Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Surrey
Winna Studnia
AutorWiadomość
Winna Studnia
Nikt nie wie, gdzie dokładnie położona jest tajemnicza studnia gdyż znaleźć ją można jedynie przypadkiem - nikt, kto próbował ją znaleźć nigdy nie odnalazł odpowiedniej drogi. Znajdują ją jedynie nieliczni, zwykle gdy przechadzają się po lasach rozpościerających się od wzgórza Box Hill, myślami uciekając w kreatywne rozważania. Winna Studnia jest jest pełna czarów nie tylko, jeśli chodzi o jej odnalezienie. Nieliczni, którym udało się ją odnaleźć powiadają, iż zamienia ona wodę w najpyszniejsze wino, jakie przyszło im skosztować, które da się nabrać jedynie kamiennym kieliszkiem, ustawionym na jej brzegu.
Aby sprawdzić, czy udało ci się odnaleźć studnię, rzuć kością k3:
1- Idąc ścieżką nagle napełnia cię uczucie obserwacji oraz irracjonalnego niepokoju, niezależnie w którą stronę skręcisz, trafisz na polanę pełną wnykopieniek.
2- Ścieżka krótką dążysz prowadzi cię przez kolejne części lasu by finalnie zaprowadzić cię w miejsce, z którego przyszedłeś.
3- Pogrążony w myślach nawet nie zauważasz gdy wpadasz na różany krzew. Kolce wbijają się w twoje ciało, szarpią szatę, a gdy podnosisz się z ziemi zauważasz Winną Studnię, z niewielkim, kamiennym kieliszkiem czekającym na jej obrzeżu.
Aby sprawdzić, czy udało ci się odnaleźć studnię, rzuć kością k3:
1- Idąc ścieżką nagle napełnia cię uczucie obserwacji oraz irracjonalnego niepokoju, niezależnie w którą stronę skręcisz, trafisz na polanę pełną wnykopieniek.
2- Ścieżka krótką dążysz prowadzi cię przez kolejne części lasu by finalnie zaprowadzić cię w miejsce, z którego przyszedłeś.
3- Pogrążony w myślach nawet nie zauważasz gdy wpadasz na różany krzew. Kolce wbijają się w twoje ciało, szarpią szatę, a gdy podnosisz się z ziemi zauważasz Winną Studnię, z niewielkim, kamiennym kieliszkiem czekającym na jej obrzeżu.
Lokacja zawiera kości.
10.08.1958 r.
Lubił w takich chwilach myśleć o niej. Nie, lubił było złym określeniem, gdyż wprowadzało go to w czeluść udręki. Nie mógł się jednak powstrzymać, jej słowa nawiedzały jego niechroniony umysł. Mąciły, plądrowały i nie brały jeńców, pozostawał skazany na łaskę własnych kreacji. Miała słodką barwę głosu, prawie można było w powietrzu spróbować miodu, tak łatwo było zagubić zdrowy rozsądek w jej pobliżu. Mówiła zaskakująco dobrze po angielsku, z tym typowym akcentem, o którego oskarża się każdego Włocha. Zawsze rozmawiali ze sobą dzieląc się granicą angielsko-włoską, tworząc własny język, będący mozaiką ich natywnych.
Nie zgadzała się z Bradleyem, nie wiedział czemu właśnie owa koncepcja teraz odnalazła swoje miejsce w jego świadomości. Był piany, koherencja dawno straciła swoje znaczenia. Bradley twierdził, że prawda to zgodność myśli między sobą, lecz jego własne myśli bawiły się z nim w zabawę. Początkowo narodowa duma chciała bronić osiągnieć Bradleya, lecz nawet on sam musiał uznać niespełniony warunek niesprzeczności. Idealizm absolutny nie pozostawił po sobie wielkiego dorobku, może jednak zbyt częste czytanie Hegla nie przyniosło pozytywnych wpływów.
Myśl została urwana, jego ciało ponownie odmówiło współpracy, tym razem katem okazał się wystający korzeń drzewa. Ciężko dysząc, udało mu się zachować pozycje stojącą, lecz dla bezpieczeństwa przysiadł na jednym obalonych pni. Otarł dłońmi twarz w niedoli akceptując, że jego sytuacja była krytyczna. Intuicyjnie zaczął szukać po kieszeni różdżki, z ulgą czując jej pocieszającą obecność. Sięgnął po papierosa, walcząc z nieodchodzącymi zawrotami głowy. Świat się ruszał, a on był jedynym stałym elementem. Jedna z kobiet na przyjęciu była do niej bardzo podobna; oliwkowa karnacja, ciemne oczy, w których nie można było odróżnić źrenicy od tęczówki i równie ciemne włosy, kruczoczarne loki. Miała na sobie zieloną sukienkę, wyzywającą do skradania spojrzeń. Nie mógł odwrócić wzroku, musiał być nieudolnym towarzystwem owego wieczoru. Zagubionym w swoim świecie wspomnień, którym zwykle nie pozwalał zaistnieć. Może uznała to za pochlebstwo, męski wzrok pełen pożądania. Miał jednak wrażenie, że można było w nim odnaleźć inne emocje, które targały jego jestestwem. Alkohol osłabiał człowieka, sprawiał, że był bardziej podatny na złowrogie siły, nawet te własnego stworzenia. Jeśli miałby wysilić się na szczerość i pogodzić się z prawdą, nazwałby tę uczucia, które doprowadziły go do tego stanu. Była to prosta tęsknota. Głupie, żałosne uczucie, które obrzydza całą jego osobę. I pomimo własnej pogardy do tego, prawdą pozostawało, że tęsknił. Tak samo jak tęskni się za językiem ojczystym na obczyźnie, domowym obiadem na wyjeździe czy pocałunkiem ukochanej, gdy odejdzie. Podświadomie, absolutnie i dewastująco, nieskrępowanie prawdziwie. Był słabym człowiekiem, a tym co bardziej dusiło jego osobę nie był alkohol, ale destrukcyjna nostalgia. To ona sprowadzała go na drogi bezpowrotne, stopniowo niszczyła mięsień serca i trzeźwość umysłu. Wziął głęboki oddech, poczuł na twarzy pierwszy promyk słońca, sierpniowy poranek witał się z lordem Crouchem. Dookoła niego w lesie panowało życie, odgłosy obce i niebezpiecznie niefrasobliwe. Brakowało wiatru, słyszał każdego ptaka, który prezentował swój wyuczony recital. Położył dłoń na drewnie, czując jak wilgotny pień kształtuje się pod jego palcami. Musiał znaleźć drogę do domu. Podobno ucieczki są proste, a właśnie powroty sprawiały większą trudność. Tak tłumaczyła to jego matka, ona akurat w tej dziedzinie była ekspertką. Usłyszał odgłosy dobiegające się z lewej strony, możliwie ludzkie i równie możliwie wymyślone przez zmęczony umysł. Sięgnął po różdżkę, lecz poza tym nie ruszył się z miejsca. Nienaruszalna statua czekała na swój los.
Nie zgadzała się z Bradleyem, nie wiedział czemu właśnie owa koncepcja teraz odnalazła swoje miejsce w jego świadomości. Był piany, koherencja dawno straciła swoje znaczenia. Bradley twierdził, że prawda to zgodność myśli między sobą, lecz jego własne myśli bawiły się z nim w zabawę. Początkowo narodowa duma chciała bronić osiągnieć Bradleya, lecz nawet on sam musiał uznać niespełniony warunek niesprzeczności. Idealizm absolutny nie pozostawił po sobie wielkiego dorobku, może jednak zbyt częste czytanie Hegla nie przyniosło pozytywnych wpływów.
Myśl została urwana, jego ciało ponownie odmówiło współpracy, tym razem katem okazał się wystający korzeń drzewa. Ciężko dysząc, udało mu się zachować pozycje stojącą, lecz dla bezpieczeństwa przysiadł na jednym obalonych pni. Otarł dłońmi twarz w niedoli akceptując, że jego sytuacja była krytyczna. Intuicyjnie zaczął szukać po kieszeni różdżki, z ulgą czując jej pocieszającą obecność. Sięgnął po papierosa, walcząc z nieodchodzącymi zawrotami głowy. Świat się ruszał, a on był jedynym stałym elementem. Jedna z kobiet na przyjęciu była do niej bardzo podobna; oliwkowa karnacja, ciemne oczy, w których nie można było odróżnić źrenicy od tęczówki i równie ciemne włosy, kruczoczarne loki. Miała na sobie zieloną sukienkę, wyzywającą do skradania spojrzeń. Nie mógł odwrócić wzroku, musiał być nieudolnym towarzystwem owego wieczoru. Zagubionym w swoim świecie wspomnień, którym zwykle nie pozwalał zaistnieć. Może uznała to za pochlebstwo, męski wzrok pełen pożądania. Miał jednak wrażenie, że można było w nim odnaleźć inne emocje, które targały jego jestestwem. Alkohol osłabiał człowieka, sprawiał, że był bardziej podatny na złowrogie siły, nawet te własnego stworzenia. Jeśli miałby wysilić się na szczerość i pogodzić się z prawdą, nazwałby tę uczucia, które doprowadziły go do tego stanu. Była to prosta tęsknota. Głupie, żałosne uczucie, które obrzydza całą jego osobę. I pomimo własnej pogardy do tego, prawdą pozostawało, że tęsknił. Tak samo jak tęskni się za językiem ojczystym na obczyźnie, domowym obiadem na wyjeździe czy pocałunkiem ukochanej, gdy odejdzie. Podświadomie, absolutnie i dewastująco, nieskrępowanie prawdziwie. Był słabym człowiekiem, a tym co bardziej dusiło jego osobę nie był alkohol, ale destrukcyjna nostalgia. To ona sprowadzała go na drogi bezpowrotne, stopniowo niszczyła mięsień serca i trzeźwość umysłu. Wziął głęboki oddech, poczuł na twarzy pierwszy promyk słońca, sierpniowy poranek witał się z lordem Crouchem. Dookoła niego w lesie panowało życie, odgłosy obce i niebezpiecznie niefrasobliwe. Brakowało wiatru, słyszał każdego ptaka, który prezentował swój wyuczony recital. Położył dłoń na drewnie, czując jak wilgotny pień kształtuje się pod jego palcami. Musiał znaleźć drogę do domu. Podobno ucieczki są proste, a właśnie powroty sprawiały większą trudność. Tak tłumaczyła to jego matka, ona akurat w tej dziedzinie była ekspertką. Usłyszał odgłosy dobiegające się z lewej strony, możliwie ludzkie i równie możliwie wymyślone przez zmęczony umysł. Sięgnął po różdżkę, lecz poza tym nie ruszył się z miejsca. Nienaruszalna statua czekała na swój los.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Drzewa z wolna otulały się jasnością. Nastawał świt, koszmarne słońce podstępnie zaglądało pod liście, a ja z niechęcią przyjmowałam jego coraz bardziej odczuwalną obecność. Konsekwentnie jednak przemierzałam kolejne połacie lasu, za plecami pozostawiając w zwilgotniałej ściółce ledwie delikatny odcisk buta. Zapach rozpływał się, oczom śledzących mnie ptaszysk nudziłam się raczej szybko. Całe życie uczyłam się, jak być niewidoczną, jak wnikać w przestrzeń i dopiero we właściwym momencie wychodzić z cienia. Z pozoru wszystkie ścieżki wydawały się takie same, ale to nieprawda. Czające się w kępach zieleni tropy wskazywały mi kierunek, powalały przypuszczać, co mogło znajdować się nawet kilkaset metrów dalej. Tam kierowałam spojrzenie, tam szykowałam się do ataku. Dobrze osadzona na plecach kusza ledwie drgała, kiedy unosiłam nogi, by przejść ponad porzuconą gałęzią. Kilka dni temu musiała przejść tędy gwałtowna burza. Natura była spustoszona. Widziałam ostro połamane gałęzie i drzewa, które z siłą wyrwano z ziemi. To mogło być złą wróżbą dla moich łowów. Surrey odwiedzałam pierwszy raz, udało mi się zdobyć kilka informacji o miejscowej zwierzynie, ale nie przybywałam z wygórowanymi oczekiwaniami. Chciałam zbadać las, poznać układ terenu i specyfikę tutejszych borów. Wyłapywałam wskazówki w zadrapanej korze czy charakterystycznie zerwanych pasach mchu. Podsłuchiwałam nawoływania ptaków i delikatnych świstów wiatru. W tych niegłośnych melodiach na pozór opustoszały teren przebudzał się, łaskotany przez pojedyncze wiązki ciepłego światła. Kilka z nich przyłapałam i na własnym karku, niechętnie godząc się jednak na ten porządek świata. Brnęłam dalej, nigdy nie zamykając oczu i rzadko pauzując wędrówkę na dłużej. Na skąpo porośniętym kawałku gleby odnalazłam znajomy kształt kopyta. Byłam niedaleko. Bacznie wyglądałam za kolejnym odciskiem, by odtworzyć trasę wędrówki zwierzęcia. Z warkocza uwolniło się kilka kosmyków, kiedy do rusz pochylałam głowę ku widokom zielonych dywanów. Ptasi trel coraz odważniej zagarniał dla siebie przestrzeń lasu, kamuflując zupełnie nikły odgłos moich ruchów. Skoncentrowana nie dałam się uwieźć tym melodiom. Skrzydła - a przynajmniej nie te - lokowały się zupełnie nisko na liście łowieckich ambicji. Nie byłam zagrożeniem. Nie dla nich.
