć nie znały się nawzajem i nie mogła być pewna, że Melpomene nie odbierze tego za niepoprawną sugestię ani obrazę jej rodu, to półwila miała nadzieję, że tak się nie stanie. - Na pewno w Somerset kryją się miejsca, których nawet ty nie widziałaś - uśmiechnęła się szeroko. Znajdziemy je razem?
- Naprawdę? Sama nie wiem. Zawsze trafiałam na ludzi trudnych do skategoryzowania. Złożonych. Może tej złożoności nie widać na pierwszy rzut oka, ale potrafi wyjść na powierzchnię w odpowiednim świetle - zastanowiła się, oparłszy brodę na dłoniach. - A gdyby ciebie mieli przydzielić tak pół na pół, gdzie byś trafiła poza Hufflepiffem? - nieistotne, że Mel wyłuszczyła jej hogwarckie nazwy ledwie przed chwilą, te zdążyły umknąć z pamięci złotej rybki i Celine znów robiła z nimi co chciała.
Trudno było słuchać obnażanego serca nad parującym posiłkiem, wystarczyło kilka odległości pokonanych od półmiska do ust i z powrotem, by półwila zrozumiała jaką wagę miało wyznanie Abbottówny, a to nie tyle odjęło jej apetytu, co skłoniło do uaktywnienia duszy, empatii, nie żołądka. Oparła więc sztuciec o krawędź talerza i znów wyprostowała plecy, splatając ze sobą dłonie ułożone na blacie stołu. Strasznie to było przykre... Jak życie w celi, nie jednak więziennej, a złotej, okolonej filarami z wtłoczonymi kamieniami szlachetnymi. Jak tu nie czuć żalu? Ze słów Melpomene sączyła się ropa przegranych pragnień, utraconych fantazji, spętanych intencji. W pewnym sensie były do siebie podobne.
Celine w ciszy pozwoliła jej to z siebie wyrzucić, a jej twarz jak tafla zwierciadła uwydatniała to, co spodziewała się dostrzec na dnie duszy drugiej czarownicy - melancholię, rozczarowanie przewidzianym dla niej fatum. Dopiero gdy ta wspomniała o braku prawa do narzekania, półwila zadziałała instynktownie i pochyliła się do przodu, jakby zmniejszonym dystansem próbowała przytrzymać ją w epicentrum rozdrażnionej rany na kolejną chwilkę.
Nie miałaby w sobie już tyle wyrozumiałości względem żadnej arystokratki, nie w czasach wojen i głodu, gdyby nie to, jak mocne połączenie poczuła z jej położeniem.
- Dlaczego? Czy kanarek w klatce nie ma prawa pragnąć czegoś innego, bo na świecie jest tak wiele smutnych, brodzących w śniegu wróbli? - błękitno-zielone tęczówki płonęły intensywnie, zaognione kaskadą emocji, która obmywała ją odkąd tylko kobieta zaczęła mówić. Mów dalej, Melpomene. Mów. Tańcz ze mną na torfowiskach zaprzepaszczonych planów i pogrzebanych wizji. - Klatka to klatka, nieważne jak będzie wyglądać. Nikt w niej nie jest szczęśliwy. Ale... Nie musi tak być, nie do końca. Wygłoś mowę, której od ciebie oczekują, uśmiechaj się tak, jak tego żądają, za dnia bądź ich. A w nocy... - urwała, kąciki jej ust drgnęły natchnione. Miło było wreszcie skupić się na uwalnianiu kogoś, nie wiecznie samej siebie - tańcem, którego na pozór nie było widać. Tańcem zrozumienia, współodczuwania. - A w nocy chodź ze mną tam, dokąd zaprowadzi nas blask księżyca. Uciekniemy! Na jedną noc, do świtu będą tylko Mel i Celia, nie Melpomene i Celine - ciągnęła, wpatrzona w Abbott roziskrzonym, wręcz podekscytowanym spojrzeniem. I jak łatwo przyszło jej to propoować! Choć nie znały się nawzajem i nie mogła być pewna, że Melpomene nie odbierze tego za niepoprawną sugestię ani obrazę jej rodu, to półwila miała nadzieję, że tak się nie stanie. - Na pewno w Somerset kryją się miejsca, których nawet ty nie widziałaś - uśmiechnęła się szeroko. Znajdziemy je razem?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Boczna sala
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Pub "Porter Starego Sue"