Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Surrey
Redhill
AutorWiadomość
Redhill
Redhill jest miasteczkiem stosunkowo nowym. Założone w 1818 roku niewielkie miasteczko swego czasu zamieszkiwane było zarówno przez czarodziejów, jak i mugoli. Zmiany w polityce oraz otwarty konflikt skutkowały jednak opuszczeniem bądź przepędzeniem niemagicznych z Redhill, którzy pozostawili po sobie kilka opuszczonych budynków. Pomugolskie budynki szybko przejęli czarodzieje, adaptując je pod swoje potrzeby, zaś mugolski kościół zburzono, by na jego miejscu postawić pomnik Ministra Magii. Znajdziemy tutaj piekarnię, kilka niewielkich sklepików, przytulną kawiarnię, sowią pocztę oraz, cieszący się coraz większą popularnością, sklepik z przedmiotami z drugiej ręki.
14 czerwca 1958 r.
Garbaty gospodarz twierdził, że od tygodni nikt nie zapytał o szczegóły zlecenia. Choć widok młodej kobiety z kuszą w progu domostwa nie budził jego zaufania, wiedział, że nie miał wyboru i musiał podjąć to ryzyko. Prawdę powiedziawszy sam nie tracił nic, prócz połowy zapłaty, którą zgarniałam, zanim choćby sięgnęłam po pierwszy bełt. Bestie dręczyły go od miesięcy, wyjadały świnie, pozbawiały rodzinę żywności. Na nic były magiczne pułapki. Nie mógł sobie poradzić z problemem, więc opuścił wioskę znajdującą się w pobliżu Londynu, by szukać pomocy. O utrapieniach sędziwego hodowcy usłyszałam pierwszy raz w oddalonej od centrum karczmie. To była moja trzecia wizyta tam. Miejsce ciche, pozbawione śpiewających tłumów, drżących w tańcu podłogowych desek i zaczepników. Tam mogłam kryć się w kącie, obserwować i słuchać nieświadomych Anglików. Dwójka z nich mową drwiny i trucizny rozprawiała o starszym mężczyźnie, który chodził po ulicy, zaczepiając rosłych chłopów, i pytał o ludzi zdolnych zapolować na bestię. Zainteresowałam się. Gdy kufle odsłoniły dno, a dyskutanci porzucili temat, wstałam. Zatrzymałam się, stojąc bokiem do ich stołu i wbiłam sztylet w spróchniały blat, tuż obok dwóch tłustych łap. Nie patrząc na nich wcale, wymówiłam jedno słowo. Adres. Oczy wbite w drzwi pilnowały drogi, czekałam tylko na krótką informację. Szok rozplątał języki, zanim zdążyli wziąć drugi zdziwiony wdech. Wysunęłam ostrze i wsunęłam znów w przydługi rękaw. Należało udać się do domostwa nieopodal Redhill.
W drodze do objętego rzekomą klątwą gospodarstwa analizowałam sprawę dogłębnie. Mało konkretne, wybujałe opowieści bywalców karczmy wskazywały na dziką świnię, magiczną. Nie znali jej, ale ja natychmiast przyporządkowałam kilka miękkich cech do kołkogonka, czarnomagicznej, świńskiej bestii, która budziła grozę pośród prostych rolników. Widywaliśmy takie na syberyjskich wsiach. Były sprytne, mordercze i głodne. Budzone do mordu przez mrok nie miały żadnej litości. Stworzenia te były upierdliwe, ale daleko im było do najgorszego koszmaru. Jeżeli ktoś jednak nie umiał sobie z nimi poradzić, stawały się wyjątkowo upiornym problemem. Roztaczały wokół aurę pecha, topiły domowników w smutku i rozczarowaniu. Wspaniałe stworzenia. Cenne nabytki dla łowcy i jeszcze cenniejsze dla potencjalnego hodowcy. Być może w Warwick znajdzie się chlew, w którym umieścimy kilka takich osobników. Powinnam zasięgnąć dodatkowej wiedzy, zanim jednak sprowadzę je do nowego domu. Ich nastrój wydawał się kojący, ale jeżeli tylko istniało ryzyko, że osłabi domowników, hodowanie ich tak blisko nie miało żadnego sensu.
Gdy zadawałam krótkie, rzeczowe pytania nieco nieufny i dość przerażony mężczyzna jąkał się i zaczynał nerwowo drażnić skórę na głowie. Czerwony pręgi pocięły jego ledwo co nakropiony siwymi pasmami łeb. Nie wiedział, czy były to dwie czy może trzy świnie, nie wiedział, ile razy zdarzyło się już im napoić z niemagicznej maciory. Umiał jednak stwierdzić, że odkąd cały proceder się nasilił, pochorowały się jego wnuki, znacząco zbiedniał, a w snach maltretowały go koszmary. Negatywne skutki pojawiających się kołkogonków zaczynały mieszać mu w głowie. Łatwo wysunąć wniosek, że musiał to trwać od co najmniej początku wiosny. Dziwne, że jeszcze nie popadł w całkowity obłęd. Nie mnie jednak oceniać jego szaleństwo. Miałam do wykonania zadanie. Musiałam zapolować. Nie byłam wylewna, nie budziłam zaufania, nie robiłam dobrej reklamy dla swoich usług. Wschodni akcent tym bardziej zwiększał dystans. Powiedziałam jednak, że zrobię to i zamierzałam swoją misję doprowadzić do końca. On nie miał już żadnego wyboru.
Rozpoczęłam od dokładnego zbadania całego gospodarstwa. Przyjrzałam się umęczonym maciorom, badałam ślady kopyt. Kołkogonki były mniejsze i lżejsze od pospolitej świni, ich długi nogi pozwalały im na płynniejsze ruchy, mniej toporne. Poruszały się bardzo szybko i zwykłemu czarodziejowi trudno było je pochwycić. Należało zrobić to sposobem. Tych zaś czarodzieje zdołali wypracować co najmniej kilka. W Rosji jednak lubiliśmy kończyć sprawę brutalnie i szybko. Bez odprawiania zbędnych przedstawień. Znałam legendy o tym, że najskuteczniej można przegonić stworzenia przy pomocy białego psidwaka lub kuguchara. Moja metoda jednak była nieco zmodyfikowana. W kącie chlewu wydobyłam z torby śnieżne futro. Niedźwiedzia peleryna, widok kuriozalny w czerwcowym lekkim słońcu. Przywdziałam ją jednak, ufając swoim sposobom, ufając technikom podpatrzonym od biegłych w łowiectwie przodków. Nie było mi obce to świńskie stworzenie. We włochatej bieli widoczna pozostawałam bardziej, ale i o wiele łatwiej było je oszołomić. Samym widokiem. Tropy upewniły mnie tylko, że wcześniejsze diagnozy były prawidłowe. Skryta pomiędzy górami drewna i żelastwa, o wygłuszonym oddechu i bezszelestnym ruchu czekałam na właściwą porę. Wypuszczone na zewnątrz świnie chętnie zaznawały błotnej kąpieli. Skryty zaś głęboko w domostwie gospodarz nie śmiał nawet spojrzeć w okno. Wiedziałam, że dobicie bestii będzie wymagało ode mnie niesamowitej szybkości i zapewne przynajmniej kilku zmarnowanych bełtów. Skoczne ruchy kołkogonków nie były przyjazne żadnemu łowcy, ale wciąż stworzenia dało się złapać. Ciała macior wcześniej wysmarowałam przylepną substancją, by przysysające się do nich demony nie mogły tak łatwo się rozłączyć. Metoda ta była jednak wadliwa, raczej traktowana jako dodatek mogący niespodziewanie ułatwić polowanie.
Wokół panował wiejski gwar. Zadowolone świnie taplały się w błocie, kwicząc przy tym donośnie. Wiatr maltretował liście, a porzucone na terenie gospodarstwo rdzawe żelastwo przy mocniejszych podmuchach piszczało żałośnie. Ludzi jednak nigdzie nie było słychać. Z ulgą przyjęłam nadejście kilku ciemnych chmur. I ja i kołkogonki woleliśmy mdłą pogodę.
W końcu coś się zmieniło. Stłumiony, lekki odgłos kopyt przemknął gdzieś w labiryncie zagraconego terenu. Uniosłam brwi, czujne zmysły natychmiast poszukały źródła odgłosów. Kilka godzin niewygodnego przesiadywania w ukryciu podziałało i wreszcie obserwowałam podrygujące, długie kończyny. Świnie się nie płoszyły. Nawet by nie zdążyły. Za chwilę jeden z demonów przywarł do maciory i zaczął głośno przełykać mleko, po chwili wylazł i kolejny, równie spragniony. Świńska matka wydała przeraźliwy odgłos niezadowolenia. Zmrużyłam oczy i obróciłam cicho kuszę opartą częściowo o jakieś graty. Musiałam idealnie wymierzyć cel. Przez chwilę pozwalałam, by zwierzę bezkarnie spijało mleko z obcej maciory. Powoli naciągnęłam kuszę, jedno oko przymknęłam, drugie wymierzało cel. Magiczne urządzenie nie wymagało aż takiej siły i dokładności jak te mugolskie. Mimo to zawsze starałam się oddać idealny strzał. Istniało jednak coś trudniejszego od samego wycelowania. Miałam do czynienia z demonem, który już zdążył wyczuć coś niepokojącego, albo zrobi to, gdy wypuszczę bełt.
Uwolniona strzała pomknęła prosto w zad czarodziejskiego świniaka. Ten podskoczył nagle i spróbował odkleić się od maciory, ale najwyraźniej aura pecha nie zdążyła mi się udzielić, albowiem stara metoda zadziałała. Kołkogonek nie potrafił w porę umknąć przed szybującym widmem śmierci. Ostra końcówka wbiła się w karłowate ciało. Padł wciąż zlepiony z maciorą. Nie triumfowałam jednak, wiedząc dobrze, że zadanie nie zostało wykonane. Ten drugi spłoszony pomknął błyskiem daleko ode mnie, kiedy ja ładowałam następny bełt. Czy wiedział, że za chwilę podzieli jego los? Wynurzyłam się z ukrycia i pobiegłam w jego stronę. Mknął skocznie po polu, przed sobą nie mając niemal żadnej przeszkody. Prócz mnie. Nie tracąc czasu teleportowałam się na polanę rozciągającą się przed nim. Widok białego futra pomiędzy zielarstwem wpędził świniaka w osłupienie. Prędko naciągnęłam kuszę. Bełt pomknął. Chybione, kołkogonek skręcił w panice. Jeszcze raz, prędko zmusiłam obie ręce do pracy i wycelowałam. Prawie. Skaczący bez żadnego sensu po polanie, zdębiały i bliski obłędu zaczął kręcić się w kółko. Ponownie zagroziłam mu kuszą i wreszcie bełt przebił mu kark. Gdy kwilił żałośnie, wyszłam do niego jak biała obietnica śmierci. Dobiłam go bez mrugnięcia. Związałam i pociągnęłam mocno po zielonym polu ozdobionym bordową wstęgą krwi. Końcówki charakterystycznego płaszcza zbrudzone były błotem i posoką. Jak za każdym razem, gdy wybierałam właśnie to ubranie do polowania. Mniej wygodne, ale wywołujące pożądane efekty. W tych stronach kompletnie niepojęte. Bez śladu emocji na twarzy wyruszyłam w stronę oddalonego o kilkaset metrów gospodarstwa. Czas odebrać zapłatę.
zt
Garbaty gospodarz twierdził, że od tygodni nikt nie zapytał o szczegóły zlecenia. Choć widok młodej kobiety z kuszą w progu domostwa nie budził jego zaufania, wiedział, że nie miał wyboru i musiał podjąć to ryzyko. Prawdę powiedziawszy sam nie tracił nic, prócz połowy zapłaty, którą zgarniałam, zanim choćby sięgnęłam po pierwszy bełt. Bestie dręczyły go od miesięcy, wyjadały świnie, pozbawiały rodzinę żywności. Na nic były magiczne pułapki. Nie mógł sobie poradzić z problemem, więc opuścił wioskę znajdującą się w pobliżu Londynu, by szukać pomocy. O utrapieniach sędziwego hodowcy usłyszałam pierwszy raz w oddalonej od centrum karczmie. To była moja trzecia wizyta tam. Miejsce ciche, pozbawione śpiewających tłumów, drżących w tańcu podłogowych desek i zaczepników. Tam mogłam kryć się w kącie, obserwować i słuchać nieświadomych Anglików. Dwójka z nich mową drwiny i trucizny rozprawiała o starszym mężczyźnie, który chodził po ulicy, zaczepiając rosłych chłopów, i pytał o ludzi zdolnych zapolować na bestię. Zainteresowałam się. Gdy kufle odsłoniły dno, a dyskutanci porzucili temat, wstałam. Zatrzymałam się, stojąc bokiem do ich stołu i wbiłam sztylet w spróchniały blat, tuż obok dwóch tłustych łap. Nie patrząc na nich wcale, wymówiłam jedno słowo. Adres. Oczy wbite w drzwi pilnowały drogi, czekałam tylko na krótką informację. Szok rozplątał języki, zanim zdążyli wziąć drugi zdziwiony wdech. Wysunęłam ostrze i wsunęłam znów w przydługi rękaw. Należało udać się do domostwa nieopodal Redhill.
W drodze do objętego rzekomą klątwą gospodarstwa analizowałam sprawę dogłębnie. Mało konkretne, wybujałe opowieści bywalców karczmy wskazywały na dziką świnię, magiczną. Nie znali jej, ale ja natychmiast przyporządkowałam kilka miękkich cech do kołkogonka, czarnomagicznej, świńskiej bestii, która budziła grozę pośród prostych rolników. Widywaliśmy takie na syberyjskich wsiach. Były sprytne, mordercze i głodne. Budzone do mordu przez mrok nie miały żadnej litości. Stworzenia te były upierdliwe, ale daleko im było do najgorszego koszmaru. Jeżeli ktoś jednak nie umiał sobie z nimi poradzić, stawały się wyjątkowo upiornym problemem. Roztaczały wokół aurę pecha, topiły domowników w smutku i rozczarowaniu. Wspaniałe stworzenia. Cenne nabytki dla łowcy i jeszcze cenniejsze dla potencjalnego hodowcy. Być może w Warwick znajdzie się chlew, w którym umieścimy kilka takich osobników. Powinnam zasięgnąć dodatkowej wiedzy, zanim jednak sprowadzę je do nowego domu. Ich nastrój wydawał się kojący, ale jeżeli tylko istniało ryzyko, że osłabi domowników, hodowanie ich tak blisko nie miało żadnego sensu.
Gdy zadawałam krótkie, rzeczowe pytania nieco nieufny i dość przerażony mężczyzna jąkał się i zaczynał nerwowo drażnić skórę na głowie. Czerwony pręgi pocięły jego ledwo co nakropiony siwymi pasmami łeb. Nie wiedział, czy były to dwie czy może trzy świnie, nie wiedział, ile razy zdarzyło się już im napoić z niemagicznej maciory. Umiał jednak stwierdzić, że odkąd cały proceder się nasilił, pochorowały się jego wnuki, znacząco zbiedniał, a w snach maltretowały go koszmary. Negatywne skutki pojawiających się kołkogonków zaczynały mieszać mu w głowie. Łatwo wysunąć wniosek, że musiał to trwać od co najmniej początku wiosny. Dziwne, że jeszcze nie popadł w całkowity obłęd. Nie mnie jednak oceniać jego szaleństwo. Miałam do wykonania zadanie. Musiałam zapolować. Nie byłam wylewna, nie budziłam zaufania, nie robiłam dobrej reklamy dla swoich usług. Wschodni akcent tym bardziej zwiększał dystans. Powiedziałam jednak, że zrobię to i zamierzałam swoją misję doprowadzić do końca. On nie miał już żadnego wyboru.
Rozpoczęłam od dokładnego zbadania całego gospodarstwa. Przyjrzałam się umęczonym maciorom, badałam ślady kopyt. Kołkogonki były mniejsze i lżejsze od pospolitej świni, ich długi nogi pozwalały im na płynniejsze ruchy, mniej toporne. Poruszały się bardzo szybko i zwykłemu czarodziejowi trudno było je pochwycić. Należało zrobić to sposobem. Tych zaś czarodzieje zdołali wypracować co najmniej kilka. W Rosji jednak lubiliśmy kończyć sprawę brutalnie i szybko. Bez odprawiania zbędnych przedstawień. Znałam legendy o tym, że najskuteczniej można przegonić stworzenia przy pomocy białego psidwaka lub kuguchara. Moja metoda jednak była nieco zmodyfikowana. W kącie chlewu wydobyłam z torby śnieżne futro. Niedźwiedzia peleryna, widok kuriozalny w czerwcowym lekkim słońcu. Przywdziałam ją jednak, ufając swoim sposobom, ufając technikom podpatrzonym od biegłych w łowiectwie przodków. Nie było mi obce to świńskie stworzenie. We włochatej bieli widoczna pozostawałam bardziej, ale i o wiele łatwiej było je oszołomić. Samym widokiem. Tropy upewniły mnie tylko, że wcześniejsze diagnozy były prawidłowe. Skryta pomiędzy górami drewna i żelastwa, o wygłuszonym oddechu i bezszelestnym ruchu czekałam na właściwą porę. Wypuszczone na zewnątrz świnie chętnie zaznawały błotnej kąpieli. Skryty zaś głęboko w domostwie gospodarz nie śmiał nawet spojrzeć w okno. Wiedziałam, że dobicie bestii będzie wymagało ode mnie niesamowitej szybkości i zapewne przynajmniej kilku zmarnowanych bełtów. Skoczne ruchy kołkogonków nie były przyjazne żadnemu łowcy, ale wciąż stworzenia dało się złapać. Ciała macior wcześniej wysmarowałam przylepną substancją, by przysysające się do nich demony nie mogły tak łatwo się rozłączyć. Metoda ta była jednak wadliwa, raczej traktowana jako dodatek mogący niespodziewanie ułatwić polowanie.
Wokół panował wiejski gwar. Zadowolone świnie taplały się w błocie, kwicząc przy tym donośnie. Wiatr maltretował liście, a porzucone na terenie gospodarstwo rdzawe żelastwo przy mocniejszych podmuchach piszczało żałośnie. Ludzi jednak nigdzie nie było słychać. Z ulgą przyjęłam nadejście kilku ciemnych chmur. I ja i kołkogonki woleliśmy mdłą pogodę.
W końcu coś się zmieniło. Stłumiony, lekki odgłos kopyt przemknął gdzieś w labiryncie zagraconego terenu. Uniosłam brwi, czujne zmysły natychmiast poszukały źródła odgłosów. Kilka godzin niewygodnego przesiadywania w ukryciu podziałało i wreszcie obserwowałam podrygujące, długie kończyny. Świnie się nie płoszyły. Nawet by nie zdążyły. Za chwilę jeden z demonów przywarł do maciory i zaczął głośno przełykać mleko, po chwili wylazł i kolejny, równie spragniony. Świńska matka wydała przeraźliwy odgłos niezadowolenia. Zmrużyłam oczy i obróciłam cicho kuszę opartą częściowo o jakieś graty. Musiałam idealnie wymierzyć cel. Przez chwilę pozwalałam, by zwierzę bezkarnie spijało mleko z obcej maciory. Powoli naciągnęłam kuszę, jedno oko przymknęłam, drugie wymierzało cel. Magiczne urządzenie nie wymagało aż takiej siły i dokładności jak te mugolskie. Mimo to zawsze starałam się oddać idealny strzał. Istniało jednak coś trudniejszego od samego wycelowania. Miałam do czynienia z demonem, który już zdążył wyczuć coś niepokojącego, albo zrobi to, gdy wypuszczę bełt.
Uwolniona strzała pomknęła prosto w zad czarodziejskiego świniaka. Ten podskoczył nagle i spróbował odkleić się od maciory, ale najwyraźniej aura pecha nie zdążyła mi się udzielić, albowiem stara metoda zadziałała. Kołkogonek nie potrafił w porę umknąć przed szybującym widmem śmierci. Ostra końcówka wbiła się w karłowate ciało. Padł wciąż zlepiony z maciorą. Nie triumfowałam jednak, wiedząc dobrze, że zadanie nie zostało wykonane. Ten drugi spłoszony pomknął błyskiem daleko ode mnie, kiedy ja ładowałam następny bełt. Czy wiedział, że za chwilę podzieli jego los? Wynurzyłam się z ukrycia i pobiegłam w jego stronę. Mknął skocznie po polu, przed sobą nie mając niemal żadnej przeszkody. Prócz mnie. Nie tracąc czasu teleportowałam się na polanę rozciągającą się przed nim. Widok białego futra pomiędzy zielarstwem wpędził świniaka w osłupienie. Prędko naciągnęłam kuszę. Bełt pomknął. Chybione, kołkogonek skręcił w panice. Jeszcze raz, prędko zmusiłam obie ręce do pracy i wycelowałam. Prawie. Skaczący bez żadnego sensu po polanie, zdębiały i bliski obłędu zaczął kręcić się w kółko. Ponownie zagroziłam mu kuszą i wreszcie bełt przebił mu kark. Gdy kwilił żałośnie, wyszłam do niego jak biała obietnica śmierci. Dobiłam go bez mrugnięcia. Związałam i pociągnęłam mocno po zielonym polu ozdobionym bordową wstęgą krwi. Końcówki charakterystycznego płaszcza zbrudzone były błotem i posoką. Jak za każdym razem, gdy wybierałam właśnie to ubranie do polowania. Mniej wygodne, ale wywołujące pożądane efekty. W tych stronach kompletnie niepojęte. Bez śladu emocji na twarzy wyruszyłam w stronę oddalonego o kilkaset metrów gospodarstwa. Czas odebrać zapłatę.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Poranek, 17 sierpnia 1958 r.
Czym jest ziemia? Twój teren, ląd tobie przeznaczony. Czy to tylko gleba wyścielająca podłoże, identyczna jaka zapełnia ten świat? Czy to ludzie, istoty rozumne, rzekomo niepodległe? Ich twory, ambicje, inicjatywy, które ziściły się na tej ziemi? Może trzeba myśleć totalnie, wszystko było Twoje! Każdy ptak, staw czy budynek. Jakich granic absurdu gotowi byliby sięgnąć, by posiąść coś na własność. Każdy przedstawiciel ich rodu miał różną wizje, odpowiedź na prastare pytanie. Zwłaszcza, gdy coś, co było Twoje, zostaje Ci zabrane. Z czego Cię okradziono? Majątek, duma czy dom?
Bartemius przyjmował inną optykę, inną miarą oceniał, która nakierowana była na działanie. Nie własność, a odpowiedzialność dzierżyła najistotniejszą kwestie. Odpowiedzialny był za ptaka, staw czy budynek. Za głodującego człowieka, który przez katastrofę stracił wszystko. Za płaczące dziecko, które pozostało samo na świecie. To było jego, bo byli jego obowiązkiem. Teraz w momencie tragedii, nieszczęścia jakie spadło na nich wszystkich, wymagali od niego sumienności w swych poglądach.
Był to moment próby. To powiedział mu jego dziadek, gdy następnego dnia po katastrofie omawiali plany. Próba dla niego, dla rodziny i dla kraju, test, którego nie mieli prawa oblać. Zaniechania poniesione w następnych dniach będą poświadczeniem o niegotowości, zabiorą wszelką wiarę w sukces jaka jeszcze została. Każdy członek rodziny musiał znaleźć w sobie współodpowiedzialność za losy tego miejsca. Zawsze jednak wiedział, że Lena będzie dotrzymywać mu kroku w działaniach. Była o wiele bliżej dziadka; gdy Barty zniesmaczony odchodził od jego wywodów, ona zostawała - jego wierna słuchaczka, jego skarb. Nie było zaskoczeniem, że zaoferowała organizacje jadłodajni w RedHill z jego małą pomocą, zwłaszcza wtedy, gdy udało pozyskać im się więcej żywności, którą można było rozdać. Nie było to łatwe, gdyż teraz każdy cierpiał na niedobory, lecz umiejętność jednoczenia się w ludzi w najstraszniejszych momentach była monumentalnych aspektem ludzkości.
Przystanął obok siostry, która siedząc przy stole, odhaczała na liście obecnych. Nadal musieli racjonować żywność, choć najgorsze koszmary mieli już za sobą, a przynajmniej na to liczyli oni wszyscy. Sala była pełna, panował w niej hałaśliwy harmider, jawnie wskazujący na ludzką obecność.
– Liczba sierot wzrosła do dwudziestu siedmiu. Oczywiście tych, które straciły całe rodziny – zakomunikował spokojnie, jakby rozmawiali o festiwalu na przerwie na herbatę. Wystarczająco cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć. – Skontaktowałem się z Blackiem, by w jakiś sposób rozwiązać ich sytuacje.
Chciał powiedzieć problem, lecz w ostatniej chwili zrezygnował z tego podsumowania. Były problemem, lecz zarazem niegodnym było ich tak nazywać na głos. Wymusiły jednak na nim kontakt z sąsiednimi nieprzyjacielami, którzy ponieśli o wiele mniejsze straty niż oni. Słyszał jednak dużo o działalności Rigela w sprawie bezdomnych dzieci, ich losu i dobrobytu. Jego sierociniec był blisko, było to jedne z nielicznych miejsc, gdzie mogły być bezpieczne. Podał kolejnej osobie przygotowaną paczkę z owocami oraz przekąskami. Każdy obecny mógł zjeść ciepły posiłek, a następnie zabrać specjalnie przygotowany prowiant. Małe rzeczy, które miały dopomóc przetrwać przez resztę dnia.
– Widziałaś się rano z ojcem? Wczoraj chciał ze mną rozmawiać, lecz nie mogłem znaleźć czasu – stwierdził nieprawdziwie, gdyż nie miał nigdy zamiaru go znaleźć. Marnotrawstwo czasu i energii, zwłaszcza, gdy choroba nie pozwalała ojcu na aktywne działanie. Przynajmniej tak twierdził, jego dziadek nie miał owych problemów. Kuzynostwo, wujostwo i wszelkie inne gałęzie rodziny również nie odnotowały. Alexander był jednak specjalny, a przynajmniej tak na siebie patrzył.
zt
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
— Ależ autor przywiązuje olbrzymią wagę do detalu, proszę tylko spojrzeć! — usłyszał szczebiotliwy głos z prawej strony i przechylił głowę w bok, jak pies próbujący pojąć ludzkie zakazy i warunki i wsunął do ust kawałek podsuszonej bułki. — To podkreślenie szczegółów anatomicznych, misternie podkreślona fryzura. Cóż za dynamiczność w spojrzeniu, sugerująca czujny i wszechobecny wzrok ministra! Ja czuję go na sobie, pan nie? Cóż za pietyzm jego czarodziejskiej szaty, majstersztyk! Jego skóra na twarzy jest taka gładka, doskonale wymodelowaną, mimika wyraźna, widać tą ekspresję, jakby wydawał rozkazy. Ta władczość w rozchylonych ustach! Dzieło, absolutnie, dzieło sztuki.
Popatrzył więc z innej perspektywy, obracając głowę w drugą stronę, układając ją równolegle do zniszczonej kostki i strzepnął przed siebie trochę okruchów z pieczywa, a ptasie skrzydła zaszeleściły przed nim żywo.
— No nie wiem, dla mnie rzeźba jest pozbawiona proporcji, głowa jest zbyt mała względem reszty ciała, a ta... Nie wiem co to jest, inskrypcja na szacie ogóle do mnie nie przemawia.
Do niego też nie przedstawiała ta rzeźba. Wyprostował się i spojrzał w stronę rozmawiającej pary Musiał nieco zadrzeć głowę, by im się przyjrzeć, siedząc na kupce cegieł, które musiały służyć pracom naprawczym jeszcze po deszczu spadających gwiazd lepiej widział pomnik ministra Malfoya przed sobą niż komentującą sztukę parę. Wsunął kawałek bułki do ust znów, a kiedy jeden z gołębi wskoczył mu na stopę, dopominając się jedzenia, poruszył się, by go z siebie przegonić i skruszył w dłoni pieczywo, zaraz potem rzucając przed siebie. Grupka gołębi rzuciła się na okruchy gwałtownie, a te, które jeszcze chwilę siedziały na parapecie, zleciały, próbując zebrać coś dla siebie. Żując powoli popatrzył jeszcze na rzeźbę, która przedstawiała sylwetkę Ministra Magii. Symbol reżimu. Pomnik powinien spłynąć krwią, też symbolicznie. Przez takich ludzi świat stał w ogniu, a niebezpieczeństwo było prawdziwe i realne, powoli każdy przyzwyczajał się do jego poziomu i obecności. Było w tym coś przeraźliwie smutnego. Z zadumy wyrwał go prążkowany kot, który wpadł w grupę gołębi, zmuszając je do poderwania się do góry nagle. Nie wszystkie zdążyły uciec, jeden trzepał się w jego małych szczękach, więc instynktownie zerwał się na kolana by go złapać, a ponieważ zajęty był utrzymywaniem ptaka, nie mógł uciec. Chwycił go za brzuch i za kark, kot puścił gołębia, który odleciał i zaryczał przeraźliwie, jakby obdzierano go ze skóry. To larmo wystarczyło, by zwrócił na siebie uwagę przechodniów, a także pary komentującej pomnik. Nie wyglądali na kustoszy. Niewybredne komentarze go nie zraziły, puścił wystraszonego kota nie zamierzając mu przecież zrobić żadnej krzywdy i poderwał się na nogi w chwili, gdy jakiś mężczyzna złapał go za kołnierz jak szczeniaka. Szarpnął się butnie, wyrywając szybko z jego uścisku, gwałtownie, może zbyt nieostrożnie — niewiele brakło, by przypadkiem zasadził mu łokciem, ale i bez tego mógł nabawić się problemów. Zostawił go za sobą szybkim krokiem wchodząc w boczną alejkę. Między nogami przebiegł mu kolejny kot, podskoczył do góry, żeby go nie nadepnąć, żeby przez niego nie zaryć twarzą w bruk. Zatrzymał się pod jednym z blaszanych koszy na śmieci, obracając za siebie, ale zniknął tak szybko jak się pojawił. Na ziemi leżała paczka papierosów, więc sięgnął po nią. W środku były dwa niedopałki, ale też dwa godne i całe papierosy, pozbył się śmieci i jednego z nich wsunął sobie za ucho, częściowo pod włosy, drugiego odpalił, paczkę wyrzucił do śmietnika. Stał tak przez chwilę oparty o ścianę, na końcu ulicy dostrzegając dwa męskie sylwetki, które żywo się ze sobą awanturowały. Mężczyźni mówili ściszonym głosem, nie słyszał o co się sprzeczali, stali dość daleko i prawdopodobnie nawet go nie widzieli, a jego też niespecjalnie interesował cudzy konflikt. Przyglądał im się przez chwilę, bardziej z ciekawości, czy dojdzie do bójki, ale jeden z nich szybko zrezygnował i zniknął, pozostawiając drugiego nerwowego.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ostatnie miesiące spędziła głównie na badaniu szczelności siatki informatorów, istniało bowiem całkiem uzasadnione podejrzenie, że gdzieś znajduje się przeciek albo jakiś cwaniaczek próbuje ją ograć jej własną bronią i gra na dwa fronty. Wybadanie źródła tych przecieków nie było wcale proste – Adda musiała się zorientować, który to konkretnie region, rozpuścić parę fałszywych informacji i obserwować pozostałe czujki, by w końcu pod koniec października dotrzeć do wciąż zrujnowanego Surrey, do gościa, którego w siatce nazywano Szpakiem.
Nie był to przyjemny typ. Obserwowała go od paru dni, zazwyczaj przemieszczając się po mieście pod postacią czarnego kota i wielokrotnie bywała milczącym świadkiem aktów nieuzasadnionej agresji i szantaży. Ciągnęła się za nim zła sława, niektórzy w barach, już po jego wyjściu, powtarzali, że kiedyś miał do czynienia z ludźmi z Nokturnu, ale musiał się zmyć z Londynu. Adda podejrzewała, że i z tamtymi ludźmi grał na dwa fronty, być może działał dla jakiejś przestępczej grupy i jednocześnie współpracował po cichu z mundurowymi. Osobnicy tacy jak Szpak nie żyli jednak długo. Nie, jeśli nie dokładali wszelkich starań by uniknąć wykrycia. Adda, podwójna agentka tej wojny, wiedziała o tym doskonale.
Na placu przy pomniku pojawiła się także jako kot; Szpak miał tu coś do załatwienia. Od rana chodził zdenerwowany i nieswój, ciskał się do każdego, kto mu się naraził. Zasadził jej nawet kopa, kiedy chciała zmienić punkt obserwacji i nagle znalazła mu się pod nogami. Twarz – a może raczej pyszczek – wciąż bolała ją od uderzenia i podejrzewała, że po przemianie w człowieka nie będzie wcale lepiej.
Śledząc cel, wypatrzyła także kolejną znajomą sylwetkę. Patrin zapisał się w jej pamięci dość osobliwie – nieczęsto zdarzało jej się paść ofiarą kradzieży, a jeszcze rzadziej zdarzało jej się być okradaną tuż po wspólnym tańcu. Nie miała mu za złe – nie do końca – bransoletka była w końcu zręcznie wykonaną fałszywką, a paser do którego trafiła był jej znany. Myśl, że musiał czuć się wybitnie rozczarowany, gdy za błyskotkę dostał jakieś grosze, była pocieszająca.
Prócz kradzieży i lekkiego tonu rozmowy pamiętała jednak jeszcze coś: Patrin dał się wtedy łatwo sprowokować, szybko zaangażował się w konflikt, choć – z jej punktu widzenia – wcale nie musiał. Adda zmrużyła nieznacznie ślepia, obserwując jak Rom najpierw bohatersko ratuje śmierdzącego gołębia, a potem sam umyka w boczną uliczkę, przy której zatrzymał się także Szpak z jakimś jegomościem. Spięli się o coś, nie trzeba było kocich zmysłów, by wyczuć narastający konflikt.
A gdyby tak…
Strzeliła spojrzeniem za Patrinem, szybko rozważyła wszystkie za i przeciw. Był jej coś winien. Jeśli dobrze to rozegra…
Puściła się za nim biegiem, przemknęła po ulicy szybko, jak cień i wpadła za nim do zaułka. Nie zatrzymała się jednak, czmychnęła mu pod nogami i zanurkowała w głębokim cieniu, schowała się za rogiem jednej z kamienic. Nie zainteresował się nią zbytnio, jego uwagę przykuła paczka papierosów, a potem sam Szpak i konflikt osiągający swój szczyt. Adda rozejrzała się ostrożnie zza winkla, ale zaułek – prócz niej i Patrina – był ciemny i pusty. Zmieniła postać gładko, z pewną dozą ponurej satysfakcji przyjęła falę bólu zmieniających się kości twarzy. Gdy ostrożnie obmacała się dłonią, wyczuła solidnego siniaka oblewającego policzek i rozciętą, nieco spuchniętą wargę. W normalnych okolicznościach byłoby jej to wybitnie nie na rękę, ale teraz, do naprędce uknutej intrygi widoczne obrażenia pasowały idealnie.
– Je też komuś ukradłeś? – zagadnęła miękko, umiejętnie barwiąc ton spokojną melancholią. Mógł ją łatwo zobaczyć, wyłoniła się ze swojego zaułka zanim się odezwała, zdążyła się nawet zbliżyć o parę kroków. – Tamtemu oprychowi?... – Ostrożnie wskazała brodą nerwowego Szpaka i skrzywiła delikatnie wargi, jakby dokładała wszelkich starań by zapanować nad trawiącym ją bólem; zdawało się, że mężczyzna przelotnie zerknął w ich stronę. Musiała wybadać, czy Patrin byłby skory bić się z kimś z powodu nieznajomej. Musiała sprawdzić na ile – i czy w ogóle – dręczyły go wyrzuty sumienia za tamtą kradzież. Musiała go napuścić na Szpaka i zadbać o to, by szpicel zrozumiał, że z rebelią się nie zadziera.
Nie był to przyjemny typ. Obserwowała go od paru dni, zazwyczaj przemieszczając się po mieście pod postacią czarnego kota i wielokrotnie bywała milczącym świadkiem aktów nieuzasadnionej agresji i szantaży. Ciągnęła się za nim zła sława, niektórzy w barach, już po jego wyjściu, powtarzali, że kiedyś miał do czynienia z ludźmi z Nokturnu, ale musiał się zmyć z Londynu. Adda podejrzewała, że i z tamtymi ludźmi grał na dwa fronty, być może działał dla jakiejś przestępczej grupy i jednocześnie współpracował po cichu z mundurowymi. Osobnicy tacy jak Szpak nie żyli jednak długo. Nie, jeśli nie dokładali wszelkich starań by uniknąć wykrycia. Adda, podwójna agentka tej wojny, wiedziała o tym doskonale.
Na placu przy pomniku pojawiła się także jako kot; Szpak miał tu coś do załatwienia. Od rana chodził zdenerwowany i nieswój, ciskał się do każdego, kto mu się naraził. Zasadził jej nawet kopa, kiedy chciała zmienić punkt obserwacji i nagle znalazła mu się pod nogami. Twarz – a może raczej pyszczek – wciąż bolała ją od uderzenia i podejrzewała, że po przemianie w człowieka nie będzie wcale lepiej.
Śledząc cel, wypatrzyła także kolejną znajomą sylwetkę. Patrin zapisał się w jej pamięci dość osobliwie – nieczęsto zdarzało jej się paść ofiarą kradzieży, a jeszcze rzadziej zdarzało jej się być okradaną tuż po wspólnym tańcu. Nie miała mu za złe – nie do końca – bransoletka była w końcu zręcznie wykonaną fałszywką, a paser do którego trafiła był jej znany. Myśl, że musiał czuć się wybitnie rozczarowany, gdy za błyskotkę dostał jakieś grosze, była pocieszająca.
Prócz kradzieży i lekkiego tonu rozmowy pamiętała jednak jeszcze coś: Patrin dał się wtedy łatwo sprowokować, szybko zaangażował się w konflikt, choć – z jej punktu widzenia – wcale nie musiał. Adda zmrużyła nieznacznie ślepia, obserwując jak Rom najpierw bohatersko ratuje śmierdzącego gołębia, a potem sam umyka w boczną uliczkę, przy której zatrzymał się także Szpak z jakimś jegomościem. Spięli się o coś, nie trzeba było kocich zmysłów, by wyczuć narastający konflikt.
A gdyby tak…
Strzeliła spojrzeniem za Patrinem, szybko rozważyła wszystkie za i przeciw. Był jej coś winien. Jeśli dobrze to rozegra…
Puściła się za nim biegiem, przemknęła po ulicy szybko, jak cień i wpadła za nim do zaułka. Nie zatrzymała się jednak, czmychnęła mu pod nogami i zanurkowała w głębokim cieniu, schowała się za rogiem jednej z kamienic. Nie zainteresował się nią zbytnio, jego uwagę przykuła paczka papierosów, a potem sam Szpak i konflikt osiągający swój szczyt. Adda rozejrzała się ostrożnie zza winkla, ale zaułek – prócz niej i Patrina – był ciemny i pusty. Zmieniła postać gładko, z pewną dozą ponurej satysfakcji przyjęła falę bólu zmieniających się kości twarzy. Gdy ostrożnie obmacała się dłonią, wyczuła solidnego siniaka oblewającego policzek i rozciętą, nieco spuchniętą wargę. W normalnych okolicznościach byłoby jej to wybitnie nie na rękę, ale teraz, do naprędce uknutej intrygi widoczne obrażenia pasowały idealnie.
– Je też komuś ukradłeś? – zagadnęła miękko, umiejętnie barwiąc ton spokojną melancholią. Mógł ją łatwo zobaczyć, wyłoniła się ze swojego zaułka zanim się odezwała, zdążyła się nawet zbliżyć o parę kroków. – Tamtemu oprychowi?... – Ostrożnie wskazała brodą nerwowego Szpaka i skrzywiła delikatnie wargi, jakby dokładała wszelkich starań by zapanować nad trawiącym ją bólem; zdawało się, że mężczyzna przelotnie zerknął w ich stronę. Musiała wybadać, czy Patrin byłby skory bić się z kimś z powodu nieznajomej. Musiała sprawdzić na ile – i czy w ogóle – dręczyły go wyrzuty sumienia za tamtą kradzież. Musiała go napuścić na Szpaka i zadbać o to, by szpicel zrozumiał, że z rebelią się nie zadziera.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Żarzący się papieros rozjaśniał mu oblicze, kiedy zaciągał się nim mocno i łapczywie, jakby palił w pośpiechu. Trudno było szukać tu przyjemności. Zaułek był mało zachęcający, z kosza zalatywało smrodem, pomimo, że powiew wiatru ciągnął zapach w drugą stronę. Dwóch cicho fuczących na siebie gości było wstępem do kłopotów, a po drugiej stronie uliczki być może czekał na niego już jegomość wątpliwej reputacji, który pociągnął go wtedy za kołnierz na ulicy. Niewiele potrzebował czasu w okolicy by uznać, że Surrey zrobiło się niebezpieczne, każdy tu zdawał się szukać guza, być krótkim lontem, a on nie pojawił się tu by którykolwiek podpalać. Jak większość ludzi żyjących tutaj dzisiaj, szukał łatwego zarobku, okazji, która uczyniłaby z niego złodzieja tego popołudnia, a może i nocy. Redhill było małym miasteczkiem, ale wątpił, by po rozpoczęciu godziny policyjnej mógł zapanować tu jakikolwiek spokój. Nic tu nie było na miejscu, nic tu nie było w porządku. Redhill było absolutnym przeciwieństwem Londynu — niespokojne, pogrążone w chaosie i powoli rozkwitający kwiat brytyjskiej przestępczości. Tkwił więc w miejscu, obserwując, starając się nie wysyłać na razie i nie wchodzić w drogę mężczyźnie, który pozostał na końcu uliczki, kiedy nagle z zamyślenia wyrwał go kobiecy głos. Kojarzył go na tyle, by się od razu odwrócić w stronę jego właścicielki, ale nie na tyle, by ją rozpoznać po samych dźwiękach; szczególnie, że jak zaraz miał zrozumieć, słyszał je w akompaniamencie jazzowej muzyki.
Coralie de Montmorency z pewnością nie spodziewał się tu ujrzeć. W marnym zaułku, w pogrążającym się w rozpaczy Surrey. Papieros wypadł mu z buzi, kiedy zaskoczony rozchylił usta, odrywając się od ściany. Nie był pewien, czy w odruchu chciał wpierw spytać, co tutaj robiła, czy zaprzeczyć jej słowom, ale kiedy się zbliżyła i dostrzegł ślady na jej twarzy, otworzył oczy jeszcze szerzej.
— Co ci się przytrafiło? Kto ci to zrobił? — spytał zamiast tego, trochę cicho, choć z przejęciem. Kiedy ją poznał wyglądała na powabną damę; dziś choć nie zdobiła jej fałszywa biżuteria z fałszywymi rubinami wciąż ani trochę nie wzbudziła w nim podejrzeń — była drobna, delikatna, piękna; wyglądała jak ofiara przemocy, ale jej ton nie sugerował, by ktoś przypadkowy napadł ją sekundę wcześniej by obedrzeć ją nie tylko z paru knutów ale może i godności. Starała się zachować twarz, ale dostrzegał — lub próbował widzieć w jej twarzy cień strachu. Przez chwilę jej pytanie znajdowało się gdzieś obok. Błądził po niej wzrokiem szczerze zbulwersowany; jego czyny nie mogły jej skrzywdzić, co najwyżej pozbawić ładnej błyskotki, ale teraz widział, że ktoś to zrobił naprawdę. Mąż? Zazdrosny kochanek? To właściwie nie była jego sprawa, opamiętał się zaraz, zamykając usta i spoglądając na papierosa, którego przypadkiem upuścił. Wtedy jej zaczepka wróciła. Twarz mu stężała na chwilę. Nie było sensu zaprzeczać, że tego nie zrobił — choć może mógłby rżnąć głupa, ale zaczepiła go tu umyślnie. Popatrzył za tym człowiekiem, który nerwowo łaził od ściany do ściany; wskazała na niego przed chwilą. Nie, nie od niego miał papierosy.
— To była bardzo ładna bransoletka, ale kompletnie nie pasowała do twoich oczu. Załatwię ci ładniejszą— zapowiedział, podnosząc na nią wzrok; zadarł nieco brodę i uśmiechnął się bezczelnie; nie miał wyrzutów sumienia, że ją okradł, zrobiłby to jeszcze raz, ale przecież już był spalony. — Co tutaj robisz? — Nie spotkali się tu zupełnym przypadkiem. — Jesteś z nim umówiona? — Wskazał ruchem głowy na mężczyznę, któremu musiała się przyglądać. — To jakiś lokalny celebryta, trzeba się do niego ustawić w kolejce? Przed chwilą szarpał się z kolegą, nie sądzę, że miałby opory by poszarpać się... — urwał na moment, poważniejąc. Przemknął znów spojrzeniem po jej twarzy, po nabierającym kolorów sińcu i rozciętej wardze. — Z tobą. Na twoim miejscu bym się do niego nie wybierał. — Ostrzegł ją, po chwili spuszczając wzrok i wyciągnął zza uha drugiego papierosa. Zostawił go na później, ale nie będzie przy niej podnosił tamtego z ziemi. — Palisz? — Może nie będzie zła za bransoletkę, była tania i niewiele warta. Nie sięgnął po różdżkę, nie spodziewał się z jej strony niczego poza przyganą za tamto, nie wydawała mu się groźna.
Coralie de Montmorency z pewnością nie spodziewał się tu ujrzeć. W marnym zaułku, w pogrążającym się w rozpaczy Surrey. Papieros wypadł mu z buzi, kiedy zaskoczony rozchylił usta, odrywając się od ściany. Nie był pewien, czy w odruchu chciał wpierw spytać, co tutaj robiła, czy zaprzeczyć jej słowom, ale kiedy się zbliżyła i dostrzegł ślady na jej twarzy, otworzył oczy jeszcze szerzej.
— Co ci się przytrafiło? Kto ci to zrobił? — spytał zamiast tego, trochę cicho, choć z przejęciem. Kiedy ją poznał wyglądała na powabną damę; dziś choć nie zdobiła jej fałszywa biżuteria z fałszywymi rubinami wciąż ani trochę nie wzbudziła w nim podejrzeń — była drobna, delikatna, piękna; wyglądała jak ofiara przemocy, ale jej ton nie sugerował, by ktoś przypadkowy napadł ją sekundę wcześniej by obedrzeć ją nie tylko z paru knutów ale może i godności. Starała się zachować twarz, ale dostrzegał — lub próbował widzieć w jej twarzy cień strachu. Przez chwilę jej pytanie znajdowało się gdzieś obok. Błądził po niej wzrokiem szczerze zbulwersowany; jego czyny nie mogły jej skrzywdzić, co najwyżej pozbawić ładnej błyskotki, ale teraz widział, że ktoś to zrobił naprawdę. Mąż? Zazdrosny kochanek? To właściwie nie była jego sprawa, opamiętał się zaraz, zamykając usta i spoglądając na papierosa, którego przypadkiem upuścił. Wtedy jej zaczepka wróciła. Twarz mu stężała na chwilę. Nie było sensu zaprzeczać, że tego nie zrobił — choć może mógłby rżnąć głupa, ale zaczepiła go tu umyślnie. Popatrzył za tym człowiekiem, który nerwowo łaził od ściany do ściany; wskazała na niego przed chwilą. Nie, nie od niego miał papierosy.
— To była bardzo ładna bransoletka, ale kompletnie nie pasowała do twoich oczu. Załatwię ci ładniejszą— zapowiedział, podnosząc na nią wzrok; zadarł nieco brodę i uśmiechnął się bezczelnie; nie miał wyrzutów sumienia, że ją okradł, zrobiłby to jeszcze raz, ale przecież już był spalony. — Co tutaj robisz? — Nie spotkali się tu zupełnym przypadkiem. — Jesteś z nim umówiona? — Wskazał ruchem głowy na mężczyznę, któremu musiała się przyglądać. — To jakiś lokalny celebryta, trzeba się do niego ustawić w kolejce? Przed chwilą szarpał się z kolegą, nie sądzę, że miałby opory by poszarpać się... — urwał na moment, poważniejąc. Przemknął znów spojrzeniem po jej twarzy, po nabierającym kolorów sińcu i rozciętej wardze. — Z tobą. Na twoim miejscu bym się do niego nie wybierał. — Ostrzegł ją, po chwili spuszczając wzrok i wyciągnął zza uha drugiego papierosa. Zostawił go na później, ale nie będzie przy niej podnosił tamtego z ziemi. — Palisz? — Może nie będzie zła za bransoletkę, była tania i niewiele warta. Nie sięgnął po różdżkę, nie spodziewał się z jej strony niczego poza przyganą za tamto, nie wydawała mu się groźna.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zadane przez niego pytania wywołały smutny, zgaszony uśmiech. Granie ofiary przemocy przychodziło jej łatwo, niemalże naturalnie – w końcu całe jej pierwsze małżeństwo było pasmem nieszczęść, siniaków i kolejnych awantur. Nie musiała nawet specjalnie wspinać się na wyżyny swojego aktorskiego talentu, nie musiała zmyślać, nie musiała zachodzić w głowę jak powinna wyglądać i zachowywać się skrzywdzona kobieta, bo przecież parę lat temu robiła wszystko, by zamaskować ten stan, przykryć go kokieteryjnym usposobieniem,, lekkostrawnym humorem i towarzyską naturą. Wystarczyło jedynie sięgnąć do głębi wspomnień, wystarczyło wyciągnąć dłoń w stronę pogrzebanej pamięci o Igorze i wypuścić przeszłość na światło dzienne.
– Ktoś, kto nie powinien mnie dotykać – oznajmiła cicho; jej ton był ponury i matowy, w niczym nie przypominał barwy z klubu jazzowego. Zielone oczy także przygasły, na ramionach rozciągnęło się widmo ciężaru minionych wydarzeń. Wszystko to, co kiedyś tak usilnie starała się ukryć i zataić przed Michaelem – teraz pozwoliła dostrzec Patrinowi. Okruch strachu, niepewność w ruchu w jakim poprawiała włosy, czy desperacką próbę utrzymania się w jednym kawałku.
Znów zerknęła w stronę Szpaka. Doskonale pamiętała, że Igora to drażniło, że w stanie poddenerwowania każdy gest i każdy ruch wydawał się być obarczony wagą kosztownego błędu. Wzburzony agresor rzadko potrzebował pretekstu, a jeszcze rzadziej rzeczony pretekst wybiegał poza ramy jednego słowa, czy spojrzenia rzuconego w złym momencie. Adda potrafiła rozpoznać te momenty, wiedziała, kiedy powinna usunąć się komuś z linii wzroku, wiedziała, kiedy nie należy drażnić mężczyzn.
I teraz cała ta wiedza, wszystko to, co przeszła z Igorem, zamierzała wykorzystać przeciwko Szpakowi.
Gdy wspomniał o bransoletce, obdarzyła go uśmiechem miłym, słodkim wręcz, ale uśmiech ten nie sięgał oczu. Adda otuliła się szczelniej ciemnozielonym płaszczykiem, potarła bezwiednie przedramiona, jakby próbowała uspokoić samą siebie. Każdy gest zdawał się czynić z niej jeszcze bardziej bezbronną istotę niż przed momentem. Dobrze, że pytał. Dobrze, że zrobiła na nim takie wrażenie; jej intryga właśnie zyskała parę procent więcej na sukces.
– Będę trzymać cię za słowo, Patrin – odparła miękko i wyciągnęła ku niemu dłoń, jakby chciała ją ułożyć na jego ramieniu, ale ręka zamarła wpół ruchu, sama Adda zdawała się nagle czymś wystraszona, jakby to był punkt zapalny, moment, po którym ktoś zrobił jej krzywdę.
Ręka opadła wzdłuż boku, jej spojrzenie ponownie – ukradkiem, korzystając z chwili, gdy Patrin na nią nie patrzył – odpłynęło w stronę Szpaka. Zauważył to, przystanął. Adda uśmiechnęła się złośliwie, prowokująco, jak tamtego wieczoru, gdy postanowiła stawić Igorowi czoła i prawie przypłaciła to życiem.
Zaraz potem jej uwaga skupiła się z powrotem na Patrinie, prowokacja uleciała wraz z kolejnym podmuchem jesiennego wiatru, a Adda znów była tylko bezbronną kobietą, która znalazła się w złym czasie i w złym miejscu.
– Nie, nie jestem – pokręciła głową. – Spotkaliśmy się przypadkiem, przed… – urwała, jakby wymsknęło jej się coś, o czym nie powinien wiedzieć i cofnęła się o krok. Ramiona zadrżały lekko, odwróciła głowę, by skontrolować gdzie jest Szpak. I zgodnie z jej przewidywaniami, był tam, gdzie ostatnio i uważnie się im przyglądał.
Gdy złapała jego spojrzenie – natychmiast uciekła spojrzeniem jak spłoszona sarna. Już prawie.
– Czasem palę – przyznała; kącik ust drgnął jej do uśmiechu, zupełnie jakby tym jednym, lekkim pytaniem i przyjaznym nastawieniem zdołał jej pomóc. – Ale zazwyczaj cygaretki. Takie zwykłe strasznie gryzą w gardło… – parsknęła cichym śmiechem – zupełnie jak lukrecjowe gryzki. Jadłeś kiedyś?
Krótkie parsknięcie w odpowiednim momencie wystarczyło by dopiąć dzieła zniszczenia. Szpak napiął się cały i stanowczym krokiem ruszył w ich kierunku. Adda spostrzegła ruch kątem oka, zaraz zbladła i cofnęła się o krok, próbując umknąć Patrinowi za plecy.
– Tylko nie znowu… – wydusiła jeszcze słabo, dając towarzyszowi jasny dowód na to, że cokolwiek stało się wcześniej – to agresor był tym, który odpowiadał za jej obecne obrażenia.
– Ktoś, kto nie powinien mnie dotykać – oznajmiła cicho; jej ton był ponury i matowy, w niczym nie przypominał barwy z klubu jazzowego. Zielone oczy także przygasły, na ramionach rozciągnęło się widmo ciężaru minionych wydarzeń. Wszystko to, co kiedyś tak usilnie starała się ukryć i zataić przed Michaelem – teraz pozwoliła dostrzec Patrinowi. Okruch strachu, niepewność w ruchu w jakim poprawiała włosy, czy desperacką próbę utrzymania się w jednym kawałku.
Znów zerknęła w stronę Szpaka. Doskonale pamiętała, że Igora to drażniło, że w stanie poddenerwowania każdy gest i każdy ruch wydawał się być obarczony wagą kosztownego błędu. Wzburzony agresor rzadko potrzebował pretekstu, a jeszcze rzadziej rzeczony pretekst wybiegał poza ramy jednego słowa, czy spojrzenia rzuconego w złym momencie. Adda potrafiła rozpoznać te momenty, wiedziała, kiedy powinna usunąć się komuś z linii wzroku, wiedziała, kiedy nie należy drażnić mężczyzn.
I teraz cała ta wiedza, wszystko to, co przeszła z Igorem, zamierzała wykorzystać przeciwko Szpakowi.
Gdy wspomniał o bransoletce, obdarzyła go uśmiechem miłym, słodkim wręcz, ale uśmiech ten nie sięgał oczu. Adda otuliła się szczelniej ciemnozielonym płaszczykiem, potarła bezwiednie przedramiona, jakby próbowała uspokoić samą siebie. Każdy gest zdawał się czynić z niej jeszcze bardziej bezbronną istotę niż przed momentem. Dobrze, że pytał. Dobrze, że zrobiła na nim takie wrażenie; jej intryga właśnie zyskała parę procent więcej na sukces.
– Będę trzymać cię za słowo, Patrin – odparła miękko i wyciągnęła ku niemu dłoń, jakby chciała ją ułożyć na jego ramieniu, ale ręka zamarła wpół ruchu, sama Adda zdawała się nagle czymś wystraszona, jakby to był punkt zapalny, moment, po którym ktoś zrobił jej krzywdę.
Ręka opadła wzdłuż boku, jej spojrzenie ponownie – ukradkiem, korzystając z chwili, gdy Patrin na nią nie patrzył – odpłynęło w stronę Szpaka. Zauważył to, przystanął. Adda uśmiechnęła się złośliwie, prowokująco, jak tamtego wieczoru, gdy postanowiła stawić Igorowi czoła i prawie przypłaciła to życiem.
Zaraz potem jej uwaga skupiła się z powrotem na Patrinie, prowokacja uleciała wraz z kolejnym podmuchem jesiennego wiatru, a Adda znów była tylko bezbronną kobietą, która znalazła się w złym czasie i w złym miejscu.
– Nie, nie jestem – pokręciła głową. – Spotkaliśmy się przypadkiem, przed… – urwała, jakby wymsknęło jej się coś, o czym nie powinien wiedzieć i cofnęła się o krok. Ramiona zadrżały lekko, odwróciła głowę, by skontrolować gdzie jest Szpak. I zgodnie z jej przewidywaniami, był tam, gdzie ostatnio i uważnie się im przyglądał.
Gdy złapała jego spojrzenie – natychmiast uciekła spojrzeniem jak spłoszona sarna. Już prawie.
– Czasem palę – przyznała; kącik ust drgnął jej do uśmiechu, zupełnie jakby tym jednym, lekkim pytaniem i przyjaznym nastawieniem zdołał jej pomóc. – Ale zazwyczaj cygaretki. Takie zwykłe strasznie gryzą w gardło… – parsknęła cichym śmiechem – zupełnie jak lukrecjowe gryzki. Jadłeś kiedyś?
Krótkie parsknięcie w odpowiednim momencie wystarczyło by dopiąć dzieła zniszczenia. Szpak napiął się cały i stanowczym krokiem ruszył w ich kierunku. Adda spostrzegła ruch kątem oka, zaraz zbladła i cofnęła się o krok, próbując umknąć Patrinowi za plecy.
– Tylko nie znowu… – wydusiła jeszcze słabo, dając towarzyszowi jasny dowód na to, że cokolwiek stało się wcześniej – to agresor był tym, który odpowiadał za jej obecne obrażenia.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Jej stan nie powinien go ani obchodzić ani nawet poruszyć, bo Coralie była dla niego zupełnie obcą kobietą, ofiarą lipcowego wybryku, który przyniósł mu marne knuty. Czy to była kwestia jej urody i wdzięku, czy może jego wewnętrznej wrażliwości; nie wiedziałby tego sam, gdyby ktoś spytał, dlaczego się nie odwrócił i nie odszedł. Błądził po niej wzrokiem z przejęciem. Opuchlizna i niewielka rana przypominały mu o twarzy matki, którą ledwie pamiętał, choć jednocześnie miał świadomość, że wyglądała zupełnie inaczej, a nawet miała inny wyraz twarzy, kiedy uderzona przez ojca zapewniała jego i jego brata o tym, że to nic wielkiego. Przemoc nie była dla niego nowością, widok Coralie takiej też nie; podobny obrazek widywał w kraju częściej niż można by przypuszczać, szczególnie odkąd wybuchła wojna. Kobiety zawsze zręcznie próbowały ukryć siniaki na twarzy, ale dzieci widziały więcej, niż chciałoby się przyznać. Oderwał od niej wzrok, przyjmując jej wyjaśnienie, trochę gryząc się z tym, współczując jej skrycie. Zerknął w stronę mężczyzny, który zwrócił się w ich kierunku; patrzył na nich i był pewien, że w jego spojrzeniu dostrzegł cień gniewu, ale nie rozumiał, dlaczego był skierowany w ich stronę; jeszcze nie. Nie poruszył się i powstrzymał prowokujące zdziwienie powoli odmalowujące się na twarzy wraz z unoszoną brwią, nie szukał zaczepki, a potem popatrzył na Coralie znów. Wydawała się wystraszona.
— Przed...? — Uniósł brwi, czekając na wyjaśnienie, chodziło jej o miejsce? Ale cofnęła się nagle, obejrzał się więc za siebie, jakby chciał się upewnić, że tamten mężczyzna nie zmierza w ich kierunku — czy to by ją wystraszyło? I wtedy pojął, że nie chciała mu opowiedzieć o miejscu tylko o czasie, urwała tak nagle. Zmarszczył brwi, patrząc na tamtego człowieka. Winowajcę jej stanu, to dotarło do niego nagle, to jak patrzyła w jego kierunku, jaka była wystraszona i niepewna. Ale nie uciekała od niego, została z nim, jakby stał się jakąś idiotyczną gwarancją tego, że nic jej się nie stanie.
— To dlatego tu jesteś, prawda? — spytał, odwracając ku niej spojrzenie. Tu, w tym miejscu, z nim. — Wyprowadzić cię stąd? — Sądził, że właśnie tego potrzebowała, towarzystwa kogoś znajomego, kto przeprowadzi ją przez ten zaułek bezpiecznie. Nie znali się za dobrze, ale jeśli czuła opory, jeśli ie czułą się bezpiecznie z powodu tamtego mężczyzny rozumiał, że mogła szukać pomocy przy byle kim, kto choć trochę zapewniłby jej osłonę. Nie był ani wysoki, ani postawny, gabaryty miał raczej drobne, nie wyglądał na kogoś, kto mógł tamtego postraszyć, nie spodziewał się więc, że chciała go w jakikolwiek sposób wykorzystać przeciwko tamtemu. Wsunął papierosa do ust i odpalił znów, zaciągając się tylko raz, po czym przekazał jej go mimo wszystko. Uśmiechnął się kiedy i ona to zrobiła, zachichotała cicho, przedzierając się przez chwilową udrękę.
— Lepszy rydz niż nic — odpowiedział, zachęcająco podsuwając jej papierosa jeszcze bliżej, by zarz potem pokręcić głową. — Nie znoszę lukrecji. Tylko psychopatom może smakować jej gorzki smak — prychnął. Nigdy nie powinny być nazwane słodyczami, cukierkami. Były niesmaczne, wywoływały mdłości. tylko szaleniec mógł wpaść na to, by je wrzucić do tej samej grupy co landrynki i draże. Uniósł na nią wzrok, chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy się zaczęło. Podążając za jej reakcją obrócił się przed ramię i natrafił wzrokiem na tego typa, który załatwił jej brzydkie limo. Nie, zaczynaj, nie zaczynaj, myślał, kiedy się odwracał do niego przodem, ale pomylił wyraz frustracji z prowokacją na jego twarzy. Całkiem odruchowo zadarł brodę wyżej — tamten przewyższał go wzrostem, posturą; miał brzydki nieelegancki zarost i niechlujnie obcięte włosy. Nie wiedział kiedy i dlaczego zrobił pierwszy krok przed siebie — to było silniejsze od niego; znał pozę, znał spojrzenie faceta, który szedł w ich kierunku. Wcale nie planował go zaczepiać z jej powodu, ale on zaczepił go pierwszy — szedł w ich stronę w tym bojowym nastawieniu; ani przez sekundę nie założył, że mógł chcieć przyjść przeprosić, ją zaczepić, coś jej powiedzieć, a nawet ją minąć. Jego napięte ciało mówiło tylko tyle, że był zdenerwowany i był gotowy do wszystkiego, więc chłopak zamierzał odpowiedzieć mu w ten sam sposób. Wyszedł mu naprzeciw, krok, drugi, zanim zdążyłby podejść do Coral, forsując go, był w końcu mniejszy od niego, i zrobić to co zrobił kolejny raz. W takim starciu był dla niego niewielką przeszkodą, wystarczyło, by go odepchnął na bok, poleciałby jak szmata. I właśnie dlatego na to nie czekał.
— Cofnij się! — warknął idąc w jego kierunku; nie zwlekał z wyprowadzeniem ciosu. Przeniósł ciężar ciała na lewą nogę w ostatniej chwili, jakby zamierzał go minąć, prawą ręką wymierzył silne uderzenie w brzuch, na wygodnej dla niego wysokości.
— Przed...? — Uniósł brwi, czekając na wyjaśnienie, chodziło jej o miejsce? Ale cofnęła się nagle, obejrzał się więc za siebie, jakby chciał się upewnić, że tamten mężczyzna nie zmierza w ich kierunku — czy to by ją wystraszyło? I wtedy pojął, że nie chciała mu opowiedzieć o miejscu tylko o czasie, urwała tak nagle. Zmarszczył brwi, patrząc na tamtego człowieka. Winowajcę jej stanu, to dotarło do niego nagle, to jak patrzyła w jego kierunku, jaka była wystraszona i niepewna. Ale nie uciekała od niego, została z nim, jakby stał się jakąś idiotyczną gwarancją tego, że nic jej się nie stanie.
— To dlatego tu jesteś, prawda? — spytał, odwracając ku niej spojrzenie. Tu, w tym miejscu, z nim. — Wyprowadzić cię stąd? — Sądził, że właśnie tego potrzebowała, towarzystwa kogoś znajomego, kto przeprowadzi ją przez ten zaułek bezpiecznie. Nie znali się za dobrze, ale jeśli czuła opory, jeśli ie czułą się bezpiecznie z powodu tamtego mężczyzny rozumiał, że mogła szukać pomocy przy byle kim, kto choć trochę zapewniłby jej osłonę. Nie był ani wysoki, ani postawny, gabaryty miał raczej drobne, nie wyglądał na kogoś, kto mógł tamtego postraszyć, nie spodziewał się więc, że chciała go w jakikolwiek sposób wykorzystać przeciwko tamtemu. Wsunął papierosa do ust i odpalił znów, zaciągając się tylko raz, po czym przekazał jej go mimo wszystko. Uśmiechnął się kiedy i ona to zrobiła, zachichotała cicho, przedzierając się przez chwilową udrękę.
— Lepszy rydz niż nic — odpowiedział, zachęcająco podsuwając jej papierosa jeszcze bliżej, by zarz potem pokręcić głową. — Nie znoszę lukrecji. Tylko psychopatom może smakować jej gorzki smak — prychnął. Nigdy nie powinny być nazwane słodyczami, cukierkami. Były niesmaczne, wywoływały mdłości. tylko szaleniec mógł wpaść na to, by je wrzucić do tej samej grupy co landrynki i draże. Uniósł na nią wzrok, chciał powiedzieć coś jeszcze, ale wtedy się zaczęło. Podążając za jej reakcją obrócił się przed ramię i natrafił wzrokiem na tego typa, który załatwił jej brzydkie limo. Nie, zaczynaj, nie zaczynaj, myślał, kiedy się odwracał do niego przodem, ale pomylił wyraz frustracji z prowokacją na jego twarzy. Całkiem odruchowo zadarł brodę wyżej — tamten przewyższał go wzrostem, posturą; miał brzydki nieelegancki zarost i niechlujnie obcięte włosy. Nie wiedział kiedy i dlaczego zrobił pierwszy krok przed siebie — to było silniejsze od niego; znał pozę, znał spojrzenie faceta, który szedł w ich kierunku. Wcale nie planował go zaczepiać z jej powodu, ale on zaczepił go pierwszy — szedł w ich stronę w tym bojowym nastawieniu; ani przez sekundę nie założył, że mógł chcieć przyjść przeprosić, ją zaczepić, coś jej powiedzieć, a nawet ją minąć. Jego napięte ciało mówiło tylko tyle, że był zdenerwowany i był gotowy do wszystkiego, więc chłopak zamierzał odpowiedzieć mu w ten sam sposób. Wyszedł mu naprzeciw, krok, drugi, zanim zdążyłby podejść do Coral, forsując go, był w końcu mniejszy od niego, i zrobić to co zrobił kolejny raz. W takim starciu był dla niego niewielką przeszkodą, wystarczyło, by go odepchnął na bok, poleciałby jak szmata. I właśnie dlatego na to nie czekał.
— Cofnij się! — warknął idąc w jego kierunku; nie zwlekał z wyprowadzeniem ciosu. Przeniósł ciężar ciała na lewą nogę w ostatniej chwili, jakby zamierzał go minąć, prawą ręką wymierzył silne uderzenie w brzuch, na wygodnej dla niego wysokości.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
Przed…?
Pytanie Patrina chwilę rozmywało się echem pośród myśli i docierających do niej bodźców; rejestrowała o wiele więcej niż tylko tok rozmowy czy mimikę chłopaka, miała pod kontrolą pełen obszar zaułka. Na tyle, na ile mogła go mieć bez kocich zmysłów rzecz jasna i bez transmutacyjnych wspomagaczy.
Uśmiechnęła się smętnie, jakby z zażenowaniem, wyraźnie nie chcąc mu o tym szerzej opowiadać. Fakt, że zarobiła w twarz – nawet przypadkiem, nawet w kociej postaci – budził w niej mieszane uczucia na których łatwo było żerować i budować przekonującą historię o teoretycznie nieisniejącym konflikcie pomiędzy nią, a Szpakiem.
Teoretycznie, bo praktycznie miała z nim coś do załatwienia. Coś bardzo ważnego, bo nikt nie będzie jej ogrywał jej własnym arsenałem kart; jeśli chciał donosić ludziom związanym z rebelią – proszę bardzo. Ale w drugą stronę nie będzie robił tego nikt poza wywiadem; Adda zamierzała zadbać o to osobiście, biorąc badanie szczelności siatki za punkt własnego honoru. Szpaka należało najpierw przestraszyć, wybić z rytmu, dać subtelnie do zrozumienia, że odpowiednie jednostki już wiedzą.
Do tego był jej potrzebny Patrin. Dzika karta, ktoś, kogo nie spodziewała się tu spotkać, ale kogo zamierzała zgrabnie wpleść w naprędce złożoną talię pełną improwizacji i szpiegowskich sztuczek.
– Nie. – Pokręciła głową i przestąpiła z nogi na nogę. – Nie, ja… po prostu zostań tu ze mną przez chwilę, dobrze? – poprosiła cicho; głos miała zgaszony, ale wciąż miły. Nie potrzebowała wyprowadzenia poza zaułek, potrzebowała konfrontacji w której będzie mogła wprowadzić plan w życie. Wabienie Szpaka, subtelnie rozstawione pułapki w postaci spojrzeń i odpowiednio dobranych póz i tonu już działały, widziała jak się irytuje, dostrzegała spięte barki i nienawistne spojrzenie.
– Och, nie bądź taki surowy, co? – skontrowała, bez trudu przełamując smutek weselszą nutą i niewinnym ożywieniem. Po podsuwanego papierosa sięgnęła bez wahania i zaciągnęła się nieznacznie; nie był to pierwszorzędny tytoń do którego miała dostęp w Londynie i było to wyraźnie czuć. Nie chciała zanieść się kaszlem. – Gryzki są fajne, przynajmniej dopóki nie zaczną wyskakiwać z miski. Spotkało cię to kiedyś? Pogryzły cię? Dlatego tak nisko oceniasz lukrecję?
Prowadziła dwie rozmowy na raz: tę werbalną, z Patrinem, o wszystkim i o niczym, i tę niewerbalną. Językiem ciała i spojrzeń, zmyślnie obliczając spektakl na jednego widza. Sądząc zaś po tym, jak Szpak ruszył w ich kierunku – z sukcesem.
– Ojej – wyrwało jej się tylko z wyraźną bezradnością, ale wykonała polecenie Patrina. Miał wciąż chłopięca posturę, Szpak z kolei był solidnej postury, ze słusznym wiekiem na karku. Sam chłopak pewnie nie stanowiłby dla niego zbyt dużego wyzwania gdyby tylko trzeźwo myślał, a nie rzucał się na każdego, kto choćby otrze się o prowokację.
Adda niepostrzeżenie sięgnęła po różdżkę; gdy ciemnofioletowe drewno zitanu leniwie zalśniło w półmroku zaułka posłała w stronę Patrina wiązkę magii. Niewerbalne zaklęcie, które miało mu pomóc, ale w porę dostrzegła niedokładny ruch własnego nadgarstka. Poprawiła się – szybko, bez zwłoki, niezauważenie – tym razem z satysfakcją wychwytując charakterystyczne, kanciaste, kamienne narośle na wierzchu jego dłoni, które po chwili ułożyły się w gładką taflę. Zaklęcie zakończyło transmutację tkanki w żywy kamień akurat tuż przed uderzeniem; zielone oczy Addy rozbłysły w półmroku satysfakcją, gdy dotarło do niej głuche stęknięcie Szpaka.
Kolejny błyskawiczny ruch różdżką, kolejna wiązka magii przecięła powietrze i sięgnęła Patrina w roli celu, tym razem znacznie przyspieszając jego ruchy. Mogła go wykorzystywać dla własnych celów i narażać bez wyrzutów sumienia, ale nie zamierzała pozostawić go bez wsparcia.
|lapio manus niewerbalne (nieudane, udane), cito maxima niewerbalne (udane)
Pytanie Patrina chwilę rozmywało się echem pośród myśli i docierających do niej bodźców; rejestrowała o wiele więcej niż tylko tok rozmowy czy mimikę chłopaka, miała pod kontrolą pełen obszar zaułka. Na tyle, na ile mogła go mieć bez kocich zmysłów rzecz jasna i bez transmutacyjnych wspomagaczy.
Uśmiechnęła się smętnie, jakby z zażenowaniem, wyraźnie nie chcąc mu o tym szerzej opowiadać. Fakt, że zarobiła w twarz – nawet przypadkiem, nawet w kociej postaci – budził w niej mieszane uczucia na których łatwo było żerować i budować przekonującą historię o teoretycznie nieisniejącym konflikcie pomiędzy nią, a Szpakiem.
Teoretycznie, bo praktycznie miała z nim coś do załatwienia. Coś bardzo ważnego, bo nikt nie będzie jej ogrywał jej własnym arsenałem kart; jeśli chciał donosić ludziom związanym z rebelią – proszę bardzo. Ale w drugą stronę nie będzie robił tego nikt poza wywiadem; Adda zamierzała zadbać o to osobiście, biorąc badanie szczelności siatki za punkt własnego honoru. Szpaka należało najpierw przestraszyć, wybić z rytmu, dać subtelnie do zrozumienia, że odpowiednie jednostki już wiedzą.
Do tego był jej potrzebny Patrin. Dzika karta, ktoś, kogo nie spodziewała się tu spotkać, ale kogo zamierzała zgrabnie wpleść w naprędce złożoną talię pełną improwizacji i szpiegowskich sztuczek.
– Nie. – Pokręciła głową i przestąpiła z nogi na nogę. – Nie, ja… po prostu zostań tu ze mną przez chwilę, dobrze? – poprosiła cicho; głos miała zgaszony, ale wciąż miły. Nie potrzebowała wyprowadzenia poza zaułek, potrzebowała konfrontacji w której będzie mogła wprowadzić plan w życie. Wabienie Szpaka, subtelnie rozstawione pułapki w postaci spojrzeń i odpowiednio dobranych póz i tonu już działały, widziała jak się irytuje, dostrzegała spięte barki i nienawistne spojrzenie.
– Och, nie bądź taki surowy, co? – skontrowała, bez trudu przełamując smutek weselszą nutą i niewinnym ożywieniem. Po podsuwanego papierosa sięgnęła bez wahania i zaciągnęła się nieznacznie; nie był to pierwszorzędny tytoń do którego miała dostęp w Londynie i było to wyraźnie czuć. Nie chciała zanieść się kaszlem. – Gryzki są fajne, przynajmniej dopóki nie zaczną wyskakiwać z miski. Spotkało cię to kiedyś? Pogryzły cię? Dlatego tak nisko oceniasz lukrecję?
Prowadziła dwie rozmowy na raz: tę werbalną, z Patrinem, o wszystkim i o niczym, i tę niewerbalną. Językiem ciała i spojrzeń, zmyślnie obliczając spektakl na jednego widza. Sądząc zaś po tym, jak Szpak ruszył w ich kierunku – z sukcesem.
– Ojej – wyrwało jej się tylko z wyraźną bezradnością, ale wykonała polecenie Patrina. Miał wciąż chłopięca posturę, Szpak z kolei był solidnej postury, ze słusznym wiekiem na karku. Sam chłopak pewnie nie stanowiłby dla niego zbyt dużego wyzwania gdyby tylko trzeźwo myślał, a nie rzucał się na każdego, kto choćby otrze się o prowokację.
Adda niepostrzeżenie sięgnęła po różdżkę; gdy ciemnofioletowe drewno zitanu leniwie zalśniło w półmroku zaułka posłała w stronę Patrina wiązkę magii. Niewerbalne zaklęcie, które miało mu pomóc, ale w porę dostrzegła niedokładny ruch własnego nadgarstka. Poprawiła się – szybko, bez zwłoki, niezauważenie – tym razem z satysfakcją wychwytując charakterystyczne, kanciaste, kamienne narośle na wierzchu jego dłoni, które po chwili ułożyły się w gładką taflę. Zaklęcie zakończyło transmutację tkanki w żywy kamień akurat tuż przed uderzeniem; zielone oczy Addy rozbłysły w półmroku satysfakcją, gdy dotarło do niej głuche stęknięcie Szpaka.
Kolejny błyskawiczny ruch różdżką, kolejna wiązka magii przecięła powietrze i sięgnęła Patrina w roli celu, tym razem znacznie przyspieszając jego ruchy. Mogła go wykorzystywać dla własnych celów i narażać bez wyrzutów sumienia, ale nie zamierzała pozostawić go bez wsparcia.
|lapio manus niewerbalne (nieudane, udane), cito maxima niewerbalne (udane)
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien jej powiedzieć, że niewiele miał okazji do kosztowania gryzków, ale nie musiał bardziej podkreślać, że był biedny i jego rodziny nie było stać na słodycze. Nie zamierzał jej też przytaknąć, bo musiałby wyznać, że cukierki pogryzły go w chwili kradzieży, a to nie było coś, czym kiedykolwiek się chwalił ani dzielił, nawet z bliskimi. Kłopot tkwił w tym, że pozbawił ją już jednej błyskotki i nie miał jak się z tego wykręcić. Powstrzymał naturalną chęć westchnięcia i wzruszenia ramionami, zamiast tego spojrzał jej w oczy z uśmiechem jeszcze nim przeszedł do działania.
— Zła ocena wynika z innych doświadczeń, jadałem lepsze rzeczy. Piernikowe traszki czy owocowe żelki. Na fankę czekoladowych żab też nie wyglądasz. Jakbyś miała kiedyś je wyrzucić to napisz, przygarnę. — Błysnął uśmiechem i puścił jej perskie oko. Stał z nią tak, jak o to prosiła i toczył tę niezobowiązująca rozmowę, trochę tak jak z dziewczętami, które bały się być zaczepiane. Nie dziwiło go to, nie sprawiało też, że obrastał w bohaterskie pióra, bo zbyt często uczestniczył w tym. Miał młodszą siostrę, miał kiedyś przyjaciółkę i wiele kuzynek. Mimo lekkości tonu i jej pojawiających się uśmiechów nie potrafił patrzeć na nią, nie myśląc o tym, że została tak potraktowana. To rosło w nim szybko, bezwiednie. Spoglądał raz po raz na jej limo próbując się dostosować do jej prośby i rytmu nieplanowanego spotkania — Coral nie była już tylko w jego oczach zwykłą, bezbronną kobietą spotkaną w barze, przed którą mógł się zgrywać. Była też zaangażowana w rebelię. Resztkami silnej woli wypełniał jej sugestie, choć nie zastanawiał się nad tym, jaki miały sens i czy w ogóle miały głębszy, nie brał pod uwagę, że był manipulowany, a cała ta sytuacja była zgraną mistyfikacją. Ale to, co zrobił jej ten mężczyzna dręczyło go bardziej niż powinno. Kiedy więc cała sytuacja przewróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, stracił nad sobą kontrolę i z dziką wręcz przyjemnością po prostu wymierzył cios. Nie był wystarczająco silny, by zrobić mu realną krzywdę, ale potrafił sprawić, że zaboli. Gdy mężczyzna zgiął się w pół, niezdolny do wykonania uniku z powodu jego szybkości nie zarejestrował wspomagających go zaklęć ani faktu, że czarodziej cierpiał bardziej niż powinien.
— Zdaje mi się, że masz coś pani do powiedzenia — warknął na niego, naiwnie przekonany o wielkich możliwościach wobec większego i silniejszego od siebie. Kiedy więc Szpak poniósł się, by mu oddać szybko, zbyt szybko odskoczył w bok i równie prędko wycelował kopniak prosto w brzuch, w obolałe już miejsce. Chwycił go za materiał na ramionach i szarpnął w bok, przewracając na ziemię. Szpak zdążył go złapać za nogę, pociągnął go za sobą. James runął na plecy, ale dzięki przyspieszonym ruchom ciała i naturalnej elastyczności błyskawicznie się poderwał i wskoczył na niego, przygniatając go do ziemi. Był lekki dla niego jak piórko i mógłby go zrzucić z siebie raz dwa, dlatego nie mając przewagi cielesnej złapał go za włosy i uderzył twarzą w kostkę brukową, aż polała się krew. To zamroczyło go na chwilę. — Jeszcze raz podniesiesz rękę na tą panią albo zrobisz coś wbrew niej to skończysz w Tamizie — zagroził mu poważnie i wściekle. Przez tą jedną chwilę ten mężczyzna zyskał twarz ojca, jego własnego ojca, który bił mamę, bił jego i jego potwora brata. Twarz potwora, zjawy z koszmarów, która wracała do niego od czasu do czasu między słowami, że był tak samo narwany i gwałtowny jak on. I choć zdawał sobie sprawę z podobieństw, mimo być może słusznych pobudek nie zastanowił się nad tym, ze i teraz mógłby być lepszy od niego. Zaciskał palce na jego włosach, drugą ręką chwycił jego rękaw i pociągnął do tyłu, chcąc utrudnić mu zrzucenie go z siebie i podniesienie się, wąskie kolano wbił mu w żebro, nogami zaparł się z całych sił. Był mniejszy, słabszy i mniej uzdolniony w magii, ale nie brakowało mu energii i młodzieńczej werwy, a wzmocniony zaklęciami Adriany okazał się silniejszy i szybszy niż wyglądał. Nie mniej zabawnie musiał wyglądać grożąc drabowi, chudy jak szczypiorek z zaciętą miną rozjuszonego wilka. — Miałeś powiedzieć, że przepraszasz i już nie będziesz — przypomniał mu.
— Zła ocena wynika z innych doświadczeń, jadałem lepsze rzeczy. Piernikowe traszki czy owocowe żelki. Na fankę czekoladowych żab też nie wyglądasz. Jakbyś miała kiedyś je wyrzucić to napisz, przygarnę. — Błysnął uśmiechem i puścił jej perskie oko. Stał z nią tak, jak o to prosiła i toczył tę niezobowiązująca rozmowę, trochę tak jak z dziewczętami, które bały się być zaczepiane. Nie dziwiło go to, nie sprawiało też, że obrastał w bohaterskie pióra, bo zbyt często uczestniczył w tym. Miał młodszą siostrę, miał kiedyś przyjaciółkę i wiele kuzynek. Mimo lekkości tonu i jej pojawiających się uśmiechów nie potrafił patrzeć na nią, nie myśląc o tym, że została tak potraktowana. To rosło w nim szybko, bezwiednie. Spoglądał raz po raz na jej limo próbując się dostosować do jej prośby i rytmu nieplanowanego spotkania — Coral nie była już tylko w jego oczach zwykłą, bezbronną kobietą spotkaną w barze, przed którą mógł się zgrywać. Była też zaangażowana w rebelię. Resztkami silnej woli wypełniał jej sugestie, choć nie zastanawiał się nad tym, jaki miały sens i czy w ogóle miały głębszy, nie brał pod uwagę, że był manipulowany, a cała ta sytuacja była zgraną mistyfikacją. Ale to, co zrobił jej ten mężczyzna dręczyło go bardziej niż powinno. Kiedy więc cała sytuacja przewróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, stracił nad sobą kontrolę i z dziką wręcz przyjemnością po prostu wymierzył cios. Nie był wystarczająco silny, by zrobić mu realną krzywdę, ale potrafił sprawić, że zaboli. Gdy mężczyzna zgiął się w pół, niezdolny do wykonania uniku z powodu jego szybkości nie zarejestrował wspomagających go zaklęć ani faktu, że czarodziej cierpiał bardziej niż powinien.
— Zdaje mi się, że masz coś pani do powiedzenia — warknął na niego, naiwnie przekonany o wielkich możliwościach wobec większego i silniejszego od siebie. Kiedy więc Szpak poniósł się, by mu oddać szybko, zbyt szybko odskoczył w bok i równie prędko wycelował kopniak prosto w brzuch, w obolałe już miejsce. Chwycił go za materiał na ramionach i szarpnął w bok, przewracając na ziemię. Szpak zdążył go złapać za nogę, pociągnął go za sobą. James runął na plecy, ale dzięki przyspieszonym ruchom ciała i naturalnej elastyczności błyskawicznie się poderwał i wskoczył na niego, przygniatając go do ziemi. Był lekki dla niego jak piórko i mógłby go zrzucić z siebie raz dwa, dlatego nie mając przewagi cielesnej złapał go za włosy i uderzył twarzą w kostkę brukową, aż polała się krew. To zamroczyło go na chwilę. — Jeszcze raz podniesiesz rękę na tą panią albo zrobisz coś wbrew niej to skończysz w Tamizie — zagroził mu poważnie i wściekle. Przez tą jedną chwilę ten mężczyzna zyskał twarz ojca, jego własnego ojca, który bił mamę, bił jego i jego potwora brata. Twarz potwora, zjawy z koszmarów, która wracała do niego od czasu do czasu między słowami, że był tak samo narwany i gwałtowny jak on. I choć zdawał sobie sprawę z podobieństw, mimo być może słusznych pobudek nie zastanowił się nad tym, ze i teraz mógłby być lepszy od niego. Zaciskał palce na jego włosach, drugą ręką chwycił jego rękaw i pociągnął do tyłu, chcąc utrudnić mu zrzucenie go z siebie i podniesienie się, wąskie kolano wbił mu w żebro, nogami zaparł się z całych sił. Był mniejszy, słabszy i mniej uzdolniony w magii, ale nie brakowało mu energii i młodzieńczej werwy, a wzmocniony zaklęciami Adriany okazał się silniejszy i szybszy niż wyglądał. Nie mniej zabawnie musiał wyglądać grożąc drabowi, chudy jak szczypiorek z zaciętą miną rozjuszonego wilka. — Miałeś powiedzieć, że przepraszasz i już nie będziesz — przypomniał mu.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Redhill
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Surrey