Na przestrzeni kilkunastu metrów powtórzyło się charakterystyczne odbicie w ziemi, tym razem było głębsze, choć jakby niekompletne. Przykucnęłam, by przyjrzeć się temu lepiej. Palce lekko przemknęły tuż nad tropem. Coś było nie tak. Wyprostowałam się i objęłam otoczenie wnikliwym okiem, łaknąć wyjaśnienia, rozwiania teorii nachalnie wkradających się do głowy. To nie miało być wyzwaniem, a jednak znajdowałam coraz więcej ku temu przesłanek. Nieopodal drogę jelenia przecięły jeszcze inne znaki, ale uparcie nie porzucałam misji. Dopiero nietypowy odgłos oderwał moją uwagę od obietnicy poroża. Ktoś tam był, a ja nie umiałam odmówić sobie sprawdzenia, więc opuściłam tamten trop, zupełnie zmieniając kierunek pochodu.
Tak, gdy wychyliłam nieco głowę zza drzewa, ujrzałam obraz nędzy i rozpaczy. Wytrącone ze stada liche szczenię, któremu zapewne drzewa tańczyły przed oczami. Oglądałam w skryciu. Oglądałam spojrzenie wznoszące się w odurzonej rozpaczy, oglądałam marność niedbale czepiającą się pnia, który już za chwilę miał pokruszyć się pod tym ciałem i ostatecznie wypchnąć je w pułapkę drapiących gałęzi. Gdyby miał głowę Rosjanina, zapewne trzymałby się dzielnie po wlaniu w siebie pokaźnej ilości alkoholu, ale nie miał. Ja patrzyłam, a on kołysał się porzucony gdzieś w głębokim lesie. Skąd się tu wziął? Prędko oceniłam, że nie stanowił dla mnie zagrożenia. W tym znieczuleniu pewnie nawet nie poczułby, gdybym mu dała w pysk - choć pewnie zjawiskowo wyłożyłby się na trawie. Odziany w materiały, które widywałam w pracowni Yeleny, raczej nie był biedakiem. Wreszcie zdecydowałam się wyjść z ukrycia. Podeszłam bliżej gotowa wystosować bolesną groźbę, gdyby tylko wpadł na jakiś głupi pomysł. Stojąc trzy kroki przed nim, znów w milczeniu patrzyłam. Świeżość leśnego powietrza broniła mnie przed zapachem wdzięcznej biesiady, która zapewne tej nocy porzuciła go w tym lesie. - Wstawaj - wymówiłam w końcu z charakterystycznym rosyjskim akcentem. To nie była miękka prośba. Jeżeli będzie wstanie się podnieść, to może jakoś doczłapie do granicy lasu. Dalej być może drzewa podarują mu trzeźwość.
Chciałam znaleźć jelenia.
Na przestrzeni kilkunastu metrów powtórzyło się charakterystyczne odbicie w ziemi, tym razem było głębsze, choć jakby niekompletne. Przykucnęłam, by przyjrzeć się temu lepiej. Palce lekko przemknęły tuż nad tropem. Coś było nie tak. Wyprostowałam się i objęłam otoczenie wnikliwym okiem, łaknąć wyjaśnienia, rozwiania teorii nachalnie wkradających się do głowy. To nie miało być wyzwaniem, a jednak znajdowałam coraz więcej ku temu przesłanek. Nieopodal drogę jelenia przecięły jeszcze inne znaki, ale uparcie nie porzucałam misji. Dopiero nietypowy odgłos oderwał moją uwagę od obietnicy poroża. Ktoś tam był, a ja nie umiałam odmówić sobie sprawdzenia, więc opuściłam tamten trop, zupełnie zmieniając kierunek pochodu.
Tak, gdy wychyliłam nieco głowę zza drzewa, ujrzałam obraz nędzy i rozpaczy. Wytrącone ze stada liche szczenię, któremu zapewne drzewa tańczyły przed oczami. Oglądałam w skryciu. Oglądałam spojrzenie wznoszące się w odurzonej rozpaczy, oglądałam marność niedbale czepiającą się pnia, który już za chwilę miał pokruszyć się pod tym ciałem i ostatecznie wypchnąć je w pułapkę drapiących gałęzi. Gdyby miał głowę Rosjanina, zapewne trzymałby się dzielnie po wlaniu w siebie pokaźnej ilości alkoholu, ale nie miał. Ja patrzyłam, a on kołysał się porzucony gdzieś w głębokim lesie. Skąd się tu wziął? Prędko oceniłam, że nie stanowił dla mnie zagrożenia. W tym znieczuleniu pewnie nawet nie poczułby, gdybym mu dała w pysk - choć pewnie zjawiskowo wyłożyłby się na trawie. Odziany w materiały, które widywałam w pracowni Yeleny, raczej nie był biedakiem. Wreszcie zdecydowałam się wyjść z ukrycia. Podeszłam bliżej gotowa wystosować bolesną groźbę, gdyby tylko wpadł na jakiś głupi pomysł. Stojąc trzy kroki przed nim, znów w milczeniu patrzyłam. Świeżość leśnego powietrza broniła mnie przed zapachem wdzięcznej biesiady, która zapewne tej nocy porzuciła go w tym lesie. - Wstawaj - wymówiłam w końcu z charakterystycznym rosyjskim akcentem. To nie była miękka prośba. Jeżeli będzie wstanie się podnieść, to może jakoś doczłapie do granicy lasu. Dalej być może drzewa podarują mu trzeźwość.
Chciałam znaleźć jelenia.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lasy nie były mu domem, choć znajdywały się w hrabstwie, które należało do jego nazwiska. Nie zwykł jednak ich zwiedzać, poznawać czy angażować się w ich istnienie. Były dla niego zbiorem (w sensie logicznym) drzew, nie posiadały żadnego emocjonalnego wyznacznika dla niego. Chowany był w surowych pomieszczeniach ich crouchowskiej posiadłości, chłodem i stylem wpawane miał kanony szlachectwa. Zwykł do powietrza stolicy, tego charakterystycznego zapachu gospodarki przemysłowej i smogu, produkcie mugolskiej głupoty. Mimo, że zawsze separowali się od tych niemagicznych stworzeń to szkaradność ich polityki sięgnęła również ich. Nikt na początku nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji grudnia 1952, lecz stan zdrowia jego matki pogorszył się znamiennie w tamtym okresie. Problemy z oddychaniem stały się normalnością, nigdy nie potrafiła poradzić sobie z życiem w Londynie, a tamto zatrucie tylko mocniej ją osłabiło. Wydarzenia 1952 były kolejnym dowodem, dlaczego nie mogą zostawić mugoli samych sobie, w swej głupocie gotowali byli otruć ich wszystkich. Czasem rozmyślał, czy mogli zrobić to specjalnie, elity krzywdzące naród dla własnych korzyści wcale nie były rzadkością, lecz tutaj winne były lata zaniedbań (to również powinno być karalne). Mimo, że nie posiadał wiedzy jak doprowadzili do zanieczyszczenia powietrza, to wszyscy zgodnie uznali, że to była ich wina. Całe miasto cierpiało, a oni nie mogli nic zrobić. Teraz nie będzie to już możliwe, nigdy więcej czegoś takiego nie zrobią. Miasto pozostawało czyste od nich i ich szkaradztw. Teraz gdy wdychał powietrze, czuł tylko las. Tlen docierał do krańca oskrzelików, wypełniał całe płuca. Mógł wziąć głęboki oddech, nacieszyć się pełnością wydechu. Czyste, zdrowe, tylko wymieszane z smrodem alkoholu. Nawet w tym stanie potrafił stwierdzić, że nie prezentował obrazu godnego lorda Croucha. Bliżej było mu do pospolitego Macmillana, gdzie spodziewał się, że podobne ekscesy były normalnością. Piękny strój i drogie obuwie nie potrafiło załagodzić patetyczności jego wyglądu. Nie poznawał lasu, nie rozpoznawał, gdzie był, lecz nie spodziewał się, żeby zbłądził we wrogie regiony. Domyślał się, że był blisko domu, nawet jeśli miejsce w ogóle nie przypominało centrum miasta. Jakże tęsknił do ulic Londynu, gdzie mógł wiecznie się gubić, gdyż zawsze odnajdywał swój cel. Każda dzielnica miała swój charakter, była nazwana i kochana. Tutaj pozostawał ślepy, trochę głupi i zupełnie nieporadny. Nie lubił tego stanu, permanentnego braku kontroli, zależności od czynników zewnętrznych. Nienawidził nie wiedzieć i nie umieć rozwiązać, zguba każdej osoby. Nie mógł nawet w pełni skupić się na rozwiązaniu problemu, gdyż w jego myślach wciąż wiwatowały ciemne oczy, oliwkowa karnacja, zielona sukienka – wraz z mijającym czasem oddalały się od niego, zapominał. Jego mózg zaczynał pracować na wyższych obrotach, ponownie stawał się Bartemiusem Crouchem. Gdy usłyszał zbliżające się kroki, oprzytomnienie przyśpieszyło. Nie miał przed sobą ciemnych oczu, oliwkowej karnacji, zielonej sukienki. Włosy był ciemne, lecz niedostatecznie; karnacja była jasna, a ubranie nie stanowiło eleganckiej sukienki. W oczach nie dostrzegł czułości, zaintrygowania, raczej irytacje. Varya Mulciber zawsze wygląda tak samo jak go spotyka – jakby bardzo nie chciała, aby to się stało. Zwykle owe uczucia towarzyszą jego oponentom, w końcu stanowił niewygodnego wroga, lecz Varya była tylko czystokrwistą przyjaciółką (doprawdy?) Imogen, czyli osobą, która nie powinna stanowić miejsca na liście osób wartych odnotowania. Nie była wrogiem, wspólnikiem czy kochanką, lecz mimo to na liście się znajdywała. Zapewne z powodu swego trudnego do interpretacji zachowania, lekkie zaintrygowanie, tak to można było nazwać. Nieszczęście w szczęściu. Spotkał kogoś w środku lasu o poranku, lecz ta osoba, zapewne wolałaby go nie znaleźć.
– Varya Mulciber – powiedział na głos, badając słowa na swym języku. Nadal był zesztywniały, nadal nie w pełni współpracował z mózgiem. – Co za przyjemność spotkać Cię tutaj. Dosyć niespodziewanie.
Zignorował ostrość jej tonu, pochmurność spojrzenia. Wstał, starając się ze wszelkich sił zachować równowagę, co okazało się sukcesem. Poprawił swój strój, stawiając kilka kroków do niej. Mógł być piany, osamotniony w lesie, lecz nadal był Bartemiusem Crouchem i to stanowiło jego największy walor.
– Varya Mulciber – powiedział na głos, badając słowa na swym języku. Nadal był zesztywniały, nadal nie w pełni współpracował z mózgiem. – Co za przyjemność spotkać Cię tutaj. Dosyć niespodziewanie.
Zignorował ostrość jej tonu, pochmurność spojrzenia. Wstał, starając się ze wszelkich sił zachować równowagę, co okazało się sukcesem. Poprawił swój strój, stawiając kilka kroków do niej. Mógł być piany, osamotniony w lesie, lecz nadal był Bartemiusem Crouchem i to stanowiło jego największy walor.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wiedziałam, kim była znajda marnie wyglądająca za ratunkiem – lub tak głęboko osiadła w wirującym odurzeniu, że nawet i na podobną myśl nie było jej stać. Wiedziałam, lecz mimo to stojąc w tłumie dumnie wznoszących się drzew, nie uczyniłam żadnego ruchu, który mógłby wskazywać, iż podobną wiedzę posiadałam. Bez słowa czy wyraźnego gestu. Bez ukłonów i panieńskiego rumieńca, które łapał zapewne gęsto od dam zasiadających w jednej loży z Imogen. Bez pieszczenia się z arystokratycznym jestestwem, który w oczach miał żądanie polerowania dla niego choćby i tych kilku pokropionych rosą liści. Las może i mógł należeć do niego, lecz faktycznej opieki nigdy nad nim nie sprawował. Nie sądziłam, że w ogóle mógł samowolnie przekroczyć jego bramy. Nie wyglądał na takiego. Właściwie to wyglądał mi na kolejnego wymuskanego głupka, któremu od odbicia własnego uśmiechu podejrzanego na czubkach błyszczących pantofli przewracało się we łbie. Na schodach własnych pałaców dostawali zadyszki, ale świat i tak mieli w garści. Naprawdę chciałam któregoś dnia wreszcie spotkać takiego, który jako reprezentant rodziny o niepodważalnej czarodziejskiej historii, będzie w stanie zamanifestować swą siłę czymś więcej niż kwiecistą gadką, z której i tak niewiele potrafiłam pojąć. Bartemius Crouch jednak nie był tym przypadkiem. Oto porozsypywany z własnym ciałem i duchem dziwnie chyba odległym od zmarniałych kończyn nad czymś głęboko musiał debatować. Zapamiętałam go jako tego, który zawsze nad czymś debatował – szkoda tylko że w owych debatach nie widziałam większego sensu.
Ja stałam, on coś próbował, doskonale już wyłapując moją obecność. Czy był na tyle świadomy, by rozpoznać we mnie znajomą twarz? Być może nie widział mnie jeszcze w spodniach. Słyszałam, że niektórzy mężczyźni uznawali widok kobiety bez spódnicy za psotę własnego umysłu. Ja jednak nie wyobrażałam sobie łowów w sukni. Materiał prędko skończyłby porwany i to nie przez dokuczliwe gałęzie na drodze, lecz mnie samą. W czasie polowania musiałam czuć się swobodnie, ruchy nie mogły być ograniczone, a ryzyko ugrzęźnięcia gdzieś przy zaczepnych gałęziach musiało być zniwelowane. Dziwił się? Milcząco próbowałam podkraść się do jego zaparowanych alkoholem myśli. Cokolwiek robił w nocy, gdziekolwiek był – szczęśliwie dotarł do domu. Przecież był u siebie. Mapę terenów otaczających stolicę zapamiętałam całkiem nieźle. Dobrze poruszałam się po lasach, nawet gdy bywałam w nich dopiero pierwszy raz. Umiałam wrócić. W przeciwieństwie do tego, który przecież rozbił obozowisko na własnym podwórku. Zdaje się, że podobna prezencja nie przystała paniczom o jego pozycji. Wyglądał kiepsko, a w starciu z dzikim zwierzęciem najpewniej nawet nie zdążyłyby poprawnie wypowiedzieć zaklęcia, a co dopiero wspiąć się na drzewo. Nie, nie sądziłam, że potrafił się wspinać.
W tym dramatycznym momencie wielki lord mógł liczyć tylko na mnie. Miał rację, to była przyjemność. I jedyna nadzieja, bo sam najpewniej zasnąłby zaraz w leśnym gnieździe i obudził się kompletnie rozbity. Rozbity i pożarty przez robactwo. Czy mogłam go skazać na ten los? Może to by go czegoś nauczyło. Nie skomentowałam entuzjastycznego komentarza, w ciszy tylko obserwowałam nieco niezgrabne ruchy, a w końcu i próbę uporządkowania wytarganej w czasie leśnej przeprawy garderoby. To mu niewiele pomagało w tym położeniu, ale najwyraźniej nawet pijany próbował zachować pozory. Mieli to chyba rozpuszczone w swojej błękitnej krwi. – Idziesz ze mną – wypowiedziałam, nie porzucając obranego wcześniej tonu. Tutaj między drzewami nikt nie będzie mu kadził. – Wyprowadzę cię z lasu – uzupełniłam krótko, ostatni raz mierząc go jeszcze wzrokiem. To ponownie nie była prośba. Naprawdę chciałam to robić? W duchu pomyślałam, że robię to wyłącznie przez wzgląd na Imogen. Pożałowałaby przecież przyjaciela, którym leśne stworzenia posiliłyby się ze smakiem – chociaż sądząc po stanie zatrucia, to nawet i to nie było tak oczywiste.
Obróciłam się i ruszyłam powoli we właściwym kierunku. Kilka kroków później zatrzymałam się jednak, by upewnić się, że dawał radę. Przekręciłam głowę nieco w jego stronę. – Uważaj na drzewa – wymówiłam ku przestrodze, bo mogłam tylko podejrzewać, jak te bujały mu się przed oczami. Za rękę jednak prowadzić go nie zamierzałam. Przecież był lordem, przecież oni byli stworzeni do wielkich czynów. Czym więc trudnym miał się okazać spacer po lesie? Powróciłam spojrzeniem w widok rozciągający się tuż przede mną i wznowiłam przechadzkę, po drodze pamiętając o podnoszeniu nóg, gdy przeszkody okazywały się nieco wyższe. Oby świeże powietrze wsparło go w wytrącaniu skutków pijaństwa.
Ja stałam, on coś próbował, doskonale już wyłapując moją obecność. Czy był na tyle świadomy, by rozpoznać we mnie znajomą twarz? Być może nie widział mnie jeszcze w spodniach. Słyszałam, że niektórzy mężczyźni uznawali widok kobiety bez spódnicy za psotę własnego umysłu. Ja jednak nie wyobrażałam sobie łowów w sukni. Materiał prędko skończyłby porwany i to nie przez dokuczliwe gałęzie na drodze, lecz mnie samą. W czasie polowania musiałam czuć się swobodnie, ruchy nie mogły być ograniczone, a ryzyko ugrzęźnięcia gdzieś przy zaczepnych gałęziach musiało być zniwelowane. Dziwił się? Milcząco próbowałam podkraść się do jego zaparowanych alkoholem myśli. Cokolwiek robił w nocy, gdziekolwiek był – szczęśliwie dotarł do domu. Przecież był u siebie. Mapę terenów otaczających stolicę zapamiętałam całkiem nieźle. Dobrze poruszałam się po lasach, nawet gdy bywałam w nich dopiero pierwszy raz. Umiałam wrócić. W przeciwieństwie do tego, który przecież rozbił obozowisko na własnym podwórku. Zdaje się, że podobna prezencja nie przystała paniczom o jego pozycji. Wyglądał kiepsko, a w starciu z dzikim zwierzęciem najpewniej nawet nie zdążyłyby poprawnie wypowiedzieć zaklęcia, a co dopiero wspiąć się na drzewo. Nie, nie sądziłam, że potrafił się wspinać.
W tym dramatycznym momencie wielki lord mógł liczyć tylko na mnie. Miał rację, to była przyjemność. I jedyna nadzieja, bo sam najpewniej zasnąłby zaraz w leśnym gnieździe i obudził się kompletnie rozbity. Rozbity i pożarty przez robactwo. Czy mogłam go skazać na ten los? Może to by go czegoś nauczyło. Nie skomentowałam entuzjastycznego komentarza, w ciszy tylko obserwowałam nieco niezgrabne ruchy, a w końcu i próbę uporządkowania wytarganej w czasie leśnej przeprawy garderoby. To mu niewiele pomagało w tym położeniu, ale najwyraźniej nawet pijany próbował zachować pozory. Mieli to chyba rozpuszczone w swojej błękitnej krwi. – Idziesz ze mną – wypowiedziałam, nie porzucając obranego wcześniej tonu. Tutaj między drzewami nikt nie będzie mu kadził. – Wyprowadzę cię z lasu – uzupełniłam krótko, ostatni raz mierząc go jeszcze wzrokiem. To ponownie nie była prośba. Naprawdę chciałam to robić? W duchu pomyślałam, że robię to wyłącznie przez wzgląd na Imogen. Pożałowałaby przecież przyjaciela, którym leśne stworzenia posiliłyby się ze smakiem – chociaż sądząc po stanie zatrucia, to nawet i to nie było tak oczywiste.
Obróciłam się i ruszyłam powoli we właściwym kierunku. Kilka kroków później zatrzymałam się jednak, by upewnić się, że dawał radę. Przekręciłam głowę nieco w jego stronę. – Uważaj na drzewa – wymówiłam ku przestrodze, bo mogłam tylko podejrzewać, jak te bujały mu się przed oczami. Za rękę jednak prowadzić go nie zamierzałam. Przecież był lordem, przecież oni byli stworzeni do wielkich czynów. Czym więc trudnym miał się okazać spacer po lesie? Powróciłam spojrzeniem w widok rozciągający się tuż przede mną i wznowiłam przechadzkę, po drodze pamiętając o podnoszeniu nóg, gdy przeszkody okazywały się nieco wyższe. Oby świeże powietrze wsparło go w wytrącaniu skutków pijaństwa.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiedział kim była jego ratowniczka, wybawicielka z leśnych opresji. Varya Mulciber nie posiadała potęgi nazwiska czy wielkości sławy, która rozświetlała, by wszelkie drogi. Wyróżniała się rosyjskim akcentem, posępnym spojrzeniem oraz ostrością języka, jeśli już w jego towarzystwie postanowiła się odezwać. Była urodziwa, w ten niepospolity sposób, który zawsze wymuszał ponowne spojrzenie. Oczy odpowiadały barwie trawiastych terenów, włosy mieszały się z ciemnościami odchodzącej nocy- pani lasu, nigdy równie mocno nie wydawała być w domu jak teraz.
Była przybyszem z terenów pokrytych lodem, prawdziwej dziczy z dala od ich brytyjskiej wyspy. Miała wszelkie znamiona obcości, naznaczoną inność, której tylko czas pozwoli jej zgubić - jeśli na to pozwoli. Niektórzy nigdy nie chcieli pożegnać się z terenami, z których się wywodzili, nie wszyscy musieli. On sam będąc we Włoszech nigdy nie wyzbył się brytyjskości, pragnienia natywnego języka w ustach innej osoby, zasmakowania herbaty w południe. Będąc w Rzymie tęsknił za Londynem, będąc w Londynie marzył o Rzymie, cóż tez serce mogło wiedzieć. Doświadczył co oznaczało być przejezdnym, wchodzić na nowy teren i próbować pojąć jak się tam znalazło. Odnaleźć swoje miejsce na nieznanej ziemi, nieprzyjaznej z samego faktu odległości od domu. Znał tych, którzy pragnęli uciec i właśnie o te poczucie obcości zabiegali. O to, by zapomnieć skąd się pochodziło i gdzie się miało swoje korzenie, początek życia wymazać z istnienia. Rozpocząć z czystą kartą, pełnymi możliwościami i wielkimi wyzwaniami – nie mieć balastu przeszłości, lecz również kontaktów przodków. Dojdziesz tam, gdzie twoja praca i talent się poprowadzą. Było w tym poczucie samotności, musiało być. Człowiek zupełnie sam, bez historii i osób, z którymi tą historie mógłby dzielić. Ze wspomnieniami, których nie chce i z marzeniami, które wydają się niemożliwe.
Pamiętaj kim jesteś
Zawsze pamiętał te słowa, nigdy go nie opuszczały. Kiedy pierwszy raz wyruszył do Hogwartu i kiedy postawił pierwszy krok na włoskiej ziemi. Zawsze był Bartemiusem Crouchem, z dumą i tragedią wpisaną w te litery. Varya Mulciber również nigdy nie ucieknie przed własnym naznaczeniem, rosyjską imigrantką, czystokrwistą czarownicą. Świat nigdy nie pozwoli im puścić w niepamięć ich jestestwa. On również nie miał zamiaru pozwolić światu zapomnieć kim jest, wręcz przeciwnie, będzie krzyczał tak głośno, że usłyszą to na krańcach wyspy. I tak stali naprzeciwko siebie z dwóch różnych wszechświatów. Dopiero kierując kroki w jej stronę zauważył jej strój, uśmiechnął się pod nosem. Jakże bajronicznie z jej strony, zawsze przeciwko przewidywaniom. Będąc jednak w stanie upojenia alkoholowego sam nie stanowił moralnego wzorca, zwłaszcza, że w tym wybitnie mało go obchodziło jaki strój miało na sobie. Teraz najważniejsze, że chciała mu pomóc, nie spodziewał się, żeby ktokolwiek inny był zdolny.
– Prowadź, o Pani – zamachnął zachęcająco dłonią, odpowiadając równie zdawkowo co ona. Skazany był na śledzenie jej osoby, podążanie za wytyczonymi przez nią szlakami. Powinien pozwolić ciszy trwać, lecz alkohol nadal dawał mu nieodpowiednie rady, jakby chcąc go skusić na pokuszenie. – Znajdujemy się daleko od miasta?
Jak długo przyjdzie mu błądzić z nadzieją, że jego przewodnik nie zabierze mu ostatków nadziei? Domyślał się, że znajdowali się na jego terenach (jakże niepasująco brzmiały te słowa), lecz Londyn był duży, mogli być wszędzie. Nie rozumiał jak tak mocno mógł pomylić się z teleportacją, a może bardziej szokującym było, że nadal był w całości. Słysząc ostrzeżenie, chciał odpysknąć, że nie jest z nim tak źle, gdy poczuł atak ze strony o wiele mniejszej rośliny. Różany krzew owinął się wokół jego nogi, zapraszając go na głośne spotkanie ze glebą. Upadł mocno, nieprzyjemnie odczuwając to na kończynach. Gdy spojrzał w dół, część jego szaty była porwana przez kolce różanego krzewu. Przeklął głośno, kolejne niegodne zachowanie szlachcica. Gdy jednak wstał, zupełnie nie myślał już o złowieszczej roślinie.
– Czy tak las wita się ze swoim domownikiem? – zapytał Varye, poświęcając jej krótkie spojrzenie. Właśnie przed nimi objawił się kolejny dar magii, szczypta jej wspaniałości. Powoli ruszył w kierunku studni, zapraszająco pięknej i oczekującej na swoich gości, kielich był tego dowodem. Przysiadł przy na jej brzegu, wpatrując się w głębie ciemności. – Słyszałaś kiedyś opowieści o winnej studni?
O tych dziecięcych historiach opowiadanych sobie przez dzieci Crouchów. Tych sławetnych opowieściach osób zagubionych, nieroztropnie spacerujących po tych terenach. Nie wierzył w ich prawdziwość, teraz miał jawny dowód na jej istnienie.
Była przybyszem z terenów pokrytych lodem, prawdziwej dziczy z dala od ich brytyjskiej wyspy. Miała wszelkie znamiona obcości, naznaczoną inność, której tylko czas pozwoli jej zgubić - jeśli na to pozwoli. Niektórzy nigdy nie chcieli pożegnać się z terenami, z których się wywodzili, nie wszyscy musieli. On sam będąc we Włoszech nigdy nie wyzbył się brytyjskości, pragnienia natywnego języka w ustach innej osoby, zasmakowania herbaty w południe. Będąc w Rzymie tęsknił za Londynem, będąc w Londynie marzył o Rzymie, cóż tez serce mogło wiedzieć. Doświadczył co oznaczało być przejezdnym, wchodzić na nowy teren i próbować pojąć jak się tam znalazło. Odnaleźć swoje miejsce na nieznanej ziemi, nieprzyjaznej z samego faktu odległości od domu. Znał tych, którzy pragnęli uciec i właśnie o te poczucie obcości zabiegali. O to, by zapomnieć skąd się pochodziło i gdzie się miało swoje korzenie, początek życia wymazać z istnienia. Rozpocząć z czystą kartą, pełnymi możliwościami i wielkimi wyzwaniami – nie mieć balastu przeszłości, lecz również kontaktów przodków. Dojdziesz tam, gdzie twoja praca i talent się poprowadzą. Było w tym poczucie samotności, musiało być. Człowiek zupełnie sam, bez historii i osób, z którymi tą historie mógłby dzielić. Ze wspomnieniami, których nie chce i z marzeniami, które wydają się niemożliwe.
Pamiętaj kim jesteś
Zawsze pamiętał te słowa, nigdy go nie opuszczały. Kiedy pierwszy raz wyruszył do Hogwartu i kiedy postawił pierwszy krok na włoskiej ziemi. Zawsze był Bartemiusem Crouchem, z dumą i tragedią wpisaną w te litery. Varya Mulciber również nigdy nie ucieknie przed własnym naznaczeniem, rosyjską imigrantką, czystokrwistą czarownicą. Świat nigdy nie pozwoli im puścić w niepamięć ich jestestwa. On również nie miał zamiaru pozwolić światu zapomnieć kim jest, wręcz przeciwnie, będzie krzyczał tak głośno, że usłyszą to na krańcach wyspy. I tak stali naprzeciwko siebie z dwóch różnych wszechświatów. Dopiero kierując kroki w jej stronę zauważył jej strój, uśmiechnął się pod nosem. Jakże bajronicznie z jej strony, zawsze przeciwko przewidywaniom. Będąc jednak w stanie upojenia alkoholowego sam nie stanowił moralnego wzorca, zwłaszcza, że w tym wybitnie mało go obchodziło jaki strój miało na sobie. Teraz najważniejsze, że chciała mu pomóc, nie spodziewał się, żeby ktokolwiek inny był zdolny.
– Prowadź, o Pani – zamachnął zachęcająco dłonią, odpowiadając równie zdawkowo co ona. Skazany był na śledzenie jej osoby, podążanie za wytyczonymi przez nią szlakami. Powinien pozwolić ciszy trwać, lecz alkohol nadal dawał mu nieodpowiednie rady, jakby chcąc go skusić na pokuszenie. – Znajdujemy się daleko od miasta?
Jak długo przyjdzie mu błądzić z nadzieją, że jego przewodnik nie zabierze mu ostatków nadziei? Domyślał się, że znajdowali się na jego terenach (jakże niepasująco brzmiały te słowa), lecz Londyn był duży, mogli być wszędzie. Nie rozumiał jak tak mocno mógł pomylić się z teleportacją, a może bardziej szokującym było, że nadal był w całości. Słysząc ostrzeżenie, chciał odpysknąć, że nie jest z nim tak źle, gdy poczuł atak ze strony o wiele mniejszej rośliny. Różany krzew owinął się wokół jego nogi, zapraszając go na głośne spotkanie ze glebą. Upadł mocno, nieprzyjemnie odczuwając to na kończynach. Gdy spojrzał w dół, część jego szaty była porwana przez kolce różanego krzewu. Przeklął głośno, kolejne niegodne zachowanie szlachcica. Gdy jednak wstał, zupełnie nie myślał już o złowieszczej roślinie.
– Czy tak las wita się ze swoim domownikiem? – zapytał Varye, poświęcając jej krótkie spojrzenie. Właśnie przed nimi objawił się kolejny dar magii, szczypta jej wspaniałości. Powoli ruszył w kierunku studni, zapraszająco pięknej i oczekującej na swoich gości, kielich był tego dowodem. Przysiadł przy na jej brzegu, wpatrując się w głębie ciemności. – Słyszałaś kiedyś opowieści o winnej studni?
O tych dziecięcych historiach opowiadanych sobie przez dzieci Crouchów. Tych sławetnych opowieściach osób zagubionych, nieroztropnie spacerujących po tych terenach. Nie wierzył w ich prawdziwość, teraz miał jawny dowód na jej istnienie.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nim wyruszyliśmy, otrzymał jedno chłodne spojrzenie, w którym mroziło się tysiąc podobnych myśli – pogrążony w tak beznadziejnej sytuacji był na mnie skazany. Bez przewodnika nigdy nie wydostanie się z lasu, nogawki zamokną, a w oczach pojawi się pijacka żałość. Wiele lat żyłam w otoczeniu ludzi, którzy lubili porządnie wypić i to zdecydowanie nie od święta, ale oni w przeciwieństwie do lordowskiej mości potrafili spożywać alkohol w taki sposób, by móc potem jakoś doczłapać się do chaty – a przynajmniej ich większa część. Bartemius ewidentnie podobnej zdolności nie posiadał, ale nie winiłam go za to. Anglicy radzili sobie kiepsko. Ten tutaj chyba pomylił wódkę z ulubioną herbatą i teraz miotał się w osobistej tragedii. Podobny widok nie był żadną nadzwyczajną scenerią. Niewiele wiedziałam o dworskiej etykiecie, ale podejrzewałam, że niezbyt eleganckie było to bujanie się od drzewa do drzewa w melodii własnego lamentu. Przez chwilę zastanowiłam się także, co się wydarzyło z jego druhami, bo przecież nie poszedł pić w samotności. Czy na pewno?
- Bardzo daleko – odpowiedziałam beznamiętnie. Zamiast zasiać w nim ziarno nadziei, deptałam ją z satysfakcją, której jednak nie pozwalałam wybrzmieć wyraziście. Pochowane emocje nie były dla niego dostępne. W tym lesie, tu i teraz, przyjęłam pewne zadanie i zamierzałam je wypełnić. Choć szczerze powiedziawszy, powinnam zgodzić się, by natura sama rozprawiła się z zapitym łbem. Niestety miałam pewne powody, by podobną przysługę uczynić. Zaś Crouch posiadał niebywałe szczęście. Teraz cierpiał, ale jak tylko ugrzęźnie w jedwabnej pościeli swojego wielkiego łoża, doceni siłę, która go wyprowadziła z tego labiryntu. O ile w ogóle zdoła zachować pamięć o tej niezbyt chwalebnej wędrówce.
Oczekiwałam, że będzie szedł i mimo wszystko nie przywali żałośnie czołem w drzewo, ale być może powinnam była już na początku go chwycić pod ramię i jeszcze ściślej poprowadzić. Tyle że do podobnego gestu mało co mogło mnie skłonić. To była jego kara i jego wybawienie. Natura w tym względzie, choć gubiła, to jednak z każdym oddechem odbiera mu cząstkę upojenia. Na skraju lasu miało być już dużo łatwiej. Niestety lord nie poradził sobie z prostą przeszkodą. Na Syberii nie przetrwałby nawet godziny. Upadek musiał zaboleć, choć oczywiste znieczulenie zapewne zniwelowało głębszą niewygodę. On spektakularnie spadł w morze różnych liści i gałęzi, a na niego spadło spojrzenie wcale nie szczędzące pogardy. Miękkie materiały z najlepszych londyńskich butików przedarły się, promień skóry mignął mi przed oczami. Róża była zdradliwa, ale jakimś cudem zdołał podnieść się o własnych siłach. – Twój dom dwór, las nie. Zabiłby cię – wytknęłam mu, gubiąc po drodze angielskie słówka. – Niezdara – pozwoliłam sobie jeszcze skomentować po rosyjsku, bo nie umiałam w jego mowie. – Nogi muszą w górę. Oczy muszą patrzeć – poinstruowałam go jeszcze, bo najwyraźniej ostatnia podpowiedź była zbyt skąpa. Powinnam przestrzec go chyba przed całym lasem, ale to niczego by nie zmieniło, kiedy był pijany. Wiedziałam, że w tym stanie jego możliwości były ograniczone.
– Co znaczy… winna studnia? – zapytałam, mrużąc lekko oczy. Jednocześnie też obróciłam się, aby sprawdzić, dlaczego nagle ruszył w nowym kierunku. Wtedy też ujrzałam cel. Wyrastające z ziemi wodne źródło, dość tajemnicze i zdecydowanie podejrzane, bo mogłam przysiąc, że chwilę wcześniej niczego w tamtym rejonie nie wypatrzyłam. – Wracaj, Crouch – nakazałam tylko surowo, wciąż świdrując spojrzeniem i jego i nowy obiekt. Wcale mi się to nie podobało, choć… z jakiegoś powodu nie umiałam zdjąć wzroku. Ze studni. Co on wyprawiał? Podeszłam bliżej, kiedy tylko przechylił głowę ponad wodną taflą. Mięśnie spięły się w niezadowoleniu, a wargi mocniej ścisnęły. Jeszcze chwila i będę musiała go z tej studni wyławiać. – Zły czas odpoczywania – skomentowałam głośno, stając tuż przy osiadłej na murze postaci. Dopiero wtedy udało mi się zorientować, gdzie dokładnie zatrzymywała się uwaga jego spojrzenia. Kielich. – Nie pozwalam – zgromiłam go nieprzyjemnym tonem. Nie zamierzałam wdawać się w dyskusję z moczygębą - nawet szlachetnie urodzoną. Nie znałam historii, nie rozumiałam obecności pośrodku lasu studni i kielicha, ale wyraźnie wyczuwałam podstęp. I magię. Coś niepokojącego wznosiło się w powietrzu. Coś ponad opary towarzyszące sylwetce wielce szanowanego panicza, podrapanego, pijanego i w postrzępionej szacie. Wyglądał zbyt koszmarnie, by jeszcze sobie dokładać. Postanowiłam więc sięgnąć po kamienny kielich i zabrać go, zanim głupi pomysł całkiem pożre resztki jego rozumu. Dłoń nakryła szczyt ciężkiego naczynia, a ja utrzymałam zimne, ostrzegawcze spojrzenie. Nie dałam się uwieść aurze nostalgii i obietnicy obcej mi historii, którą on zdawał się znać. Nie ufałam mu i już naprawdę niewiele brakowało, bym go chwyciła za fraki i brutalnie odciągnęła od studni.
Mogłam to zrobić.
- Bardzo daleko – odpowiedziałam beznamiętnie. Zamiast zasiać w nim ziarno nadziei, deptałam ją z satysfakcją, której jednak nie pozwalałam wybrzmieć wyraziście. Pochowane emocje nie były dla niego dostępne. W tym lesie, tu i teraz, przyjęłam pewne zadanie i zamierzałam je wypełnić. Choć szczerze powiedziawszy, powinnam zgodzić się, by natura sama rozprawiła się z zapitym łbem. Niestety miałam pewne powody, by podobną przysługę uczynić. Zaś Crouch posiadał niebywałe szczęście. Teraz cierpiał, ale jak tylko ugrzęźnie w jedwabnej pościeli swojego wielkiego łoża, doceni siłę, która go wyprowadziła z tego labiryntu. O ile w ogóle zdoła zachować pamięć o tej niezbyt chwalebnej wędrówce.
Oczekiwałam, że będzie szedł i mimo wszystko nie przywali żałośnie czołem w drzewo, ale być może powinnam była już na początku go chwycić pod ramię i jeszcze ściślej poprowadzić. Tyle że do podobnego gestu mało co mogło mnie skłonić. To była jego kara i jego wybawienie. Natura w tym względzie, choć gubiła, to jednak z każdym oddechem odbiera mu cząstkę upojenia. Na skraju lasu miało być już dużo łatwiej. Niestety lord nie poradził sobie z prostą przeszkodą. Na Syberii nie przetrwałby nawet godziny. Upadek musiał zaboleć, choć oczywiste znieczulenie zapewne zniwelowało głębszą niewygodę. On spektakularnie spadł w morze różnych liści i gałęzi, a na niego spadło spojrzenie wcale nie szczędzące pogardy. Miękkie materiały z najlepszych londyńskich butików przedarły się, promień skóry mignął mi przed oczami. Róża była zdradliwa, ale jakimś cudem zdołał podnieść się o własnych siłach. – Twój dom dwór, las nie. Zabiłby cię – wytknęłam mu, gubiąc po drodze angielskie słówka. – Niezdara – pozwoliłam sobie jeszcze skomentować po rosyjsku, bo nie umiałam w jego mowie. – Nogi muszą w górę. Oczy muszą patrzeć – poinstruowałam go jeszcze, bo najwyraźniej ostatnia podpowiedź była zbyt skąpa. Powinnam przestrzec go chyba przed całym lasem, ale to niczego by nie zmieniło, kiedy był pijany. Wiedziałam, że w tym stanie jego możliwości były ograniczone.
– Co znaczy… winna studnia? – zapytałam, mrużąc lekko oczy. Jednocześnie też obróciłam się, aby sprawdzić, dlaczego nagle ruszył w nowym kierunku. Wtedy też ujrzałam cel. Wyrastające z ziemi wodne źródło, dość tajemnicze i zdecydowanie podejrzane, bo mogłam przysiąc, że chwilę wcześniej niczego w tamtym rejonie nie wypatrzyłam. – Wracaj, Crouch – nakazałam tylko surowo, wciąż świdrując spojrzeniem i jego i nowy obiekt. Wcale mi się to nie podobało, choć… z jakiegoś powodu nie umiałam zdjąć wzroku. Ze studni. Co on wyprawiał? Podeszłam bliżej, kiedy tylko przechylił głowę ponad wodną taflą. Mięśnie spięły się w niezadowoleniu, a wargi mocniej ścisnęły. Jeszcze chwila i będę musiała go z tej studni wyławiać. – Zły czas odpoczywania – skomentowałam głośno, stając tuż przy osiadłej na murze postaci. Dopiero wtedy udało mi się zorientować, gdzie dokładnie zatrzymywała się uwaga jego spojrzenia. Kielich. – Nie pozwalam – zgromiłam go nieprzyjemnym tonem. Nie zamierzałam wdawać się w dyskusję z moczygębą - nawet szlachetnie urodzoną. Nie znałam historii, nie rozumiałam obecności pośrodku lasu studni i kielicha, ale wyraźnie wyczuwałam podstęp. I magię. Coś niepokojącego wznosiło się w powietrzu. Coś ponad opary towarzyszące sylwetce wielce szanowanego panicza, podrapanego, pijanego i w postrzępionej szacie. Wyglądał zbyt koszmarnie, by jeszcze sobie dokładać. Postanowiłam więc sięgnąć po kamienny kielich i zabrać go, zanim głupi pomysł całkiem pożre resztki jego rozumu. Dłoń nakryła szczyt ciężkiego naczynia, a ja utrzymałam zimne, ostrzegawcze spojrzenie. Nie dałam się uwieść aurze nostalgii i obietnicy obcej mi historii, którą on zdawał się znać. Nie ufałam mu i już naprawdę niewiele brakowało, bym go chwyciła za fraki i brutalnie odciągnęła od studni.
Mogłam to zrobić.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie była przejednaną przewodniczką. We wzroku, posturze i słowach jawnie komunikowała niezadowolenie z sytuacji, w której się znalazła. Nadal zakładał, że gdyby nie bliskie kontakty z Imogen, zostałby zostawiony na pastwę lasu. Nie zależało jej na jego zdrowiu, osobie a tylko przyjacielski obowiązek skłaniał ją do działania. Może również sumienie, ale o to nie ważył się ją posądzać, zbyt dalekim była mu człowiekiem, by mógł wyłożyć rządzący nią etos. Język też ich ograniczał, zarówno jego jak i ją. Próba komunikacji zawsze była żmudna, niewidzialna bariera uniemożliwiała spotkanie w połowie drogi. Pozostawały domysły, namiastka możliwości ich obojga, krucha forma dialogu. Przewrócił tylko oczami słysząc niedorzeczność jej słów, nie mogli być bardzo daleko. Może pozostawała mu nadzieje, przeświadczenie, że nie będzie tak źle, którą z nieoczywistych względów chciała podkopać. Domyślał się, że robiła to z czystej satysfakcji, skromnej złośliwości, przecież nie darzyła go ciepłym uczuciem. Nie wierzył jej, gdyż owa wiara nie przyniosłaby mu żadnych korzyści. Preferował oszukiwać siebie i umysł, że dom był bliski. Prócz zmęczenia, które zaczynał odczuwać w całym ciele oraz nadziei na szybkie zakończanie wędrówki, odnajdywał w sobie inną emocje.
Wdzięczność miała dziwny smak w ustach. Słodko-gorzki, niedostępny do głębszego badania. Znajdujący się na granicy zmysłów, ledwo zauważalny, ale nie zawsze obecny. Wdzięczność z definicji była krótkotrwałą, lecz intensywna, reakcja organizmu na akt dobroci. Niezależnie czy był to prezent, pomoc czy nawet miłe słowo. Ludzie byli zaprojektowani, by doceniać pozytywne wysiłki innych. Niejednokrotnie wykorzystywał ową ludzką słabość, tą chęć otaczania się serdecznością. Gdy miało się odpowiednią sumę pieniędzy, obdarowywaniem dobrem nie stanowiło wyjątkowo trudnego zadania. Raczej zdroworozsądkową inwestycją w ludzkie ułomności. Varya może również czegoś zapragnąć, zażądać w pełni mocy o swoją zapłatę, gdyż nawet czas miał swoją cenę w ich świecie. Jeśli miałby jej doradzić, czego nie miał zamiaru robić, zasugerowałby zapłatę odroczyć i wykorzystać w lepszym momencie. Wtedy kwota dojrzeje, przysługa stanie się istotniejsze, a jego pozycja wyższa. Za błędy się płaci, pomyłki naprawia, a na porażkach się uczy – takie były losy młodych szlachciców, jeśli odpowiednie neurony połączone były ze sobą. Miał zamiar uczynić każdą z tych rzeczy, gdy tylko powiedzie mu się misje uwolnienia z krwiożerczych róż. Zawsze twierdził, że rożom ufać nie wolno, teraz dostał dowód.
– Las również jest moim domem, tak mnie kocha, że nie chcę mnie puścić – zasugerował z niegodnej pozycji na ziemi. Jeśli to nie była oznaka toksycznej miłości, pewna doza zalotów ze strony natury, to jak powinien na to spojrzeć? Zapewne odpowiedzią byłoby realistycznie, lecz magia umiała niejeden realizm spustoszyć dogłębnie. Studnia była tego przykładem, piękna i siły. Zbagatelizował ostatnie wołania Varyi, która zdecydowanie nie była pasjonatką pomysłu, by zbliżyli się do tajemniczego obiektu. Nie rozumiała jednak, co też im się objawiło, eudajmonia w najczystszej postaci. Znała zapewne setki rosyjskich legend, które próbowały tłumaczyć ten ich zimny kawałek ziemi, lecz Anglia miała swoje sekrety i pokusy. Przysiadł na brzegu studni, nadal z zafascynowaniem wpatrując się w jej głębie.
– Nikt nie wie, gdzie dokładnie znajduje się winna studnia, można znaleźć ją tylko przypadkiem. Zapewne nigdy więcej nie będziesz mogła tu wrócić – zauważył cicho, nie zważając na ostrość jej tonu, nieprzyjazną aurę. – Według pogłosek zamienia ona wodę w najpyszniejsze wino jakie można sobie wyobrazić. Nasz czarodziejski nektar.
Nie był pewien na ile go rozumie. Musiała jednak wyczuć magię tego miejsca, fortunę ich zdarzeń. Smak przygody i triumfu, możliwość empirycznego sprawdzenia legend. Czyż nie była zainteresowana? Nie było w niej nuty ciekawości? On sam ledwo mógł odwrócić wzrok od obiektu, choć ruch jej dłoni zmusił go do zwrócenia uwagi na kielich.
– Pokaże Ci – zaproponował szepcąc, jakby nie chciał przestraszyć otoczenia lasu. Wyciągnął dłoń do kielicha, jego palce zetknęły się z jej, gdy złożył nieformalny wniosek o ruch. Zaangażował ich w milczącą batalię na siłę woli. Dłoń do dłoni, wzrok do wzroku bezkompromisowość kontra niezłomność. – Proszę.
Wysublimowana prośba, która z lekkością opuściła jego usta. Dobrana w odpowiednim momencie, nawet mająca cechy szczerości. Nie kalkulował kolejnych ruchów, nie miał zamiaru walczyć. Dowodził nim głód poznania, pragnienie tak rzadkie, że możliwe, że nigdy nie do zaspokojonia.
Wdzięczność miała dziwny smak w ustach. Słodko-gorzki, niedostępny do głębszego badania. Znajdujący się na granicy zmysłów, ledwo zauważalny, ale nie zawsze obecny. Wdzięczność z definicji była krótkotrwałą, lecz intensywna, reakcja organizmu na akt dobroci. Niezależnie czy był to prezent, pomoc czy nawet miłe słowo. Ludzie byli zaprojektowani, by doceniać pozytywne wysiłki innych. Niejednokrotnie wykorzystywał ową ludzką słabość, tą chęć otaczania się serdecznością. Gdy miało się odpowiednią sumę pieniędzy, obdarowywaniem dobrem nie stanowiło wyjątkowo trudnego zadania. Raczej zdroworozsądkową inwestycją w ludzkie ułomności. Varya może również czegoś zapragnąć, zażądać w pełni mocy o swoją zapłatę, gdyż nawet czas miał swoją cenę w ich świecie. Jeśli miałby jej doradzić, czego nie miał zamiaru robić, zasugerowałby zapłatę odroczyć i wykorzystać w lepszym momencie. Wtedy kwota dojrzeje, przysługa stanie się istotniejsze, a jego pozycja wyższa. Za błędy się płaci, pomyłki naprawia, a na porażkach się uczy – takie były losy młodych szlachciców, jeśli odpowiednie neurony połączone były ze sobą. Miał zamiar uczynić każdą z tych rzeczy, gdy tylko powiedzie mu się misje uwolnienia z krwiożerczych róż. Zawsze twierdził, że rożom ufać nie wolno, teraz dostał dowód.
– Las również jest moim domem, tak mnie kocha, że nie chcę mnie puścić – zasugerował z niegodnej pozycji na ziemi. Jeśli to nie była oznaka toksycznej miłości, pewna doza zalotów ze strony natury, to jak powinien na to spojrzeć? Zapewne odpowiedzią byłoby realistycznie, lecz magia umiała niejeden realizm spustoszyć dogłębnie. Studnia była tego przykładem, piękna i siły. Zbagatelizował ostatnie wołania Varyi, która zdecydowanie nie była pasjonatką pomysłu, by zbliżyli się do tajemniczego obiektu. Nie rozumiała jednak, co też im się objawiło, eudajmonia w najczystszej postaci. Znała zapewne setki rosyjskich legend, które próbowały tłumaczyć ten ich zimny kawałek ziemi, lecz Anglia miała swoje sekrety i pokusy. Przysiadł na brzegu studni, nadal z zafascynowaniem wpatrując się w jej głębie.
– Nikt nie wie, gdzie dokładnie znajduje się winna studnia, można znaleźć ją tylko przypadkiem. Zapewne nigdy więcej nie będziesz mogła tu wrócić – zauważył cicho, nie zważając na ostrość jej tonu, nieprzyjazną aurę. – Według pogłosek zamienia ona wodę w najpyszniejsze wino jakie można sobie wyobrazić. Nasz czarodziejski nektar.
Nie był pewien na ile go rozumie. Musiała jednak wyczuć magię tego miejsca, fortunę ich zdarzeń. Smak przygody i triumfu, możliwość empirycznego sprawdzenia legend. Czyż nie była zainteresowana? Nie było w niej nuty ciekawości? On sam ledwo mógł odwrócić wzrok od obiektu, choć ruch jej dłoni zmusił go do zwrócenia uwagi na kielich.
– Pokaże Ci – zaproponował szepcąc, jakby nie chciał przestraszyć otoczenia lasu. Wyciągnął dłoń do kielicha, jego palce zetknęły się z jej, gdy złożył nieformalny wniosek o ruch. Zaangażował ich w milczącą batalię na siłę woli. Dłoń do dłoni, wzrok do wzroku bezkompromisowość kontra niezłomność. – Proszę.
Wysublimowana prośba, która z lekkością opuściła jego usta. Dobrana w odpowiednim momencie, nawet mająca cechy szczerości. Nie kalkulował kolejnych ruchów, nie miał zamiaru walczyć. Dowodził nim głód poznania, pragnienie tak rzadkie, że możliwe, że nigdy nie do zaspokojonia.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W tamtej chwili ostatnią rzeczą, o jakiej myślałam, była obietnica zapłaty. Nie oczekiwałam nagród, nie wolałam o ordery czy niskie pokłony. Chciałam go tylko wreszcie stąd wyprowadzić i odejść, gdy tylko upewnię się, że nie zdoła się po drodze zabić. I w tym względzie pewność wydawała się daleka, albowiem musiałabym go wcisnąć za bramy samego pałacu, a to już oznaczało znaczne zboczenie z obranego kursu wędrówki. Zaś on, jakimkolwiek szanowanym paniskiem nie był, nie wydawał mi się tego warty. Wolałam nie brodzić w mieliźnie własnych pobudek, nie rozgrzebywać motywacji, a zamiast tego skupić się na faktycznym działaniu. Szkoda tylko, że jemu posuwanie się do przodu szło wyjątkowo marnie. Lecz czy czegoś innego winnam spodziewać się po zapijaczonym bawidamku ze srebrzystych salonów?
- Twoja… - nie wiedziałam, jak powinnam powiedzieć postawa, więc urwałam, ratując się spojrzeniem gdzieś w bok, byleby odciąć linię naszego wzajemnego patrzenia. – Robisz rzeczy, których nie lubi las. Nie opieka. Kara jego – wyraziłam, starając się na około przekazać myśl, czerpiąc z o wiele prostszych słów, które były w zasięgu mojej wiedzy. Kiedy ponownie opuściłam ku niemu głowę, ujrzał moją wzgardę, wyważoną, chłodną, besztającą, lecz wciąż nie na tyle dobitną, na jaką zasługiwałby w trzeźwości umysłu. Nie było sensu głębiej wchodzić w ten temat, kiedy leżał tak marny. Wybierał wygodną dla siebie interpretację leśnych gestów – jakże daleki był od prawdy. Mówił dalej, kiedy prawdziwy osąd zasłaniała mu rozpuszczona we krwi whisky. Ostatnie ponure wejrzenie miało zakończyć darowaną mu chwilę uwagi. Mieliśmy wszak udać się dalej.
Bartemius Crouch postanowił jednak testować moje granice, ocierać się o ostre krawędzie i sprawdzać, na ile może sobie pozwolić, nim krew zmoczy jego rękawy. Nim bełt wbije mu się prosto w pierś. Wciągnęłam mocniej powietrze, wcale nie delektując się widokiem mężczyzny beztrosko szykującego się do bajecznych opowieści. Nie zamierzałam pozwolić mu na ten przestanek, a jednak zrobił dokładnie to, co chciał. Oni wszyscy chodzili po świecie z myślą, że wolno im absolutnie wszystko. - Może studnia nie ta wcale – stwierdziłam gorzko, dłubiąc niechętnie okiem w tym zastanym krajobrazie. Gdy uzupełnił historię, nagle wszelkie motywacje i fascynacja kryjąca się w tęczówkach, okazały się nazbyt oczywiste. – Zostaw bajki – wydusiłam surowo, nie wyobrażając sobie, by miał teraz wsadzić łeb do środka i spijać potencjalne wino z głębokiego zbiornika. Zdurniał do reszty. Może należało obić mu ten szlachecki policzek i przywołać raz na zawsze do trzeźwości? – Wino w domu, w lesie go nie ma – przypomniałam mu, do całej sprawy podchodząc z wyraźnym powątpiewaniem. – Idiota, niczego ci to nie da – wymówiłam po rosyjsku. Co ja tu jeszcze z nim robiłam? Dlaczego jednak zdecydowałam się podejść bliżej, dlaczego mimo braku wiary w czarodziejską opowieść chciałam odebrać mu możliwość spróbowania? Wciąż się nie poddawał. Tyle że ja mogłam być jego potwornym utrapieniem. Skazany na mnie mógł już żegnać się z obietnicą zgubnej legendy.
Szept pomknął w las, obijając się o drzewne przeszkody, lecz w moich myślach zatrzymując się trwale. Do czego zmierzał? Czujnie rejestrowałam jego najmniejsze poruszenie. Broniąca kielicha dłoń drgnęła, kiedy obce ciepło uderzyło w chłodną powłokę skóry. Podejrzanie się zachowywał, przeciągał swoje patrzenie, wcale nie zamierzając zejść z linii ognia. Ani mrugnęłam, silnie odpowiadając tym gestom, tej zacietrzewionej postawie. Pod kamienną statuą czaiła się jednak kumulacja irytacji. – To nie wino – wymówiłam powoli i szorstko, robiąc dodatkowe pauzy i wciąż patrząc mu prosto w oczy. To był głos ostateczny. Jednocześnie zabrałam kielich od jego palców i zanurzyłam sama w wodnej toni. Zamierzałam mu udowodnić ślepe zawierzanie tym bujdom. Palec zatonął we wnętrzu kamiennego naczynia, a kiedy przyjrzałam się naznaczonej płynem skórze, dostrzegłam czerwoną nić spływającą powoli w dół i zatrzymującą się dopiero we wnętrzu dłoni. To przecież niemożliwe. Między nami jednak uniósł się charakterystyczny, przyjemny zapach alkoholu, którego nie sposób było pomylić z czymś innym.
– Jeden łyk – odezwałam się wreszcie, wciąż jednak mocno ściskając podstawę naczynia. – Spróbuj więcej, a prośbę zmienisz w błaganie. Nie o wino – o litość, kiedy tylko moja pięść przestawi mu szczękę i brutalnie odsunie wargi od nęcącego źródła. To wino było mu klątwą. A ja chciałam, by żył, kiedy już dotargam go do skraju lasu. Dość straciliśmy czasu przez jego pijackie tańce.
- Twoja… - nie wiedziałam, jak powinnam powiedzieć postawa, więc urwałam, ratując się spojrzeniem gdzieś w bok, byleby odciąć linię naszego wzajemnego patrzenia. – Robisz rzeczy, których nie lubi las. Nie opieka. Kara jego – wyraziłam, starając się na około przekazać myśl, czerpiąc z o wiele prostszych słów, które były w zasięgu mojej wiedzy. Kiedy ponownie opuściłam ku niemu głowę, ujrzał moją wzgardę, wyważoną, chłodną, besztającą, lecz wciąż nie na tyle dobitną, na jaką zasługiwałby w trzeźwości umysłu. Nie było sensu głębiej wchodzić w ten temat, kiedy leżał tak marny. Wybierał wygodną dla siebie interpretację leśnych gestów – jakże daleki był od prawdy. Mówił dalej, kiedy prawdziwy osąd zasłaniała mu rozpuszczona we krwi whisky. Ostatnie ponure wejrzenie miało zakończyć darowaną mu chwilę uwagi. Mieliśmy wszak udać się dalej.
Bartemius Crouch postanowił jednak testować moje granice, ocierać się o ostre krawędzie i sprawdzać, na ile może sobie pozwolić, nim krew zmoczy jego rękawy. Nim bełt wbije mu się prosto w pierś. Wciągnęłam mocniej powietrze, wcale nie delektując się widokiem mężczyzny beztrosko szykującego się do bajecznych opowieści. Nie zamierzałam pozwolić mu na ten przestanek, a jednak zrobił dokładnie to, co chciał. Oni wszyscy chodzili po świecie z myślą, że wolno im absolutnie wszystko. - Może studnia nie ta wcale – stwierdziłam gorzko, dłubiąc niechętnie okiem w tym zastanym krajobrazie. Gdy uzupełnił historię, nagle wszelkie motywacje i fascynacja kryjąca się w tęczówkach, okazały się nazbyt oczywiste. – Zostaw bajki – wydusiłam surowo, nie wyobrażając sobie, by miał teraz wsadzić łeb do środka i spijać potencjalne wino z głębokiego zbiornika. Zdurniał do reszty. Może należało obić mu ten szlachecki policzek i przywołać raz na zawsze do trzeźwości? – Wino w domu, w lesie go nie ma – przypomniałam mu, do całej sprawy podchodząc z wyraźnym powątpiewaniem. – Idiota, niczego ci to nie da – wymówiłam po rosyjsku. Co ja tu jeszcze z nim robiłam? Dlaczego jednak zdecydowałam się podejść bliżej, dlaczego mimo braku wiary w czarodziejską opowieść chciałam odebrać mu możliwość spróbowania? Wciąż się nie poddawał. Tyle że ja mogłam być jego potwornym utrapieniem. Skazany na mnie mógł już żegnać się z obietnicą zgubnej legendy.
Szept pomknął w las, obijając się o drzewne przeszkody, lecz w moich myślach zatrzymując się trwale. Do czego zmierzał? Czujnie rejestrowałam jego najmniejsze poruszenie. Broniąca kielicha dłoń drgnęła, kiedy obce ciepło uderzyło w chłodną powłokę skóry. Podejrzanie się zachowywał, przeciągał swoje patrzenie, wcale nie zamierzając zejść z linii ognia. Ani mrugnęłam, silnie odpowiadając tym gestom, tej zacietrzewionej postawie. Pod kamienną statuą czaiła się jednak kumulacja irytacji. – To nie wino – wymówiłam powoli i szorstko, robiąc dodatkowe pauzy i wciąż patrząc mu prosto w oczy. To był głos ostateczny. Jednocześnie zabrałam kielich od jego palców i zanurzyłam sama w wodnej toni. Zamierzałam mu udowodnić ślepe zawierzanie tym bujdom. Palec zatonął we wnętrzu kamiennego naczynia, a kiedy przyjrzałam się naznaczonej płynem skórze, dostrzegłam czerwoną nić spływającą powoli w dół i zatrzymującą się dopiero we wnętrzu dłoni. To przecież niemożliwe. Między nami jednak uniósł się charakterystyczny, przyjemny zapach alkoholu, którego nie sposób było pomylić z czymś innym.
– Jeden łyk – odezwałam się wreszcie, wciąż jednak mocno ściskając podstawę naczynia. – Spróbuj więcej, a prośbę zmienisz w błaganie. Nie o wino – o litość, kiedy tylko moja pięść przestawi mu szczękę i brutalnie odsunie wargi od nęcącego źródła. To wino było mu klątwą. A ja chciałam, by żył, kiedy już dotargam go do skraju lasu. Dość straciliśmy czasu przez jego pijackie tańce.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Niektórzy oskarżali ich, Europejczyków, o umiłowanie destrukcji. Gdziekolwiek się nie pojawili, przywozili ze sobą zniszczenie oraz dewastację, zapowiedź wielkiego końca. Pozbawieni szacunku do wszystkiego co inne, pierwotne, tubylcze. Pogarda do nienowoczesności, złego pojmowania skansenu myśli i kultur. Słynne trzy hasła angielskiej ekspansji „chrześcijaństwo, cywilizacja i handel” słusznie oddają ideę, propagandę wyższości i celów, z którymi zabijano dla pokoju. Miały wyznaczać one korzyści, jakie miały uzyskać brytyjskie kolonie. Znając historie i burzliwe końca ostatnich lat, król okazał na nagi.
Kapitalizm oraz industrializm przyniosły złote oblicza Anglii; potęgę gotową podbijać cały świat, dumę, która powinna być krzewiona w każdym potomku. Zabrały wszystko, to co naturalne, dzikie i nietknięte. Nawet las, w którym się znajdywali był mierną kopią połaci puszczy, która rozciągała się wieki temu na tych terenach. Zakazany las był jednym z nielicznych prastarych miejsc, w którym nadal rządziły siły nieludzkie. Świetność miała swoją cenę, wielkość była tylko dla wytrwałych. Stracili dziewiczą dzikość, zyskali homeryczny rozwój cywilizacyjny oraz bogactwo, które zapewni im stabilizacje. Oczywiście, wojna domowa wiele z tych sławetnych planów pozbawiła sensu oraz możliwości, lecz idea wielkości pozostała wśród nich. Brzemię białego człowieka, był pewien, że nawet Cornelius byłby dumny z tak pięknej propagandy.
Może więc Varya miała rację, las go nie lubił, gdyż dzielił krew tych, którzy gnębili go przez wieki. Była bliższa jego istocie, eterycznie dzika i niepokojąco burzliwa, choć zarazem stoicka, jakby dwie siły walczyły w niej, gromadziły się wszelkie emocje.
– Zdecydowanie nie jest to prosta relacja – zawyrokował z westchnieniem, czując na sobie kolejne z mroźnych spojrzeń. Bezkompromisowe, chłodne, wzgardliwe, jakby była kimś lepszym, a przynajmniej tak o sobie sądziła. Może nie był najlepszą wersją Bartemiusa Croucha, może nawet najgorszą, lecz czyż zasługiwał na ten pełen pogardy wzrok? Nie robił na nim wrażenia, był nim nawet na swój sposób zaintrygowany. Inne sprawunki zaprzątały jego myśli. Zwłaszcza gdy legendy dzieciństwa okazywały się prawdą, słodkie powieści plecione z ust do ust. Teraz miał przed sobą potwierdzenie tych magicznych właściwości lasu, akceptacje jego magicznego statusu. Nie wierzyła mu, słyszał jej słowa, lecz jej nie słuchał. Poświęcił całą swoją uwagę studni i naczyniu, w głowie zapamiętując każdy szczegół. Nigdy więcej jej nie znajdzie, na zawsze ostatnie się jako prozaiczne wspomnienie nietrzeźwego umysłu, lecz czuł, że wszystkie roztropności wracają do niego. Gdy przysiadł na brzegu studni, wiedział, że czeka go jeszcze jedna bitwa.
Varya zdawała się niezachwianie pewna swoich racji. Kamienna twarz, harde oczy i charakter nawołujący do walki, nie zamierzała odpuszczać. Zamiast bójki uraczył ją cywilizacją, prośby zamiast zaklęć czy pieści. Taktyka powinna być dobrana pod przeciwnika, a nigdy nie należał do fizycznych tytanów. Częściej wybierał słowa jako swój oręż, o wiele sprawniej potrafił nimi władać. Zasiał w jej umyślę zwątpienie. Jej dłoń lekko drgnęła, poczuł to opuszkami własnych palców, lecz nie zdecydował się opuścić gardy. Wątpliwości pojawiły się na jej twarzy, cicha walka miała miejsce w jej umyślę. Zaskoczyła go jednak, jak zawsze wybrała własną drogę. Spojrzał zaraz za nią w otchłań z studni, z nieskrywanym zainteresowaniem obserwując jak czerwona ciecz pojawia się w kielichu. Magia kolejny raz zaprezentowała im swój dar, doprawdy, była to jak witanie domownika po długiej podróży w nieznane.
– Jednak wino – można było wyczuć lekki triumf w jego głosie, znajdywał się na końcu krtani, ledwo objawiał się w barwie odgłosów. Ułożył się w wygodniejszej pozycji, głód jego wiedzy został częściowo zaspokojony, chwilowy spokój. Sięgnął dłonią po kielich, kolejny raz wdając się w pojedynek spojrzeń. – Jeden łyk.
Nie powinna ciągle grozić, któregoś dnia, ktoś podważy istotę szantażu i wystawi ją na działanie. Ona zapewne to wtedy zrobi, a konsekwencje będą bolesne, bo w ich świecie takie bezmyślne słowa mają swoje konsekwencje. Nie potrzebował jednak więcej niż jeden łyk. Pociągnął kielich do siebie, badając jego ciężar i strukturę w dłoni. Przyjrzał się cieszy, pięknie krwistej i kuszącą wytrawnej. W końcu spróbował wina, tego dobrodziejstwa niebios. Słodki, gorzki, wytrawny, trwały, anielski, prawdziwy. Seria smaków i emocji, najlepsza możliwa mieszanka. Siłą charakteru jednak było zaprzestaniu na jednej próbie, ostatecznym doświadczeniu. Położył kielich na studni, eksperyment się powiódł.
– Możemy udać się dalej – oznajmił pogodnie, z czystym stoicyzmem, którym ona również władała. Nie podzielił się z nią doświadczeniem, nie zdradził wyjątkowości smaku. Nadal mogła się poddać ciekawości i spróbować, lecz to do niej należała decyzja.
zt Kapitalizm oraz industrializm przyniosły złote oblicza Anglii; potęgę gotową podbijać cały świat, dumę, która powinna być krzewiona w każdym potomku. Zabrały wszystko, to co naturalne, dzikie i nietknięte. Nawet las, w którym się znajdywali był mierną kopią połaci puszczy, która rozciągała się wieki temu na tych terenach. Zakazany las był jednym z nielicznych prastarych miejsc, w którym nadal rządziły siły nieludzkie. Świetność miała swoją cenę, wielkość była tylko dla wytrwałych. Stracili dziewiczą dzikość, zyskali homeryczny rozwój cywilizacyjny oraz bogactwo, które zapewni im stabilizacje. Oczywiście, wojna domowa wiele z tych sławetnych planów pozbawiła sensu oraz możliwości, lecz idea wielkości pozostała wśród nich. Brzemię białego człowieka, był pewien, że nawet Cornelius byłby dumny z tak pięknej propagandy.
Może więc Varya miała rację, las go nie lubił, gdyż dzielił krew tych, którzy gnębili go przez wieki. Była bliższa jego istocie, eterycznie dzika i niepokojąco burzliwa, choć zarazem stoicka, jakby dwie siły walczyły w niej, gromadziły się wszelkie emocje.
– Zdecydowanie nie jest to prosta relacja – zawyrokował z westchnieniem, czując na sobie kolejne z mroźnych spojrzeń. Bezkompromisowe, chłodne, wzgardliwe, jakby była kimś lepszym, a przynajmniej tak o sobie sądziła. Może nie był najlepszą wersją Bartemiusa Croucha, może nawet najgorszą, lecz czyż zasługiwał na ten pełen pogardy wzrok? Nie robił na nim wrażenia, był nim nawet na swój sposób zaintrygowany. Inne sprawunki zaprzątały jego myśli. Zwłaszcza gdy legendy dzieciństwa okazywały się prawdą, słodkie powieści plecione z ust do ust. Teraz miał przed sobą potwierdzenie tych magicznych właściwości lasu, akceptacje jego magicznego statusu. Nie wierzyła mu, słyszał jej słowa, lecz jej nie słuchał. Poświęcił całą swoją uwagę studni i naczyniu, w głowie zapamiętując każdy szczegół. Nigdy więcej jej nie znajdzie, na zawsze ostatnie się jako prozaiczne wspomnienie nietrzeźwego umysłu, lecz czuł, że wszystkie roztropności wracają do niego. Gdy przysiadł na brzegu studni, wiedział, że czeka go jeszcze jedna bitwa.
Varya zdawała się niezachwianie pewna swoich racji. Kamienna twarz, harde oczy i charakter nawołujący do walki, nie zamierzała odpuszczać. Zamiast bójki uraczył ją cywilizacją, prośby zamiast zaklęć czy pieści. Taktyka powinna być dobrana pod przeciwnika, a nigdy nie należał do fizycznych tytanów. Częściej wybierał słowa jako swój oręż, o wiele sprawniej potrafił nimi władać. Zasiał w jej umyślę zwątpienie. Jej dłoń lekko drgnęła, poczuł to opuszkami własnych palców, lecz nie zdecydował się opuścić gardy. Wątpliwości pojawiły się na jej twarzy, cicha walka miała miejsce w jej umyślę. Zaskoczyła go jednak, jak zawsze wybrała własną drogę. Spojrzał zaraz za nią w otchłań z studni, z nieskrywanym zainteresowaniem obserwując jak czerwona ciecz pojawia się w kielichu. Magia kolejny raz zaprezentowała im swój dar, doprawdy, była to jak witanie domownika po długiej podróży w nieznane.
– Jednak wino – można było wyczuć lekki triumf w jego głosie, znajdywał się na końcu krtani, ledwo objawiał się w barwie odgłosów. Ułożył się w wygodniejszej pozycji, głód jego wiedzy został częściowo zaspokojony, chwilowy spokój. Sięgnął dłonią po kielich, kolejny raz wdając się w pojedynek spojrzeń. – Jeden łyk.
Nie powinna ciągle grozić, któregoś dnia, ktoś podważy istotę szantażu i wystawi ją na działanie. Ona zapewne to wtedy zrobi, a konsekwencje będą bolesne, bo w ich świecie takie bezmyślne słowa mają swoje konsekwencje. Nie potrzebował jednak więcej niż jeden łyk. Pociągnął kielich do siebie, badając jego ciężar i strukturę w dłoni. Przyjrzał się cieszy, pięknie krwistej i kuszącą wytrawnej. W końcu spróbował wina, tego dobrodziejstwa niebios. Słodki, gorzki, wytrawny, trwały, anielski, prawdziwy. Seria smaków i emocji, najlepsza możliwa mieszanka. Siłą charakteru jednak było zaprzestaniu na jednej próbie, ostatecznym doświadczeniu. Położył kielich na studni, eksperyment się powiódł.
– Możemy udać się dalej – oznajmił pogodnie, z czystym stoicyzmem, którym ona również władała. Nie podzielił się z nią doświadczeniem, nie zdradził wyjątkowości smaku. Nadal mogła się poddać ciekawości i spróbować, lecz to do niej należała decyzja.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kiedy coś zaczynałam, zazwyczaj to kończyłam. Był zadaniem. Nieznośnym w swoim pijaczym grymasie, całkowicie mi zbędnym i niemal uwłaczającym, albowiem moim zamiarem były łowy, a nie opiekowaniem się pogubionym chłopcem w pijackim amoku. Las był zdradliwy, las potrafił w swych gniazdach zatrzymywać przybłędy na nieco dłużej. Ile razy jako dziecko zmuszony był przełamać własne słabości w podobnych warunkach? Domyślałam się, że nigdy. Potrafił świetnie gadać, ale gadanie nie zdoła wyciągnąć go do cywilizacji. Im dłużej mu towarzyszyłam, tym bardziej żałowałam swojej decyzji. Jego śmierć, jego udręka byłaby dotkliwą stratą dla czarodziejskiej społeczności, a zadbanie o jego dobro wydawało się czymś, co moja rodzina przyjęłaby z aplauzem – służyłam rodzimej krwi, a jego do cna angielska natura daleka była od moich ścieżek i mojego ryku. Nosił się jednak jak skarb, złoty dziedzic, nadzieja przodków. Więc go prowadziłam. Jak przyjaciel jego przyjaciół. Jako strażnik czarodziejskiej idei. Nie miał skończyć pożarty przez tutejsze bestie. Nie dzisiaj.
Szkoda tylko, że robił wszystko, bym przerwała pochód i naprawdę poważnie rozważyła odpuszczenie. Metodami, przed którymi nie do końca umiałam się obronić, sztuczkami słów i spojrzeń, dziwnymi historiami, z których mało co naprawdę mogłam pojąć. Zasiewał wątpliwość, mącił, czarował, drażnił moją szorstką duszę. Marzyłam o tym, by się go pozbyć ze swojego pola widzenia. Nie wznosił pięści, ale otwierał usta. Za dużo gadania, za mało konkretów. Gdyby poświęcił tę energię na prężny krok, być może sto słów temu byłby już przy ścieżce, na skraju lasu. Wolał jednak zajmować się głupstwami. Przez tamtą chwilę jeszcze dane mi było uwierzyć, że odpuści i podejmie słuszną decyzję, ale najwyraźniej alkohol wypalił resztki zdrowego rozsądku. Upierał się, ale ja byłam tak samo uparta. Uparta i już zirytowana. Właśnie dlatego przestałam, czas posuwał się, a my staliśmy wciąż w tym samym punkcie. Światło przesuwało się po niebie, dając znak upływającym minutom. Najwyższa pora, by odejść. Bartemius jednak wcale tego nie chciał. Próbował przebić się przez moje kamienne spojrzenie, próbował poruszyć choćby kawałkiem zastygłej twarzy. Pod skórą, pod myślami zaczynało się coś iskrzyć. Nie bawiły mnie te bajki, nie czułam żadnej pokusy. Pozwoliłam mu jednak, w myśli przeklinając siebie samą, albowiem coś takiego nie powinno się nigdy przytrafić. Jeden łyk mógł przedłużyć nasz pobyt w lesie o kolejny wiek.
– Twój ostatni – mruknęłam z domieszką wzgardy, obserwując czujnie najmniejsze jego poruszenie, gdy wreszcie sięgnął po kielich, wcale nie porzucając tego czepliwego spojrzenia. Dobrze, że chociaż zrozumiał jasny komunikat. Gotowa byłam wyrwać mu naczynie, gdyby tylko zdecydował się ze mnie zakpić. Albo wlać mu cały kielich do gardła, aż udusiłby się własną zachłannością. Nie był już tak zapity jak w tamtej chwili, kiedy trwał mętny i żałosny przy tamtym pniu. Wyczułam zmianę w zachowaniu. A jednak wydawało mi się, że wciąż wygodnie mu z łatą moczymordy, której można przecież wybaczyć więcej. Nie, nie można. Gdy skończył, rozprostowałam plecy i mimowolnie skierowałam spojrzenie ku oddanemu studni kielichowi. Nie znałam smaku pożądania, które teraz odebrało mu zdrowy osąd. Nie zamierzałam przekonywać się o uroku napoju. Nie zamierzałam też szukać u niego wrażeń. Wstałam – gotowa do drogi. Nie otrzymał pytania, pochwały czy czegokolwiek, co nasyciłoby charakter skory do zanotowania kolejnego triumfu. Ruszyłam, oczekując, że wiernie podąży po moich śladach. To w jego interesie było skorzystanie z wybawienia, którym dla niego byłam.
Wolałabym nigdy nim nie być.
zt
Szkoda tylko, że robił wszystko, bym przerwała pochód i naprawdę poważnie rozważyła odpuszczenie. Metodami, przed którymi nie do końca umiałam się obronić, sztuczkami słów i spojrzeń, dziwnymi historiami, z których mało co naprawdę mogłam pojąć. Zasiewał wątpliwość, mącił, czarował, drażnił moją szorstką duszę. Marzyłam o tym, by się go pozbyć ze swojego pola widzenia. Nie wznosił pięści, ale otwierał usta. Za dużo gadania, za mało konkretów. Gdyby poświęcił tę energię na prężny krok, być może sto słów temu byłby już przy ścieżce, na skraju lasu. Wolał jednak zajmować się głupstwami. Przez tamtą chwilę jeszcze dane mi było uwierzyć, że odpuści i podejmie słuszną decyzję, ale najwyraźniej alkohol wypalił resztki zdrowego rozsądku. Upierał się, ale ja byłam tak samo uparta. Uparta i już zirytowana. Właśnie dlatego przestałam, czas posuwał się, a my staliśmy wciąż w tym samym punkcie. Światło przesuwało się po niebie, dając znak upływającym minutom. Najwyższa pora, by odejść. Bartemius jednak wcale tego nie chciał. Próbował przebić się przez moje kamienne spojrzenie, próbował poruszyć choćby kawałkiem zastygłej twarzy. Pod skórą, pod myślami zaczynało się coś iskrzyć. Nie bawiły mnie te bajki, nie czułam żadnej pokusy. Pozwoliłam mu jednak, w myśli przeklinając siebie samą, albowiem coś takiego nie powinno się nigdy przytrafić. Jeden łyk mógł przedłużyć nasz pobyt w lesie o kolejny wiek.
– Twój ostatni – mruknęłam z domieszką wzgardy, obserwując czujnie najmniejsze jego poruszenie, gdy wreszcie sięgnął po kielich, wcale nie porzucając tego czepliwego spojrzenia. Dobrze, że chociaż zrozumiał jasny komunikat. Gotowa byłam wyrwać mu naczynie, gdyby tylko zdecydował się ze mnie zakpić. Albo wlać mu cały kielich do gardła, aż udusiłby się własną zachłannością. Nie był już tak zapity jak w tamtej chwili, kiedy trwał mętny i żałosny przy tamtym pniu. Wyczułam zmianę w zachowaniu. A jednak wydawało mi się, że wciąż wygodnie mu z łatą moczymordy, której można przecież wybaczyć więcej. Nie, nie można. Gdy skończył, rozprostowałam plecy i mimowolnie skierowałam spojrzenie ku oddanemu studni kielichowi. Nie znałam smaku pożądania, które teraz odebrało mu zdrowy osąd. Nie zamierzałam przekonywać się o uroku napoju. Nie zamierzałam też szukać u niego wrażeń. Wstałam – gotowa do drogi. Nie otrzymał pytania, pochwały czy czegokolwiek, co nasyciłoby charakter skory do zanotowania kolejnego triumfu. Ruszyłam, oczekując, że wiernie podąży po moich śladach. To w jego interesie było skorzystanie z wybawienia, którym dla niego byłam.
Wolałabym nigdy nim nie być.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Winna Studnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Surrey