Wydarzenia


Ekipa forum
Stoliki na tyłach
AutorWiadomość
Stoliki na tyłach [odnośnik]21.04.21 10:45
First topic message reminder :

Stoliki na tyłach

★★
W mniej uczęszczanej części Portera, tuż za toaletami, można odnaleźć kilka samotnych stolików ustawionych od siebie w dość dalekim dystansie. W kasetce umocowanej przy ciemnej ścianie spoczywają karty oraz zestawy kości do gry, z których skorzystać może każdy. W porównaniu do reszty lokalu słabo dociera tu dźwięk muzyki, pozwalając na skupienie myśli i poważniejsze prywatne rozmowy, jeśli zajdzie taka potrzeba. Na jednej ze ścian będących jednocześnie ścianą samego budynku wisi plansza przeznaczona do darta, z której można zdjąć lotki - nikt zazwyczaj nie umieszcza ich w kasetce.
Możliwość gry w kości, darta i czarodziejskie oczko
[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:43, w całości zmieniany 1 raz
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Stoliki na tyłach - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]18.08.21 2:45
Wychodziło więc na to, że mogliby się witać bez końca, jakby to jednocześnie utwierdzało ich w przekonaniu, że są tu oboje i że rozmawiają ze sobą, a nie z kimś postronnym. Nie znaczyło to wcale, że udało im się uniknąć skrępowania — każde z nich wiedziało, co się stało, gdy spotkali się ostatni raz. Nie miała pojęcia, czy on do końca rozumiał, co tam zaszło, ale w zasadzie to chyba nie wiedziała nawet jak o to zapytać. Słowa, jakie wtedy padły, brzmiały w jej głowie tak prawdziwie i wiedziała też, że towarzyszyło jej takie uczucie, jakby naprawdę czuła coś więcej do tego młodzieńca. Jednocześnie wiedziała, że nie miała o nim pojęcia, a i on o niej nie wiedział wiele więcej. Kilka słów o aptece i mrzonki o własnej rodzinie.
Kto by ją teraz zechciał? Kto by ją chciał taką zbrukaną?
Czyż nie na własne niemal życzenie sprowadziła na swoją głowę nieszczęście? Jeśli dziecko okaże się ciałem, a nie jedynie słowem, to może ono przynajmniej zostanie przy niej. Nikt jeszcze nie wiedział — nie miała pojęcia, czy jej rodzice przypadkiem nie wyproszą jej za próg. Miałaby przecież 26 lat i dziecko… Żadnej chluby z córki by nie mieli, a jedynie wstyd i hańbę. Ale teraz musiała powiedzieć Marcelowi prawdę. Zasługiwał na nią. Nie był już dzieckiem pomimo wieku. Sama Aurora pamiętała, że nie lubiła, by ją traktowana w ten sposób. Byli wszak w jednakowym stopniu z Marcelem odpowiedzialni za sprowadzenie na świat małego człowieka. Jeśli nie chciał uczestniczyć w wychowaniu dziecka, zrozumie. Ale wiedzieć powinien i według własnego sumienia podjąć decyzję. Tak, jak Aurora podjęła swoją, tę o wysłaniu sowy do chłopaka.
- Tak ty… - Uśmiechnęła się ciepło, ale nie kpiąco. Widziała bowiem, że podobnie, jak ona był on zestresowany, co paradoksalnie dodało jej otuchy.
Widziała też, że na prezent niemal nie zareagował. Może powinna była zostawić to na koniec spotkania? Ale w zasadzie nie wiedziała, jak będzie wyglądać jego przebieg. Dlatego też zdecydowała się na taki, a nie inny krok. Cieszyła się, że chociaż pomarańczę przyjął, zupełnie jakby jej małe święta przyjmował.
- To prezent. - Chciała podkreślić. Zresztą, miała problem z tym, żeby przełknąć cokolwiek w ostatnim czasie. Nie był to najlepszy okres w jej życiu, więc chciała pomóc sobie, jedynym znanym sobie sposobem — pomagając innym. Tak radziła sobie z życiem i tak chciała życie spędzić. Czuła jednak gdzieś pod skórą, że Marcel łatwo nie odpuści, że będzie upierał się przy swoich racjach, jak mężczyzna niezależnie od wieku.
- Ale jeśli chcesz, to możemy zjeść ją teraz, w trakcie rozmowy. - Zaproponowała, bo wydało jej się, że może chociaż tym sposobem nakłoni go, żeby zjadł cokolwiek.
A potem niespodziewanie dla niej Marcel zaczął wyrzucać z siebie słowa, których sensu ona początkowo nie pojęła. Czemu miała nikomu nie mówić o czekoladzie?
Bo Aurora w przeciwieństwie do niego starała się całą sytuację odsunąć od siebie, możliwie najdalej. Odroczyć niczym wyrok, czy schwytanie, chociaż podświadomie wiadomo, że gonią cię ogary rzeczywistości. Mogła bowiem wciąż sobie wmawiać, że to wszystko nie jest prawdą, a ona sama ma jeszcze szansę na to, żeby ktoś ją pokochał, taką, jaką jest. Sobą i tylko sobą. A nie sobą z małym człowiekiem w sobie.
- Czekaj, Marcel, czekaj… Na co potrzebujesz kilku tygodni? - Zapytała, raczej odruchowo łapiąc jego dłoń, żeby wytrącić go na chwilę z tego potoku słów. Dotyk był krótki, ale musiała spróbować, czy zadziała. Ale odpowiedź przyszła sama.
- Marcel… To nie tak. Poczekaj. To jeszcze nic pewnego. - Wolała, żeby miał tego świadomość. Żeby nie zamartwiał się całymi dniami i nocami, bo do niczego dobrego to nie mogło doprowadzić.
Ale tego, co miało nadejść, Aurora się nie spodziewała. Jego imię chyba padło kolejny już raz, teraz jednak zupełnie bezgłośnie. Jeśli wziąć stu mężczyzn i pośród nich ustawić młodego Carringtona, to Aurora nie miała wątpliwości, że najwięcej odpowiedzialności miałby właśnie on. Że gdy inni szukaliby wymówek, on szukałby sposobu. Różnił się tak bardzo od wszystkich tych, których Aurora dotychczas spotkała na swojej drodze. I miała ochotę mu wykrzyczeć wiec bez zastanowienia tak! tak!
Ciepły letni dzień, wzbijał kurz pod małymi nóżkami złotowłosego chłopca, który biegł kilka kroków przed idącą za ręce parę. Chłopiec śmiał się radośnie, chociaż motyl, którego gonił, skutecznie umykał mu z pułapki małych dłoni. Pachniał zbliżający się wieczór, a wyczuwające to świerszcze grały swój najpiękniejszy koncert tylko dla nich. Aurora spojrzała na przystojnego Marcela, którego razem z synkiem odebrali z przedstawienia w cyrku. Światła ich domu majaczyły na końcu leśnej drogi. Ich dom.
Złapała jego dłoń już kolejny raz tego wieczoru i chociaż patrzenie w oczy nigdy nie było jej najmocniejszą stroną, upewniła się, że patrzą prosto na siebie. By nie tylko słowem, ale i spojrzeniem dostrzegł jej intencje.
- Nie boję się ludzi. Szydzili ze mnie już w szkole, szydzić będą ze mnie ze zawsze. - Mówiła mu o tym. Zawsze była tą dziwną Sprout. - I nie pozwolę ci spaść z nieba gwiazdo. A przynajmniej jeszcze nie ściągnę cię na ziemię. - Wolała doprecyzować, a nie bezpośrednio odrzucić. Bo tego nie chciała i nie umiała zrobić. Zgasły światła w wyobrażonym domu, a jego obraz rozmywał się z tyłu jej głowy .. - Pozwól mi się upewnić, że tak właśnie będzie. Że będziemy rodzicami. Wtedy wrócimy do tej rozmowy… Jeśli bowiem okaże się, że nie jestem brzemienna, nie chcę, byś się czuł zobowiązany niczym, wobec mnie. - Uśmiechnęła się łagodnie, chociaż twarz miała bladą. - Zasługujesz na to, co świat ma najlepszego Marcel. Pamiętasz, co mi mówiłeś? Że tam na górze jesteś szczęśliwy i wolny. - Powiedziała cicho. Cichł dziecięcy śmiech, trzepot motylowych skrzydeł i tupot małych nóżek. - A ja nie zwykłam rzucać słów na wiatr. Nie jestem ani najlepsza, ani nie dam ci szczęścia, ani wolności. A już, zwłaszcza jeśli dziecka miałoby nie być. Ty, który latasz do gwiazd, po co ci kula u nogi? Nie mówię ci jednak nie, chociaż dzisiaj tak, również ode mnie nie usłyszysz. Chciałam jedynie, żebyś wiedział. - Puściła dłoń, spuściła wzrok. Opadł kurz na polnej drodze. Przedstawienie w cyrku nigdy się nie skończyło.


Suddenly,
I'm not half the man I used to be.There's a shadow hangin' over me — Oh, yesterday came suddenly
Aurora Sprout
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Stoliki na tyłach - Page 2 D836eb438dea1946dc5bb9dd21fef622
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9381-aurora-sprout?nid=102#284845 https://www.morsmordre.net/t9435-duke-owlington#286919 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f347-dolina-godryka-wrzosowisko https://www.morsmordre.net/t10010-skrytka-bankowa-2171#302538 https://www.morsmordre.net/t9438-a-sprout#328488
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]27.08.21 17:55
Uśmiechnął się, blado, kiedy podkreśliła, że ofiarowała mu prezent. Może jej wyjście było jakimś kompromisem, pewnie lepszym niż ten, który proponował on. Skinął głową na znak zgody, tak zróbmy, sprawnym ruchem dłoni wyciągnął z kieszeni kurtki nóż, który pochwycił w rękę i paroma kolejnymi gestami - szybkimi, miał wprawę - przekroił skórę pomarańczy, obierając owoc. Soczysty zapach cytrusów zawisł między nimi, na długo potem jeszcze kojarząc się z tą chwilą, z nią. Obraną pomarańczę rozdzielił na pół, rozrywając jej fragmenty, by wyciągnąć je w kierunku kobiety. Potrzebowała witamin. Zapowiadali srogą zimę, a z jedzeniem i tak był problem. To chyba najgorszy możliwy czas na dziecko. Miał zwyczaj uciekać od problemów, odkładać je jak najdalej, nie myśleć o przyszłości. Ale wizja sprowadzenia na świat dziecka, niechcianego dziecka, takiego, jakim był on, przeraziła go do cna. Nie chciał iść ślady własnego ojca, mieć na boku niechcianego bękarta, w którym będzie tylko nienawiść wobec własnego ojca. Długo nie oceniał Corneliusa, długo go idealizował, aż w końcu go poznał. Co pomyslałby jego syn, gdyby mógł go poznać za dwie dekady? Czy czuły dumę? Wątpliwe, Aurora miała stabilne normalne życie, on klepał biedę w cyrkowych namiotach. Pochodzili z dwóch różnych baśni, a do tego dzieliła ich duża różnica wieku. A dziecko... a dziecko nie było niczemu winne. Bezwiednie zacisnął mocniej palce w pomarańczy, rozdzierając ją niedelikatnie, skrzywił się, Rue byłoby najlepszą opcją, przecież o tym wiesz. Wiesz, prawda? On wiedział. Ale nie miał odwagi wypowiedzieć tych słów na głos, choć powtarzał je sobie przez pół drogi. Nie teraz, kiedy miał naprzeciw siebie jej sarnie oczy, kiedy słyszał jej ciepły głos i kiedy darzony był jej czułą opiekuńczością. Nadawała się na matkę, przypominała mu trochę jego. Nawet z twarzy.
