Wydarzenia


Ekipa forum
Villemo Fia Lind
AutorWiadomość
Villemo Fia Lind [odnośnik]11.08.15 0:36

   
Villemo Fia Lind

   
Data urodzenia: 03.09.1928 rok
   Nazwisko matki: Burke
   Miejsce zamieszkania: Londyn, Wielka Brytania
   Czystość krwi: czysta ze skazą
   Zawód: magipsycholog, prywatna praktyka
   Wzrost: 161 cm
   Waga: 54 kg
   Kolor włosów: ogniście rude
   Kolor oczu: soczyście zielone
   Znaki szczególne:  tatuaż w kształcie węża oplatający prawy nadgarstek, na lewym nadgarstku tatuaż – kanji Jiyū (自由); w jej torbie zawsze znajduje się mugolski gruby brulion zaczarowany tak, by nikt nie mógł go otworzyć; jest świetnym słuchaczem, a we własnym gronie potrafi też gadać jak najęta.

   

   
   

Piąty września 1928 rok, wczesny wieczór, Sigtuna, Szwecja

Villemo Ingrid Lind wraca do domu ze swojego Wieczorka hazardowego. Kanasta nie szła jej za dobrze, za to ograła wszystkie swoje przyjaciółki w kości, ustanawiając nowy rekord punktowy ich małych rozrywkowych wieczorków. Już z daleka zauważyła, że przed wejściem do rodzinnej posiadłości coś leży. Po bliższym podejściu znalazła małe zawiniątko, a w nim drobną istotkę. Małe, na oko kilkudniowe dziecko spało wtulone w zielony kocyk. Przy dziecku nie znaleziono żadnej informacji, nie do odnalezienia okazała się być również rodzina małej dziewczynki. Ola Lind, syn Villemo, wraz ze swoją żoną Magid postanowili więc przygarnąć sierotkę. Jej imię stało się niejakim hołdem dla babci – osoby, dzięki której to szczęście zawitało do ich domu.



     

Piąty września 1935 rok, wieczór, Windsor, Wielka Brytania

Światła w salonie zostały przygaszone, w kominku leniwie strzelał ogień. Ola Lind siedział w wysokim fotelu ze szklanką ognistej w jednej dłoni, drugą podpierając głowę. Obserwował swoją ukochaną córkę. Jej rude włosy, starannie zaczesane w misterny warkocz, wydawały się płonąć w świetle ognia. Zielona sukienka podwinęła się delikatnie powyżej kolana, jednak ona nie zauważyła tego, zatopiona w lekturze najnowszej książki.

Do pokoju weszła Magid, niosąca dwa kubki gorącej czekolady – jej córka uwielbiała ten napój. Jej córka… Kiedy siedem lat wcześniej przejęła od teściowej zawiniątko nie marzyła nawet o tym, że dziecko zostanie z nimi na stałe. Jej mała dziewczynka, Villemo Fia Lind. Wychowana na córkę ambasadora kraju, wyjątkowo mądra i pojętna jak na swój wiek, potrafiła prowadzić nawet długie dysputy wśród dorosłych. Jej wypowiedzi zdradzały pewne luki i chwilami typowo dziecięcy sposób myślenia, jednak samo to, że potrafiła odnaleźć się w ich świecie niemalże naturalnie, było zadziwiające.

Magid westchnęła, wyrywając swojego męża z zamyślenia. Wymienili zmartwione spojrzenia, jednak wiedzieli, że nadszedł czas. Dawno temu obiecali sobie, że nie ukryją przed Villemo jej pochodzenia – kiedy tylko będzie na tyle duża, by zrozumieć, podzielą się z nią wszystkimi informacjami. I – według obojga – ten dzień nadszedł.

Kiedy wszystko jej wyjaśnili, w salonie nastała cisza. Pełen kwadrans, podczas którego tylko trzaskanie ognia w kominku zakłócało spokój. Po tym czasie Villemo wstała, przytuliła oboje rodziców i oznajmiła, że kocha ich nad życie, ale musi odnaleźć swoją rodzinę. Musi poznać odpowiedzi. Wiedziała, że jej ojciec, jako szwedzki ambasador, będzie w stanie jej w tym pomóc. Teraz tylko wystarczy go do tego przekonać.



Trzeci września 1939 rok, pora śniadania, Windsor, Wielka Brytania

Przez okno w salonie wleciała niewielka sowa, upuszczając list na stół, obok pijącej właśnie sok pomarańczowy, rudowłosej dziewczynki. Zaadresowany był wyraźnie do niej – Villemo Fia Lind…

Przejechała palcami po ciemnozielonym atramencie, po czym odwróciła kopertę i złamała lak w kształcie pieczęci. Od kilku dni czekała na ten list, nadal nie będąc pewną, czy i kiedy go otrzyma. A teraz jest. List z Hogwartu, Szkoły Magii i Czarodziejstwa na Wyspach Brytyjskich. Jednej z najlepszych nie tylko w Europie, ale i na świecie. Popatrzyła na otwartą kopertę, zważyła ją w dłoni, jednak nie wyjęła pergaminu.

Dla niej ten list znaczył dużo więcej… To, że przyszedł właśnie dziś… Wreszcie, po jedenastu latach zna swoją dokładną datę urodzin – trzeci września. Podobała jej się ta data. Nie była gorsza od pierwszego czy piątego, ale zawsze lubiła cyfrę trzy.

Wstała od stołu, wygładziła sukienkę i z kopertą w dłoni skierowała się do gabinetu ojca. Chciała podzielić się z nim kolejnym fragmentem układanki dotyczącym swojego pochodzenia. Tak, jak robiła to od czterech lat.



 

Pierwszy września 1940 rok, godz. 9:00, Valestil, Hiszpania

I stało się. Rodzice zadecydowali, że czarodziejska Wielka Brytania z całą tą wojną z Grindelwaldem nie jest dość bezpieczna dla ich córki. Znaleźli szkołę w miejscu, którego nie dotknęły znamiona wojny - ani czarodziejskiej, ani też mugolskiej. Valestil - szkoła dla wszystkich, którzy nad prestiż Hogwartu cenią sobie spokój i przeżycie. I indywidualność. Bo Valestil właśnie taki jest - przyjmuje w swoje progi wszelkie indywidua. Jest szkołą nową, dopiero po raz drugi przeprowadzi się tutaj ceremonię podziału, jednak dobrze wyszkolona kadra i spokojne środowisko zdecydowanie bardziej przekonały do siebie Olę Lind niż niespokojny zamek.



 

Pierwszy września 1945 rok, godz. 10:45, Londyn, Wielka Brytania

Peron 9 ¾ był zatłoczony. Tak wielu czarodziejów pojawiło się, by pożegnać swoje dzieci rozpoczynające swój pierwszy lub kolejny rok w Hogwarcie, młodzi ludzie ciągnęli za sobą wózki, na których ustawili kufry i klatki ze zwierzętami. Villemo Lind szła przy boku rodziców, trzymając w dłoni klatkę z młodym puszczykiem, Ingrid. Jej tato pchał wózek z ustawionym na nim nowiutkim kufrem, po brzegi wypełnionym nie tylko niezbędnymi w szkole przedmiotami, ale także mnóstwem dodatkowych książek, kompletem czarodziejskich szachów i kilkoma innymi rzeczami. Villemo nie potrafiła obejść się bez swoich skarbów, a Ola nie potrafił odmówić niczego swojej ukochanej córce.

Villemo obiecała pisać listy do rodziców i babki, informować ich o wszystkim i nie zgubić się w bibliotece, w dziale Historii Rodów Czarodziejskich. Po prawdzie od niemal roku nie mogła doczekać się, aż pojawi się w hogwarckiej bibliotece i będzie mogła kontynuować swój projekt. Musi przecież dowiedzieć się kim jest.

Jej mamie nadal chwilami trudno było zrozumieć jej decyzje, ale tato, po kilku długich dyskusjach, do których potrafiła przygotowywać się godzinami, wynotowując swoje argumenty, skapitulował. Obiecał pomóc, zastrzegając jednak, że nigdy sam nie będzie szukał tych informacji. To ona, jeśli chce, musi dotrzeć do wszystkich danych. On co najwyżej pomoże jej wyciągać wnioski, umożliwi dostanie się w kilka trudniej dostępnych miejsc. Ale to jej własna droga. Droga, która teraz wreszcie staje przed nią szeroko otwarta, dając nowe możliwości .

Villemo odgarnęła rude włosy przez ramię, pożegnała się z obojgiem rodziców i weszła do pociągu. Znalezienie pustego przedziału nie było proste, ale w końcu się udało. Czas rozpocząć podróż życia. I choć do Hogwartu mogła jechać już po raz piąty, dopiero teraz czarodziejska Wielka Brytania jest na tyle spokojna, by rodzice puścili ją do tej szkoły. Widmo wojny wiszące nad Hogwartem skutecznie powstrzymywało Lindów przed wypuszczeniem córki z rąk.

Kilka godzin później tiara przydziału prócz zwyczajowego ogonka pierwszorocznych przydzieliła również dwóch starszych Ślizgonów - piątoroczną Villemo Fię Lind i chłopca, który w ślad za nią podążył do zupełnie innego kraju, czwartoroczniaka, Ariela Schmidta.



 

Piętnasty grudnia 1945 rok, wczesne popołudnie, Hogsmeade, Wielka Brytania

W Pubie pod Trzema Miotłami było wyjątkowo przytulnie. Przy niewielkim stoliku w rogu pomieszczenia siedziała Villemo Fia Lind, popijając piwo kremowe i notując coś w swoim dużym brulionie. Wokół siebie rzuciła delikatne zaklęcie prywatności, nienawidziła, kiedy ktoś naruszał jej przestrzeń osobistą. No, były pewne wyjątki, na przykład Ariel… Ten chłopak omotał ją sobie wokół palca – po prostu, bez jakiegokolwiek wysiłku.

Odłożyła pióro i zatopiła się w myślach o swoim przyrodnim bracie – może nie było to prawnie usankcjonowane, ale uwielbiała o nim tak myśleć. Ariel Schmidt – o rok od niej młodszy, ale też niemal o głowę wyższy, niesamowicie chudy chłopak o białych włosach wpadających w smutne, zielone oczy. Nie miał łatwego życia – od dzieciństwa wykorzystywany i poniewierany, uciekł z domu już jako kilkulatek. Zarabiający na ulicy, gdyż – według własnego mniemania – na nic więcej nie było go stać. Często smutny, zamknięty w sobie, o praktycznie zerowym poczuciu własnej wartości. Przemierzył całą Europę, kiedy dowiedział się, że zmienia szkołę - byleby być blisko niej. Uratował ją od zatracenia, a ona nie pozostawała mu dłużna. Jego historia była jedyną, która dotarła do jej ślizgońskiego serca – nie była może egoistką, ale w spełnianiu swoich własnych celów nie potrzebowała zbyt wielu przyjaciół. Szczególnie w nowej szkole - miała Ariela, on praktycznie zawsze jej wystarczał.

Pociągnęła łyk piwa kremowego i sprawdziła godzinę – za mniej więcej trzy kwadranse Ariel wróci do wioski. Obiecała, że zaczeka na niego, będąc niemal pewną, że będzie potrzebował chociaż drobnej ingerencji magii albo eliksirów leczniczych – zawsze tak było, jednak on za każdym razem twierdził inaczej. To właśnie przez niego nauczyła się kilku prostych czarów leczniczych, dzięki niemu w jej torbie zawsze pobrzękiwało kilka fiolek z eliksirami. Kiedy w końcu ten paranoiczny, wrażliwy chłopak dopuścił ją do siebie, nie pozwoliła by odsunął się choćby na stopę – nie chciała stracić kogoś tak wyjątkowego. Szczególnie, jeśli to przez niego jej własna psychika nie tylko wróciła do równowagi, ale też przełączyła się na zupełnie inne odbieranie świata wokół. To on pokazał jej, że w końcu ma kochającą, wspierającą ją rodzinę, nawet jeśli nie biologiczną – niektórzy nie mieli nawet tego.



 

Siedemnasty lipca 1946 rok, wieczór, archiwa ministerialne, gdzieś w Szkocji

Villemo Fia Lind potarła zmęczone oczy wierzchem dłoni. Czuła, jak coś wewnątrz niej zamiera, kiedy przeglądała stosy dokumentów. Gdyby tylko wiedziała, jakie rewelacje poniesie ze sobą jej podróż do Szkocji… Dwa tygodnie pożółkłych pergaminów, kurzu piekącego w oczy i przesuszonego powietrza archiwum. Ale tak, opłaciło się.

Tylko trzy dokumenty mogły pasować. Tylko na trzech widniała data: trzeci września tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy rok. Tylko trzem kobietom urodziły się wtedy dziewczynki.
Samotna matka, drugie z piątki dzieci. Półkrwi.
Nastolatka, która urodziła bliźniaczki. Czystokrwista.
Żona ministerialnego urzędnika, również matka bliźniaczek. Czystokrwista.



 

Osiemnasty lipca 1946 rok, późny poranek, dom Erin Boyle, Nairn, północna Szkocja

Zanim się tam pojawiła, skrzętnie zamaskowała swój wygląd. Kilka zaklęć  zmieniło ją w niebieskooką blondynkę, o długich włosach i jasnej, jednak ciemniejszej od jej naturalnej, karnacji.

Mały, schludny domek na przedmieściach Nairn. Z daleka słychać było śmiech dzieci i coś na ten dźwięk zatrzymało ją w miejscu. Podeszła cicho, spoglądając na bawiące się maluchy. Pośród nich zauważyła dwie starsze postaci. Chłopak, na oko dwudziestoletni, nosił pięciolatkę na barana. Obok, przy małej grządce z kwiatami siedziała dziewczyna. Czarne, krótkie, potargane włosy wchodziły jej do oczu, jednak nie przejmowała się tym. Ze skupieniem pomagała ciemnowłosej dziesięciolatce w sadzeniu kwiatów.

Przez chwilę stała, patrząc na ten sielankowy obrazek. Bez słowa odwróciła się i odeszła.

Pomyłka.



 

Dziewiętnasty lipca 1946 rok, wczesne popołudnie, posiadłość Ellie Swinton, Highlands/Lowlands w Szkocji

Tym razem nie zmieniała niczego w swoim wyglądzie. Proste włosy upięła jedynie w delikatny kok, a na ramiona zarzuciła ciemnozieloną szatę. W końcu czysto krwistej rodziny nie odwiedza się w mugolskich jeansach.

Stanęła przed okazałą budowlą na pograniczu Highlands i Lowlands. W dłoni trzymała pergamin związany czarną, jedwabną wstążką. Do wizyty tutaj przygotowali ją przyjaciele ojca, jako pretekst podając przekazanie ważnych dokumentów rodowych Swintonów.

Ellie Swinton była piękną, trzydziestokilkuletnią kobietą. Jej jasne, prawie białe włosy opadały kaskadami loków aż do pasa, a niebieskie oczy hipnotyzowały kolorem. Cała jej postać emanowała władczością i pewnością siebie. Vill wiedziała jednak, że i tu nie uda jej się odnaleźć rodziny.

Na marmurowym kominku stało kilka fotografii. Wszystkie przedstawiały dwie urocze dziewczynki, później już młode kobiety. Obie niesłychanie podobne do dystyngowanej matki. Oddała więc tylko dokumenty i opuściła kolejny dom, który nie mógłby być jej domem.

Pomyłka.



 

Dwudziesty lipca 1946 rok, południe, mieszkanie Margaret Diggory, Edynburg, Szkocja

Villemo znów była blondynką. Ubrana w letnią sukienkę, na którą zarzuciła krótką, szafirową szatę, stanęła przed drzwiami edynburskiego mieszkania w magicznej dzielnicy. Zapukała - drzwi otworzyła jej rudowłosa dziewczyna o ogromnych, piwnych oczach. Dziewczyna jedynie resztką silnej woli powstrzymała się przed zrobieniem jakiegoś głupstwa. Dziewczyna zaprosiła ją do środka i poczęstowała herbatą w małym, aczkolwiek przytulnym saloniku.

Kominek w tym domu również zastawiony był fotografiami. Pierwsza z nich przedstawiała trzy maleńkie istotki okryte różowym kocykiem. Na kolejnych fotografiach były już jednak tylko dwie dziewczynki. Obie rude, lekko piegowate, o delikatnych rysach i dużych, piwnych oczach.

- Mama uwielbia te zdjęcia – Sophie musnęła smukłym palcem jedną z fotografii. – Razem z Lucy nie możemy jej przetłumaczyć, że mamy już prawie osiemnaście lat i nie jesteśmy małymi dziewczynkami.

Panna Lind słuchała jej jednak tylko jednym uchem, nadal wpatrując się w pierwszą fotografię. Kiedy Sophie zauważyła jej wzrok, momentalnie posmutniała.

- To nasze pierwsze zdjęcie. Tu ja – wskazała największe dziecko – Lucy, spójrz, jak śmiesznie marszczy nos. A to – wskazała najmniejsze dziecko, odrobinę bledsze od pozostałych, o dłuższych i ciemniejszych włoskach – Sonas. Śmieszne – roześmiała się niewesoło – jakie przewrotne imię. Miała przynieść szczęście. Ale niestety, dwa dni później zmarła, była zbyt słaba.

Czyżby znalazła odpowiedź?



 

Dwudziesty lipca 1946 rok, popołudnie, archiwa ministerialne, gdzieś w Szkocji

Wróciła do archiwum lekko rozdygotana i znów odszukała dokumenty Margaret Diggory. Przejrzała je bardzo dokładnie, nie znalazła jednak nawet najmniejszej wzmianki o trzeciej z sióstr. W dokumentach nigdy nie istniała żadna Sonas Diggory.

Wzięła do ręki pióro i czysty pergamin. Drobnym, schludnym pismem zapełniła całą rolkę, po czym znalazła sowę i wysłała list do rodziców. Być może wreszcie znalazła odpowiedź na to, kim tak naprawdę jest Villemo Fia Lind.

Wyprostowała się, wygładziła nieistniejące zmarszczki na szacie i ruszyła do biura, by podziękować urzędnikom. Normalnie w sobotnie popołudnie wszystko byłoby wyludnione, ale z racji nawału pracy przy Mistrzostwach Świata w Quidditchu, kilkoro urzędników nadal siedziało przy swoich biurkach. Podziękowała im serdecznie za ostatnie dni, zebrała pozdrowienia dla taty i kominkiem przeniosła się do Świętego Munga – nie po to wystarała się o praktyki jeszcze przed ukończeniem Hogwartu, by teraz traktować je zbyt lekko.



  

Trzeci września 1946 rok, wieczór, hogwarckie błonia, Wielka Brytania

Villemo siedziała nad jeziorem, opierając się plecami o gruby konar drzewa. Na kolanach miała otwarty swój nieodłączny brulion, z którego patrzyła na nią fotografia przedstawiająca trzy maleńkie istotki. Ona i jej dwie siostry… Odtworzyła to zdjęcie z pamięci tak dobrze, jak tylko była w stanie.

Nagle za jej plecami usłyszała ciche kroki. To Ariel zbliżał się do niej powoli, uśmiechając się niepewnie - jak tylko on potrafił. Bez słowa usiadł obok i przytulił się do niej. Nie musiał nic mówić - jako jedyny miał zgodę na takie czułości. Po kwadransie spokojnego cieszenia się wzajemną obecnością chłopak pocałował ją delikatnie w policzek i powiększył do normalnych rozmiarów pakunek, który dotychczas trzymał w kieszeni szaty.

- Wszystkiego najlepszego, siostrzyczko - szepnął i wpatrywał się w nią z wyczekiwaniem.

Villemo rozerwała srebrny ozdobny papier obwiązany zieloną wstążką i jej oczom ukazał się najlepszy prezent, jaki mogła dostać. Idealnie czarna, idealnie wykrojona, idealnie pasująca do niej gitara.

Dziewczyna wzięła ją delikatnie do rąk, z czułością niemal przesuwała opuszkami palców po wszystkich krzywiznach, by po chwili oprzeć ją sobie o biodro i zacząć stroić. Uczyła się grać w Valestil, jednak przed przeprowadzką zostawiła gitarę Puente - razem z obietnicą przyszłego spotkania. A teraz… Czuła się, jakby jej ukochany brat wrócił jej część dawnego szczęścia. Śmieszne, ale sama nawet nie pomyślała o kupnie nowego instrumentu - dla niej gra na gitarze była po prostu częścią starego życia - Schmidt oddał jej jedną z jego ważnych części.

Bez słowa odwróciła się i przytuliła mocno chłopaka, po czym nastroiła gitarę i zaczęła nucić jedną z piosenek, którą tak bardzo lubił.



 

Trzydziesty czerwca 1947 rok, Ceremonia Ukończenia Szkoły, Hogwart, Wielka Brytania

Z wysoko uniesioną głową kroczyła pomiędzy rzędami ławek, uśmiechając się delikatnie do siebie. Zrobiła to – ukończyła Hogwart jako jedna z najlepszych w swoich dziedzinach, za chwilę odbierze swój dyplom. Od poniedziałku zaczyna swój staż, nie będzie czasu na odpoczynek – jednak jej to już nie przeszkadzało. Może i była Ślizgonką, może i lubiła wygodę, była nieco egoistyczna i wyniosła względem zupełnie obcych jej osób, ale była również ambitna i dążyła do raz obranego celu – niemal po trupach. Tak, jak teraz – staż u najlepszych w swojej rodzinnej Szwecji, wywalczony ciężką pracą nie tylko w szkole, ale także nad samą sobą. Za kilka lat będzie w pełni wykształconym magipsychologiem, a wtedy…

Przed wejściem na podwyższenie rzuciła jeszcze jedno szybkie spojrzenie w bok – stali tam, wszyscy. Jej rodzice, babcia, Dominic i Ariel, uśmiechnięty i wyglądający zdecydowanie zdrowiej niż zwykle. Ostatni rok, podczas którego nie musiał już „zarabiać” i znalazł sobie kogoś na stałe zdziałał cuda. Teraz już prawie nie wzdrygał się przed dotykiem, od kilku miesięcy nie miał też ataku paniki. Dominic był nieocenioną pomocą w doprowadzeniu Ariela do stanu społecznej użyteczności, w ich towarzystwie otworzył się i zaczął nawet żyć spokojnym życiem nastolatka - mniej więcej. Teraz ona odchodzi z Hogwartu, ale Dominic zostaje, on będzie czuwał nad jej małym braciszkiem.

Odwróciła twarz i pewnie weszła na podium.



 

24 maja 1954 rok, wczesny ranek, Windsor, Wielka Brytania

Villemo pojawiła się w kominku swoich rodziców, z kieszeniami limonkowej szaty wypełnionymi rzeczami, które zgromadziła przez ostatnich siedem lat. Wracała do domu jako w pełni wykwalifikowany magipsycholog, z najlepszymi referencjami. W Szwecji miała pewną prywatną praktykę, jednak wiedziała, że musi wrócić. Za bardzo brakowało jej rodziców, Ariela i Dominica. Szczególnie odkąd babcia zmarła pół roku temu.

Starannie wybrała datę powrotu. To dziś jej ukochany braciszek kończy dwadzieścia pięć lat - nie mogła tego przegapić. Szczególnie, że już od jakiegoś czasu przygotowała się do tego, aby sprawić mu wyjątkowy prezent. Przekonanie ojca zajęło jej kilka tygodni, a i później nie było łatwo. Szczególnie, że trzeba było wszystko zrobić tak, by oficjalnie takie miejsce nigdy nie zaistniało. Ostatecznie jednak wszystko się udało i dziś przekaże Arielowi klucze do jego własnego przytułku dla dzieci z marginesu - tych bitych, poniżanych, zmuszanych do prostytucji, innych, nieakceptowanych… A ona zostanie przy nim, z jej doświadczeniem zawodowym prowadzenie tego miejsca może być choć odrobinę łatwiejsze.

Z podekscytowaniem ruszyła w stronę kuchni, gdzie słyszała głosy ukochanych rodziców - czas oznajmić, że wróciła i nie zamierza więcej wybierać się na półwysep.




 

Villemo jest osobą dość tajemniczą, nie potrafi łatwo zaufać, ale jej spokojny sposób bycia wzbudza zaufanie u pacjentów. W trakcie swojej praktyki magipsychologicznej wypracowała własny styl pracy - wie, że czasem człowiekiem trzeba zdrowo i po ślizgońsku potrząsnąć, a czasem wykrzesać z siebie pokłady cierpliwości nie tylko swoje, ale też pożyczone od wszystkich sąsiadów. W życiu stawia sobie cele i dąży do ich realizacji niemalże po trupach, nie przejmując się naginaniem przepisów i wykorzystując wszystkie możliwe drogi działania.




   
Patronus: Koty to fascynujące zwierzęta - dumne, samodzielne, nieujarzmione. A kuguary zawsze mają w sobie niesamowitą grację - pokochała je, kiedy pierwszy raz wybrała się do mugolskiego zoo. Bardzo trudno było jej wyczarować patronusa - znalezienie wystarczająco szczęśliwego wspomnienia... Na początku próbowała z listem z Hogwartu, nie wyszło. Później - pierwsze spotkanie Ariela i jego skutki - trochę lepiej, ale nadal nie to. Ceremonia Przydziału i znalezienie się w Slytherinie - zdecydowanie za słabe. Przez całą szkołę wyczarowywała bardziej lub mniej cielesną mgłę. Dopiero wspomnienie wszystkich drogich jej osób znajdujących się razem, patrzących na nią z dumą i wiedza, że do wszystkiego doszła sama sprawiły, że z jej różdżki spłynął piękny, srebrny kuguar, który otarł się o jej nogi i pogalopował w dal.

   

   
   
   
   
   
   
   
   
   
 
5
0
0
5
7
0
2


   Wyposażenie
   

różdżka, sowa, zestaw szachów



   


Ostatnio zmieniony przez Villemo Fia Lind dnia 11.08.15 12:44, w całości zmieniany 2 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Villemo Fia Lind [odnośnik]11.08.15 11:57
Zakończona (do poprawek językowych i technicznych po becie) :D
Gość
Anonymous
Gość
Villemo Fia Lind
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach