Evelyn Despenser
AutorWiadomość
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 14.01.23 23:33, w całości zmieniany 10 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Niewielki, rodzinny cmentarz na ziemiach Despenserów od zawsze wydawał się być miejscem pełnym ciszy, powagi i żalu, wywołującym chłodny dystans w duszy Evelyn. Tego dnia jednak zmieniło się wszystko, bowiem stała teraz tu, sama, pomiędzy dwoma pustymi grobami, nie mogąc oderwać wzroku od przerażającej ją pustki, dwóch dołów bez ciał pod dwiema tablicami. Nora i Philip Despenser. Nie mogła oderwać wzroku od imion rodziców, jakby próbowała ich ściągnąć do siebie, zaprzeczyć rzeczywistości, której tak bardzo nie pojmowała.
- Evelyn, oni nie wrócą – usłyszała męski głos zza pleców, zdecydowanie za blisko jej lewego ucha, ale teraz, gdy wszyscy próbowali uświadomić jej tę prawdę, ona nie chciała w nią uwierzyć, nie chciała marnować słów i tłumaczyć, że może wcale nie umarli, że to mogą być jedynie plotki, głupstwa bez pokrycia. Tak, widziała krew, ślady walki, ale… Ale może to wszystko było jedną wielką pomyłką? Nie chciała pocieszenia, słów otuchy, prawdy, towarzystwa, chciała jedynie samotności, odosobnienia, możliwości zebrania własnych myśli. Problem z młodą Despenser był jednak taki, że odczuwała złość, tak dużo złości i rozgoryczenia, że zaczęła się w tym zatracać, gubić w rzeczywistości, przestawała być sobą, a likantropia niczego nie ułatwiała.
- Odejdź, proszę – dwa wyszeptane, choć grzmiące słowa wydobyły się spomiędzy jej zaschniętych ust z załamaniem tonu, sugerującym bliskość łez. Płakałaby, gdyby tylko miała taką możliwość, ale ostatnie tygodnie okupowała łzami, zamknięta w czterech zimnych ścianach swojego więzienia i pozbyła się wszystkich zasobów. Jej skóra była jeszcze bledsza niż przed miesiącem, policzki miała zapadnięte, a kości policzkowe wybrzuszyły się, nadając jej rysom jeszcze ostrzejszy kształt, jakby miały zaraz przebić jej skórę. Dla niej dzisiejszy dzień był czymś więcej niż jedynie pożegnaniem rodziców. Był zakończeniem rozdziału. Dniem palenia mostów. Zaraz poczuła dotknięcie dłoni, otarcie ciałem o ciało, pozornie niewinny gest mający dodać otuchy. Tylko tyle i aż tyle wystarczyło, by wydobyć z zakamarków jej duszy gwałtowny impuls, pewną bezmyślność w działaniu, przez którą w jednej chwili jedynie stała, porażona gestem, a w drugiej odwróciła się gwałtownie, łapiąc przedramię przybysza mocno, wpijając paznokcie wprost w odsłoniętą skórę. Jej stalowoniebieskie tęczówki ze złością, palącym gniewem wbiły się wprost w oczy mężczyzny. Stała twardo na nogach, prezentując całą pozostałą siłę w jej osłabionym ciele. – Nigdy więcej nie waż się mnie dotykać – warknęła, odpychając jego rękę na której pozostawiła po sobie ślady paznokci, linie świadczące o sile jej uchwytu. Widziała przebłysk zaskoczenia przebijający się przez maskę, którą sama zwykła zakładać. Maskę kłamstw i obłudy, obojętności, która była im tak potrzebna do zachowania pozorów. Szachowała go, naruszała jego granicę zrozumienia, odkryła karty i prowokowała, specjalnie i usilnie. Chciała wydobyć z niego emocje, by pojął zamiary, doszedł do ich konieczności. – To jest już skończone – łudziła nadzieję, że zrozumie. Widzieli się pierwszy raz od miesiąca, wcześniej nawet nie próbowała się z nim kontaktować, nie szukała w jego ramionach pocieszenia, nie chciała widzieć jego twarzy, słyszeć tonu jego głosu, oszukiwać się, że jej pomoże, ukoi jej ból i przyniesie zapomnienie. Przecież był taki jak ona, wspierał ją w przetarciu ścieżek, rozumiał ją, ale to przestało być wystarczające. Widział ją jako kogoś, kogo da się naprawić, łudził się, że wybawi ją od zguby, ale na to było już zdecydowanie za późno. Straciła zbyt wiele i choć był dobry, tak bezgranicznie oddany, to wiedziała, że stanowił dla niej zagrożenie, czynił ją słabą. Mieli jednak jedną wspólną cechę – żadne z nich nie poddawało się łatwo.
- Wiem, co robisz. Odrzucasz od siebie wszystkich, bo obwiniasz samą siebie o całe to zło. Znam cię i nie pozwolę ci się zniszczyć. – Nie zbliżył się, choć uniósł dłonie w pokojowym geście, pozwalając płynąć słowom, mamiąc ją spokojnym tonem głosu, niemą obietnicą bezpieczeństwa, wsparcia w każdej możliwej chwili.
- Nie możesz się… - urwała, próbując przetrawić własne myśli, dobrać odpowiednie słowa, próbując nie skrzywdzić ostatniej osoby na której jej zależało, ale siła przywiązania przestała być wystarczająca. Wzięła głęboki oddech, jakby to miało jej pomóc w wygłoszeniu słów, które kładły na nią cień, które miały ją boleć jeszcze długo po ich wypowiedzeniu. – Musisz iść dalej, Ezra. Sam. – uśmiechnęła się smutno, omiatając spojrzeniem ziemie, które należały do niej. Słowa, które wypowiedziała były miększe, chciała zostać dobrze zrozumiana, wyjść naprzeciw jego wewnętrznym rozterkom, a wiedziała, że z tą kwestią walczył najmocniej. Widziała zmianę na twarzy mężczyzny, doskonale poznawała znaczenie zmarszczenia brwi. Zaczynał rozważać jej słowa, rozumieć jej przekaz i przypominać sobie, o co prosiła go, gdy się poznawali, złożył jej przysięgę, najsilniejszą z możliwych i już wiedział, że Evelyn ma zamiar dziś wyciągnąć tę kartę z rękawa.
- Już mnie nie potrzebujesz – wraz ze zrozumieniem przyszło oburzenie wyczuwalne w głosie, które przeniosło się w ułamek sekundy na mimikę, ściągając maskę obojętności, ukazując czyste emocje, furię, jak na dłoni. Bolało, każde słowo było uderzeniem złości, nie na nią, a na świat, na życie, na brak sprawiedliwości. Lustrował jej oczy, tak zimne, a jednocześnie bezgranicznie pewne, świadome własnej decyzji. Spojrzenie w którym tyle razy odnajdował zrozumienie wobec własnych czynów. Na wszystko zawsze znajdowała wytłumaczenie, nie pocieszała nigdy, ale potrafiła odnaleźć odpowiednie słowa, które stawiały na nogi, przygotowywały na dalsze działania, pozwalały na znalezienie w sobie sił do dźwignięcia się z kolan po porażce. Dla niego wszystko dało się jeszcze poukładać, skleić na nowo, ale w jej oczach widział, że ona już postanowiła, a Despenserowie zdania nie zmieniali, choćby było to dla nich zgubne.
- Nie – to było cięższe, zdecydowanie bardziej bolesne niż sądziła. – Nie chcę, żebyś tu tkwił, żebyś tu wracał i próbował się mną opiekować. Jestem ci ogromnie wdzięczna za pomoc, za te wszystkie noce, podczas których stałeś na straży przy moim łóżku, broniąc mnie przed niewidzialnymi demonami, gdy ja nie mogłam nawet się podnieść. Za dni, gdy wyczekiwałeś pod domem, zmuszając mnie do wyjścia do ludzi. Za każdą pełnię do której idealnie mnie przygotowywałeś. Za to, że wmówiłeś mojej matce, że kiedyś się ze mną ożenisz, by zahamować jej zapędy swatania mnie z każdym napotkanym mężczyzną czystej krwi – zatrzymała się, by szczerze się roześmiać, przypominając sobie każdy szczegół tej kuriozalnej sytuacji. Zszokowaną minę matki, która usilnie próbowała doprowadzić później do zaręczyn, wymagając pośpiechu, który Ezra za każdym razem kulturalnie, acz stanowczo zbywał małostkowymi wymówkami. Spojrzenia najbardziej plotkujących sąsiadów i możliwość ucierania im nosa, gdy myśleli, że oświadczyny będą lada dzień. Świadomość, że tylko ich dwójka wiedziała, że to nigdy się nie zdarzy. – I za to, że finalnie tego nie zrobiłeś. Dziękuję ci za naszą przyjaźń – to ostatnie było zdecydowanie kwestią zaufania, pewnością przyjaźni, która nigdy nie miała przerodzić się w coś większego. Wpatrywała się w zielone tęczówki mężczyzny, szukając w nich odpowiedzi na niezadane pytanie, ale odpowiedź, niestety, pojawiała się w nich jak na tacy. Zostałby, gdyby nie trwała przy swoim. Kochał ją, inną miłością niż ona darzyła jego, taką prawdziwą, której nie mogła mu ofiarować, bo nie był tym człowiekiem, którego wybrała. Nie był jej, tak jak ona nie była jego.
- Powiedz to – zawyrokował twardo, bez uczuć, bez sprzeciwu. Tonem, który wbijał szpilki prosto w jej umysł i serce. Straciła go w tym momencie bezpowrotnie, zraniła go do cna i naprawiłaby to jedynie wtedy, gdyby pozwoliła mu zostać, ale… Nie mogła i oboje doskonale o tym wiedzieli. – Rób co musisz, Evelyn, zawsze wiedziałaś, co masz zrobić – jego spojrzenie paliło żywym ogniem, wściekłość przesycała się w słowach, w mimice, w zamaszystym wyrzuceniu dłoni. Pogarda w głosie jednak mówiła wszystko, że to nie skończy się dobrze, a on postarał się, by i w jej wspomnieniach pozostało to koszmarem. To skończone…
- Ezra, ja… Przepraszam – ostatnie słowa, wypowiedziane szeptem, obarczające, nienawistne wobec samej siebie, zawyrokowane pojedynczymi łzami spływającymi po policzkach. – Nie jesteśmy dla siebie, nie potrafię… nie chcę żyć twoim życiem. Nie jesteś mi ciężarem, jednak próbujesz mnie zmienić, przywrócić kogoś, kogo już tu nie ma, a ja nigdy nie będę w stanie stać się tamtą sobą. Musisz odejść, znaleźć własną ścieżkę i pozostawić mnie na mojej. Tak będzie lepiej. - Będzie to pamiętać, ostatnie spotkanie z przyjacielem, którego skrzywdziła, skazała na wywiązanie się z obietnicy, którą złożył wierząc, że nigdy nie przyjdzie dzień w którym będzie musiał ją spełnić, poddać się jakże surowemu wyrokowi. Jedno z nich pozostanie z tym ciężarem, z wiedzą, z pamięcią sięgającą dzisiejszego dnia, jednak Evelyn wiedziała, że zmiany wymagają poświęceń, że zajdą jeszcze w niej zmiany, które wyjdą jej na dobre, że jej hodowla się ustabilizuje, wyjdzie na prostą, że sąsiedzi przestaną ją napastować, daleka rodzina przestanie wypytywać i przede wszystkim – że kiedyś wybaczy sobie śmierć rodziców i klątwę likantropii, która przyszła tak niespodziewanie z rąk jednej z najbliższej osoby, że kiedyś stawi czoła bratu i da sobie radę, że będzie silniejsza, wytrwalsza, stanowcza, dorosła. Kiedyś, nie dziś.
Odszedł, jak prosiła. Zostawił ją, jak prosiła. Spełnił jej pragnienie i choć wiedziała, że było mu ciężko, sama czuła się z tym lżej, choć uważała, że jej postępek był nader egoistyczny.
Życie toczyło się dalej, jednak decyzja, którą podjęła Evelyn miała dalekosiężne skutki, zmieniała ją, czyniła bardziej zamkniętą, odosobnioną, nieufną. Skrzywdziła drugą osobę, skrzywdziła siebie i choć było to w dobrej wierze, nie zapominała skąd się ów decyzja wzięła. Nigdy nie zapomni, że zrobiła coś wbrew drugiej osobie, że ta decyzja ją odmieniła, przyczyniła się do jej rozwoju w późniejszych latach, do możliwości podejmowania trudnych decyzji. Nauczyła się na nowo żyć, stopniowo godzić się z własnymi czynami i uznawać je za słuszne. Do dziś uważa, że decyzja przez nią podjęta, choć bolesna, była słuszna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Ostatnio zmieniony przez Evelyn Despenser dnia 16.11.23 22:37, w całości zmieniany 9 razy
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Czwarta cztery.
Piąta pięć.
Szósta sześć.
Żyła.
Ezra. Myśl prędko przebiegła przez jej głowę przyspieszając oddech, wymuszając na sercu mocniejszy rytm.
Ręką próbowała objąć ciało obok siebie, lecz przywitała ją jedynie zimna poduszka.
Jego tu nie było i nie miało prawa być, choć zawsze zostawał z nią na noc, gdy pojawiały się koszmary.
Pozbyła się ostatniej osoby, która ją rozumiała, która chciała jej pomóc. Zacisnęła usta, by powstrzymać wylękniony jęk. To miał być jej kolejny pierwszy dzień, jeden z wielu, gdy nie miała obok siebie wsparcia, które zwykle ofiarowało jej męskie, znane ramię. Miała być gotowa. Nie była.
Nie zastała go w jego pokoju, tym, którego drzwi były zaraz naprzeciwko. Idealnie posłane łóżko było ostatnią rzeczą, którą zdążył zrobić. Sama do tego doprowadziła, zaprzepaściła kilka lat w ciągu zaledwie jednego dnia.
Ubrała się w milczeniu, coś tak niecodziennego, gdy wcześniej poranki chłonęły towarzystwo drugiej osoby. Potrząsnęła głową przed lustrem. – To był ostatni raz – obiecała sobie, będąc pewną, że to nic nie znaczy. Nie potrafiła być sama, żyć w milczeniu. Ojciec mówił jej nie raz, że to właśnie sprawia iż ludzie się zmieniają, a przecież on właśnie się zmienił. Przez matkę, przez to wszystko, co uczyniła ich rodzinie. To ich zniszczyło.
Cisza.
To ona była złem tych czasów, złem które wybrała sama jako swoją pokutę.
Miała ochotę wysłać sowę już po pierwszej godzinie, pochwalić się, że dała radę z dokumentami, które zaprzątały jej biuro. Działała prędko, ale precyzyjnie, bo chciała mieć to z głowy zanim wróci i sam weźmie się do pracy przy jej zaległościach. By mógł usiąść przed kominkiem i napić się mięty, którą przyrządzała każdego wieczoru. Jak zawsze, bo to właśnie Ezra był tym, który znosił jej udziwnienia, jej lęki, jej ogromną potrzebę stabilnego planu dnia, jej inność. – Ostatni raz - powtórzyła sobie po raz kolejny, odwracając twarz od fotela w którym zwykł czytać gazetę.
Dalej wcale nie było prościej, prace przy odbudowie wyłamanego ogrodzenia szły mozolnie, zaklęcia nie działały, gdy wciąż niepoprawnie wymawiała inkantacje, rozproszenie i brak skupienia dawały o sobie znać. Oczy zachodziły łzawą mgłą bezsilności – nigdy jej się to nie zdarzało. Odkąd zmarli rodzice i tylko on został przy jej boku, potrafiąc utwierdzić ją w przekonaniu, że potrafi, o ile tylko się postara. Teraz jednak ręce jej drżały, złość wchodziła pod skórę, wtłaczając truciznę do jej żył. Było inaczej, wiedziała o tym. Z pomocą było prościej, ale… Wiedziała, że nie wróci, nawet jeżeli serce próbowało udawać, że jednak spotka go wieczorem.
Tak właśnie działała przez cały dzień. W kłamstwie przed samą sobą, próbując podołać wszystkiemu w pojedynkę. Było ciężej, ciężej niż zazwyczaj, a przecież do tej pory wszystko zdawało się być takie proste. Zacisnęła usta, dostrzegając małe, czarne stworzonko, które smętnie ułożyło się w kulkę na pobliskim stogu siana. Nie tylko ona musiała się mierzyć z konsekwencjami własnej decyzji. Zrobić to dla rodowego nazwiska, pamięci utraconych i w końcu dla siebie, dokładnie w tej kolejności wydawało się to być poprawne. Miała wrażenie, że dopóki nie będzie zważać na samą siebie, tak długo ból nie podejmie ataku.
Aż nadszedł wieczór.
I noc wreszcie zagościła na niebie, wprawiając ją w otarcie potu z czoła, by móc przyjrzeć się gwiazdom. Jeszcze tak niedawno uwielbiała kierować ku nim wzrok, obserwować, łączyć te małe, świetliste kropki w kształty, a dziś? Dziś były dla niej martwe.
Dezorganizacja dnia nie sprzyjała jej wcale – była rozdrażniona i zagubiona, próbowała zrobić zbyt wiele w jednym momencie. W teorii było to proste, praktyka zaś weryfikowała bezlitośnie.
Nie było do czego wracać, a mimo to w końcu przekroczyła próg domu tak, jakby był to jeden z wielu poprzednich wieczorów. Położyła mokrą, podrzuconą na ganek gazetę na oparciu granatowego fotela, a sama usiadła w ulubionym, bordowym, wcześniej przygotowując sobie szklaneczkę ognistej. Patrzyła tępo w przestrzeń, obserwując nieistniejący ogień w kominku – to on go zawsze rozpalał, bo jej zbyt trzęsły się ręce.
Po kilku godzinach i kolejnych szklankach trunku sączonych z wolna zaczęła zdawać sobie sprawę, że tak właśnie ma to teraz wyglądać. Ma być sama, przeciwko wszystkim, dbając jedynie o dobro hodowli. Wstrzymywać uczucia, uważać, by nikt ponownie nie zmusił jej do podświadomego zaangażowania i odczuwania obawy. Tak było lepiej, właśnie na tym polegała odpowiedzialność, prawda? Musiała pracować, aż zabraknie sił.
Minęło kilka dni, tych bezsensownych, monotonnych, innych niż te, które wcześniej mogła nazwać zwykłymi, a które teraz miały stać się jej codziennością. Duma nie pozwalała jej ustąpić, poddać się już na starcie – musiała spróbować.
Zdawać by się mogło, że z każdym dniem zaczynało być prościej. Początkowo było nadzwyczaj ciężko, kontrahenci nie rozumieli, że teraz wszystko przechodzi bezpośrednio przez nią. Dostawy zaczynały się opóźniać, nie dopilnowała terminów. Szkolenia odeszły w niebyt, wyjścia do okolicznego miasteczka ograniczyła do minimum. Nie miała też za bardzo komu wygadać się z trosk, kumulując w sobie całe naręcze problemów. Zapomniała jednak o jednym. Czymś, czego nie powinna wytrącić z pamięci, co sprawiło, że niegdyś wciąż odwracała się przez ramię.
O strachu.
Bezmyślnie wykonywała zadania z listy, idąc od jednego do drugiego w możliwie najbardziej odruchowy, martwy sposób. To właśnie wtedy doszedł ją niepokojący odgłos zza pleców. Głos, który znała, który przypominał jej najgorszą z nocy jej życia. Źrenice zareagowały prędko, jeszcze przed drżeniem dłoni i nieprzyjemnym dreszczem przechodzącym wzdłuż kręgosłupa.
Soren.
Odwróciła się, próbując odszukać wzrokiem jego twarz, bądź jej ewentualny majak, nie będąc pewna prawdziwości obrazu. Długo nie musiała zwlekać, odnajdując oczy podobne jej własnym. Twarz z tak bliskimi rysami, które świadczyły o ich rodzinnym powiązaniu. Był tu, skryty wśród drzew na granicy ich światów – statecznej hodowli i dziczy lasu. Zaczęła się trząść, dostrzegając przerysowany uśmiech, który mówił jej wszystko. Nie była już bezpieczna, nie miała ochrony, drugiej pary oczu, która pilnowałaby otoczenia, która czuwała, była opoką, a jej brat śmiało to wykorzystał, nawet jeżeli był jedynie marą narzuconą przez zmęczenie. – Odejdź, Sorenie – cichy szept wydobył się spomiędzy drżących warg, nadając głosowi wibracji. Spuściła wzrok, mając nadzieję, że gdy go znowu podniesie nie zobaczy nic, prócz drzew. Potrzebowała innych, potrzebowała ludzi, a właśnie widziała twarz jednego z tych, którzy niegdyś należeli do jej świata. Tego zgniłego, znienawidzonego, przepełnionego cierpieniem, ale wciąż jej własnego. Przeszła jednak przez byt wiele rozmów z Ezrą, który wyjaśnił jej więcej, odkrył przed nią to, czego nie śmiała przyznać. Dzieliła z Sorenem więzy krwi, kochała go jako brata, ale nic więcej nie mogła mu dać, prócz bezmyślnej, lojalnej miłości do rodziny. Zranił ją, ich wszystkich i nie miał prawa do tych ziem, jednocześnie tracąc prawo do decydowania o czymkolwiek co dotyczyło ich nazwiska – siostry również. Ciężko było to pojąć komuś, kto miał tak mocno zakorzenione przekonania o rodzinie, ale pracowała nad tym, ufając w słowa, które tak często były jej głoszone – Uciekaj, tym razem się nie zawaham – mocniejszy ton wyrwał się w przestrzeń, a wzrok zaszedł ogniem, zdawać by się mogło - nieskończonym płomieniem. Nie chciała go zabić, nie była dość silna, ale potwór, którego nosiła pod skórą śmiało mógł się z nim mierzyć.
Głęboki wdech.
Zniknął.
Kolejne dni przemijały tak, jak powinny – bez czasu wolnego, poświęcone nieskończonej pracy przy naprawianiu ogrodzeń. Soren odwiedzał ją cały czas, nie przestępując granicy, czuwając. Nie zawsze był sobą, ujawniał się w formie bestii, tej samej, która ją zaatakowała. Z tymi samymi tęczówkami, którym niegdyś tak ufała. Zaczęła sądzić, że dojdą do porozumienia, że prędzej, czy później to wszystko się zmieni i wróci do względnej normy, a jego duch ją opuści. Samotność popychała ją w kierunku wybaczenia, bo może wtedy stałby się na powrót tym samym dzieciakiem z którym bawiła się w berka mając sześć lat. Miała nadzieję ujrzeć swojego braciszka, tego, który kochał, który był tylko niewinnym, zwyczajnie psotnym dzieckiem. Chciała móc mu wybaczyć.
Aż do pierwszej samotnej pełni.
Trzask łamanych kości przeszywał ją na wskroś. Krzyk wydobywał się spomiędzy kobiecych ust, choć tak bardzo starała się go zdusić. Bolało, tak bardzo bolało. Zakuwała się w łańcuchy, tak jak uczył ją Ezra. On potrafił wytrzymać zdecydowanie dłużej w ludzkiej postaci, jego przemiany przebiegały szybciej i nie zaczynały się tak gwałtownie. Jego jednak miała nigdy więcej nie zobaczyć, a więc pomagały jej jedynie mocno zakorzenione w głowie słowa, wypowiadane szeptem, jakby był tuż obok.
Padła na kolana, gdy trzask wydobył się z jej kostki, a palący ból przesłonił jej wzrok krwistą czerwienią. Krzyk wymieszany z płaczem i dzikim, nienaturalnym rykiem poniósł się echem po domu. Nie potrafiła tego znieść, nie umiała tak dłużej.
Znowu go zobaczyła, jej brat stał w progu, a jego dzikie oczy złagodniały, nabrały strachu, gdy spotkały się z jej własnymi. Nie potrafiła się podnieść, by stawić mu czoła. – Zostaw mnie – nie prosiła - błagała. Uciekła wzrokiem w stronę wazonu po matce, tego okropnego, wywołującego najgorsze wspomnienia po tym, jak jej bliźniak stłukł go w czasach dziecięcych, a cała wina została przypisana jej. Oszukał ją, okłamał, zwodził. Udało mu się odebrać jej wszystko, co wartościowe, każdą relację, każdą postać. Oddałaby wszystko, by móc odzyskać swoje dawne życie, jednak ono umarło wraz z częścią jej człowieczeństwa. Teraz jednak, przez te krótką chwilę widziała w jego oczach żal. Czy czuł się choć odrobinę winny? Czy był tu żeby jej pilnować? A może chciał napawać się satysfakcją jej cierpienia? – Chcę… - urwała, gdy kolejny wstrząs wywołał ból łamanych kości, tym razem gdzieś na wysokości bioder. – Muszę przez to przejść sama! – zawyła, upadając na brzuch. Czuła się upodlona, bezsilna i pozbawiona życia, jakby jej dusza już dawno oddzieliła się od ciała, pozostawiając jedynie nic nieznaczącą skorupę. Nie chciała, by na to patrzył, by odebrał jej ostatnią rzecz, która była tylko jej. Coś, co wymuszało w niej chwilowe zapomnienie, uwalniając od maniakalnych myśli o zemście na bracie. Przemiana była zbyt intymna, zbyt gorzka, a ona nie była zwierzęciem w klatce, by każdy mógł ją obserwować. – Zabij mnie, przestań wreszcie dręczyć… – kolejny bolesny wdech, zbyt gwałtowny na ludzki, po którym jej wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem brata. Był równie wystraszony, równie dobrze mogły być to zwykłe pozory, kolejna gra w sieci intryg. Było zbyt późno na przebaczenie. – Albo odejdź i nigdy nie wracaj – warknęła, a dźwięk ten bardziej już przypominał skowyt zwierzęcia. Nie była świadoma brzmienia własnego głosu, ale mogła wzmacniać przekaz spojrzeniem, które wciąż potrafiła kontrolować. Przez chwilę prowadzili niemą bitwę, nawet jeżeli była zbyt zrezygnowana i bezsilna na braterskie potyczki. Przeszło jej przez myśl, że pragnie tej śmierci, że chce, by dokończył to, co zaczął przed trzema miesiącami. Zamknęła oczy pod wpływem następnej fali bólu, skupienie się było ogromnie trudne. Nie była pewna ile czasu zajęło jej zmuszenie się do otwarcia zlepionych powiek, a gdy już jej się udało - jego już nie było, a ona nie była już sobą.
Zniknął, tak po prostu.
Słyszała później o nim. W tym samym czasie podróżował po świecie, wyczyniał krzywdę niewinnym, nie mogąc się kontrolować. Przestał zważać na konsekwencje, poddając się instynktowi bestii pod skórą, nie starał się ani trochę, okazując słabość umysłu. Balansował na granicy życia i śmierci, samemu wybierając taki los. Nie mogła podążyć jego śladem.
Zdała sobie sprawę, że spotykała ducha, majaki, które podsuwała jej wyobraźnia, gdy jej świat runął. Czuła się chora, umysł płatał jej figle, wywoływał przeróżne obrazy w jej głowie, wyzwalał najróżniejsze emocje, które często kończyły się na przemożnym gniewie, który wywoływał przemiany. Bała się tego, obawiała się samej siebie, stanowiła zagrożenie, a przecież miała się kontrolować. Nie chciała obudzić się pewnego ranka ze świadomością, że dopuściła się morderstwa.
Ezra kłamał – nie każdego dało się uratować.
Potrzebowała rutyny, sztywno wyznaczonych granic, skrupulatnie przygotowanego planu dnia.
Tak też działała przez następne miesiące, odnajdując się z wolna w swojej samotności. Ustaliła reguły, wzniosła mur obronny własnego umysłu, bariery nie do przekroczenia stanowiące ochronę przed krzywdą, którą mogła wyrządzić sobie jak i przede wszystkim drugiej osobie. Miała plan, lecz żyła z dnia na dzień, próbując nadążyć za pracą, wyrobić normę, być alfą i omegą. Klątwa stała się kolejnym brzemieniem, które niosła na barkach wraz ze stratą rodziny i Ezry, który wciąż zajmował cząstkę jej serca, dokładnie tę, która z wolna zaczynała umierać, zupełnie jak ich przyjaźń.
Jej dusza kolejny raz została naznaczona bliznami.
Płonęła.
Lecz ogień nie był w stanie jej strawić.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Evelyn Despenser
Szybka odpowiedź