A potem przypominał sobie, co stało się z jego matką, kiedy szwabski szmalcownik maltretował ją, dusząc ją jej własnymi flakami wyciągniętymi przez rozciętą skórę. To nie były czasy na zakładanie rodziny, nie dla niego. Jego matka była mugolką. Jego dziecko niosło mugolską krew. Umilkł, gdy dotknęła jego dłoni, choć przeszedł go paraliżujący zimny dreszcz, a może był ciepły? Jej skóra była przyjemna, ciepła, jak ciepło domowego ogniska, w którym jednak nigdy nie było miejsca dla niego. Nie był taki, nie był jak wszyscy. Ani ciałem ani duchem, ducha miał niespokojnego. Żądnego czegoś innego niż rodzina. Ściągnął brwi, zatrzymując w płucach powietrze, jakby jej słowa zatrzymały go w pół kroku i nie pozwalały ruszyć dalej. Nic pewnego? Co miała na myśli? Pominął w liście całkowicie słowa wskazujące na to, że Aurora mogła nie być wcale w ciąży, zbyt mocno i zbyt szybko uderzony potencjalnymi konsekwencjami tamtej rozkosznej chwili. Czy była tego warta? Jak bardzo egoistycznie się zachował, poddając się uczuciu i ryzykując w ten sposób życie nienarodzonego dziecka? Co był w stanie zapewnić im obojgu, Aurorze, dziecku, ciasny wagon, który nie należał nawet do niego i pensję, z której pieniędzy ledwie wystarczało tylko dla niego. Czy zdąży znaleźć lepszą pracę czy będzie musiał kraść? Przecież nic nie potrafił. Jak miał zaopiekować się rodziną, kiedy sam wciąż potrzebował opieki? Nie pytał jeszcze pana Carringtona o zgodę, ale był pewien, że kiedy przedstawi mu sytuację, zgodzi się bez zawahania. Przecież nie będzie mu kazał porzucić brzemiennej kobiety.
Udało jej się skupić jego spojrzenie - wpatrywał się w jej oczy, jego zdawały się drżeć, błyszczące, trochę chyba wodniste, zdradzały przerażenie, ale wpatrywały się w nią z odwagą, bo odwagą ponoć nie było nie bać się wcale, a stawiać swoim lękom czoła. Nie chciał uciekać. Nie potrafiłby spojrzeć sobie potem w oczy. I słuchał każdego wypowiedzianego słowa, gdy dopiero teraz dotarło do niego znaczenie tego, że jej ciąża nie była jeszcze pewna. Na pewno się nie przesłyszał? Na pewno miała to na myśli? Chciał podjąć temat, zapewnić ją, że nie ma powodów, by ktokolwiek z niej szydził, ale myśli jasno kierunkowały się teraz w tylko jedną stronę.
- Cz-czekaj, mówisz, że... że to nic pewnego, tak? Że j-jest szansa, że... - Że to dziecko wcale nie istnieje. Że go nie ma. Że to się nie wydarzyło. Że cała ta afera mogła być o nic. Nie nadawał się na ojca. Przystał do Zakonu Feniksa, by walczyć o lepsze jutro. Lepszy świat. Zwycięży lub zginie, nie widział innej możliwości. Być może zginie. Zakładać rodzinę teraz - to było szaleństwo.
To co mówiła, było niesprawiedliwe. Nazywała się kulą u nogi, nie chciała odbierać mu wolności, mówiła, że nie da mu szczęścia. Chciał zaprzeczyć tym słowom, tak należało, a jednak gdy rozchylał usta, nie potrafił odnaleźć odpowiednich słów. Znali się zbyt krótko, by mówić o uczuciu, a on nie chciał jeszcze zakładać rodziny. Nie oświadczył się wiedziony sercem tylko powinnością, choć spędzili razem piękne chwile. Choć dobrze się przy niej czuł i nawet teraz - czuł, że go rozumiała. Był blady jak ona, splecione dłonie nie szukały od niej ucieczki. Nie chciał jej zranić, ani teraz, ani jeśli jej brzemienność zostanie potwierdzona. Nie chciał, by czuła się ciężarem, nosiła konsekwencje ich wspólnej decyzji. - Kiedy... - Kiedy będzie wiadome? Nie wiedział, nie znał się na tym, skąd miał wiedzieć, nie miał przecież siostry. Nie miał już nawet matki, której mógłby zapytać. - Kiedy to będzie pewne? - Trudno było mu zebrać słowa, trudno wypowiedzieć myśli. Bał się. O nią, o siebie, o przyszłość, którą zmarnowali we dwójkę całej swojej trójce. Starałby się jak mógł być dobrym mężem - ale czy by potrafił? Czy opuściłby walkę? W tym momencie wydawało mu się, że tak należało. Że to zrobi. Ale nigdy nie miał silnej woli.
- Przepraszam - opamiętał się, przepraszam, że pytam, o to w ten sposób. Nie był dojrzały, te cechy chyba wychodziły dopiero w tym momencie. - Nie chciałem... - zachować się niezręcznie? Sam już nie wiedział. - Nieważne - Ściągnął brew, urywając urwane słowa, nie potrafił pozbierać myśli. Szybowały zbyt prędko. - Jak ty się czujesz, Auroro? Z tym wszystkim, z tym... - Z nami, z dzieckiem, z tym co się wydarzyło, mówił tylko o sobie, a to przecież ona miała zostać matką. Była przerażona? Załamana? Nie wyglądała na taką, a on nie rozumiał.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]01.09.21 2:59
Wychodziło więc na to, że będą się witać tak cały wieczór. A przynajmniej tak się w tym momencie Aurorze wydawało. A może to jej umysł tak usilnie poszukiwał jakiegoś sposobu na oderwanie się od ciemnych scenariuszy, który wiły się w jej głowie, zatruwając nie tylko umysł, ale i całe ciało.
Dobrze jednak, że czwartek powitania nie było, a zamiast tego przyszedł moment zrozumienia. Nie tylko całej rozmowy, ale tego, jacy są naprawdę. Gdy ich twarz nie upiększa żadna magia. Aurora jednak z zaskoczeniem odkryła, że jego twarz wcale nie różniła się od tej, którą pamiętała z górskiego, szkockiego, schroniska. Piękne, choć wciąż młodziutkie rysy twarzy, bystre oczy. Jedynie na usta wstydziła się zerkać, jakby wspomnienie tego, co poczynali sobie, nie powróciło zbyt intensywnie. Właśnie przecież odbierali w pewnym sensie pokutę za to, że ostatnio żyli w takim niepohamowaniu.
A mimo wszystko czuła, jak w jakimś stopniu, jego obecność daje jej pociechę, bo nawet w takim momencie nie była sama. Kwaśno-słodka woń pomarańczy rzeczywiście wypełniła powietrze między nimi, a czyż nie było to lepsze, niż pospieszne oddechy, gdy ostatnio dali się ponieść?
Wsunęła jedną cząstkę pomarańczy do ust, pozwalając by i sam Marcel oddał się swoim własnym rozmyślaniom. Potrzebowali tego najwyraźniej oboje, żeby móc się ze sobą oswoić na nowo. Nie myślała jednak o tym, że są tak różni. Próbowała znaleźć drobne podobieństwa, które uczyniłyby ich życie lżejszymi, jeśli rzeczywiście mieliby żyć razem. Bo chociaż tak nie okazywała tego na zewnątrz, to przecież bała się okropnie. Mówiła mu, że jest postrzegana za dziwaczkę i w pewnym sensie naprawdę nauczyła się z tym żyć, ale z drugiej jednak strony… Co z jej małą, wymarzoną rodziną? Czy tak miała wyglądać reszta jej życia, jeśli odrzuci Marcela? Tylko ona i dziecko? Co mu powie, gdy skończy Hogwart? Że wychodząc z murów szkoły, był niewiele starszy, niż jego ojciec?
Co by zrobiła, gdyby jednak Marcel zaproponowałby jej wypicie Rue? Och, Aurora pamiętała, gdy kiedyś przez nieuwagę strąciła łokciem swój ulubiony kubek. Magiczny kubek, ręcznie pomalowany przez jej babcie. Zaklęcie naprawiające na nic się nie zdało, bo wciąż widać było ryski, a zaklęcie samomieszania cukru, nigdy nie powróciło. Tak samo byłoby z pewnością z sercem Aurory — z masą rys i bez krzty słodyczy w życiu. Potłuczone tak wiele razy, że mogłaby już zbierać je nie w ręce, a raczej zamiatać kurz.
Podniosła więc na niego błękitne spojrzenie, licząc, że nie wspomni o Rue. Chociaż w zasadzie nie mogła liczyć na to, bo jej samej nawet to do głowy nie przeszło.
Ich spojrzenia spotkały się. Bali się oboje. Bardziej to czuła, niż wiedziała. Jednak jeśli ziści się to wszystko, to czy będą na tyle odważni, by w takich czasach podjąć wyzwanie? A może któreś z nich uzna, że nie czas i nie miejsce.
Co by się stało, gdyby to Aurora uległa przerażeniu i zostawiła dziecko Marcelowi? Czy on znalazłby w kimkolwiek wsparcie? Nie sądziła jednak, że mogłaby tak o, porzucić swoje dziecko. Czy znaczyło to więc, że byliby oni w trójkę przeciwko światu?
Skinęła jednak głową, wybawiając go od domysłów.
- Pisałam ci przecież w liście… - Wyraźnie się speszyła, bo wbrew temu, jaka zdawać mu się mogła tamtej nocy, Aurora pozostawała równie zagubiona, jak i on. - Chciałam ci dać znać, że istnieją szansa na to, że nasza noc, może mieć swój owoc. Nie chciałam, żebyś podejmował decyzje gwałtowne, a miał czas na oswojenie się. - A może to ona nie chciała być sama ze strachem, który przejmował ją za każdym razem, gdy krwawienia wciąż nie było. Faktycznie, nadgarstki miała tak wątłe, że bez trudu można je było objąć dwoma palcami, ale był to wynik ciągłych zmartwień, do których właśnie w ostatnim czasie doszło kolejne.
- Z początkiem stycznia… tak mi się wydaje. - Jeszcze jeden cykl mógł minąć, jeszcze musiała podsuszyć ziarna zbóż, żeby nimi sprawdzać. Na koniec różdżka wycelowana w brzuch w poszukiwaniu bijącego serduszka.
- Ja też… - Powinna być starsza, mądrzejsza. Powinna umieć się opanować. - Ja też przepraszam, że to na ciebie sprowadziłam… - Był cud chłopcem. Jak ona, zwykła kobieta, mogła chcieć dotknąć gwiazd?
- Boje się… Bardzo się boję. - Wyznała szczerze. - Nie byłam gotowa na nic, co zaszło tamtej nocy. A co najgorsze, nadal nie wiem, co właściwie się stało… - Spojrzała na niego, jak siedzi tak blady naprzeciwko niej. - Czy… czy wiesz, że będą się z ciebie śmiać? - Pamiętała, jak Thomas Doe nazwał ją starą, a ona się obruszyła, ale nie dlatego, że była to nieprawda, a dlatego, że wypomniał jej coś, o czym doskonale sama wiedziała. - Czemu chcesz to zrobić? Czemu chcesz się poświęcić, chociaż mnie nie znasz? - Nie kochali się, chociaż z jakiegoś powodu rozumieli. Była między nimi nić zrozumienia, więc i teraz Aurora liczyła, że chłopak pojmie intencje jej pytania. Co nim kierowało, że gotów był zaryzykować swoją karierę dla kobiety, której nie znał i dziecka wpadki? Czyżby wciąż istnieli na świecie mężczyźni z honorem? A może to był rodzaj pokuty? Cóż takiego poczynił jednak Marcel, by musieć w tak okrutny sposób odpłacać się za winy.


Suddenly,
I'm not half the man I used to be.There's a shadow hangin' over me — Oh, yesterday came suddenly
Aurora Sprout
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Stoliki na tyłach - Page 2 D836eb438dea1946dc5bb9dd21fef622
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9381-aurora-sprout?nid=102#284845 https://www.morsmordre.net/t9435-duke-owlington#286919 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f347-dolina-godryka-wrzosowisko https://www.morsmordre.net/t10010-skrytka-bankowa-2171#302538 https://www.morsmordre.net/t9438-a-sprout#328488
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]27.09.21 1:38
Skinięcie jej głowy niosło ulgę, nową nadzieję, tlącą się nieśmiało i niepewnie, ale jednak obecną, to wcale nie musiał być koniec. Jeszcze nie. Istniała szansa, że to wszystko okaże się tylko koszmarnym snem. Aurora była piękna, ale on nie nadawał się ani na męża ani na ojca. Nie tylko za sprawą dzielącej ich różnicy wieku, nie tylko dlatego, że do tego nie dorósł, ale przede wszystkim dlatego, że zawsze był inny. Nazywała się dziwaczką, ale była piękna i dobra, a on, on występował w cyrku.
- Przepraszam - wszedł w jej słowo, pisała mu przecież, być może. Zawsze czytał szybko, mało dokładnie, czasem uciekały mu litery, czasem słowa. Zwłaszcza w sytuacjach takich jak ta, gdzie kłębiło się mnóstwo emocji i nerwów. Gdzie się bał - bardziej, niż kiedykolwiek. Czas na oswojenie się. Żeby nie podejmował decyzji gwałtownie. Nikt nigdy nie traktował go w taki sposób, wyrozumiały i cierpliwy. - Ja... dziękuję, że mi powiedziałaś - wydusił w końcu, choć z zawahaniem, chyba wolały się denerwować krócej i mniej, niż przetrwać w ten sposób kolejne tygodnie. Wolałby wiedzieć na pewno, nie chciał myśleć o tym, ja mogła się czuć ona. A przecież znosiła większość ciężaru konsekwencji zdarzeń, które sprowokowali wspólnie. Pod wpływem głupiej chwili, lekkomyślnej zachcianki. Jak mógł być tak głupi? Kiwnął głową, kiedy wspomniała o styczniu, ściągając spojrzenie niżej, unikając nim jej twarzy. Nie potrafił na nią patrzeć. Była piękna i dobra, a on ją wykorzystał. Zniszczył jej życie. Nie wiedziała, co się wtedy stało - coś nieprzyjemnie zakłuło - ale i on przecież nie wiedział, nie rozumiał. Nigdy nie zachowywał się w taki sposób. Pamiętał tylko specyficzny smak ciastka.
- Śmiać? - zapytał z niedowierzaniem. - Dlaczego mieliby się ze mnie śmiać? - Bo była od niego starsza? Nie wyglądała, poza tym, nigdy nie obchodziło go to, co mówili inni. - Mówisz do błazna z cyrku - przypomniał, uciekając spojrzeniem za okno. Wolałby nim nie być. Wolałby - chociażby jak Steffen - mieć dobrą pracę, jako urzędnik, robić codziennie te same nudne rzeczy, ale zarabiać konkretne pieniądze, które pozwolą mu utrzymać rodzinę. Pozwolą w ogóle mieć rodzinę. Nie miał żadnej z tych rzeczy, której wymagano od przyszłego męża, nikt się po nim zresztą nie spodziewał, że kiedykolwiek będzie je miał. Nikt, kogo znał. Nikt, kto go znał. Aurora go tak naprawdę nie znała wcale, jedna noc to przecież za mało. - Całe życie się ze mnie śmieją, mam to gdzieś. - To, na czym mu zależało, to zachować się zgodnie z powinnością. Nie zostawić brzemiennej kobiety tak, jak jakiś gnojek zostawił Demelzę. Nie umiałby z tym żyć, nie umiałby żyć ze sobą, gdyby zachował się w taki sposób - zostawiając ją z przypiętą łatką latawicy, do tego ciężarną. Świat nie był sprawiedliwy. - Chciałbym, żeby z ciebie się nie śmiali. I obiecuję, że zrobię wszystko, żeby tak nie było. - Z tego, że miała młodszego męża, nieporadnego, takiego, który nie potrafił zadbać o rodzinę ani o nich dwoje. Biednego. Co mógł jej dać? Kim mógł się dla niej stać? Czy w ogóle był w stanie się nimi zaopiekować? - Nie mam wiele - W zasadzie nie mam nic. - Ale zapewnię wam tyle, ile będę w stanie. Nie obiecam ci bogactw, podróży dookoła świata ani nawet przytulnego domu nad jeziorem. Ale obiecam, że będę się starał. Że zrobię wszystko, co mogę, żeby nasze życie... jakoś wyglądało - Lepiej, niż teraz. - Jeśli zareagujemy szybko, nikt nie będzie wiedział, że to... że dziecko jest nieślubne - Znów uciekł wzrokiem, jego język się plątał. Źle czuł się, mówiąc o tym na głos, ale uciekać nie mógł, kiedy zadała swoje pytanie wprost. Naprawdę nie rozumiała? Powoli przeniósł ku niej błękitne spojrzenie, drżące, po części lękiem, po części przejęciem.
- Naprawdę mnie o to pytasz? - Nie chciał być chłopcem uciekającym przed odpowiedzialnością, chciał być mężczyzną. Nie chciał być potworem, jakim był jego ojciec, historia niepokojąco zataczała koło. Ale tu nie chodziło tylko o jego ojca, przecież bez niego nie zachowałby się inaczej. - Ty też mnie nie znasz, a jednak nie możesz nie ponieść konsekwencji - oznajmił, ściszonym tonem głosu. Nikt nie powinien wychwycić tutaj tej rozmowy. - To moje dziecko. Odpowiadam za twój stan. Pytasz mnie, dlaczego chcę wziąć odpowiedzialność za to, co zrobiłem? - Czy otaczali ją sami tchórze, że zadawała takie pytania? Nie honor i nie odwaga były przecież u mężczyzn zaskakujące, wszyscy tego od nich wymagali. Tak należało. Nie można było postąpić inaczej. Nie miał wyboru, tak jak nie miała go ona. Jego oburzenie było szczere, lecz nie pomyślał o tym, że nie niosło dostatecznej empatii. Pewnie wolałaby usłyszeć teraz coś innego, ale nie chciał jej okłamywać, a może nawet nie potrafił - nie w tych emocjach. - Chcę się wami zaopiekować - oznajmił ze zdecydowaniem, jak gdyby sam w to wierzył. Być może uwierzył. Tego przecież od niego wymagano. Takie przed mężczyznami stawiano oczekiwania.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]04.10.21 23:45
Pokręciła tym razem głową. Przecież nie miał za co jej przepraszać. Raczej ona, z każdą mijającą chwilą poczuła, że popełniła błąd, pisząc do niego. Wystraszyła się w sposób zupełnie niepotrzebny i nie mając do kogo się zwrócić, napisała list do Marcela. Wystraszyła go, zepsuła prawdopodobnie kilka dni, które mógł spędzić w inny sposób, a w dodatku teraz nie będzie miał spokoju najpewniej nawet w nadchodzących dniach. I chociaż jeszcze kilka dni temu brzemię ewentualnej ciąży wydawało jej się nie do udźwignięcia samej, tak teraz patrząc na jego przystojną, acz młodą twarz, czuła wyrzuty sumienia. Zupełnie jakby była egoistką, która nie potrafiła znieść strachu w samotności. A jednak on nie złościł się i dziękował nawet za taką możliwość. Przyglądała mu się w lekkim zamyśleniu. Czyż nie taki wydał jej się przy pierwszym spotkaniu? Żywiołowy i nieco roztrzepany, a przy tym precyzyjny w niektórych czynnościach i ruchach. Nie znała go, a jednak tak bardzo chciała wiedzieć, czy nie skrzywdziła go przypadkiem listem.
- Chyba nie potrafiłam być z tym sama, chociaż jak teraz o tym myślę, to mam wrażenie, że było to dość egoistyczne z mojej strony. - Rozmawiała z nim szczerze. Zupełnie jakby nie dzieliła ich różnica wieku, a jedynie mieli przed sobą drobne kłopoty, które bez problemu pokonają. Byli w tym przecież razem, chociaż tak naprawdę osobno. Czy potrafiliby być razem jedynie ze względu na dziecko? Czy nie przekreślałoby to ich obojga pragnień? Jakiekolwiek one nie były? O czym bowiem marzył ten prawdziwy, wyrwany ze snu Marcel. Przecież nie o tym, żeby mieć aptekę razem z nią, czy zabrać taką starą kobietę jak ona do cyrkowej trupy.
W pewnym sensie wykorzystali siebie wzajemnie i Aurora była pewna, że jeśli kiedykolwiek o tym powie komukolwiek, wszyscy odbiorą to w ten sam sposób. Że to ona była winna. Że to ona wykorzystała niewinność Marcela.
Wysłuchała go jednak, pozwoliła, by przedstawił swój punkt widzenia. Nie sądziła, że ktoś taki mógłby mieć problemy tak podobne do jej własnych. Kariera cyrkowca wydawała się bowiem czymś, na co ktoś odważny i zarazem wolny mógłby się zdobyć. Czy kogoś takiego można wyśmiewać? To dla niej było zupełnie abstrakcyjne.
Szybko zaprzeczyła ruchem głowy.
- Błazna? Marcel… To, że pracujesz w cyrku, nie czyni cię błaznem. A nawet jeśli tym byś się właśnie zajmował, to zawsze lepsze niż kradzieże, czy rozboje. Zarabiasz uczciwą i ciężką pracą. Treningi wcale nie są błazenadą. - Nagle zrozumiała, że być może miała przed sobą kogoś, kogo ludzie podziwiali, gdy był gdzieś tam wysoko, a którego udawali, że nie widzą, gdy mijał ich na ulicy. Gdzie byli jego przyjaciele, że pozwolili mu, chociaż na chwilę zwątpić w to, że zasłużył w życiu na to, co dobre. Jak rózne to było w zestawieniu do wygodnego życia szlachciców, których przecież też znała. - Jeśli kochasz to robić, to chyba możesz nazywać się szczęściarzem. - Stwierdziła z pewnością w głosie. Podobną do tej, którą on użył, gdy mówił o zapewnieniu jej godnej przyszłości.
- Jesteś młody, to wiemy oboje, ale niezbyt młody, żeby zrozumieć, co teraz ci powiem Marcel...Nie wątpię, że dasz z siebie wszystko, jeśli przyjdzie co do czego. Nigdy w całym moim życiu nie zachował się w sposób tak honorowy wobec mnie. Ktokolwiek jest twoim wzorem, zrobił dobrą robotę. Jeśli boisz się o to, że nie pojedziemy daleko, odpowiem, że jak długo będziemy wszyscy bezpieczni, to miejsce będę nazywać domem. Nigdy nie zależało mi na tym, by pławić się w luksusach. - Ares wszak oferował, że postawi jej dom w Yorku, całkiem niedaleko od Sandal Castle. Chciał mieć na nią oko i mieć swoistą kontrolę. Jaką cenę musiałaby jednak zapłacić za to Aurora? Na zawsze być tą, do której chadza lord, gdy jego życie u boku małżonki mu się przykrzy? - Ale wiąże się to z tym, że musiałbyś się również nie narażać. W obliczu wojny zagrożenie czyha wszędzie i na wszystkich. Nie mogłabym cię zamknąć w domu, ale… liczyłabym, że wrócisz do domu. - Mówiła, patrząc na niego. Składał obietnice, że chciałby się nią zająć. Czy można się zajmować, walcząc aktywnie po którejkolwiek stronie konfliktu?
- Pytam, bo jak wspomniałam na świecie, jest niewielu dobrych mężczyzn. - Na brodę Merlina, a Marcel był w zasadzie jedynie chłopcem, który nawet nie mógł prosić jej o rękę bez zgody swojego ojca lub opiekuna, a miał więcej godności, niż niejeden kawaler około 30-stki. - Wiem, że chcesz dobrze, dlatego nie mówię nie twoim obietnicom. Ale równocześnie nie chce, żebyś był nieszczęśliwy… - Nie mogła oczekiwać od niego, że będzie jej wierny. Bez wątpienia miał wokół siebie wianuszek ślicznych panienek i każda byłaby dlań odpowiedniejsza niż Aurora.
Tym razem ona spuściła wzrok, skupiając je drobnych dłoniach pokrytych małymi draśnięciami od roślin, wciąż lekko różowymi od chłodu, teraz jednak drżącymi z przejęcia. Zawsze marzyła, że gdy założy rodzinę, będzie to z miłości. Że ona i pan ze snu będą oddani sobie po wsze czasy. A tymczasem wiedziała, że jeśli urodzi dziecka Marcela, to odbierze mu wolność w jakimś stopniu. Jedyne co mogła zrobić, to zostawić mu taką, która przynajmniej częściowo da mu szczęście, nawet za cenę jej poczucia wartości. Ona przecież już wiedziała, gdzie w tym świecie jest jej miejsce. On nie musiał się o tym przekonać.
- Sprzedam zapas eliksirów, który mam… - Apteka? Będzie musiała zaczekać. Wyprzeda wszystko teraz, podciągnie się nieco w galeonach, da im to trochę więcej czasu. - I zrobię trochę nowych. - Powinna wprawdzie uważać, niektóre eliksiry bywały niebezpieczne, ale czy gdyby spowodowały przypadkiem wybuch, to czy nie ulżyłoby i jemu? Rue nie mogłaby przyjąć z premedytacją. Ale wypadek przy pracy mógł zdarzyć się każdemu.


Suddenly,
I'm not half the man I used to be.There's a shadow hangin' over me — Oh, yesterday came suddenly
Aurora Sprout
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Stoliki na tyłach - Page 2 D836eb438dea1946dc5bb9dd21fef622
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9381-aurora-sprout?nid=102#284845 https://www.morsmordre.net/t9435-duke-owlington#286919 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f347-dolina-godryka-wrzosowisko https://www.morsmordre.net/t10010-skrytka-bankowa-2171#302538 https://www.morsmordre.net/t9438-a-sprout#328488
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]26.11.21 0:28
Otworzył oczy szerzej, przyglądając się jej z niedowierzaniem. Jak mogła tak mówić? Jak mogła tak myśleć? Jakich ludzi spotykała w życiu, jeśli prowadziły ją podobne myśli? Do tańca trzeba było przecież dwojga, nie było sprawiedliwości w tym, że to ona ponosiła konsekwencje bezmyślnej nocy.
- Egoistyczne? - powtórzył za nią, ledwie rozchylając usta. - Egoistyczne byłoby nie mówić mi, że mogę zostać ojcem - Co gdyby dowiedział się za rok, pięć, za dziesięć lat, gdyby za dwadzieścia lat przyszedł do niego młody człowiek, targany takimi wątpliwościami, z jakimi sam stał przed własnym? Czy takim chciał być człowiekiem? Czy na to chciał skazywać kolejną osobę? Czy chciał widzieć w lustrze obrzydliwą mordę własnego ojca? - A jeszcze bardziej egoistyczne byłoby zostawić cię z tym samą - dodał bez zawahania, był jej winien wsparcie, którego potrzebowała. Był jej winien znacznie więcej. Nie miała ślubu, choć była od niego znacznie starsza, miał nadzieję, że nie był jej pierwszym, lecz czy miało to znaczenie, jeśli miał stać się tym ostatnim? Nie miałby śmiałości spytać, sugestie rozwiązłości dodałyby tej rozmowie większego okrucieństwa.
Uśmiechnął się gorzko, wielobarwny świat cyrku wyglądał z zewnątrz jak baśń, dobrze o tym wiedział, bo przecież nie urodził się na Arenie - dobrze pamiętał moment, w którym podziwiał ją po raz pierwszy; kiedy dostrzegł światła, usłyszał muzykę, błyszczące stroje artystów, ale wtedy był tylko dzieckiem. Z wiekiem człowiek zaczynał rozumieć więcej, odróżniać świat tradycyjnych rodzin, stabilnej codzienności, rozumieć wartość pieniądza, żadnego z tych aspektów nie mógł dać cyrk: cyrkowa bohema miała swój własny czar, obcy i zadziwiający dla osób z zewnątrz, ale też osobliwy i interesujący bardziej jak dziwaczna ciekawostka, niżeli dalekie pragnienie. Był artystą bez grosza, domu, pewności jutra, który gromadzi publikę ze wzgląd na własną dziwność - i choć ta dziwność zapierała dech w piersi, to nikt nie chciał takiej kariery dla swojego dziecka, tym bardziej dla męża swojej córki. Uniósł kąciki ust w udawanym uśmiechu, wiedział, co myśleli o nim ludzie. Nie potrzebował wcale pociechy, przyzwyczaił się.
Lepsze to niż kradzieże, czy nie taki był jego plan? Kraść więcej i częściej, bo z wypłaty, którą dostawał na Arenie, nie utrzyma dziecka. Nie był z tego dumny. A ona nie musiała wiedzieć. Nie odpowiedział nic, brała go za kogoś, kim nie był. Czy mógł nazwać się szczęściarzem? W kontekście ostatnich dni, tygodni, miesięcy? Był synem mugolki, brutalnie zamordowanej, profesja nie dawała i nigdy nie da mu powagi. Uganiała się za nim jego walnięta eks dziewczyna, nasyłając na niego zwolenników samego Voldemorta i urzędników Ministerstwa Magii. Jego ojciec był jeszcze bardziej walnięty od niej. Może i był szczęściarzem - w końcu wciąż żył.
Uniósł ku niej spojrzenie z powagą, wsłuchując się w słowa, których się podjęła. Próbował zrobić to, co do niego należało.
- Przykro mi - odpowiedział szczerze. - Przykro mi, że w przeszłości nie poznałaś człowieka z honorem - Jej słowa były dla niego przykre. Przykre było to, że spodziewała się po nim innego zachowania - nie mógłby, nie chciałby zachować się inaczej. Uczono go być mężczyzną, choć gdy zastanawiał się, kto był jego wzorem, o którym wspomniała, nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Chyba poniekąd jego prawdziwy ojciec - i widok samotnej matki dzień po dniu zmierzającej się z codziennymi trudnościami.
Kiwnął głową.
- Postaram się dać wam wszystko, co najlepsze. Obiecuję. Ale... - powinnaś wiedzieć, że nie skończyłem nawet szkoły; nie przeszło mu to przez gardło, było mu wstyd. Pokręcił przecząco głową, nie było żadnego ale. Pieniądze się go nigdy nie trzymały, a on nie miał do tego smykałki, myśl, że miał komuś zapewnić codzienną stabilność, wydawała mu się potwornie odległa. Nie potrafił jej zapewnić nawet samemu sobie. Ale musiał. Dla niej, dla dziecka, dla nich obu. Nie do końca wierzył w jej słowa, nikt nie chciał żyć w biedzie, podobnie jak nie było kobiety, która nie chciała wygód dla swojego dziecka. Wydawało mu się, że nie do końca rozumiała, czym było cyrkowe życie. Akceptował jej deklarację, ale wiedział, że będzie musiał ciężko pracować na ich przyszłość. - Chciałbym cię prosić o cierpliwość. Ja... z dnia na dzień to trudne, ale będę robię, co mogę, próbuję, chcę, naprawdę... - Tak trudno było zebrać słowa, tak trudno było spełnić oczekiwania, których nawet nie stawiała. Sam je postawił, postawili je też ludzie wokół nich, wytyczające role społeczeństwo. Jej dalsze słowa sprawiły, że go zmroziło. Nie wiedziała, kim był, czy się domyślała - być może. Czy mógł coś z tym zrobić? Porzucić rebelię, by zająć się domem? Rozumiał jej słowa, rozumiał jej oczekiwania, dziecko potrzebowało ojca. Ale...
- Jaki mężczyzna pozwoli żyć swojej rodzinie w świecie, który daje więcej okrucieństwa niż radości? - Czy nie była to forma zadbania o rodzinę? Czy byłaby z niego bardziej dumna, gdyby był tchórzem stroniącym od udziału w konflikcie, który z dnia na dzień przybierał na sile? Czy wolałaby, żeby był człowiekiem bez honoru? W czasach takich ja te - front był obowiązkiem każdego mężczyzny zdolnego do walki. Nie zostanie w domu. Nie da jej pewności, że przeżyje. - Chciałbym, żebyś... żebyście - oboje - mieli pewność jutra. Nic wam po moim powrocie, jeżeli pewnego dnia zginiemy wszyscy. - Pomoże zwyciężyć tę wojnę, a oni będą ku temu kolejną motywacją. Jeśli przeżyje, to do nich wróci. Jeśli odejdzie, niech dziecko nie ma powodów do wstydu za własnego ojca - wystarczy, że wstydzić będzie się za dziadka.
- Wspólnie zbudujemy to szczęście - zapewnił ją, z przekonaniem wybrzmiewającym w głosie, naprawdę w to wierzył albo naprawdę chciał w to wierzyć. - Poznamy się, znajdziemy porozumienie i będziemy nad wszystkim pracować - urwał zdanie w spół słowa, przypominając sobie słowa Sheili. Nieświadomie powtarzał po niej opis aranżowanych małżeństw, które budziły w nim wtedy takie niezrozumienie. Odpowiadał jej, że prawdziwa miłość była inna. Czasem gwałtowna, czasem okrutna, nie zawsze trwała, ale zawsze niepowtarzalna. Otrząsnął się, uświadamiając sobie, że milczał zbyt długo. Co się zmieniło? Dorósł? - A praca zaowocuje domowym ogniskiem, które dziecku, jemu lub jej, powitać świat z zapałem, na jaki zasługuje. Chcę, żebyś wiedziała, że będę się starać co sił, żeby to, co zbudujemy, było trwałe - obiecał bez zawahania. Było mu wstyd, że doprowadził ją do tego stanu. Że przez niego zaszła w ciążę, postawiona pod ścianę musiała odłożyć na bok znacznie większe ambicje niż cyrkowa trupa, ale i mierzyć się z konsekwencjami odbierającymi jej możliwość wyboru. Otoczenie by ją zniszczyło, gdyby została samotną matką. Nie mógłby jej zostawić.
- Czy to bezpieczne? Nie wolno ci się teraz narażać ani przemęczać - wtrącił ze zdecydowaniem od razu. - Nie... nie przejmuj się tym. Pieniądze nie będą problemem - obiecał z większą pewnością niż wcześniej, bo jeśli stawiała sprawę w ten sposób - po prostu musiał je zdobyć. W jakikolwiek sposób. - To moje zadanie. Ty myśl teraz o sobie. I o dziecku. O tym, jak się czujecie.


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]30.11.21 1:03
W momentach, gdy mówił tak mądrze, szczerze żałowała, że nie dane im było spotkać się w innych okolicznościach. Że los nie sprowadził ją na świat kilka lat później lub jego nieco wcześniej. Byłby człowiekiem, z którym mogłaby myśleć o przyszłości, nawet jeśli malowała się ona w ciemnych barwach tak jak teraz w ich przypadku. Byłby wsparciem, byłby kimś, kogo mogłaby pokochać. A może przy odrobinie szczęścia i on zakochałby się w niej.
Niestety — działanie magicznego eliksiru było chwilowe, a uwolnione pod jego wpływem emocje, krótkotrwałe. W przeciwieństwie oczywiście do ewentualnych skutków, jakim mogło być sprowadzenie na świat nowego człowieka.
- Chodziło mi raczej o to, że mogłam zaczekać, aż będę pewna… - Zmieszała się swoim złym dobraniem słów. Bo to przecież nie było tak, że chciała ciąże ukrywać przed nim do czasu rozwiązania, a potem odciąć go od dziecka. Teraz tylko, gdy jeszcze wszystko było możliwe, mogła zachować dla siebie. Ale zwyczajnie bała się. A nie miała komu opowiedzieć o swoich troskach. Miała w ostatnim czasie wrażenie, że opuściło ją wiele ważnych osób, a do innych bała się wysyłać sowy w obawie, że wyda ich położenie. - Jeszcze raz cię przepraszam.. - Powtórzyła, nie wiadomo który raz, ale czuła się z tym źle, że siedzący przed nią młodzieniec może nie zaznać tak ważnej dla niego wolności, tylko dlatego, że amortencja zadziałała nie tylko na jej umysł, ale i w pełni oddało się ciału.
Ale był ostatnim, z którym spędziła noc. Wcześniej był w jej życiu tylko Ares i najpewniej, gdyby nie tamto przeklęte ciastko, najpewniej jeszcze długo by tak pozostało.
Może i rzeczywiście wszystko to, w jaki sposób żył, było dla niej swoistą baśnią. Wszak nie sposób było poznać pracę w cyrku, gdy tylko oklaskiwało się artystów z widowni. Aurora wiedziała, że może jedynie oglądać wierzchołek lodowca, podczas gdy pod zimną taflą cyrkowego namiotu jest wiele sekretów, do których nie są dopuszczani ludzie z zewnątrz, niemniej jednak była gotowa na to, by w razie czego wędrować razem z nim. Nie była sztywną dziewczyną z miasta, której materace musiały być z najdelikatniejszego gęsiego puchu, a poduszki codziennie wietrzone w wieczornym chłodzie. Nie. Podczas wędrówek po Wyspach doznała niejednej niewygodny, ale on przecież nie mógł tego wiedzieć. Nie znali się. No i teraz sytuacja mogła być potencjalnie inna — Aurora mogła nie być sama, a jej ciało różnie reagować na trudy drogi. Ale chciała wierzyć, że jeśli zajdzie taka potrzeba, to podoła wszystkiemu, byle zapewnić dziecku wszystko, co najlepsze. Jej rodzice z pewnością też by pomogli, niezależnie od tego, gdzie akurat by się znajdowała.
- Teraz już poznałam i nie będę oczekiwać nigdy w życiu od nikogo mniej, niż tego by zachował się przynajmniej jak ty. Nieważne, czy będzie to mój brat, czy przyjaciel. Jesteś dobrym człowiekiem Marcel. - Miała przedziwne wrażenie, że nie do końca wierzył w jej słowa, ale może kiedyś, w trudnej chwili, wspomni je i zrozumie, że mówiła zupełnie szczerze.
- Hej… Hej… Spokojnie. - Powiedziała łagodnie, patrząc na niego w sposób niemal czuły. - Nie musisz mnie prosić o takie rzeczy, bo masz je u mnie w gwarancie. Pamiętaj również, że to wszystko jest jeszcze sprawą dość niepewną. - Wiedziała już, że jeśli wszystko się potwierdzi, jakoś dadzą sobie radę. Każde zapewnienie ponad to, co już otrzymała, tylko nakładało na niego presję. - Nie jesteś w tym sam, będziesz o tym pamiętał, dobrze? - Potrafiła odłożyć nieco grosza. Nie była najgorszą uzdrowicielką ani jej eliksiry nie były najgorsze. Trochę galeonów miała odłożonych na czarną godzinę. Trochę składników też miała, żeby w razie czego stworzyć coś nowego i spieniężyć w razie konieczności.
Ale pojawiło się kolejne małe wyzwanie, któremu musieli stawić niespodziewanie czoła. Łagodna dotąd twarz Aurory nieco spoważniała, gdy wykonała krótkie skinienie głową.
- Nigdy nie prosiłabym cię o to, żebyś nie podejmował różdżki w takich czasach. Sama trzymam ją mocno, gdy zachodzi potrzeba. - Nie mówiła wprost, ale nie wątpiła, że chłopak może zrozumieć aluzję. - Ale walczyć wcale nie oznacza rzucać się bezmyślnie jak Ikar ku słońcu. - Powiedziała ostrożnie. - Jedyne, o co bym cię prosiła, byś w razie czego pamiętał, że powinieneś uważać, bo ktoś na ciebie czeka. - I nie mówiła o sobie. Wciąż nie sądziła, że Marcel mógłby ją pokochać. Ale może, jeśli to wszystko okaże się prawdą, to pokocha ich maleństwo.
I jego słowa stanowiły jakoby potwierdzenie tego, co trwało w jej głowie. Przytaknęła więc, chociaż wciąż słyszała echo jego słów, gdy mówił, że być może polegnie w walce. I wtedy tyleż właśnie będzie z jego trwałości.
- Nigdy mi nic nie wybuchło, a szykuje głównie eliksiry lecznicze. Nic nie powinno mi zaszkodzić. - Odparła, a gdy tak męsko spróbował ją zapewnić o tym, że to on stanie się głównym żywicielem, uśmiechnęła się, ponownie łagodniejąc.
- Pozwól, że przypomnę ci coś, co sam przed chwilą powiedziałeś — Wspólnie zbudujemy to szczęście. Znajdziemy porozumienie i będziemy nad wszystkim pracować. - Skoro sam w to wierzył, musiał trzymać się postanowień tego, że żadne z nich nie będzie z tym same. - Ale będę ostrożna. I ty też bądź. - Poprosiła, czując jednocześnie, że ich spotkanie dobiega końca.
Powiedziane zostało wszystko, co na ten moment mogli wnieść do tego ich możliwie wspólnego życia. Była mu wdzięczna za całe serce, jakie jej okazał, za dobroć, jaką w sobie nosił i za odwagę, która definiowała go, jako wzór nawet dla starszych od niego mężczyzn.
- Powodzenia Marcel… Dla nas obojga. - Powiedziała, gdy już wstała od stolika, a płaszcz zarzuciła na wątłe plecy. Grudzień był wyjątkowo mroźny w tym roku, ale w Aurorze tliła się mała iskierka nadziei, że może nawet w ciemnych czasach, trafi nam się na drodze ktoś, kto będzie w stanie rozświetlić mrok i ogrzać nadzieją, przerażone kobiece serce. Jeśli Marcel zostanie kiedyś czyimś mężem, to jego żona będzie najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.

/zt


Suddenly,
I'm not half the man I used to be.There's a shadow hangin' over me — Oh, yesterday came suddenly
Aurora Sprout
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Stoliki na tyłach - Page 2 D836eb438dea1946dc5bb9dd21fef622
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9381-aurora-sprout?nid=102#284845 https://www.morsmordre.net/t9435-duke-owlington#286919 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f347-dolina-godryka-wrzosowisko https://www.morsmordre.net/t10010-skrytka-bankowa-2171#302538 https://www.morsmordre.net/t9438-a-sprout#328488
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]15.09.22 1:53
jedenasty maja


Gdy zarzucił na ramiona jedynie cienki płaszcz, a ciepłe powietrze majowego dnia otulało jego ciało, poczuł dziwne uczucie, które zapewne najlepiej określić deja vu. Chociaż on doskonale wiedział z czym kojarzył ten marsz na spotkanie na piwo. W lipciu, czterdziestego piątego roku z tego samego rodzaju napięciem i niepokojem zmierzał na spotkanie w londyńskim pubie z nikim innym, jak właśnie Michaelem Tonksem. Wtedy - z perspektywy czasu - był to koniec ich hogwarckiej przyjaźni, nikle jeszcze podtrzymywanej przez sporadycznie przesyłane z frontu listy. To spotkanie mogło być rozpoczęciem drugiego rozdziału w ich znajomości, pełnym paradoksów bo wypełnionym nadzieją (na odzyskanie przyjaciela, na ponownie spotkanie z dawną, lepszą?, wersją siebie) i beznadzieją (doświadczeń, złamanych karków i krwawiących dusz). Pojawiła się w im jakaś dziwna determinacja - nieco niespotykana już w apatycznej postawie Alfiego. Chociaż sam nie dopuszczał do siebie niemalże nikogo, wiedział, że obecność drugiej osoby mogła być kluczowa w tym, przez co teraz przechodził Mike. Sam Freddie pogodził się z demonami towarzyszącymi mu w codzienności, w pewien sposób zaakceptował to, że pozostaną z nim, prowadząc nieustanną walkę o każdy oddech.
Wbrew podpowiedziom zdrowego rozsądku - a może tchórzostwa? - odnalazł mugola, którego skierował do pobliskiej wioski. Przekonał go do podania swoich personaliów i zapewnił o dobrych intencjach zarówno jego, jak i swego towarzysza. Zgodził się też - mimo iż z wojskiem nie chciał mieć już nic wspólnego - na przesłuchanie przed sądem wojskowym. Jednakże wojna to nie czas na bezinteresowność. Dlatego na starannie złożonym, chociaż zmiętym, skrawku pergaminu znajdowały się starannie zanotowane informacje dotyczące kilku osób, które zagubiły się w wojennej zawierusze. Miał nadzieję, że Michael chociaż rozważy pomoc w ich poszukiwaniu. Owszem, kiedyś znał Mike'a, ale nie śmiał zakładać, że ten zechce poświęcać czas na wykonywanie zadania, które należało do Alfreda. Sęk w tym, że w jego czyny powoli zaczynała wdzierać się desperacja.
Pchnął drzwi prowadzące do pubu i niemalże od razu skierował się w stronę jednego z wolnych stolików, który stał wciśnięty gdzieś na tyłach. Zajął miejsce, jednocześnie wsuwając między zęby wykałaczkę, której ściskanie między zębami stanowiło marny substytut papierosa. Wojna uszczupliła nie tylko portfele, ale także sprawiła, że takie towary jak tytoń stały się trudniej dostępne. Słabe światło tańczyło na szczupłej twarzy Alfiego, uwydatniając szarość jego skóry, czy też siwiznę niegdyś skrzących się pszenicą włosów.
Podniósł się dopiero, kiedy skrzypiąca podłoga zaczęła uginać się pod ciężarem jego towarzysza. - Cześć - zwrócił się w formie przywitania przez nieco zaciśnięte wargi i wyciągnął dłoń w stronę Michaela, w geście powitalnym oraz znaku dobrej woli. Przecież zgodził się zeznawać, obiecał też znaleźć tego mugola. Chyba udowodnił, że chociaż obdarto go z niewymuszonej radości, zastępując ją obojętnością to pewne cechy (być może te najważniejsze) pozostały niezmienne.
Alfie Summers
Alfie Summers
Zawód : pracownik drukarni
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
milczę jednaki w burzach - w znieruchomieniu - ruch.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11093-alfred-summers#341784 https://www.morsmordre.net/t11426-korespondencja-alfiego https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f428-somerset-dolina-godryka-zapiecek https://www.morsmordre.net/t11140-alfred-summers#342750
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]10.10.22 5:35
Nogi miał ciężkie, gardło ściśnięte. Nie chciał tutaj przychodzić, a chociaż zmusił się do pchnięcia drzwi, to wcale nie cieszył się na spotkanie, choć powinien. Na powrót odnalazł przyjaciela, miał szansę na odnowienie jednej z najdawniejszych znajomości w swoim życiu - albo chociaż na upewnienie się, czy u Alfiego wszystko w porządku (ale czy cokolwiek mogło być jeszcze w porządku?), czy może jakoś... pomóc. Wiedział już, że Summers żył, że był - fizycznie - cały. Świadomość, że powinien się cieszyć, pogłębiała jedynie poczucie winy - gorycz, dziwną nieśmiałość, poczucie wyobcowania. I jeszcze jeden wyrzut sumienia, boleśnie klarowny - czy to tak Alfie czuł się przed ostatnim spotkaniem w barze? Lata temu, gdy byli jeszcze chłopakami, gdy Mike powitał go drinkiem i nadmiernym entuzjazmem, a z oczu Summersa ziała już głucha pustka. Wtedy Michael wziął dziwny nastrój przyjaciela za marazm, teraz wiedział już, że we wzroku przyjaciela widział nie nihilizm, a cichy krzyk. Krzyk, na który nie wiedział wtedy jak odpowiedzieć. Nadal nie wiedział.
-Cześć. - wychrypiał, podchodząc do stolika. Z niedowierzaniem patrzył na siwe włosy przyjaciela, tak jakby nie zmiany na własnej twarzy, a te odciśnięte na Alfiem uświadomiły mu, ile czasu minęło. Widząc wyciągniętą rękę, odwzajemnił mocny uścisk i wysilił się na blady uśmiech.
-Dobrze cię widzieć... całego. - mówił szczerze, choć w jasnych oczach nie tliły się znajome, wesołe ogniki.
Zgasły już dawno temu.
-Jeszcze raz dziękuję za pomoc. - usiadł naprzeciwko, bębniąc palcami w stół - jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. Bez trzymanej w dłoni różdżki czuł się dziwnie bezbronny, niepewny. -Pierwszy raz jestem w pubie - od listów gończych. - wtrącił nagle, usprawiedliwiająco, choć Alfie nie słyszał przecież jego myśli - krzyczących, że powinien stąd wyjść, że nie jest bezpiecznie. -Nie chciałbym - cię narazić. - wymamrotał, choć w Dolinie Godryka było przecież bezpiecznie, a w drżących kącikach ust tańczyła tak dobrze znana samemu Alfiemu paranoja.
Choć już go naraził, tam, w lesie.
-Dwóch złożyło przysięgę wieczystą dla naszej sprawy. - zmienił pośpiesznie temat, czując, że jest winien Summersowi dalszy ciąg tej historii. Naszej wyrwało mu się podświadomie, bo mugolskiej. Bo w szkole nie mieli z Alfiem spraw, które nie byłyby ich, wspólne.
Dopiero t a m t a wojna - była t y l k o Alfiego. Pierwsza rzecz, której nie dzielili skończyła ich przyjaźń.
-Trzeci miał na sumieniu... cięższe sprawy. Powiesiliśmy go. - skwitował sucho, ale bał się zamilknąć, bał się ciszy. -Co u ciebie? Masz... żonę, rodzinę? - słowa płynęły nadal, choć zmiana tematu była chaotyczna, choć na dłoni Summersa nie widział obrączki, choć nawet nie chciał i nie lubił poruszać podobnych tematów. Pamiętał, że kilkanaście lat temu to właśnie cisza przyjaciela go zaniepokoiła - i desperacko chciał udowodnić zarówno jemu, jak i sobie, że z nim samym wszystko w p o r z ą d k u.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stoliki na tyłach - Page 2 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]11.10.22 1:18
Rozumiał tę niechęć, bardziej niż chciał przyznać, dosadniej niż Mike mógł się spodziewać. To samo poczucie powinności, oczekiwanie względem spotkania, które miało pomóc mu w powrocie do normalności (do której ostatecznie nigdy nie udało mu się dotrzeć); to wszystko czuł zmierzając na ich pierwsze po wojnie i zarazem jedno z ostatnich spotkań.
Teraz jednak nie miał zamiaru się chełpić swoim zrozumieniem, nie miał zamiaru udowadniać Tonksowi jak bardzo potrzebował wtedy zrozumienia, które przyjaciel mógł zaoferować mu dopiero teraz, po t r z y n a s t u latach. Dzisiaj ponownie witało mu spojrzenie, które jedynie nauczyło się być uprzejme, ale za którym wciąż stała dojmująca pustka. Martwiło go jedynie, że teraz, przy tym stole, kiedy bliźniacza pustka zionęła ze spojrzenia Tonksa, nie mógł mu zaoferować skrawka nadziei bo zwyczajnie jej nie miał. Wyświechtane słowa pocieszenia (z czasem będzie lepiej), nic nie warte frazesy nie mogłyby mu przejść przez gardło.
- I wzajemnie - odparł ze szczerością. Alfie starał się trzymać na uboczu. Marazm w jaki popadł kazał mu pozostawać biernym, chociaż los uparcie chciał wrzucić go na ścieżkę wojenną. A on tchórzył, bo łatwiej było wejść komuś na tę drogę, kiedy nie wiedział co czeka po drugiej stronie, na jej końcu.
- Nie ma sprawy - słowa wypadły z jego ust naturalnie, chociaż wcale jego pomoc nie była naturalną koleją rzeczy, nie po tym jak ich drogi rozeszły się tak dawno temu. A mimo to, stanął z nim ramię w ramię. Jak brat z bratem, jak towarzysze broni. Ta świadomość sprawiała, że zimny dreszcz przebiegał wzdłuż kręgosłupa. - Ale chciałbym prosić cię o coś w zamian - widać, że te słowa długo rodziły się na jego języku nim w końcu pozwolił im ujrzeć światło dzienne. Odchrząknął i w nerwowym odruchu przegarnął przerzedzone, naznaczone srebrem słowy. Druga dłoń sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza i przesunął ją w jego kierunku. - W marcu zeszłego roku straciłem kontakt z rodzeństwem, tej trójki nadal nie udało mi się odnaleźć - wyjaśnił. Na kartce miał zebrane najważniejsze informacje spisane w postaci treściwego opisu: Lawrence Summers, lat 29, rude włosy, jasnobrązowe oczy, ostatnie znane stanowisko; wytwórca świstoklików. W podobnym schemacie zapisane były jeszcze zapisane informacje obok następujących nazwisk: Jacob Summers oraz Jodie Summers. W suchym opisie mieściła się rodzinna tragedia - zagubione w wojennej zawierusze dusze, zaplątane w niepewności i chaosie jakie pozostały po bezksiężycowej nocy. Pozostawał jeszcze czwarty, którego nazwiska nie było na pergaminie. - Masz większe możliwości niż ja, gdyby udało ci się znaleźć jakąkolwiek informację, będę wdzięczny - dodał, chociaż jego głos był szorstko obojętny, spojrzenie drgnęło, uderzając w ponure tony. Michael powinien rozumieć co czuł jak najstarszy z nich - miał ich chronić, a zamiast tego szukał zagubionych i zdecydowanie zbyt młodych na wojenne doświadczenia braci i zbyt delikatnej na jej okrucieństwo siostry.
Jego myśli przynajmniej go ostrzegały. Alfie już dawno przestał się nimi przejmować. Czasem rozsądek odzywał się, przypominając, że są jeszcze istnienia od niego zależne; żołnierzu masz zadanie do wykonania. - Dziwne uczucie, co? - zagadnął, bo mógł domyślać się co teraz czuł. Następne słowa skomentował jedynie ponurym uśmiechem.
Był czarodziejem mugolskiego pochodzenia z historią militarną w mugolskiej armii, obecnie bez żadnych, większych koneksji w ruchu oporu; jego zniknięciem nikt by się nie przejął. On sam na nie czekał, nie mając na tyle odwagi, aby zrobić to samodzielnie, czekał na ślepy los. - Zaryzykuję - odparł po chwili.
Skinął mu głową, wsłuchując się w dalszy ciąg tego, co miało swój początek w przypadkowym spotkaniu w lesie. Naszej - to słowo wbrew woli Alfreda wybrzmiało w jego świadomości. Chciał powiedzieć, że twojej, ale powoli, co prawda z oporem, musiał uświadomić sobie, że to także moja sprawa.
- Widocznie zasłużył - ten wyrok go nie dziwił. Sam był świadkiem sądów polowych. Słyszał historię partyzantów z krajów okupowanych, o egzekucjach w środku dnia.
Pytanie o rodzinę go zdziwiło, chociaż nie powinno, prawda? - Nie, jakoś... nie po drodze mi było z żeniaczką - ktoś z dłońmi, w które wżerała się szkarłatna krew nie mógł przyjąć na jeden z palców obrączki. - Mieszkam tu... - kontynuował, przełamując własne umiłowanie do milczenia. - ... od kilku miesięcy i pracuję w drukarni - wyjaśnił. Przeniósł wzrok ponownie na niego. - Ty za to nadal działasz w szeregach Biura - zagaił, chcąc podtrzymać rozmowę. Skoro cisza przeszkadzała Tonksowi, Alfie w swoim konformizmie przystał na podobne warunki. Widać było nieznaczną zmianę; podczas ich pierwszego spotkania ta pustka była obca, teraz zasymilowała się z postacią Summersa, z pustym spojrzeniem, naznaczonym zmarszczkami czołem i srebrem wplecionym we włosy. Chociaż dalej wyzierała z jego spojrzenia, zdawał się z nią w pewien sposób pogodzić, nie próbował jej na siłę wypełnić, tak jak wtedy. - Miałem cię zapytać, jak działa Sąd Wojskowy, skoro Ministerstwo nie ma regularnego wojska - ta kwestia prawdziwie go nurtowała. Inaczej spodziewałby się mobilizacji.
Alfie Summers
Alfie Summers
Zawód : pracownik drukarni
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
milczę jednaki w burzach - w znieruchomieniu - ruch.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11093-alfred-summers#341784 https://www.morsmordre.net/t11426-korespondencja-alfiego https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f428-somerset-dolina-godryka-zapiecek https://www.morsmordre.net/t11140-alfred-summers#342750
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]14.10.22 4:12
Spuścił wzrok, gdy usłyszał słowa prośby - najwyraźniej kosztującej Alfreda sporo. Kiedyś prosili siebie o przysługi bez najmniejszego namysłu i kiedyś nie było chyba rzeczy, której nie zrobiliby dla tego drugiego. Tyle, że kiedyś świat był inny, oni byli inni. Młodzi. Nie było dla nich rzeczy niemożliwych - a teraz Mike lękał się, że Summers poprosi go o coś niemożliwego do spełnienia, że atmosfera zrobi się jeszcze cięższa.
Wziął głęboki wdech, zerknął na kartkę, zmarszczka na czole wygładziła się wraz z falą ulgi. Summers nie wspomniał ani o Towerach, ani o hrabstwach opanowanych przez wroga - może i zadanie było niemożliwe, ale póki co wydawało się osiągalne.
-Popytam. - obiecał. -Ale Londyn jest poza zasięgiem aurorów. - przypomniał cicho. Ministerstwo znało ich twarze, ich nazwiska. -Gdzie ostatnio ich widziałeś? - fakty, suche fakty. Odwracające uwagę od guli ściskającej gardło, od wspomnienia dnia, w którym sam otrzymał najgorsze wieści o Justine. W którym przemienił się poza pełnią i nic już nigdy nie było tak samo. Zachorował.
Nerwowo zabębnił palcami w stół, uświadamiając sobie, ile Alfie o nim nie wie. Beztroskiego, złotowłosego młodzieńca już nie było, nigdy nie wrócił z Norwegii.
-Bardzo dziwne. - przyznał z bladym uśmiechem. -A kiedyś najchętniej bym z nich nie wychodził. - wyrwało mu się, ale ugryzł się w język zanim zdążył dodać pamiętasz? Samemu pamiętał zbyt dobrze ich ostatnie spotkanie, własne niezrozumienie, zbyt nachalną chęć zabawy. Znów spuścił wzrok.
-Alfie, ja... - przepraszam, chciał powiedzieć, ale Summers odezwał się równocześnie. Zaryzykuje. Odpowiedzialnie byłoby mu uświadomić, że nie powinien ryzykować, ale te słowa też nie mogły mu przejść przez gardło. Może i nie widział przyjaciela przez piętnaście lat, ale nie chciał go stracić, nie znowu. Szansa ofiarowana przez los była gorzka i śliska, ale zamierzał ją pochwycić, egoistycznie.
Uśmiech poszerzył się, gdy Summers zgodził się z wyrokiem sądu - choć oczy pozostały poważne. Mike skinął krótko głową.
-Zasłużył. - skwitował cicho. W głosie pobrzmiała wdzięczność. -Niektórzy... nawet wśród wspierających rebelię, zwłaszcza ci, którzy nie rzadko wyściubiają nosa z Somerset - zachowują się, jakby najchętniej chcieli rozdawać jedzenie sierotom. Jakby nie rozumieli, że o dpowiedzią na krew jest krew, że czasem trzeba... pobrudzić ręce. - wyrwało mu się nagle, słowa popłynęły najpierw cicho i powoli, potem coraz szybciej, nerwowo. Skrzywił się lekko, prędko upił łyk przyniesionego im Czarnego Ale. Nie przyznawał się nawet przed sobą, ile kosztuje go słuchanie podobnych naiwności, ale najwyraźniej udało mu się przyznać przed Alfiem. Gorączkowo poszukał jego spojrzenia, rozumiesz?
Nigdy nie pytał go o wojnę, ale wojna to wojna. Wtedy, przed laty, sam nie rozumiał, teraz - już sobie wyobrażał.
-Mnie też. Nie po drodze. - przyznał. -Nadal działam dla Biura i kiedyś myślałem, że każdemu aurorowi z żeniaczką nie po drodze. Ale potem coraz więcej kolegów stawało na ślubnym kobiercu. Przed wojną. Teraz wszyscy jesteśmy ścigani, nie skazałbym nikogo na... coś takiego. - wyłamał sobie gwałtownie palce, znów upił pośpieszny łyk. Kobiety potrzebowały stabilności, bezpieczeństwa.
Nie potwora. - pomyślał, ale sam już nie wiedział czy myśli o pełni, czy o krwi przelewanej w imię sprawiedliwości.
-Też - zaczął ostrożnie, położenie domu było sekretem. Ale Somerset było duże, mógł mu zdradzić choć strzęp. -mieszkam w Somerset, od niedawna. - przyznał oszczędnie. -Mugolskiej czy czarodziejskiej? - upewnił się, jakby to coś jeszcze znaczyło. W końcu wszyscy mieszkańcy Półwyspu byli w jakiś sposób na celowniku, tutejsi lordowie jawnie sprzeciwili się władzy.
Uniósł brew, uśmiechnął się krzywo.
-Zawsze dokładny. - zażartował. -To tylko nazwa - jest wojskowy, bo my, rebelianci, jesteśmy wojskiem. I sądzimy w trybie wojskowym, trzy dni na wyrok, na odwołania nie ma czasu. Może i nie prowadziliśmy poboru, może działamy w cieniu, ale to nie znaczy, że nie istniejemy. Młodzi chłopcy, sprzeciwiający się terrorowi mężczyźni, bojówkarze dołączają do naszych struktur. - zawiesił na nim przeciągłe spojrzenie. -Ktoś z twoim doświadczeniem by się przydał. - skwitował, składając propozycję jak mugolak mugolakowi, najwyraźniej nadal nie do końca świadom, jak czułą strunę porusza.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stoliki na tyłach - Page 2 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]15.10.22 1:31
I to było najgorsze - zadawał odpowiednie pytania, które sprawiały, że cała sylwetka Alfreda spięła się. Brwi ściągnięte do środka wykrzywiały twarz w niemalże bolesnym grymasie. Jedyny moment, kiedy pustka spojrzenia ustępowała wyraźnie złości oraz dojmującemu poczuciu winy.
Powinienem ich chronić.
Zwinął usta w wąską linię.
- Wszyscy byliśmy w Londynie, straciłem z nimi kontakt z trzydziestego pierwszego marca na pierwszego kwietnia - jeżeli musiał odwoływać się tej nocy, wolał omijać nazwanie tego co się stało, a raczej operować suchymi faktami, za jakie uważał właśnie podane daty. Samo wspomnienie sparaliżowało mięśnie, przywołało wspomnienie zimnego spojrzenia szmalcownika, kierującego różdżkę w stronę klatki piersiowej jednego z mugoli. Pamiętał niewidzialną, zaciskającą się dłoń na jego krtani. Pamiętał palące zmęczenie w mięśniach, kiedy uciekali z Londynu z całym dobytkiem spakowanym w plecaku. I czuł to ciężko osiadające na ramionach poczucie winy oraz obowiązku - musiał ich znaleźć.
Próba uśmiechu wykrzywiła jego usta, kiedy wspomniał o barach.
- Za tamte czasy - podsumował, jednocześnie podnosząc szkło z alkoholem, które chyba od jakiegoś czasu już tutaj stało. Chociaż czasy, o których wspominał niewiele różniły się dla niego. Niezależnie od tego, czy Michael mówił o pięciu latach wstecz, czy piętnastu, dla Alfreda było już wtedy za późno.
- Mike, wiem - nie sądził, aby musiał powiedzieć więcej. Żadnych łzawych przemów, żadnych łamiących serce słów pojednania. Całe zrozumienie zamknięte w jednym słowie. Tyle wystarczyło. Nie musiał wiedzieć dokładnie co się wydarzyło w jego życiu. Szorstkość i bardziej surowe spojrzenie niewspółgrające z gadatliwością, którą Tonks nadal próbował podtrzymać; to wszystko przypominało mu dawnych towarzyszy broni, z którymi czasem spotykał się w barach. Jedni z nich naprawdę postawili ten krok dalej i ułożyli sobie życie. Inni? Zaprzepaścili to, co już mieli w garści przed wyjazdem na front. A Alfie? Stał gdzieś po środku, zatwardziały w swoim przekonaniu o utracie wartości.
Bo kimże był?
Pustą powłoką, której dłonie sterowane rozkazem zbierały krwawe żniwo.
Zwinął usta, instynktownie zerkając na swoje - pokryte krwią, która szkarłatem wżerała się w jego skórę. Sam chciał podtrzymać naiwną iluzję, jaką był świat bez wojny, ale pusta spiżarnia krzyczała głośno. Poza tym świat sama wojna coraz częściej zaczynała się o niego upominać. Nawet w lesie, stawiając na jego drodze dawnego przyjaciela, który wciągnął go w konflikt, który nie powinien go obchodzić.
- W takim razie niedługo zabraknie im i jedzenia i sierot, którym mogliby je rozdawać - odparł głosem groteskowo zblazowanym w kontekście tego, czym właśnie wybrzmiało to stwierdzenie. Powinien być przeciwny przemocy; po tym co widział, będąc naocznym świadkiem tego, jak krwawe może być wojenne żniwo. A mimo to uważał, że czasem ogień należy zwalczyć ogniem, nawet jeżeli to nie on miał trzymać pochodnię. Owszem - wolałby, aby świat znowu pogrążył się w błogim letargu, ale skoro nie mogli już uciekać, to musieli odpowiedzieć atakiem na atak. Bo co, jeżeli uznałby, że ci chcący ratować niewinne sieroty - którym ratunek się należał - i zaniechać walki mieli rację? Czy wtedy śmierć jego towarzyszy broni poszłaby na marne? Czy sprzedane skrawki duszy za każde gasnące spojrzenie nazistowskiego żołnierza były po nic?
To zbyt duża odpowiedzialność - kochać kogoś z wyboru. Dobrowolnie skazać kogoś na miłość do ciebie i ciągnąć go przez całe życie za sobą, prowadząc na każdy niebezpieczny zakręt. Alfie wystarczająco uginał się pod odpowiedzialnością miłości do rodziny, pod poczuciem obowiązku wobec rodziców, którzy ten horror przeżywali już po raz trzeci.
- Nie żałujesz? - pytanie może było zbyt pochopne i zbyt intymne, ale nie mógł się powstrzymać. Chciał wiedzieć, czy był sam w tym myśleniu. Skinął mu głową. Nie potrzebował więcej, z milczeniem, które już na dobre wpisało się w jego postać przyjmował strzępki informacji. - Czarodziejskiej, drukujemy dla Proroka - rzucił po chwili zawahania, nieco zniżając głos. Nawet jeżeli Dolina była bezpiecznie, to przezorności nigdy za wiele.
Skinął mu głową, powoli, jakby prowadził rozważania.
- Nic dziwnego, że macie wciąż wierzących w całkowicie pokojowe zakończenie konfliktu w waszych szeregach - skwitował z niemalże żołnierską ostrością. - Ja? Ja wam się zdam na nic, lepiej władam karabinem niż różdżką. Ale co innego żołnierze ze stopniami oficerskimi. Wydaje mi się, że potrzeba bardziej zwartej struktury, demokracją wojny nie wygrasz- próbował zbagatelizować swoje doświadczenie, kryjąc pod tym więcej niż jeden prawdziwy powód. Uparcie uważał, że to nie jego wojna. Już raz walczył w imię ogółu i co dostał? Bezsenne noce i wmówioną histerię, która pozbawiła go rekompensaty.
Tak naprawdę to wiedział ile ranny, niedyspozycyjny żołnierz mógł narobić szkód. Nie można było mu ufać - nie wiadomo kiedy gniew złamie stoicką fasadę, wyłamując go z szyku, a kiedy strach dojdzie do głosu i zacznie miotać nim po podłodze. Kiedy znowu zapomni jak się oddycha.
Alfie Summers
Alfie Summers
Zawód : pracownik drukarni
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
milczę jednaki w burzach - w znieruchomieniu - ruch.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11093-alfred-summers#341784 https://www.morsmordre.net/t11426-korespondencja-alfiego https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f428-somerset-dolina-godryka-zapiecek https://www.morsmordre.net/t11140-alfred-summers#342750
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]18.10.22 4:35
Bezksiężycowa Noc. Z jednej strony horrory wojny nawarstwiły się tak bardzo, że coś, co rok temu wydawało się niewyobrażalne - teraz było tylko jedną nocą w oku cyklonu; z drugiej strony pierwszy kwietnia wciąż był początkiem niewyobrażalnego, zamachem na całą stolicę. Brwi ściągnęły się w krótkim grymasie gniewu, potem przez twarz przemknął cień żalu.
-Też byłem wtedy w Londynie. - wychrypiał, ale choć walczył - próżno było w nim szukać tamtego napuszonego aurora, bohaterskiego złotego chłopca, którego Alfie pamiętał z tamtych lat. Może i wyszedł z tego cało, może uratował garstkę osób, może obezwładnił kilku przeciwników - ale to było za mało, za mało, za mało. Tyle ludzi zginęło, stolica została stracona, aurorzy nie zdołali tego powstrzymać. Porażka bolała jeszcze bardziej niż nieudane interwencje w innych miastach - stolica była jego domem, miał tam byłe dziewczyny, znajomych, przyjaciół. Rodziny tych przyjaciół. Przygryzł mocniej wargę, myśląc jak blisko i daleko był wtedy od Alfiego. Czy gdyby nie stracili kontaktu, mógłby go ostrzec? Zdążyć?
Wstyd. Kiełkował w piersi, gdzieś pomiędzy żalem i gniewem i nienawiścią. Do świata? Do siebie?
Uciekł wzrokiem, zdając sobie sprawę, że Alfie brzmi jakby wciąż miał nadzieję.
Trzech mugolaków w krwawym Londynie?
Jakie jest prawdopodobieństwo, że wszyscy przeżyli uciekli?
Przełknął ślinę, nie chcąc zdradzić ani cienia wątpliwości, gorzkiego realizmu.
-J... - ugryzł się w język, jeśli to niewłaściwe słowo, wzbudzające niepotrzebny lęk. -Gdzie mogli się udać, poza Londynem? - zapytał praktycznie. -I poza Birmingham - zakładam, że tam już ich szukałeś?
Wiem - odpowiedział Alfie na niewypowiedziane przeprosiny, a Mike przymknął na moment oczy - usiłując zmusić usta do choćby cienia bladego uśmiechu, ale miał raczej wrażenie, że zaraz wybuchnie tłumionym od miesięcy szlochem, wczepi się nerwowo w silne ramię Puchona. Jak po przegranych meczach Quidditcha i upokarzających lekcjach eliksirów, ale to przecież nie to, nie to, nie to.
-Jak - - wyrwało mu się, zdławione i ciche. Wziął nerwowy, prędki oddech. Jak żyjesz, po tym w s z y s t k i m? Jak żyć po wojnie? Znów powstrzymał cisnące się na język słowa, tym razem celowo - nie wiedział przecież, czy wojna się skończy, czy ją przeżyje.
Roześmiał się słabo w odpowiedzi na zblazowaną uwagę Alfiego, za to trzeźwe podejście do życia kochał przecież ich przyjaźń - i do teraz nie zdawał sobie chyba sprawy, że tęsknił.
Dobrze, że przyszedł na to piwo, że się przemógł.
-Nie wiem, co innego mógłbym robić. - stwierdził martwo, zgodnie z prawdą. Niektórzy odkładali broń ze wstrętem, inni - nie umieli wypuścić jej z ręki. Przygryzł lekko wnętrze policzka, wspominając czasy - sprzed kilku lat - gdy jeszcze mógł odejść. Ale odkąd jego bark przeorały wilkołacze zęby nie zostało mu już nic, nic, nic, oprócz pracy. Wtedy nie mógł spojrzeć rodzinie w oczy, opamiętanie przyszło już po śmierci matki. Teraz - musiał walczyć, musiałby nawet gdyby nie likantropia, choćby dla rodziny.
Właściwie, dziwił się, że Alfie jeszcze tego nie zrobił. Obydwaj mieli b r u d n ą krew, byli na celowniku. Czy to misja odnalezienia rodzeństwa go powstrzymywała? Pewnie tak, ochrona bliskich była ważniejsza od walki, to zrozumiałe.
W przypadku Michaela ochrona była walką.
Skinął lekko głową, z szacunkiem. Dla Proroka, więc jednak walczył - we własny sposób.
-Podlegamy prawowitemu Ministrowi. - stwierdził wymijająco w odpowiedzi na kwestię struktur, ale odpowiedź brzmiała bardziej jak wyuczona formułka. Niegdyś mieli Gwardię, teraz... może oprócz Ministra przydałyby się jeszcze jakieś struktury. Ale kto powinien do nich należeć? Jeszcze przed rokiem zaproponowałby siebie, teraz choroba spędzała mu sen z powiek. Nikt nigdy nie nazwał jego przypadłości histerią, ale rozdwojenie jaźni było równie upokarzające - podcinające skrzydła, chwiejące samym jądrem jego tożsamości. Jakby likantropii było mało, nie mógł ufać nie tylko ciału - ale i własnej głowie.
Ale Minister mimo wszystko pozostawił go na wojnie, wierzył w jego możliwości - brakowało im ludzi, brakowało im różdżek, innym czarodziejom brakowało doświadczenia Tonksa, a on sam wciąż potrafił brać się w garść.
-A oficerowie niby lepiej władają różdżka? - uniósł brew, kręcąc z rozbawieniem głową. -W Wistmans nieźle ci poszło. - dodał, myśląc, że wojna to przecież nie tylko pojedynki. Alfie ochronił wtedy cywila, rozbroił napastników. To już sporo.



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stoliki na tyłach - Page 2 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]27.10.22 22:49
Dla Alfreda ta noc miała znamienne znaczenia - po raz pierwszy otworzył oczy. Spotkał się twarzą w twarz ze swoim najgorszym koszmarem przebranym w nieco odmienne szaty. Jednakże jego źródło pozostawało niezmienne - zło w najsurowszej postaci zamknięte w zimnym spojrzeniu, ostrym, którym na nowo otwierał jeszcze sączące się ropą rany.
Wojna snuła się za nim jak przykry cień.
Śmierć zdawała się krążyć wokół niego niby sęp nad padliną, czekając jeszcze aż odda swój ostatni oddech.
Czasem zapominał. Tak, jak wtedy, kiedy zielone strumienie światła krążyły wokół niego.
Wtedy też myślał, że zapomniał jak się oddycha. Że to ostatni raz, kiedy jego płuca będą zmuszone nabrać powietrza. Nigdy nie przyznał się przed nikim, że towarzyszyła temu pewnego rodzaju ulga.
Oczywiście, że był w Londynie. Początkowe zdziwienie ustąpiło zrozumieniu - przecież to była jego praca. Nawet jeżeli on nie był wśród tych, którzy rozgonili szmalcowników, odwrócili ich uwagę. Skinął mu jedynie głową na znak zrozumienia. Nie chciał wdawać się w szczegóły, czuł, że jego własny oddech staje się niebezpiecznie płytki, a on za bardzo wtapia się w ciemność tamtej nocy.
- W Birmingham ich nie ma, a raczej nie znalazłem ich tam kiedy miasto było w miarę bezpieczne - zaczął, mieląc każde słowo między zębami. Strach i troska przebierały się za złość, która skrzywiła nieco rysy twarzy Alfreda. - Lawrie mógł wrócić do Szkocji, pracował tam dla jednego twórcy świstoklików - zaczął wyjaśniać. To, co widział Michael to nie była nadzieja - to desperacja. Gdyby najgorszy ze scenariuszy, który śnił mu się po nocach stał się rzeczywistością, krucha konstrukcja, która pozwalała mu na jakiekolwiek funkcjonowanie w świecie rozpadłaby się niczym domek z kart. - Jake, on zakładam, że mógł gdzieś zaszyć się z ruchem oporu, nie wiem jak działa, ale... nie mam innego pomysłu - Fred miał wrażenie, że młodszy brat nie rozumiał do końca piekła, jakim jest wojna i miał Alfiemu za złe fakt, że nie poszedł za radą Michaela i nie wstąpił do szeregów dumnych Aurorów.
Mógł przyznać, że poczuł ukłucie fizycznego bólu powodowaną bezradnością wobec krótkiego pytania, na które miał równie krótką odpowiedź. - Nie wiem - nie umiał mu na to odpowiedzieć. Krótkie wyrażenie będące jednocześnie jego najszczerszą spowiedzią i najokrutniejszym wyrokiem. Bowiem nie miał dla niego lekarstwa, nie miał dla niego pocieszających słów, że czas potrafił zasklepić rany. Nie jego. Co poranek ciężko podnosił głowę z poduszki i - chociaż nie przyznawał się do tego nawet przed swoim lustrzanym odbiciem - za każdym razem kładł ją ponownie, łudząc się, że to już ostatni raz. A potem kolejny poranek zaglądał przez okno, znowu słyszał syczenie wstawionego czajnika z wodą i schodził na herbatę. - Po prostu, nie mam innego wyjścia - to brzmiało niemalże jak udręka. Wyznanie człowieka umęczonego.
Ponownie jedynie skinął mu głową ze zrozumieniem - on z takim samym przeświadczeniem łapał za karabin. Teraz? Widział milion innych opcji. To nie tak, że żałował. Wciąż uważał, że musiał stanąć ramie w ramię z ojcem, w dłoniach czując ciężar karabinu, który z czasem stał się integralną częścią jego ciała. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego walka była konieczna, aby ani Lawrence, ani Jacob, ani Oliver - gdziekolwiek był - musieli łapać za broń. I czy można było się dziwić ogarniającej niemocy, kiedy okazywało się, że przed wojną nie było ucieczki, a ta miała odcisnąć na nich piętno? Mimo jego wysiłków.
- W to nie wątpię - odparł, ale uznał szorstką formułkę jako zakończenie tego tematu.
Ponury uśmiech wykrzywił usta Alfreda, kiedy Mike nieustępliwie drążył temat. Być może teraz był gotów na zrozumienie Alfiego, na co nie mógł zdobyć się te kilkanaście lat temu.
- Lepiej zarządzają ludźmi, mają doświadczenie w operowaniu zasobami ludzkimi na skalę światową. Tego, moim zdaniem, wam potrzeba, dowódców, a nie kolejnych szeregowych - odparł, a jego głos zakrawał o żołnierską szorstkość, precyzję. Nieźle. Byli krok o tragedii, balansował na cienkiej granicy. - Muszę zawalczyć o swoją rodzinę, Mike. Już raz biłem się w wojnie większej ode mnie... - nie mógł dokończyć. Usta ze złością zacisnęły się w wąską linię, po czym raptownie złapał za ale. - Nikt inny nie zadba o ich bezpieczeństwo - być może uzna go za egoistę, Alfie był gotów się z tym pogodzić. Podczas ostatniej wojny ci, którzy zostali mieli się nimi opiekować, zamiast tego zastał swoją rodzinę w nędzy, czekającą na bomby lecące z nieba.
A co przerażało go najbardziej?
Że to dopiero początek tej wojny.
Wojny, z której nikt nie wróci żywy. Znajdą się tylko nieszczęśnicy, płuca wciąż wypełniały się powietrzem.
Alfie Summers
Alfie Summers
Zawód : pracownik drukarni
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
milczę jednaki w burzach - w znieruchomieniu - ruch.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11093-alfred-summers#341784 https://www.morsmordre.net/t11426-korespondencja-alfiego https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f428-somerset-dolina-godryka-zapiecek https://www.morsmordre.net/t11140-alfred-summers#342750
Re: Stoliki na tyłach [odnośnik]16.11.22 22:11
Wszyscy otworzyli wtedy oczy. Ile razy, jeszcze w szkole, przymykali z Alfiem oczy na niesprawiedliwość, udawali, że nie słyszą? Gryźli się w język zamiast odpowiadać na złośliwości? Obydwoje byli chłopcami z niemagicznych szkół i dzielnic, choć początkowo Summers imponował Tonksowi - matka Alfiego zdołała go przygotować lepiej na styczność z magią, nie żyjąc na siłę całkowicie po mugolsku jak pani Tonks. Byli też dla siebie ostoją. Rozumieli się, pocieszali, razem byli niepokonani. Wysocy, jasnowłosi, silni, niektórzy profesorowie mylili ich nawet z braćmi. A Ślizgani, którzy z nimi zadzierali, szybko przekonywali się, że to pomyłka.
Życie było wtedy takie proste. Może to ta prostota uśpiła ich czujność, dała złudne poczucie bezpieczeństwa, przekonanie, że życie jest grą, którą można wygrać - jak mecz Quidditcha. Czy Mike, ten brawurowy był współodpowiedzialny za decyzję Puchona o wstąpieniu do wojska? Czy aurorzy mogli dostrzec groźbę wojny już wcześniej? Czy obydwoje mogli jakoś tego wszystkiego uniknąć?
Spotkanie z Alfiem było jakimś namacalnym łącznikiem z dawnym - lepszym - życiem. A zarazem boleśnie przypominało, ile stracili. Czy to dlatego przestali się do siebie odzywać, czy Alfiego - te lata temu - wszystko bolało równie mocno?
Kiwał posępnie głową, słuchając o Birmingham, Szkocji, wszystkich ulotnych podejrzeniach. Żołądek ścisnął mu się na samą myśl o doniesieniach z Warwickshire - a co musiał czuć Summers, który miał tam bliskich?
Świstokliki i Szkocja wydawały się ślepym tropem dla Tonksa - miał znajomych w mugolskim tartaku na północy, ale co mogliby wiedzieć o wykształconym czarodzieju?
Za to ruch oporu... Tonks nachylił się odruchowo bliżej, skupienie rozbłysło w jasnych oczach. Bojówkarzy było sporo, nie znał wszystkich - ale mógł się dowiedzieć.
-Ile lat ma Jake? - upewnił się, Summersów było tak wielu, że najmłodsze rodzeństwo Alfiego trochę mu się myliło. -I czy są jakieś fałszywe imiona lub nazwiska, których mógł używać? Znajomi o bardziej magicznych nazwiskach, którzy mogli wyciągnąć pomocną dłoń? - niebezpiecznie teraz być mugolakiem i Tonks kojarzył, że ci, którzy mieli taką możliwość - często uciekali się do fikcyjnych tożsamości, ukrywali u czarodziejów o bezpieczniejszym rodowodzie, podawali fałszywe dane podczas rejestracji różdżki. -Popytam wśród ruchu oporu. - obiecał konkretnie, żołniersko.
Gdy zobaczył Alfiego w kornwalijskim lesie bał się, że porozumienie wypracowane za młodzieńczych lat i niemalże braterska więź bezpowrotnie zniknęły. Ale Summers najwyraźniej nadal potrafił czytać mu w myślach, dopowiedzieć sobie koniec urwanego zdania. Mike zacisnął usta ze wstydem, może nie powinien pytać. Chyba nie chciał słyszeć odpowiedzi, głuchej pustki w udręczonym tonie.
-Ja też nie wiem. - szepnął bezradnie i chyba nie musiał mówić nic więcej. Brzemię, niegdyś niesione tylko przez jednego dni, było teraz identyczne na barkach obydwóch mężczyzn. Tyle, że Alfie zdawał się być o krok dalej, gdzieś daleko - i może dobrze, że Mike zobaczył go teraz, gdy miał przed sobą cel, gdy szukał zagubionej rodziny. Że rok temu nie natknął się na pustą skorupę, że nie zobaczył apatii, która czeka go samego po zakończeniu wojny - o ile ten koszmar kiedykolwiek się skończy, o ile Tonks przeżyje.
Uniósł lekko brwi, słysząc chłodną formułkę w odpowiedzi na słowa o Ministrze - ale miał na tyle przytomności, by nie ciągnąć tematu.
Spojrzał na Alfiego dłużej, łagodniej, słuchając kolejnych słów - o rodzinie, o bezpieczeństwie, dyplomatycznego zboczenia na temat oficerów.
-Nie byłeś szeregowym. - zauważył cicho, nie po tylu latach służby. Nie znał się za bardzo na mugolskim wojsku, ale nawet on wiedział, że przyjaciel zdążył nabrać... doświadczenia.
-Brakuje nam każdego. A jeśli rebelia upadnie, to... nikt inny nie zadba o ich, o wasze bezpieczeństwo. - wyszeptał jeszcze ciszej, jakby i jego sporo kosztowało przyznanie się do wątpliwości, do beznadziei sytuacji. Uśmiechnął się smutno, posępnie, grymas był chyba jednak karykaturą uśmiechu, wyrazem żałoby. Potwierdzeniem przerażającej, smutnej prawdy. Nikt o was nie zadba. I ty o nich nie zadbasz, choć wiem, że byś chciał, choć obydwaj byliśmy młodymi lwami. On sam nie potrafił zadbać o Justine, prawie ją stracił.
-Ale - nic na siłę. - dodał prędko, kierowany przejawem młodzieńczej solidarności. Zamrugał, usiłując odpędzić spod powiek obrazy masowych grobów w lasach i spalonych domów w Staffordshire - może niektórych brzemion nie powinien nakładać na Alfiego, może nawet prawdziwy przyjaciel by tego nie udźwignął, a po tych latach Mike nie był chyba godzien przyjaźni Summersa.
Choć chciałby - może chciałby spróbować ją odbudować, cokolwiek naprawić. Tylko czy potrafił?
-Uważajcie na siebie, dobrze? - wymamrotał przez ściśnięte gardło. I teraz mógłby wyjść i nie oglądać się za siebie, ale -
-...ten mężczyzna, z Kornwalii. Skoro wiesz, z jakiej jest wioski, to może... - czy to nie za wiele? -...skoro ci ufa, odwiedziłbyś go ze mną?



Can I not save one
from the pitiless wave?

Michael Tonks
Michael Tonks
Zawód : Starszy auror, rebeliant
Wiek : 35
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
You want it darker
We kill the flame
OPCM : 43 +4
UROKI : 34 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Wilkołak
Stoliki na tyłach - Page 2 7f6edca3a6f0f363d163c63d8a811d78
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7124-michael-tonks https://www.morsmordre.net/t7131-do-michaela https://www.morsmordre.net/t12118-michael-tonks#373099 https://www.morsmordre.net/f177-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t7132-skrytka-bankowa-nr-1759#189352 https://www.morsmordre.net/t7130-michael-tonks

Strona 2 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Stoliki na tyłach
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach