Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Zatoka Robin Hooda
AutorWiadomość
Zatoka Robin Hooda
Zatoka znajduje się w niedalekiej odległości od ruin Whitby. Nadmorskie domki zamieszkują biedni ludzie, w większości czarodzieje. Żyjący tu mugole zdają się nie zwracać uwagi na niektóre dziwne zdarzenia i często obarczają winą morze. Wszyscy mieszkańcy są bardzo oddani morzu, bo właśnie ono ich codziennie karmi. W miesiącach jesiennych przychodzą duże odpływy i morze często cofa się o kilkaset metrów. Nie jest bezpiecznie spacerować tą plażą, bo niestety przypływy są gwałtowne.
Aby sprawdzić czy będziesz mieć problem z przypływem rzuć kostką k3:
1 - niestety źle wyliczyłeś bezpieczną odległość i nie zdążysz wrócić do miasteczka przed przypływem, a ten właśnie bardzo szybko wzbiera!
2 - dzisiejszego dnia pogoda cię nie zaskoczyła, możesz spacerować ile tylko chcesz.
3 - kiedy będziesz już chciał wracać, zobaczysz zbliżający się przypływ, ale bez problemu wrócisz na brzeg.
Aby sprawdzić czy będziesz mieć problem z przypływem rzuć kostką k3:
1 - niestety źle wyliczyłeś bezpieczną odległość i nie zdążysz wrócić do miasteczka przed przypływem, a ten właśnie bardzo szybko wzbiera!
2 - dzisiejszego dnia pogoda cię nie zaskoczyła, możesz spacerować ile tylko chcesz.
3 - kiedy będziesz już chciał wracać, zobaczysz zbliżający się przypływ, ale bez problemu wrócisz na brzeg.
Lokacja zawiera kości.
7.11
Informacja o śmierci mego przyjaciela zastała mnie w wyjątkowo niewygodnym momencie. Byłem w trakcie pisania przydługiego listu, w którym opisuję jak będąc dopiero po zaręczynach z lady Burke, zjadłem coś słodkiego i nagle pojawiłem się na wymarzonej randce z kuzynką Nott, do której z miejsca zapałałem ogromnym uczuciem. Chciałem poradzić się zaufanego przyjaciela, żeby mi poradził co powienienem zrobić w zaistniałej sytuacji. Bądź co bądź, podczas wieczora padły wyznania tak głębokie, że głupio by było iść teraz w małżeństwo z Lady Bruke, kiedy serce młodej lady Nott już musiało karmić się nadziejami. Czytałem jeszcze raz to co napisałem, kiedy przyfrunęła do mnie sowa Evandry. Z początku nie byłem nią zainteresowany, ale siedziała dłuższy czas i dziobała mnie w dłoń, więc szybko spakowałem list do Francisa i odłożyłem na bok. Lord Lestrange musiał poczekać. Kiedy odebrałem więc list od Lady Rosier, jej sowa momentalnie odfrunęła, jakby wiedziała, że musi śpieszyć się do pracy. Przemknęło mi wtedy przez myśl, że najwyraźniej ma wiele sów do wysłania. Jak bardzo się nie pomyliłem. Otworzyłem wolumin i już pierwsze słowa sprawiły, że poczułem jak osuwam się w ciemność. Siedziałem wciąż na krześle, ale nie byłem już tu obecny.
Stała się tragedia, jakiej Tobie chciałam oszczędzić. Wczorajszego dnia Francis pozostał wierny swoim przekonaniom, za które stracił życie. Byłam tam, bezradna, patrzyłam na jego cierpienie, bez żadnych szans, by temu zapobiec. Lord Percival wyraził już też swoje zdanie, Francis został skreślony z naszego rodu i ma zostać zapomniany.
Czytałem te słowa od nowa i od nowa i nie mogłem pojąć ich sensu. Czy Lord Percival postradał zmysły? jak można było podjąć taką decyzję - nie pojmowałem.
Odezwały się demony moich koszmarów. Znów nie mogłem spać, nie jadłem, całe dnie siedziałem, leżałem, lub snułem się po zamczysku. Na list Evandrze odpisałem gdzieś w przypływie zmysłów, znieczulony alkoholem. Później przyśniło mi się, ze napsiał do mnie Lord Black. Jak się okazało, nie przyśniło mi się, on na prawe napisał. Owocem tego listu było dzisiejsze spotkanie. Przyszedłem na nie niewyspany, spuchnięty, z butelką alkoholu w ręku. Specjalnie na to spotkanie założyłem dziwną koszulę, którą kiedyś sprezentował mi Francis, jej kretyńskie kolory musiały zwracać uwagę. Ale to chyba butelka alkoholu bardziej mogła mierzić mieszkańców Zatoki Robin Hooda. Podczas wojny alkohol był towarem deficytowym, a ja właśnie stałem z nim na plaży i patrzyłem w przestrzeń. Wiatr wiejący od wody nieco mnie otrzeźwiał. Najwyższy czas. Inaczej zrobię z siebie jeszcze większe pośmiewisko.
Informacja o śmierci mego przyjaciela zastała mnie w wyjątkowo niewygodnym momencie. Byłem w trakcie pisania przydługiego listu, w którym opisuję jak będąc dopiero po zaręczynach z lady Burke, zjadłem coś słodkiego i nagle pojawiłem się na wymarzonej randce z kuzynką Nott, do której z miejsca zapałałem ogromnym uczuciem. Chciałem poradzić się zaufanego przyjaciela, żeby mi poradził co powienienem zrobić w zaistniałej sytuacji. Bądź co bądź, podczas wieczora padły wyznania tak głębokie, że głupio by było iść teraz w małżeństwo z Lady Bruke, kiedy serce młodej lady Nott już musiało karmić się nadziejami. Czytałem jeszcze raz to co napisałem, kiedy przyfrunęła do mnie sowa Evandry. Z początku nie byłem nią zainteresowany, ale siedziała dłuższy czas i dziobała mnie w dłoń, więc szybko spakowałem list do Francisa i odłożyłem na bok. Lord Lestrange musiał poczekać. Kiedy odebrałem więc list od Lady Rosier, jej sowa momentalnie odfrunęła, jakby wiedziała, że musi śpieszyć się do pracy. Przemknęło mi wtedy przez myśl, że najwyraźniej ma wiele sów do wysłania. Jak bardzo się nie pomyliłem. Otworzyłem wolumin i już pierwsze słowa sprawiły, że poczułem jak osuwam się w ciemność. Siedziałem wciąż na krześle, ale nie byłem już tu obecny.
Stała się tragedia, jakiej Tobie chciałam oszczędzić. Wczorajszego dnia Francis pozostał wierny swoim przekonaniom, za które stracił życie. Byłam tam, bezradna, patrzyłam na jego cierpienie, bez żadnych szans, by temu zapobiec. Lord Percival wyraził już też swoje zdanie, Francis został skreślony z naszego rodu i ma zostać zapomniany.
Czytałem te słowa od nowa i od nowa i nie mogłem pojąć ich sensu. Czy Lord Percival postradał zmysły? jak można było podjąć taką decyzję - nie pojmowałem.
Odezwały się demony moich koszmarów. Znów nie mogłem spać, nie jadłem, całe dnie siedziałem, leżałem, lub snułem się po zamczysku. Na list Evandrze odpisałem gdzieś w przypływie zmysłów, znieczulony alkoholem. Później przyśniło mi się, ze napsiał do mnie Lord Black. Jak się okazało, nie przyśniło mi się, on na prawe napisał. Owocem tego listu było dzisiejsze spotkanie. Przyszedłem na nie niewyspany, spuchnięty, z butelką alkoholu w ręku. Specjalnie na to spotkanie założyłem dziwną koszulę, którą kiedyś sprezentował mi Francis, jej kretyńskie kolory musiały zwracać uwagę. Ale to chyba butelka alkoholu bardziej mogła mierzić mieszkańców Zatoki Robin Hooda. Podczas wojny alkohol był towarem deficytowym, a ja właśnie stałem z nim na plaży i patrzyłem w przestrzeń. Wiatr wiejący od wody nieco mnie otrzeźwiał. Najwyższy czas. Inaczej zrobię z siebie jeszcze większe pośmiewisko.
Powoli dochodziło do niego, co się stało. Myśli i emocje, które odsuwał od siebie od momentu przeczytania listu od Evandry, powoli zaczęły wkradać się do jego świadomości. I nic nie mógł z nimi zrobić, tylko pozwolić im powoli zatruwać swoje życie. Koszmary, które na chwilę przestały go nawiedzać, powróciły ze zdwojoną siłą, odbierając możliwość odpoczynku w nocy. W ciągu dnia był jak cień, kompletny wrak człowieka, ukryty pod drogimi, starannie dobranymi ubraniami i maską znudzonego chłopaka z dobrego domu. Tak bardzo chciał z kimś porozmawiać. Opowiedzieć o wątpliwościach i cierpieniu… tyle że nie mógł przecież tak po prostu przyjść do siostry, czy przyjaciółek i powiedzieć, jak mu jest źle, jak ma dość, że kolejna osoba - jedna z najbliższych - umarła. Dla Evandry chciał być silny, nie chciał też wyjść na słabeusza w oczach Primrose… a Aquila już zdążyła powiesić na Francisie łatkę zdrajcy. Ale czy to była prawda? Tak samo, jak śmieć za sprawę Alpharda w pewnym sensie była tylko oficjalną wersją wydarzeń. A co było prawdą, wiedzieli nieliczni. Jaka była prawda w tym przypadku?
Rigel nie miał już chyba sił na łzy - czynność, zdaniem wielu, niegodną szlachcica, mężczyzny. Nie mógł nawet napisać listu jedynemu człowiekowi, przy którym mógł pokazać wszystkie swoje emocje, i nie zostałby odtrącony. Nie mógł, bo to znajdowało się zbyt blisko rodzinnych tematów, o których Black wolał milczeć.
Pozostało tylko mierzyć się z bólem w samotności, udając, że jej źródło leży w żałobie po nieżyjącym bracie. Świat stał się zimy, szary, jakby ktoś pozbawił go resztek barw. Gdyby nie praca, poczucie obowiązku względem rodziny i skrawek materiału, ukryty przed oczami ciekawskich osób, czarodziej prawdopodobnie rozważałby wypicie trucizny albo położenie się na długo w szpitalu świętego Munga… Rigel nie był silny, nigdy się za takiego nie uważał. A teraz, kiedy los po kolei zabierał członków jego rodziny i przyjaciół, jeszcze bardziej czuł swoja słabość i bezradność. Był jak liść na wodzie, niesiony gdzieś z jej prądem, nie mogąc się wyrwać, ani zrobić czegokolwiek.
W jednym z nielicznych momentów, kiedy był w stanie myśleć odrobinę trzeźwiej, odważył się na pewien krok, który, prawdopodobnie mógł ulżyć mu w cierpieniu. Ręka sama sięgnęła po pergamin i pióro, żeby nakreślić parę słów do osoby, prawdopodobnie będącej w takim samym stanie co on. Jeśli się mylił, to na pewno otrzyma odpowiednią odpowiedź w liście. Wiadomość jednak była twierdząca.
Na miejsce spotkania zjawił się z butelką laudanum i zapasami używek, przetrzymywanymi na czarną godzinę. Nie wiedział, ile z tego i czy w ogóle się przyda, jednak, jak dotychczas używki zagłuszały głupie myśli, pomagały trwać.
Sylwetka Aresa w absurdalnie kolorowej koszuli wyróżniała się na tle szarego nieba i wyblakłego piasku. Tak bardzo kontrastowała też z czarną szatą Rigela.
-Witaj… - powiedział, kiedy zbliżył się na tyle, aby lord Carrow usłyszał jego głos. Black nigdy nie był dobrym mówcą, a w sytuacji, kiedy brakowało jakichkolwiek słów, żeby przerwać ciężką jak ołów ciszę, tym bardziej się gubił. - Dobrze cię widzieć.
Prawdopodobnie powinien zachować resztki etykiety i jednak trzymać się tytułów oraz zwrotów per “Pan”, tyle że nie mógł. Nie miał już siły na nic.
Rigel nie miał już chyba sił na łzy - czynność, zdaniem wielu, niegodną szlachcica, mężczyzny. Nie mógł nawet napisać listu jedynemu człowiekowi, przy którym mógł pokazać wszystkie swoje emocje, i nie zostałby odtrącony. Nie mógł, bo to znajdowało się zbyt blisko rodzinnych tematów, o których Black wolał milczeć.
Pozostało tylko mierzyć się z bólem w samotności, udając, że jej źródło leży w żałobie po nieżyjącym bracie. Świat stał się zimy, szary, jakby ktoś pozbawił go resztek barw. Gdyby nie praca, poczucie obowiązku względem rodziny i skrawek materiału, ukryty przed oczami ciekawskich osób, czarodziej prawdopodobnie rozważałby wypicie trucizny albo położenie się na długo w szpitalu świętego Munga… Rigel nie był silny, nigdy się za takiego nie uważał. A teraz, kiedy los po kolei zabierał członków jego rodziny i przyjaciół, jeszcze bardziej czuł swoja słabość i bezradność. Był jak liść na wodzie, niesiony gdzieś z jej prądem, nie mogąc się wyrwać, ani zrobić czegokolwiek.
W jednym z nielicznych momentów, kiedy był w stanie myśleć odrobinę trzeźwiej, odważył się na pewien krok, który, prawdopodobnie mógł ulżyć mu w cierpieniu. Ręka sama sięgnęła po pergamin i pióro, żeby nakreślić parę słów do osoby, prawdopodobnie będącej w takim samym stanie co on. Jeśli się mylił, to na pewno otrzyma odpowiednią odpowiedź w liście. Wiadomość jednak była twierdząca.
Na miejsce spotkania zjawił się z butelką laudanum i zapasami używek, przetrzymywanymi na czarną godzinę. Nie wiedział, ile z tego i czy w ogóle się przyda, jednak, jak dotychczas używki zagłuszały głupie myśli, pomagały trwać.
Sylwetka Aresa w absurdalnie kolorowej koszuli wyróżniała się na tle szarego nieba i wyblakłego piasku. Tak bardzo kontrastowała też z czarną szatą Rigela.
-Witaj… - powiedział, kiedy zbliżył się na tyle, aby lord Carrow usłyszał jego głos. Black nigdy nie był dobrym mówcą, a w sytuacji, kiedy brakowało jakichkolwiek słów, żeby przerwać ciężką jak ołów ciszę, tym bardziej się gubił. - Dobrze cię widzieć.
Prawdopodobnie powinien zachować resztki etykiety i jednak trzymać się tytułów oraz zwrotów per “Pan”, tyle że nie mógł. Nie miał już siły na nic.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Oto oni, tak słabi po stracie bliskiej osoby, że aż to smutne. Nie potrafią potępić bezmyślnie zmarłego drucha? Och, jacy oni naiwni. Jak smutno się ich ogląda. Kiedy mają złamane serca. Żałość wzdryga całym szlachetnym światem. Żalą się panie, żalą panowie, pożal się boże nad kruchością męskości tych dwóch jegomościów.
Jeden napisał do drugiego, spotykają się na plaży. Jeden przeraźliwie ciemno ubrany, drugi kolorowy ptak. Obrazują dwa wilki, które biły się o Francisową duszę. Jeden smutny, świadom swojej zguby, drugi balansujący na krawędzi zniszczenia. Och, jak szkoda tych dwóch.
Czy spotka ich los podobny panu Lestrange?
Stoję, a raczej staram się nie wywrócić, chociaż wiatr bezlitośnie smaga mnie po twarzy, porusza kolorowym jedwabiem - ale muszę przyznać, że włosów potraktowanych specjalną pomadą, nie dał rady wzruszyć. Obok mnie przystanął lord Black - ten małomówny, którego widywałem nieraz u boku mojej przyszłej żoneczki. Cóż za zrządzenie losu, że to właśnie on dziś będzie ze mną wspominał odeszłego lorda. Odsunięte mam na bok krótkie myśli o tym, że w ramach podziękowań, winienem mu oddać rękę Primrose, by mógł z nią być już nie jako przyjaciel, ale mąż. Nie mam chyba krwi tyle w sobie, by zmóżdżać się nad moją sytuacją matrymonialną. Nieszczególnie mnie ona dziś rusza.
- O - zareagowałem, skupiając spojrzenie przez moment na młodym Lordzie. Zastanawiam się co też Francis kombinował z tym młodzikiem, prawdę mówiąc spodziewalem się chyba pana Cygnusa, a nie tego chłopaka, który załatwiał ze mną konie na pogrzeb Alpharda. Po dłuższym zastanowieniu mógłbym jednak przypomnieć sobie, że to właśnie pan Rigel do mnie pisał listy. A nie pan Cygnus. On nie pisze do mnie wcale. Dość może już tych uprzedzeń wobec młodego wieku Blacka, skoro Francis na niego wpłynął tak, ze chce za niego wypić, no to znaczy że mamy coś wspólnego. Przesuwam znów spojrzenie na wodę, która smutno i jednostajnie wpływa w piasek. To miarowe działanie wytycza jakiś porządek w myślach moich. Przez moment przemyka mi pytanie w głowie: czy pan Black nie kpi sobie ze mnie? Pochodzi ze specyficznej rodziny, a może moje zachowanie na pogrzebie jego krewnego już dotarło do uszu nestorów? Skoro pozbyto się Francisa, co wstrzymywałoby Blacków przed zabiciem kolejnego szlachcica. Ta myśl, przerażająca, na pewno by mną wstrząsnęła. Ale w tym wypadku nie umiem się nią poruszyć. Obojętność uspokaja moje obawy, a może depcze je i nie pozwala dojść do głosu? Tak czy siak, nie uciekam. Dochodzę do wniosku, że jeżeli taka jest prawda to i tak nie chciałbym żyć w takim świecie.
- Pisałeś do kogoś jeszcze, Black? - pytam, ale z innego powodu. Teraz, kiedy stoimy tu nad morzem - dobija mnie ta nieznośna cisza. To jest stypa o której nie wie nikt poza nami. I panuje na niej cisza, która nie oddaje natury Francisa. On, który otoczony był zawsze muzyką, ludźmi, światłami i chaosem. Czy nie wyśmiałby swoich żałobników, że nie potrafią nawet dobrze się zabawić na jego pożegnaniu? Gdzie są te elementy, kiedy ich dyrygent wydał ostatni dech?
Jeden napisał do drugiego, spotykają się na plaży. Jeden przeraźliwie ciemno ubrany, drugi kolorowy ptak. Obrazują dwa wilki, które biły się o Francisową duszę. Jeden smutny, świadom swojej zguby, drugi balansujący na krawędzi zniszczenia. Och, jak szkoda tych dwóch.
Czy spotka ich los podobny panu Lestrange?
Stoję, a raczej staram się nie wywrócić, chociaż wiatr bezlitośnie smaga mnie po twarzy, porusza kolorowym jedwabiem - ale muszę przyznać, że włosów potraktowanych specjalną pomadą, nie dał rady wzruszyć. Obok mnie przystanął lord Black - ten małomówny, którego widywałem nieraz u boku mojej przyszłej żoneczki. Cóż za zrządzenie losu, że to właśnie on dziś będzie ze mną wspominał odeszłego lorda. Odsunięte mam na bok krótkie myśli o tym, że w ramach podziękowań, winienem mu oddać rękę Primrose, by mógł z nią być już nie jako przyjaciel, ale mąż. Nie mam chyba krwi tyle w sobie, by zmóżdżać się nad moją sytuacją matrymonialną. Nieszczególnie mnie ona dziś rusza.
- O - zareagowałem, skupiając spojrzenie przez moment na młodym Lordzie. Zastanawiam się co też Francis kombinował z tym młodzikiem, prawdę mówiąc spodziewalem się chyba pana Cygnusa, a nie tego chłopaka, który załatwiał ze mną konie na pogrzeb Alpharda. Po dłuższym zastanowieniu mógłbym jednak przypomnieć sobie, że to właśnie pan Rigel do mnie pisał listy. A nie pan Cygnus. On nie pisze do mnie wcale. Dość może już tych uprzedzeń wobec młodego wieku Blacka, skoro Francis na niego wpłynął tak, ze chce za niego wypić, no to znaczy że mamy coś wspólnego. Przesuwam znów spojrzenie na wodę, która smutno i jednostajnie wpływa w piasek. To miarowe działanie wytycza jakiś porządek w myślach moich. Przez moment przemyka mi pytanie w głowie: czy pan Black nie kpi sobie ze mnie? Pochodzi ze specyficznej rodziny, a może moje zachowanie na pogrzebie jego krewnego już dotarło do uszu nestorów? Skoro pozbyto się Francisa, co wstrzymywałoby Blacków przed zabiciem kolejnego szlachcica. Ta myśl, przerażająca, na pewno by mną wstrząsnęła. Ale w tym wypadku nie umiem się nią poruszyć. Obojętność uspokaja moje obawy, a może depcze je i nie pozwala dojść do głosu? Tak czy siak, nie uciekam. Dochodzę do wniosku, że jeżeli taka jest prawda to i tak nie chciałbym żyć w takim świecie.
- Pisałeś do kogoś jeszcze, Black? - pytam, ale z innego powodu. Teraz, kiedy stoimy tu nad morzem - dobija mnie ta nieznośna cisza. To jest stypa o której nie wie nikt poza nami. I panuje na niej cisza, która nie oddaje natury Francisa. On, który otoczony był zawsze muzyką, ludźmi, światłami i chaosem. Czy nie wyśmiałby swoich żałobników, że nie potrafią nawet dobrze się zabawić na jego pożegnaniu? Gdzie są te elementy, kiedy ich dyrygent wydał ostatni dech?
6 VI
Dwadzieścia lat.
Dwadzieścia lat miało minąć w czerwcu; dwadzieścia lat od dnia, w którym walczyli nieśmiertelnie poważnie. Ze sobą, we dwójkę; z Fredem - zaciekle korzystając z trzech dni namiastki wakacji, odwiedzin u ciotki, która zaprosiła ich do siebie, gdy tylko Alfred skończył kolejny rok w Hogwarcie. Wtedy też Lawrie zaborczo, znajdując w sobie coś na kształt stanowczości, oznajmił, że jeśli choć raz nie dostanie pozwolenia, żeby wcielić się w głównego bohatera, to będą mieli dwóch Robin Hoodów i nic, absolutnie nic, tego nie zmieni. Nawet autorytet wieku (niemalże dwukrotnie starszego brata) ani wszystkie sprytne sztuczki, po które Freddie odważy się sięgnąć.
Skończyło się więc na dwóch Robin Hoodach grasujących po ich, zresztą, zatoce (nosili to samo miano, co ona, mieli więc prawo do własności, niezaprzeczalne!). Spędzali tu każdą chwilę, w której ciotka nie wynajdowała dla nich innych zadań. Łucznicy z Sherwood (gałąź napięta sznurkiem, przewieszona przez plecy, i worek z kijkami imitującymi strzały musiały wystarczyć - nic więcej, poza wyobraźnią, nie mieli).
Dziewięć i piętnaście lat - wtedy.
Dwie dekady zdążyły już minąć od tamtej chwili (chyba wciąż nie potrafił przestać się dziwić, że to już, że to tak szybko, a najbardziej - że świat nie jest wcale taki, jaki miał być, że gorszy jest, niż w najpodlejszym z koszmarów). Mimo tego uczepił się kurczowo nadziei, naiwnie wierzył w to, iż złożona wtedy obietnica wciąż jeszcze obowiązywała. Że Freddie nie zapomni. Ani o ostatnim wieczorze pierwszych wakacji Lawrence'ego; ani o długiej, wypełnionej tęsknotą rozmowie, pierwszej od miesięcy spędzonych na wysyłaniu sobie nieskładnych listów, oddzielonych od siebie tygodniami ciszy; ani nawet o kieszeniach pełnych muszelek i o dziwnym kamieniu, pękniętym na trzy części amonicie, w którym odcisnął się ślad jakiegoś życia (morskiej dżdżownicy?). Najważniejsze jednak, by pamiętał o zakopanej w ziemi butelce, w której znalazły się dwa listy, może także coś więcej. I o dacie. Lawrie zmarszczył wtedy brwi, zasępił się tak, że w jednej chwili postarzał się o sto lat, po czym dodał, iż nie ma szansy, by zapamiętali konkretną datę, skoro dorośli nie są w stanie spamiętać nawet, kiedy przypadają wszystkie urodziny (a to przecież najważniejsza z dat); jeśli i oni będą cierpieli na przypadłość dorosłości (ta niestety ostatecznie dopada chyba każdego), to muszą sobie nieco ułatwić sprawę - najlepiej, żeby czekali na siebie w pierwszy wolny dzień czerwca, w sobotę (przez naście minut rysował coś jedną ze strzał, jakieś kratki i kółka, do skutku - po czym tryumfalnie oznajmił, że pierwszym wolnym od dorosłej pracy dniem czerwca za dwadzieścia lat będzie sobota).
Był wcześniej; nie późnym wieczorem, lecz jeszcze za dnia, nic innego i tak nie potrafił dzisiaj zrobić, myślami wciąż wracał do odludnej zatoki; a gdy już tu dotarł, przeszedł boso fragmentem plaży, kierując się w stronę samotnego drzewa, z którego sypał się na złoczyńców grad ich strzał (i pod którym zakopali najcenniejszy skarb, kapsułę czasu). Stanął nieopodal, tak, by woda obmywała jego kostki, gdy on wpatrzony był w horyzont. Zawiązał sznurówki butów ze sobą, przewiesił je przez szyję; a w prawej dłoni trzymał za szyjkę butelkę dopiero co odkorkowanego miodu pitnego, upijając z niej co jakiś czas łyk. Gdyby myślał trzeźwo, zrezygnowałby z bezsensownego oczekiwania; ale dzisiaj chciał tylko upić się nadzieją i przegonić racjonalność. Uparcie ignorował przeczucie, że właściwie nie powinien był się tu dziś znaleźć; że to nie jest miejsce, w którym może czuć się bezpiecznie.
mam też czarodziejski miód pitny (0,5 l)
Dwadzieścia lat.
Dwadzieścia lat miało minąć w czerwcu; dwadzieścia lat od dnia, w którym walczyli nieśmiertelnie poważnie. Ze sobą, we dwójkę; z Fredem - zaciekle korzystając z trzech dni namiastki wakacji, odwiedzin u ciotki, która zaprosiła ich do siebie, gdy tylko Alfred skończył kolejny rok w Hogwarcie. Wtedy też Lawrie zaborczo, znajdując w sobie coś na kształt stanowczości, oznajmił, że jeśli choć raz nie dostanie pozwolenia, żeby wcielić się w głównego bohatera, to będą mieli dwóch Robin Hoodów i nic, absolutnie nic, tego nie zmieni. Nawet autorytet wieku (niemalże dwukrotnie starszego brata) ani wszystkie sprytne sztuczki, po które Freddie odważy się sięgnąć.
Skończyło się więc na dwóch Robin Hoodach grasujących po ich, zresztą, zatoce (nosili to samo miano, co ona, mieli więc prawo do własności, niezaprzeczalne!). Spędzali tu każdą chwilę, w której ciotka nie wynajdowała dla nich innych zadań. Łucznicy z Sherwood (gałąź napięta sznurkiem, przewieszona przez plecy, i worek z kijkami imitującymi strzały musiały wystarczyć - nic więcej, poza wyobraźnią, nie mieli).
Dziewięć i piętnaście lat - wtedy.
Dwie dekady zdążyły już minąć od tamtej chwili (chyba wciąż nie potrafił przestać się dziwić, że to już, że to tak szybko, a najbardziej - że świat nie jest wcale taki, jaki miał być, że gorszy jest, niż w najpodlejszym z koszmarów). Mimo tego uczepił się kurczowo nadziei, naiwnie wierzył w to, iż złożona wtedy obietnica wciąż jeszcze obowiązywała. Że Freddie nie zapomni. Ani o ostatnim wieczorze pierwszych wakacji Lawrence'ego; ani o długiej, wypełnionej tęsknotą rozmowie, pierwszej od miesięcy spędzonych na wysyłaniu sobie nieskładnych listów, oddzielonych od siebie tygodniami ciszy; ani nawet o kieszeniach pełnych muszelek i o dziwnym kamieniu, pękniętym na trzy części amonicie, w którym odcisnął się ślad jakiegoś życia (morskiej dżdżownicy?). Najważniejsze jednak, by pamiętał o zakopanej w ziemi butelce, w której znalazły się dwa listy, może także coś więcej. I o dacie. Lawrie zmarszczył wtedy brwi, zasępił się tak, że w jednej chwili postarzał się o sto lat, po czym dodał, iż nie ma szansy, by zapamiętali konkretną datę, skoro dorośli nie są w stanie spamiętać nawet, kiedy przypadają wszystkie urodziny (a to przecież najważniejsza z dat); jeśli i oni będą cierpieli na przypadłość dorosłości (ta niestety ostatecznie dopada chyba każdego), to muszą sobie nieco ułatwić sprawę - najlepiej, żeby czekali na siebie w pierwszy wolny dzień czerwca, w sobotę (przez naście minut rysował coś jedną ze strzał, jakieś kratki i kółka, do skutku - po czym tryumfalnie oznajmił, że pierwszym wolnym od dorosłej pracy dniem czerwca za dwadzieścia lat będzie sobota).
Był wcześniej; nie późnym wieczorem, lecz jeszcze za dnia, nic innego i tak nie potrafił dzisiaj zrobić, myślami wciąż wracał do odludnej zatoki; a gdy już tu dotarł, przeszedł boso fragmentem plaży, kierując się w stronę samotnego drzewa, z którego sypał się na złoczyńców grad ich strzał (i pod którym zakopali najcenniejszy skarb, kapsułę czasu). Stanął nieopodal, tak, by woda obmywała jego kostki, gdy on wpatrzony był w horyzont. Zawiązał sznurówki butów ze sobą, przewiesił je przez szyję; a w prawej dłoni trzymał za szyjkę butelkę dopiero co odkorkowanego miodu pitnego, upijając z niej co jakiś czas łyk. Gdyby myślał trzeźwo, zrezygnowałby z bezsensownego oczekiwania; ale dzisiaj chciał tylko upić się nadzieją i przegonić racjonalność. Uparcie ignorował przeczucie, że właściwie nie powinien był się tu dziś znaleźć; że to nie jest miejsce, w którym może czuć się bezpiecznie.
mam też czarodziejski miód pitny (0,5 l)
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Czy to była już desperacja?
Mówią, że to ranek wita człowieka. Tymczasem Alfred niezmiennie od przeszło trzynastu lat witał pierwsze promienie słońca zza okna swojego mieszkania - gdziekolwiek by ono nie było. Z miękkich - zbyt miękkich objęć łóżka - wyrywały go nocne demony, przebrane we wspomnienia, o których próbował zapomnieć. I ta ciągła potrzeba działania. Jeszcze jedna osoba do odnalezienia, jeszcze jeden dzień do przeżycia, tak to sobie tłumaczył. Miał wrażenie, jakby brał udział w morderczym maratonie, co jakiś czas dobiegał do przygotowanego przystanku, aby złapać płytki oddech, ale meta zdawała się być coraz dalej. Tą metą miało być zebranie ich wszystkich pod jednym dachem. Odnalezienie tych, którym winien był ochronę.
Oliver Summers.
Lawrence Summers.
Anne Beddow.
Peter Beddow.
i wiele innych...
Jedynie kilka z nich udało mu się skreślić, uznać za odnalezionych, uznać, że ich los był mu znany.
Summersowie rozpierzchli się po wyspach, a wojenna zawierucha skutecznie oddzieliła ich od siebie, zamykając za niewidzialnymi granicami. Czuł na swoich barkach odpowiedzialność, której nikt na niego nie nałożył. Ona przyszła naturalnie. Przecież żadne z nich nie pamiętało wojny, nie tak jak on. Nie tak jak rodzice. Oni jednak zasłużyli na względny spokój, który mogła im zapewnić Dolina Godryka.
A on miał przed sobą listę nazwisk. I zero pojęcia gdzie mógłby ich znaleźć.
Trudno powiedzieć co go tu przywiodło - z pewnością Yorkshire kusiło zasobami. Lasy wokół Doliny przeczesał w ostatnim czasie i musiał zmienić miejsce. Poza tym chciał sprawdzić czy ciotka mieszkała w tym samym miejscu, przy Zatoce Robin Hooda i czy niczego jej nie brakowało.
A może pchnęła go w tym kierunku desperacja?
Bo ilekroć myślał o Zatoce, oczami wyobraźni przenosił się do czasów gdy wszystko było... łatwiejsze. Do wspomnień, które nie do końca należały już do niego, a do chłopca, który z zacięciem wypisanym na twarzy bronił uciemiężonych mieszkańców okolic, jako najsłynniejszy łucznik w historii Anglii.
Chciał usiąść w samym środku beztroskich, dziecięcych wspomnień i odetchnąć. Złożyć głowę na piasku i na chwilę zamknąć oczy, pozwalając morskiej bryzie otulić siebie całego.
Postawił stopę na piasku i skierował się w stronę tego miejsca, gdzie zapisane były ukryte wspomnienia, te fizycznie utrwalone w formie ukrytego skarbu. Konsternacja wkradła się na jego oblicze kiedy zorientował się, że ktoś już tam siedzi. Mężczyzna o znajomym kolorze zabrudzonej miedzi.
- Aye! - krótkie zawołanie wyrwane prosto z klatki piersiowej, wydostało się na powierzchnię. Czyżby to on? A może to jego umysł, znowu z nim igra, podsuwając obrazy, których nie było. Czuł irracjonalną złość - kimkolwiek był ten człowiek, jak śmiał siedzieć w tym miejscu i to właśnie dzisiaj. Dopiero kiedy podszedł bliżej, dłonią sięgając w stronę różdżki, dostrzegł skryty wcześniej przed jego wzrokiem profil.
- Lawrie? - nie wierzył własnym oczom, zmysły zwracały się przeciwko niemu. Głos zachrypnięty od wieloletniego palenia tytoniu zdawał się drżeć pod wpływem fali emocji, które zaatakowały go z mocą morskiej fali. Rozsądek podpowiadał mu nieufność, ale serce - i zmęczenie wyraźnie wymalowane na szczupłej twarzy - mówiło, aby zamknął mężczyznę w braterskim uścisku. Tymczasem on stał jak sparaliżowany, wlepiając niemalże natarczywe spojrzenie w sylwetkę mężczyzny o miedzianych włosach, zaginionego Robin Hooda.
Mówią, że to ranek wita człowieka. Tymczasem Alfred niezmiennie od przeszło trzynastu lat witał pierwsze promienie słońca zza okna swojego mieszkania - gdziekolwiek by ono nie było. Z miękkich - zbyt miękkich objęć łóżka - wyrywały go nocne demony, przebrane we wspomnienia, o których próbował zapomnieć. I ta ciągła potrzeba działania. Jeszcze jedna osoba do odnalezienia, jeszcze jeden dzień do przeżycia, tak to sobie tłumaczył. Miał wrażenie, jakby brał udział w morderczym maratonie, co jakiś czas dobiegał do przygotowanego przystanku, aby złapać płytki oddech, ale meta zdawała się być coraz dalej. Tą metą miało być zebranie ich wszystkich pod jednym dachem. Odnalezienie tych, którym winien był ochronę.
Oliver Summers.
Lawrence Summers.
Anne Beddow.
Peter Beddow.
i wiele innych...
Jedynie kilka z nich udało mu się skreślić, uznać za odnalezionych, uznać, że ich los był mu znany.
Summersowie rozpierzchli się po wyspach, a wojenna zawierucha skutecznie oddzieliła ich od siebie, zamykając za niewidzialnymi granicami. Czuł na swoich barkach odpowiedzialność, której nikt na niego nie nałożył. Ona przyszła naturalnie. Przecież żadne z nich nie pamiętało wojny, nie tak jak on. Nie tak jak rodzice. Oni jednak zasłużyli na względny spokój, który mogła im zapewnić Dolina Godryka.
A on miał przed sobą listę nazwisk. I zero pojęcia gdzie mógłby ich znaleźć.
Trudno powiedzieć co go tu przywiodło - z pewnością Yorkshire kusiło zasobami. Lasy wokół Doliny przeczesał w ostatnim czasie i musiał zmienić miejsce. Poza tym chciał sprawdzić czy ciotka mieszkała w tym samym miejscu, przy Zatoce Robin Hooda i czy niczego jej nie brakowało.
A może pchnęła go w tym kierunku desperacja?
Bo ilekroć myślał o Zatoce, oczami wyobraźni przenosił się do czasów gdy wszystko było... łatwiejsze. Do wspomnień, które nie do końca należały już do niego, a do chłopca, który z zacięciem wypisanym na twarzy bronił uciemiężonych mieszkańców okolic, jako najsłynniejszy łucznik w historii Anglii.
Chciał usiąść w samym środku beztroskich, dziecięcych wspomnień i odetchnąć. Złożyć głowę na piasku i na chwilę zamknąć oczy, pozwalając morskiej bryzie otulić siebie całego.
Postawił stopę na piasku i skierował się w stronę tego miejsca, gdzie zapisane były ukryte wspomnienia, te fizycznie utrwalone w formie ukrytego skarbu. Konsternacja wkradła się na jego oblicze kiedy zorientował się, że ktoś już tam siedzi. Mężczyzna o znajomym kolorze zabrudzonej miedzi.
- Aye! - krótkie zawołanie wyrwane prosto z klatki piersiowej, wydostało się na powierzchnię. Czyżby to on? A może to jego umysł, znowu z nim igra, podsuwając obrazy, których nie było. Czuł irracjonalną złość - kimkolwiek był ten człowiek, jak śmiał siedzieć w tym miejscu i to właśnie dzisiaj. Dopiero kiedy podszedł bliżej, dłonią sięgając w stronę różdżki, dostrzegł skryty wcześniej przed jego wzrokiem profil.
- Lawrie? - nie wierzył własnym oczom, zmysły zwracały się przeciwko niemu. Głos zachrypnięty od wieloletniego palenia tytoniu zdawał się drżeć pod wpływem fali emocji, które zaatakowały go z mocą morskiej fali. Rozsądek podpowiadał mu nieufność, ale serce - i zmęczenie wyraźnie wymalowane na szczupłej twarzy - mówiło, aby zamknął mężczyznę w braterskim uścisku. Tymczasem on stał jak sparaliżowany, wlepiając niemalże natarczywe spojrzenie w sylwetkę mężczyzny o miedzianych włosach, zaginionego Robin Hooda.
The member 'Alfie Summers' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Aye przedarło się przez szum fal, rozbijających się u jego stóp; przez szklany, zgrzytliwy dźwięk nieprzyjemnie pocierającej o szkliwo butelki, z której zaczerpnął właśnie kolejny łyk; w końcu też przez myśli, a w nich zdawał się zatopić całkiem - jeszcze nie tonąć, lecz daleko odbić od brzegu świadomości. Na tyle, że obrócił się dopiero wtedy, kiedy ktoś wypowiedział jego imię. To prawdziwe, to nadane mu przez rodziców, a nie zniekształconą koniecznością hybrydę brzmień.
Stojąc bez ruchu pozwolił, by naniesiony na stopy piach uwięził go w miejscu; ugrzęznął, zapadając się aż po kostki, pokryte mokrą, lepką masą - dlatego też odwrócił się z lekka nieporadnie, samym tylko tułowiem, zerkając przez prawy bark w stronę źródła dźwięku; właściwie nie czuł chyba w tym momencie nic, nawet niepokoju, czynność tę wykonał bezrefleksyjnie, machinalnie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, kto zarysowywał się przed jego oczami - jeszcze w odległości pozwalającej na niepewność, na niedostrzeżenie zbyt wielu detali. Ale nie potrzebował ich wcale, nie po to, by rozpoznać ten głos. I tę sylwetkę.
- Fr-ed? - krzyk przemienił się w półszept, w jednej sekundzie, rozdzielając to słowo, tworząc wyrwę w miejscu, w której nie powinno jej w ogóle być; wygiął się bardziej, szarpnął jedną nogą, by zrobić krok w przód. Niedowierzanie wciąż dominowało w całej palecie odczuć; lecz trzymana w dłoni butelka miodu pitnego ciążyła na tyle, że mógł mieć pewność, iż nie zdążył wypić go wystarczająco dużo, by na płótnie wyobraźni zarysowało się coś takiego. - Freddie - już bez zwątpienia; może tylko z irytacją, niezrozumieniem (dlaczego się zatrzymał, czemu patrzy na niego, jak na ducha, przecież musiał czuć, podskórnie, że Lawrence żyje). Jeden chwiejny krok później udało mu się w końcu odbić od mulistego dna, stanąć na piasku tam, gdzie fale nie docierały; butelkę wbił pospiesznie w drobinki piachu, osadził krzywo-pionowo, ledwie kilka kropel rozlało się tuż obok, ale to przecież nie miało w tym momencie najmniejszego znaczenia.
Zerwał się do biegu, całym sobą próbując znaleźć się jak najbliżej brata, strunami mięśni zmuszając się do wysiłku, podwójnego, potrójnego - wszystko zdawało się utrudniać pokonanie tych kilku metrów; nie potrafił sprężyście odbijać się od osuwającego się spod stóp podłoża; w głowie z lekka szumiała też słodycz miodu, niezłamana nawet odrobiną dziegciu.
Dopadł do Freda w końcu, ostatni sus robiąc tak daleki, że przy lądowaniu zachwiał się, z impetem zderzając się z ciałem brata. I choć niewiele brakowało, by ich przeważył, ostatecznie jednak udało się im ustać na nogach. Ręce, natomiast, dłonie, wczepiły się w poły ubrania, ściskając je mocno, potrzebował namacalnego dowodu, że Alfred naprawdę tu jest, tu, tu obok.
- Pamiętałeś - wyrzucił z siebie; nie dość, że pamiętał tamten dzień, butelkę skrytą w cieniu drzewa i obietnicę sprzed dwudziestu lat, to jeszcze udało mu się tu dotrzeć. Naprawdę tu był. Nie wymyślił go sobie, w myślach zdążył już się pogodzić z tym, iż szukanie kontaktu w ten sposób nie miało najmniejszego sensu. - Nawet nie wiesz - odniósł wrażenie, że zaraz zabraknie mu tchu; że płuca skurczyły się, a każdy oddech, który teraz nabierał, był niewystarczający - martwiłem się jak cholera, każdego dnia, próbowałem, naprawdę próbowałem was znaleźć, wróciłem do Londynu, krążyłem po Birmingham, zanim zrobiło się tam niebezpiecznie, nie mogłem natrafić na żaden ślad, rozumiesz? Zapadliście się pod ziemię, ja zresztą zrobiłem to samo, ale, Merlinie, co z resztą? Co z rodzicami, rodzeństwem? - musiał to usłyszeć - od niego, potwierdzenie, że wszystko dobrze, że są bezpieczni, że on ma z nimi kontakt.
Drżący wdech, jeszcze jeden, a potem, przerywając ten chaos myśli, wszystkie pytania, wypowiedziane i te dopiero na wypowiedzenie czekające, objął brata mocno, w zaskakująco silnym, jak na siebie, uścisku; dopiero wtedy, kiedy niejako skryty był w jego ramionach, ukryty przed jego wzrokiem, pozwolił sobie rozpaść się całkiem, ręce zadrżały, tak, jak całe ciało, wstrząśnięte bezgłośnym szlochem. Spod zaciśniętych kurczowo powiek popłynęły łzy.
Tak bardzo, bardzo się o niego bał.
Stojąc bez ruchu pozwolił, by naniesiony na stopy piach uwięził go w miejscu; ugrzęznął, zapadając się aż po kostki, pokryte mokrą, lepką masą - dlatego też odwrócił się z lekka nieporadnie, samym tylko tułowiem, zerkając przez prawy bark w stronę źródła dźwięku; właściwie nie czuł chyba w tym momencie nic, nawet niepokoju, czynność tę wykonał bezrefleksyjnie, machinalnie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, kto zarysowywał się przed jego oczami - jeszcze w odległości pozwalającej na niepewność, na niedostrzeżenie zbyt wielu detali. Ale nie potrzebował ich wcale, nie po to, by rozpoznać ten głos. I tę sylwetkę.
- Fr-ed? - krzyk przemienił się w półszept, w jednej sekundzie, rozdzielając to słowo, tworząc wyrwę w miejscu, w której nie powinno jej w ogóle być; wygiął się bardziej, szarpnął jedną nogą, by zrobić krok w przód. Niedowierzanie wciąż dominowało w całej palecie odczuć; lecz trzymana w dłoni butelka miodu pitnego ciążyła na tyle, że mógł mieć pewność, iż nie zdążył wypić go wystarczająco dużo, by na płótnie wyobraźni zarysowało się coś takiego. - Freddie - już bez zwątpienia; może tylko z irytacją, niezrozumieniem (dlaczego się zatrzymał, czemu patrzy na niego, jak na ducha, przecież musiał czuć, podskórnie, że Lawrence żyje). Jeden chwiejny krok później udało mu się w końcu odbić od mulistego dna, stanąć na piasku tam, gdzie fale nie docierały; butelkę wbił pospiesznie w drobinki piachu, osadził krzywo-pionowo, ledwie kilka kropel rozlało się tuż obok, ale to przecież nie miało w tym momencie najmniejszego znaczenia.
Zerwał się do biegu, całym sobą próbując znaleźć się jak najbliżej brata, strunami mięśni zmuszając się do wysiłku, podwójnego, potrójnego - wszystko zdawało się utrudniać pokonanie tych kilku metrów; nie potrafił sprężyście odbijać się od osuwającego się spod stóp podłoża; w głowie z lekka szumiała też słodycz miodu, niezłamana nawet odrobiną dziegciu.
Dopadł do Freda w końcu, ostatni sus robiąc tak daleki, że przy lądowaniu zachwiał się, z impetem zderzając się z ciałem brata. I choć niewiele brakowało, by ich przeważył, ostatecznie jednak udało się im ustać na nogach. Ręce, natomiast, dłonie, wczepiły się w poły ubrania, ściskając je mocno, potrzebował namacalnego dowodu, że Alfred naprawdę tu jest, tu, tu obok.
- Pamiętałeś - wyrzucił z siebie; nie dość, że pamiętał tamten dzień, butelkę skrytą w cieniu drzewa i obietnicę sprzed dwudziestu lat, to jeszcze udało mu się tu dotrzeć. Naprawdę tu był. Nie wymyślił go sobie, w myślach zdążył już się pogodzić z tym, iż szukanie kontaktu w ten sposób nie miało najmniejszego sensu. - Nawet nie wiesz - odniósł wrażenie, że zaraz zabraknie mu tchu; że płuca skurczyły się, a każdy oddech, który teraz nabierał, był niewystarczający - martwiłem się jak cholera, każdego dnia, próbowałem, naprawdę próbowałem was znaleźć, wróciłem do Londynu, krążyłem po Birmingham, zanim zrobiło się tam niebezpiecznie, nie mogłem natrafić na żaden ślad, rozumiesz? Zapadliście się pod ziemię, ja zresztą zrobiłem to samo, ale, Merlinie, co z resztą? Co z rodzicami, rodzeństwem? - musiał to usłyszeć - od niego, potwierdzenie, że wszystko dobrze, że są bezpieczni, że on ma z nimi kontakt.
Drżący wdech, jeszcze jeden, a potem, przerywając ten chaos myśli, wszystkie pytania, wypowiedziane i te dopiero na wypowiedzenie czekające, objął brata mocno, w zaskakująco silnym, jak na siebie, uścisku; dopiero wtedy, kiedy niejako skryty był w jego ramionach, ukryty przed jego wzrokiem, pozwolił sobie rozpaść się całkiem, ręce zadrżały, tak, jak całe ciało, wstrząśnięte bezgłośnym szlochem. Spod zaciśniętych kurczowo powiek popłynęły łzy.
Tak bardzo, bardzo się o niego bał.
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
- Lawrie - tym razem bez cienia zwątpienia, a przesączone kojącym uczuciem ulgi, imię wyrwało spomiędzy spierzchniętych, popękanych warg. Czuł jak wszystkie te emocje więzły mu w gardle i sparaliżowały mięśnie. Naprawdę tu był. Naprawdę desperacka próba odnalezienia brata, u której podstaw leżała dziecięca obietnica.
Chociaż chciał wierzyć - wierzył - że jego brat żyje to nieznośny, cyniczny głos szeptał mu do ucha słowa zwątpienia. Podsuwał obrazy przeszłości i podstępnie mieszał je z teraźniejszością. W każdym wspomnieniu o młodym żołnierzu, który łkając, wzywał swoich bliskich mimo świadomości, że ci nie mogli stanąć przy jego boku, widział swoich młodszych braci. Sama myśl o tym, że Lawrence'a mógłby spotkać podobny los paraliżowała go.
Przychodząc tu oczekiwał rozczarowania - dusił strzępy nadziei, która miała śmiałość wykiełkować na niestabilnym gruncie. Nie pozwalał sobie na nadzieję - nie mógł sobie na nią pozwolić, bo każde kolejne niepowodzenie, każda trudność wiązałaby się z kolejnym ciosem, a nie wiedział ile jeszcze takich mógłby przyjąć. Dlatego zaciskał zęby i parł do przodu. A takie momenty jak ten zdarzały się rzadko i sprawiały, że mury, które stawiał wokół siebie, fasada, którą przedstawiał światu opadała.
Był tu.
Naprzeciwko siebie miał swojego młodszego brata, z którym godziny spędził właśnie na tej plaży. Dał się porwać temu podmuchowi najczystszej radości i ruszył w jego kierunku. Z irracjonalną irytacją wyklinał piasek, w którym zatapiały się jego stopy, powstrzymujące go przed szybkim dotarciem do Lawrence'a.
Rok i osiem dni - tyle czasu minęło od nocy, którą okrzyknięto bezksiężycową.
Tyle czasu spędził martwiąc się nieustannie o tych członków rodziny, których nie udało mu się zebrać w Dolinie.
Lawrie, Jake, Jodie. I Oliver. Brzemieniem tego ostatniego był obarczony sam - jedynie rodzice wiedzieli.
W końcu - bo zdawało się, że ten nieporadny bieg trwał wieczność - miał go na wyciągnięcie ręki. Zacisnął dłonie na jego przedramionach, gdy grawitacja chciała ściągnąć ich na dół. Mam cię, chociaż nie wypowiedział tych słów na głos, bo wierzył, że nie musiał, to w końcu go złapał. I nie miał zamiaru pozwolić, aby wojenna zawierucha ponownie odcięła go od rodziny.
- Przecież obiecałem, że nie zapomnę - rzucił, a w głosie słychać było uśmiech, który rzadko pojawiał się na jego twarzy. Po raz pierwszy właściwie śmiały się także jego oczy, bo w morzu nieszczęścia i ludzkiej tragedii znalazło się miejsce na właśnie takie momenty, gdzie brat odnajduje brata.
Nim słowa wyjaśnienia popłynęły z jego ust, to objął sylwetkę młodszego brata w silnym uścisku, nieco kuląc ramiona, jakby chciał w ten sposób - od tej chwili - stanąć między Lawrencem a wszystkim co mogło go napotkać. Przełykał łzy, które zaciskały gardło i piekły oczy. - Wiem, wiem - bo ja szukałem ciebie. Teraz mogli odetchnąć z ulgą. - W tę noc byliśmy w Londynie - ja i rodzice - ale udało nam się uciec i faktycznie wróciliśmy do Birmingham, ale w domu nie było bezpiecznie. Zabrałem ich, mamę i tatę do Doliny Godryka. Jest tam także Hazel - nuta niepewności zatańczyła na końcu wypowiedzi, jakby do końca nie wiedział, czy chciał kontynuować. Bo chociaż coraz więcej pytań odnajdowało swoją odpowiedź to wciąż pozostawałytrzy dwa znaki zapytania. Jodie i Jacob. - Zabiorę cię do nich - postanowił, przecież musiał zobaczyć się z rodzicami, oni także mieli prawo do przekonania się, że Lawrence jest cały i zdrowy. W końcu - trochę niechętnie, jakby bał się, że Lawrie zniknie kiedy rozluźni ten uścisk - wypuścił go, dając odetchnąć. - Co się z tobą działo? - musiał zadać to pytanie. Może on wiedział coś więcej o losach bliźniąt?
Chociaż chciał wierzyć - wierzył - że jego brat żyje to nieznośny, cyniczny głos szeptał mu do ucha słowa zwątpienia. Podsuwał obrazy przeszłości i podstępnie mieszał je z teraźniejszością. W każdym wspomnieniu o młodym żołnierzu, który łkając, wzywał swoich bliskich mimo świadomości, że ci nie mogli stanąć przy jego boku, widział swoich młodszych braci. Sama myśl o tym, że Lawrence'a mógłby spotkać podobny los paraliżowała go.
Przychodząc tu oczekiwał rozczarowania - dusił strzępy nadziei, która miała śmiałość wykiełkować na niestabilnym gruncie. Nie pozwalał sobie na nadzieję - nie mógł sobie na nią pozwolić, bo każde kolejne niepowodzenie, każda trudność wiązałaby się z kolejnym ciosem, a nie wiedział ile jeszcze takich mógłby przyjąć. Dlatego zaciskał zęby i parł do przodu. A takie momenty jak ten zdarzały się rzadko i sprawiały, że mury, które stawiał wokół siebie, fasada, którą przedstawiał światu opadała.
Był tu.
Naprzeciwko siebie miał swojego młodszego brata, z którym godziny spędził właśnie na tej plaży. Dał się porwać temu podmuchowi najczystszej radości i ruszył w jego kierunku. Z irracjonalną irytacją wyklinał piasek, w którym zatapiały się jego stopy, powstrzymujące go przed szybkim dotarciem do Lawrence'a.
Rok i osiem dni - tyle czasu minęło od nocy, którą okrzyknięto bezksiężycową.
Tyle czasu spędził martwiąc się nieustannie o tych członków rodziny, których nie udało mu się zebrać w Dolinie.
Lawrie, Jake, Jodie. I Oliver. Brzemieniem tego ostatniego był obarczony sam - jedynie rodzice wiedzieli.
W końcu - bo zdawało się, że ten nieporadny bieg trwał wieczność - miał go na wyciągnięcie ręki. Zacisnął dłonie na jego przedramionach, gdy grawitacja chciała ściągnąć ich na dół. Mam cię, chociaż nie wypowiedział tych słów na głos, bo wierzył, że nie musiał, to w końcu go złapał. I nie miał zamiaru pozwolić, aby wojenna zawierucha ponownie odcięła go od rodziny.
- Przecież obiecałem, że nie zapomnę - rzucił, a w głosie słychać było uśmiech, który rzadko pojawiał się na jego twarzy. Po raz pierwszy właściwie śmiały się także jego oczy, bo w morzu nieszczęścia i ludzkiej tragedii znalazło się miejsce na właśnie takie momenty, gdzie brat odnajduje brata.
Nim słowa wyjaśnienia popłynęły z jego ust, to objął sylwetkę młodszego brata w silnym uścisku, nieco kuląc ramiona, jakby chciał w ten sposób - od tej chwili - stanąć między Lawrencem a wszystkim co mogło go napotkać. Przełykał łzy, które zaciskały gardło i piekły oczy. - Wiem, wiem - bo ja szukałem ciebie. Teraz mogli odetchnąć z ulgą. - W tę noc byliśmy w Londynie - ja i rodzice - ale udało nam się uciec i faktycznie wróciliśmy do Birmingham, ale w domu nie było bezpiecznie. Zabrałem ich, mamę i tatę do Doliny Godryka. Jest tam także Hazel - nuta niepewności zatańczyła na końcu wypowiedzi, jakby do końca nie wiedział, czy chciał kontynuować. Bo chociaż coraz więcej pytań odnajdowało swoją odpowiedź to wciąż pozostawały
Lawrie; tak dawno nie słyszał głosu brata, nie pamiętał też, kiedy ostatnim razem ktoś zwrócił się do niego w ten właśnie sposób, zdrapując warstwę ostatnich zdarzeń i odsłaniając coś, co wciąż znajdowało się pod spodem. Był tam, dawny on, ten prawdziwy? W oczach Fredie'ego nie istniał nikt inny, żaden z tworów konieczności, żadna ze zniekształconych tożsamości.
To brzmiało jak obietnica, że jeszcze nic nie jest stracone; że nie wszystko przeminęło; że kiedyś wrócą do tego, co dawniej. Przez chwilę nie potrafił wydusić z siebie nic więcej; trwali w ciszy szemrzącego morza, w spokoju ukojonych myśli; znaleźli się - celebrował tę chwilę tak, jak tylko potrafił, na nowo zapamiętując detale składające się na brata; rozmyte przez łzy szczegóły zmiany, którymi naznaczył go czas; nowe zmarszczki w kącikach oczu, wyblakła blizna tuż przy skroni, silniejsze dłonie - jakby przyszło im dźwigać ciężar, który nawet Alfred z trudem osadził na swych barkach.
To tylko zewnętrze; a jak bardzo zmieniło się jego serce? O czym teraz myśli najczęściej, co pomaga mu dźwignąć się do pionu każdego ranka? Przed czym ucieka, za czym goni?
Jakim człowiekiem się stał? Teraz, gdy po raz kolejny przyszło mu mierzyć się z wojną?
Zadawał sobie te same pytania, które wybrzmiały w głowie na widok brata już wcześniej; wtedy, gdy spotkali się po długim czasie rozłąki, rozłąki, która dla Alfreda była dniami wypełnionymi hukiem wystrzałów, nocami wojennej bezsenności.
Tak wtedy, jak i teraz, witał się z nim tak, jakby nic nie mogło mu się stać; jakby oczywistością było, że w końcu się znajdą i nic ich nie rozdzieli; nie miało już znaczenia to, ile razy widział jego martwe spojrzenie, ile razy wykrzyczał przez sen imię brata, widząc, jak umiera w każdy możliwy sposób, ile razy w porannych powidokach zmęczenia wydawało mu się, że wraca tam, na bezksiężycowe ulice i to bezwładne ciało Freda leży w kałuży śmierci.
To teraz, oni razem, to właśnie było właściwe.
Czuł jego ciepło, zapach, słyszał głos (podobny, lecz jednocześnie inny od tego, który wybrzmiewał w jego pamięci; dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że czas okrutnie zacierał wszystko, każde ze wspomnień, nawet linie składające się na braterską twarz - gdyby nie to spotkanie, najpewniej zakrzywiałyby się jeszcze bardziej, z każdym kolejnym minionym miesiącem - nie miał przecież żadnego z ich zdjęć, wszystkie przepadły, nie ośmielił się po nie wrócić, nikt nie powinien ich przy nim znaleźć).
Obiecał mu; i nie złamał tej obietnicy; przecież nigdy tego nie zrobił - nigdy nie dał mu słowa, które później złamał; nigdy go nie rozczarował. Nie powinien był wątpić, nie miało znaczenia to, że przyrzekli to sobie lata temu; byli tu, dwadzieścia lat później; drzewo skurczyło się nieco, a niebo stało się bliższe, marzenia za to oddaliły się znacznie, tam, aż za horyzont.
Ale byli tu; spośród wszystkich możliwych scenariuszy nie sądził, że to właśnie w ten sposób w końcu los ich ze sobą złączy; uśmiechnął się lekko, radość nie ważyła zbyt wiele, osiadła w kącikach ust, pozwolił sobie na to, by przez chwilę nie myśleć o niczym innym.
Nie zapomniał.
Teraz dzieliły ich już jedynie wciąż niewypowiedziane słowa, którymi wkrótce się ze sobą podzielą.
Ucieczka z Londynu - wyrwali się z niego we trójkę; Birmingham - sprawdził ten trop, nie zastał ich w domu, wiedział, że i do niego już nie wrócą; Dolina... Godryka? Nagle poczuł się tak, jakby los szyderczo zaśmiał się w głos. - W której części się zatrzymaliście? - bywał tam tak często, u Millie; a jednak ich nie udało mu się spotkać. - Co z Jodie? I z Jackiem? - o to też musiał dopytać; mama i tata, Alfred i Hazel - oni wszyscy byli więc bezpieczni, Fred nie zająknął się jednak na temat bliźniaków; odpowiedź zdawała się oczywista, jednocześnie chciał ją poznać - tak bardzo, jak wolałby odwlec moment, w którym padną te słowa. Oni też najpewniej zniknęli, porwała ich wojenna zawierucha, wyrzuciła na daleki brzeg. Przełknął nerwowo ślinę, nieświadomie zacisnął mocniej palce na przedramionach brata; zreflektował się dopiero po chwili, bezgłośne przepraszam opuściło jego usta.
- Co się wydarzyło przez te wszystkie miesiące? - u nich wszystkich; nie wiedział, od czego zacząć stawianie pytań - zapytał więc ogólnikowo, tak, by Fred mógł pociągnąć narrację wokół osi najważniejszych zdarzeń, dopowiadając istotne szczegóły do tego, o czym zdążył mu już wspomnieć.
Tak jak i on, odsunął się w końcu, nie na tyle jednak, by dłonie oderwać od ubrania brata; stanął też tuż obok niego, zarzucił mu lewą rękę na barki, i skinął głową w stronę morza; zabierzesz mnie do nich, ale teraz chodź; mieli butelkę do ocalenia i obalenia, a potem drugą, do odkopania; i może kolejne marzenia do ukrycia w szklanej próżni bezpieczeństwa, w której poczekać miały na lepsze czasy. Potrzebował, by to spotkanie trwało dłużej niż chwilę; zbyt wiele czasu poświęcał na rozpamiętywanie tego, co złe, chciał móc kiedyś wrócić do tego wspomnienia, pamiętać je równie wyraźnie jak najgorsze momenty swojego życia.
Nie dało się jednych odgrodzić od tych drugich, splatały się ze sobą; tak jak teraz, kiedy przyszło mu opowiedzieć o swojej wędrówce; ale uzbrojony w braterskie oparcie zanurzył się w nich pewniej niż zwykle.
- Kiedy w końcu dotarłem do waszego mieszkania, drzwi były otwarte na oścież - głos zadrżał wyraźnie; nie dopowiedział, co sobie wtedy wyobrażał, zatrzymując się niepewnie w progu. Drzwi wyglądały tak, jakby ostatkiem sił trzymały się zawiasów (ktoś się przez nie wdarł do środka?); miał przed oczami to wszystko, puste półki, niedomknięte szafki, pośpiech naznaczył każdy fragment przestrzeni - do dzisiaj zastanawiał się, czy to ich dłonie wrzucały do niewielkich walizek najcenniejsze przedmioty, czy może odpowiedzialny za to był ktoś inny, łaszący się na łatwy łup. Bo oni zostali pochwyceni. Zimny, wiosenny wiatr świszczał w mieszkaniu głośniej niż ta przeraźliwa pustka; żadnych śladów, niczego, co mogłoby naprowadzić go na właściwy trop.
Drzwi były otwarte na oścież, a on nie zastał w środku nikogo; zniknęli, zostali już tylko w jego wspomnieniach. W koszmarach. Aż do dzisiaj.
- Nie wiedziałem, co robić, nie mogłem zostać u siebie, pomyślałem wtedy, że jest jedno miejsce, w którym najpewniej pozwolą mi się ukryć, a przynajmniej miałem nadzieję, że tak właśnie się stanie; nie wiem, czy pamiętasz, ale od kilku lat pomagałem w tworzeniu niektórych spektakli cyrkowego Iluzjonisty, mistrza Seamarantusa, to on się za mną wstawił u Carringtona, właściciela cyrku, dzięki niemu mogłem zatrzymać się na Arenie przez kilka dni, nie przypuszczałem jeszcze wtedy, że z tych kilku dni zrobi się jakimś cudem rok. Wciąż tam tkwię, nie miałem dokąd pójść, a tam... nikt tam nie zadawał zbędnych pytań, o moim pochodzeniu wie tylko Seamarantus, Carrington, no i Harriet, to ona użyczyła mi skrawka podłogi do spania w swoim wagonie, a potem także własne nazwisko - pomogła mu stać się kimś innym, kimś, kto mógł przeżyć w świecie, który budował się na ruinach dawnej rzeczywistości - zacząłem przedstawiać się jako Laurence Morrow - stałem się nim? Zawiesił głos; nie wiedział, co jeszcze powinien dopowiedzieć. Gdy dotarli bliżej brzegu, pochylając się po butelkę miodu zsunął nieco swoją dłoń, na łopatkę brata; zaraz jednak wrócił do poprzedniej pozycji, podsuwając mu odkorkowaną butelkę. Do śladu rozlanego na szkle miodu przyczepiło się naście ziarenek piasku, poczuł je na skórze, wbiły się w nią mocno, nie musiał już szczypać się w przedramię, by sprawdzić, czy to spotkanie nie jest tylko snem, czy nie obudzi się zwinięty w kłębek koców w wagonie, zupełnie sam, z dala nawet od rozsypanych na pościeli kosmyków Harrie.
Jeśli to był sen, to tylko taki, z którego budzi się z nadzieją na lepsze jutro; prawdziwy, najprawdziwszy. Miód zakołysał się lekko, wciąż jeszcze było go sporo.
- Za dwóch Robin Hoodów, i za te pogrzebane marzenia, które czekały na nas tyle lat - były tam, i nawet jeśli przyjdzie im poczekać jeszcze drugie tyle, to teraz wierzył w to, że kiedyś do nich dotrą, pozwolą im się urzeczywistnić, we właściwym, lepszym czasie.
Więc raz jeszcze - za spełnione obietnice, wyczekiwane spotkania, za nadzieję.
(Pamiętasz, Alfie, nasza mama mówiła, ostatnia umiera nadzieja.)
To brzmiało jak obietnica, że jeszcze nic nie jest stracone; że nie wszystko przeminęło; że kiedyś wrócą do tego, co dawniej. Przez chwilę nie potrafił wydusić z siebie nic więcej; trwali w ciszy szemrzącego morza, w spokoju ukojonych myśli; znaleźli się - celebrował tę chwilę tak, jak tylko potrafił, na nowo zapamiętując detale składające się na brata; rozmyte przez łzy szczegóły zmiany, którymi naznaczył go czas; nowe zmarszczki w kącikach oczu, wyblakła blizna tuż przy skroni, silniejsze dłonie - jakby przyszło im dźwigać ciężar, który nawet Alfred z trudem osadził na swych barkach.
To tylko zewnętrze; a jak bardzo zmieniło się jego serce? O czym teraz myśli najczęściej, co pomaga mu dźwignąć się do pionu każdego ranka? Przed czym ucieka, za czym goni?
Jakim człowiekiem się stał? Teraz, gdy po raz kolejny przyszło mu mierzyć się z wojną?
Zadawał sobie te same pytania, które wybrzmiały w głowie na widok brata już wcześniej; wtedy, gdy spotkali się po długim czasie rozłąki, rozłąki, która dla Alfreda była dniami wypełnionymi hukiem wystrzałów, nocami wojennej bezsenności.
Tak wtedy, jak i teraz, witał się z nim tak, jakby nic nie mogło mu się stać; jakby oczywistością było, że w końcu się znajdą i nic ich nie rozdzieli; nie miało już znaczenia to, ile razy widział jego martwe spojrzenie, ile razy wykrzyczał przez sen imię brata, widząc, jak umiera w każdy możliwy sposób, ile razy w porannych powidokach zmęczenia wydawało mu się, że wraca tam, na bezksiężycowe ulice i to bezwładne ciało Freda leży w kałuży śmierci.
To teraz, oni razem, to właśnie było właściwe.
Czuł jego ciepło, zapach, słyszał głos (podobny, lecz jednocześnie inny od tego, który wybrzmiewał w jego pamięci; dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że czas okrutnie zacierał wszystko, każde ze wspomnień, nawet linie składające się na braterską twarz - gdyby nie to spotkanie, najpewniej zakrzywiałyby się jeszcze bardziej, z każdym kolejnym minionym miesiącem - nie miał przecież żadnego z ich zdjęć, wszystkie przepadły, nie ośmielił się po nie wrócić, nikt nie powinien ich przy nim znaleźć).
Obiecał mu; i nie złamał tej obietnicy; przecież nigdy tego nie zrobił - nigdy nie dał mu słowa, które później złamał; nigdy go nie rozczarował. Nie powinien był wątpić, nie miało znaczenia to, że przyrzekli to sobie lata temu; byli tu, dwadzieścia lat później; drzewo skurczyło się nieco, a niebo stało się bliższe, marzenia za to oddaliły się znacznie, tam, aż za horyzont.
Ale byli tu; spośród wszystkich możliwych scenariuszy nie sądził, że to właśnie w ten sposób w końcu los ich ze sobą złączy; uśmiechnął się lekko, radość nie ważyła zbyt wiele, osiadła w kącikach ust, pozwolił sobie na to, by przez chwilę nie myśleć o niczym innym.
Nie zapomniał.
Teraz dzieliły ich już jedynie wciąż niewypowiedziane słowa, którymi wkrótce się ze sobą podzielą.
Ucieczka z Londynu - wyrwali się z niego we trójkę; Birmingham - sprawdził ten trop, nie zastał ich w domu, wiedział, że i do niego już nie wrócą; Dolina... Godryka? Nagle poczuł się tak, jakby los szyderczo zaśmiał się w głos. - W której części się zatrzymaliście? - bywał tam tak często, u Millie; a jednak ich nie udało mu się spotkać. - Co z Jodie? I z Jackiem? - o to też musiał dopytać; mama i tata, Alfred i Hazel - oni wszyscy byli więc bezpieczni, Fred nie zająknął się jednak na temat bliźniaków; odpowiedź zdawała się oczywista, jednocześnie chciał ją poznać - tak bardzo, jak wolałby odwlec moment, w którym padną te słowa. Oni też najpewniej zniknęli, porwała ich wojenna zawierucha, wyrzuciła na daleki brzeg. Przełknął nerwowo ślinę, nieświadomie zacisnął mocniej palce na przedramionach brata; zreflektował się dopiero po chwili, bezgłośne przepraszam opuściło jego usta.
- Co się wydarzyło przez te wszystkie miesiące? - u nich wszystkich; nie wiedział, od czego zacząć stawianie pytań - zapytał więc ogólnikowo, tak, by Fred mógł pociągnąć narrację wokół osi najważniejszych zdarzeń, dopowiadając istotne szczegóły do tego, o czym zdążył mu już wspomnieć.
Tak jak i on, odsunął się w końcu, nie na tyle jednak, by dłonie oderwać od ubrania brata; stanął też tuż obok niego, zarzucił mu lewą rękę na barki, i skinął głową w stronę morza; zabierzesz mnie do nich, ale teraz chodź; mieli butelkę do ocalenia i obalenia, a potem drugą, do odkopania; i może kolejne marzenia do ukrycia w szklanej próżni bezpieczeństwa, w której poczekać miały na lepsze czasy. Potrzebował, by to spotkanie trwało dłużej niż chwilę; zbyt wiele czasu poświęcał na rozpamiętywanie tego, co złe, chciał móc kiedyś wrócić do tego wspomnienia, pamiętać je równie wyraźnie jak najgorsze momenty swojego życia.
Nie dało się jednych odgrodzić od tych drugich, splatały się ze sobą; tak jak teraz, kiedy przyszło mu opowiedzieć o swojej wędrówce; ale uzbrojony w braterskie oparcie zanurzył się w nich pewniej niż zwykle.
- Kiedy w końcu dotarłem do waszego mieszkania, drzwi były otwarte na oścież - głos zadrżał wyraźnie; nie dopowiedział, co sobie wtedy wyobrażał, zatrzymując się niepewnie w progu. Drzwi wyglądały tak, jakby ostatkiem sił trzymały się zawiasów (ktoś się przez nie wdarł do środka?); miał przed oczami to wszystko, puste półki, niedomknięte szafki, pośpiech naznaczył każdy fragment przestrzeni - do dzisiaj zastanawiał się, czy to ich dłonie wrzucały do niewielkich walizek najcenniejsze przedmioty, czy może odpowiedzialny za to był ktoś inny, łaszący się na łatwy łup. Bo oni zostali pochwyceni. Zimny, wiosenny wiatr świszczał w mieszkaniu głośniej niż ta przeraźliwa pustka; żadnych śladów, niczego, co mogłoby naprowadzić go na właściwy trop.
Drzwi były otwarte na oścież, a on nie zastał w środku nikogo; zniknęli, zostali już tylko w jego wspomnieniach. W koszmarach. Aż do dzisiaj.
- Nie wiedziałem, co robić, nie mogłem zostać u siebie, pomyślałem wtedy, że jest jedno miejsce, w którym najpewniej pozwolą mi się ukryć, a przynajmniej miałem nadzieję, że tak właśnie się stanie; nie wiem, czy pamiętasz, ale od kilku lat pomagałem w tworzeniu niektórych spektakli cyrkowego Iluzjonisty, mistrza Seamarantusa, to on się za mną wstawił u Carringtona, właściciela cyrku, dzięki niemu mogłem zatrzymać się na Arenie przez kilka dni, nie przypuszczałem jeszcze wtedy, że z tych kilku dni zrobi się jakimś cudem rok. Wciąż tam tkwię, nie miałem dokąd pójść, a tam... nikt tam nie zadawał zbędnych pytań, o moim pochodzeniu wie tylko Seamarantus, Carrington, no i Harriet, to ona użyczyła mi skrawka podłogi do spania w swoim wagonie, a potem także własne nazwisko - pomogła mu stać się kimś innym, kimś, kto mógł przeżyć w świecie, który budował się na ruinach dawnej rzeczywistości - zacząłem przedstawiać się jako Laurence Morrow - stałem się nim? Zawiesił głos; nie wiedział, co jeszcze powinien dopowiedzieć. Gdy dotarli bliżej brzegu, pochylając się po butelkę miodu zsunął nieco swoją dłoń, na łopatkę brata; zaraz jednak wrócił do poprzedniej pozycji, podsuwając mu odkorkowaną butelkę. Do śladu rozlanego na szkle miodu przyczepiło się naście ziarenek piasku, poczuł je na skórze, wbiły się w nią mocno, nie musiał już szczypać się w przedramię, by sprawdzić, czy to spotkanie nie jest tylko snem, czy nie obudzi się zwinięty w kłębek koców w wagonie, zupełnie sam, z dala nawet od rozsypanych na pościeli kosmyków Harrie.
Jeśli to był sen, to tylko taki, z którego budzi się z nadzieją na lepsze jutro; prawdziwy, najprawdziwszy. Miód zakołysał się lekko, wciąż jeszcze było go sporo.
- Za dwóch Robin Hoodów, i za te pogrzebane marzenia, które czekały na nas tyle lat - były tam, i nawet jeśli przyjdzie im poczekać jeszcze drugie tyle, to teraz wierzył w to, że kiedyś do nich dotrą, pozwolą im się urzeczywistnić, we właściwym, lepszym czasie.
Więc raz jeszcze - za spełnione obietnice, wyczekiwane spotkania, za nadzieję.
(Pamiętasz, Alfie, nasza mama mówiła, ostatnia umiera nadzieja.)
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
Czasem myślał, że nie poczuje już nic. Jakby serce, kiedyś tak skore do odczuwania zastąpiono bezdenną pustką. Obrazy malowane pędzlem wojny były znajome, a ludzka brutalność, zezwierzęcenie tych pozornie ludzkich, tych którzy mieli stanąć ponad nimi już nie robiło na nim wrażenia, nie szokowało. Już raz przekonał się o podłości ludzkiej natury. Wiecznie łaknąca niewinnych istnień bestia przebrała się jedynie w inne szaty, aby zaspokoić swoje pragnienie. Nie zważała na wiek, majętność, czy historię.
Jednakże przez trzynaście długich lat wierzył, miał nadzieję, że żadne z nich nie będzie musiało tego doświadczyć. Przecież to chciał osiągnąć, wdziewając żołnierski mundur, przerzucając sobie przez ramię wypełniony po brzegi tobołek - chciał zabrać wojnę jak najdalej, przepędzić ją znad głów rodzeństwa, znad głów matki.
Kiedy złapał przelotnie - nim zamknęli się wzajemnie w szczelnym uścisku - spojrzenie Lawriego zastanawiał się ile już widziały jego oczy. Na jak okrutną próbę zostało wystawione jego serce? Do czego zmusiła go wojenna rzeczywistość? Cokolwiek to było, jakiekolwiek demony zaczynały rodzić się pomiędzy zaplątanymi myślami, Lawrie nie musiał zmagać się z nimi sam.
Nie zważając na ciężar spoczywający na swoich barkach, był w stanie przejąć na nie bagaż doświadczeń młodszego brata. Mogli go nieść wspólnie, w milczeniu, ale razem, ramię w ramię, zgrywając krok oraz bicie braterskich serc. Jak wtedy, gdy z wypiekami na twarzy ratowali kolejnych niewinnych spod jarzma niesprawiedliwej władzy. Wszystko, aby zaznaczyć na nowo swoją obecność w jego życiu.Jestem tu. I zawsze będzie.
Jeżeli nadzieja opuszczała myśli Alfreda, to spotkanie Lawrence'a sprawiło, że ta nieśmiało zaczęła kiełkować. Ze wszystkich możliwych dni, godzin - znaleźli się właśnie tutaj. Niezamierzenie, wiedzeni wspomnieniem beztroskich lat, gdy życie było łatwiejsze i nawet słońce zdawało się wtedy świecić jaśniej.
- Wynajmujemy jeden ze starszych domów na obrzeżach - nie mieli wiele; ale szeregowy dom w staroangielskim stylu stał się ich oazą, bezpiecznym miejscem oddalonym od niebezpieczeństw Londynu, chociaż i tam wojna zbierała swoje żniwo.
Był wdzięczny za to, że dłoń Lawriego go nie opuszczała, inaczej pomyślałby, że to kolejna iluzja, że umysł igrał z nim po raz kolejny. Coraz rzadziej ufał własnym myślom, które czasem wymykały mu się spod palców. Pytanie o bliźnięta - dwie podobne do siebie skrajności - sprawiło, że jakby za sprawą niewerbalnego zaklęcia jego spojrzenie zabarwiło się głęboką goryczą, złością i czymś co można było określić poczuciem winy. Mięśnie spięły się pod palcami Lawrence'a, a spojrzenie zaczęło szukać drogi ucieczki. - Nie wiem - te słowa przynosiły na język smak goryczy, która nieprzyjemnie rozniosła się po jego ustach. Próbował przełknąć ślinę, ale w ustach panowała nieprzyjemna suchość. - Szukam ich od tej nocy - nie wiedział jak inaczej mógłby określić noc, w której świat stanął w ogniu, mimo iż od tych wydarzeń minął ponad rok. Ponad dwanaście miesięcy spędzonych w niepokoju, przyozdobionych chłodem zimy i ponurością pierwszych, niepewnych świąt. Rysy twarzy Alfiego wygięły się w gniewie, uwydatniając zmarszczki, brzydko marszcząc bliznę ciągnącą się przy skroni.
Kolejne pozycje na niekończącej się liście istnień, które chciał odnaleźć. Teraz niespodziewanie postawił jeden krok do przodu. Ile jednak czasu minie nim kamień wtaczany na górę, znowu stoczy się do skalnego podnóża? Przecież walczył o pokój, uciekł w świat magii przed wojną, ale ta niby cień znajdowała się zawsze za nim. Ile razy jeszcze za upragnionym szczytem miał kryć się kolejny, jeszcze bardziej stromy? Przecież miał odpocząć. Ile jeszcze czekało go bezsennych nocy spędzonych przy małym oknie na piętrze? Trzynaście lat bezsenności przeplatanej apatią, złością i pojedynczymi zrywami ledwo bijącego serca.
To serce jeszcze krwawiło, patrząc na zmęczenie jakim wojna malowała twarze osób bliskich w jego życiu, osób które spotykał na co dzień; rodziców, Hazel, Lety, a nawet właściciela sklepiku w mieście, do którego zachodził po leki dla matki. W ich oczach widział to, co w oczach ludzi wiele lat temu, przechodząc przez kolejne wsie i miasta Europy.
- Wywlekli nas na ulicę tak, jak wszystkich. Z każdego mieszkania po kolei. Nie zdążyłem nawet złapać różdżki - szczęka mimowolnie zacisnęła się mocniej, jej każdy niespokojny ruch widoczny był pod naciągniętą na szczupłą (wychudzoną) twarz. - W którymś momencie ktoś się pojawił, nie wiem kto, rozproszyli uwagę tych... kimkolwiek byli ci ludzie. Nie oglądaliśmy się z ojcem, złapaliśmy mamę i wróciliśmy do mieszkania, wrzucając do plecaków to, co się w nich zmieściło i było niezbędne. Nie wiem co stało się z mieszkaniem, bo nawet się nie oglądaliśmy. Bałem się teleportować, mogli to śledzić, a poza tym mama była za słaba, żeby z tego skorzystać. Jeszcze rozszczepienia mi brakowało. Na piechotę dotarliśmy z Londynu do Birmingham, dosłownie kilka dni spędziliśmy w mieście, dawny szef ojca przenocował nas i nie dał zdechnąć na ulicy. Wtedy, od odezwał się do mnie mój szef, przenieśli drukarnie Proroka do Doliny. Złoty człowiek, domyślił się, że musimy uciekać. Od tego czasu jesteśmy w Dolinie, dotarła też Hazel, ale dalej nie mamy wieści od Jake'a i Jod - nie chciał rozciągać swojej opowieści, opiewać jej w szczegóły brodzących w błocie kostek, jeszcze zimnych nocy spędzonych przy palenisku. Prawdę mówiąc niewiele pamiętał; obrazy zlewały się ze sobą. adrenalina wzięła górę, a jego myśli jakby się odłączyły. Miał jasny cel - dotrzeć do bezpiecznego miejsca. Nie chciał angażować się w starcia, żaden przecież z niego bohater. Szedł wtedy, tak jak szedł dzisiaj; prawa, lewa, prawa, lewa. Tylko cel był bardziej odległy. Ścisnął mocniej jego ramie, słuchając jaką drogę musiał przebyć Lawrence, aby się tu znaleźć.
Przepraszam, że nie znalazłem cię wcześniej.
Cieniem nadziei w obydwóch historiach byli ludzie o dobrych sercach. - Próbowałem dostać się do Londynu, ale nikt nic o tobie nie wiedział - nagle było mu wstyd, że nie wrócił, że pozwolił marnym wymówkom o własnym bezpieczeństwie przykryć tchórzostwo. Bo chociaż nie miał lwiej odwagi, to lojalność wobec krwi powinna pchnąć go w londyńskie ramiona. Gdy usiedli na chłodnym piasku, zaparł się piętami w piasku i zrzucił ciężki plecak tuż obok siebie.
- I za spotkania takie jak te, oby było ich więcej - mówił o tych, którzy zniknęli z zasięgu ich wzroku. Przejął butelkę z miodem i pociągnął głęboki łyk. Gardło szczypało otrzeźwiająco, raz jeszcze uświadamiając mu, że nie śnił. Powiedziałby mu, że jeszcze nigdy nie cieszył się tak na jego widok, ale nie byłoby to prawdą; raz cieszył się równie mocno. Wtedy było jednak cieplej, wczesnoletnie słońce grzało kark. - Pamiętasz, jak wtedy było cholernie gorąco? - rzucił nagle po chwili milczenia. Mówił oczywiście o lecie, kiedy dwaj Robini siali postrach wśród niesprawiedliwych możnych.
Jednakże przez trzynaście długich lat wierzył, miał nadzieję, że żadne z nich nie będzie musiało tego doświadczyć. Przecież to chciał osiągnąć, wdziewając żołnierski mundur, przerzucając sobie przez ramię wypełniony po brzegi tobołek - chciał zabrać wojnę jak najdalej, przepędzić ją znad głów rodzeństwa, znad głów matki.
Kiedy złapał przelotnie - nim zamknęli się wzajemnie w szczelnym uścisku - spojrzenie Lawriego zastanawiał się ile już widziały jego oczy. Na jak okrutną próbę zostało wystawione jego serce? Do czego zmusiła go wojenna rzeczywistość? Cokolwiek to było, jakiekolwiek demony zaczynały rodzić się pomiędzy zaplątanymi myślami, Lawrie nie musiał zmagać się z nimi sam.
Nie zważając na ciężar spoczywający na swoich barkach, był w stanie przejąć na nie bagaż doświadczeń młodszego brata. Mogli go nieść wspólnie, w milczeniu, ale razem, ramię w ramię, zgrywając krok oraz bicie braterskich serc. Jak wtedy, gdy z wypiekami na twarzy ratowali kolejnych niewinnych spod jarzma niesprawiedliwej władzy. Wszystko, aby zaznaczyć na nowo swoją obecność w jego życiu.Jestem tu. I zawsze będzie.
Jeżeli nadzieja opuszczała myśli Alfreda, to spotkanie Lawrence'a sprawiło, że ta nieśmiało zaczęła kiełkować. Ze wszystkich możliwych dni, godzin - znaleźli się właśnie tutaj. Niezamierzenie, wiedzeni wspomnieniem beztroskich lat, gdy życie było łatwiejsze i nawet słońce zdawało się wtedy świecić jaśniej.
- Wynajmujemy jeden ze starszych domów na obrzeżach - nie mieli wiele; ale szeregowy dom w staroangielskim stylu stał się ich oazą, bezpiecznym miejscem oddalonym od niebezpieczeństw Londynu, chociaż i tam wojna zbierała swoje żniwo.
Był wdzięczny za to, że dłoń Lawriego go nie opuszczała, inaczej pomyślałby, że to kolejna iluzja, że umysł igrał z nim po raz kolejny. Coraz rzadziej ufał własnym myślom, które czasem wymykały mu się spod palców. Pytanie o bliźnięta - dwie podobne do siebie skrajności - sprawiło, że jakby za sprawą niewerbalnego zaklęcia jego spojrzenie zabarwiło się głęboką goryczą, złością i czymś co można było określić poczuciem winy. Mięśnie spięły się pod palcami Lawrence'a, a spojrzenie zaczęło szukać drogi ucieczki. - Nie wiem - te słowa przynosiły na język smak goryczy, która nieprzyjemnie rozniosła się po jego ustach. Próbował przełknąć ślinę, ale w ustach panowała nieprzyjemna suchość. - Szukam ich od tej nocy - nie wiedział jak inaczej mógłby określić noc, w której świat stanął w ogniu, mimo iż od tych wydarzeń minął ponad rok. Ponad dwanaście miesięcy spędzonych w niepokoju, przyozdobionych chłodem zimy i ponurością pierwszych, niepewnych świąt. Rysy twarzy Alfiego wygięły się w gniewie, uwydatniając zmarszczki, brzydko marszcząc bliznę ciągnącą się przy skroni.
Kolejne pozycje na niekończącej się liście istnień, które chciał odnaleźć. Teraz niespodziewanie postawił jeden krok do przodu. Ile jednak czasu minie nim kamień wtaczany na górę, znowu stoczy się do skalnego podnóża? Przecież walczył o pokój, uciekł w świat magii przed wojną, ale ta niby cień znajdowała się zawsze za nim. Ile razy jeszcze za upragnionym szczytem miał kryć się kolejny, jeszcze bardziej stromy? Przecież miał odpocząć. Ile jeszcze czekało go bezsennych nocy spędzonych przy małym oknie na piętrze? Trzynaście lat bezsenności przeplatanej apatią, złością i pojedynczymi zrywami ledwo bijącego serca.
To serce jeszcze krwawiło, patrząc na zmęczenie jakim wojna malowała twarze osób bliskich w jego życiu, osób które spotykał na co dzień; rodziców, Hazel, Lety, a nawet właściciela sklepiku w mieście, do którego zachodził po leki dla matki. W ich oczach widział to, co w oczach ludzi wiele lat temu, przechodząc przez kolejne wsie i miasta Europy.
- Wywlekli nas na ulicę tak, jak wszystkich. Z każdego mieszkania po kolei. Nie zdążyłem nawet złapać różdżki - szczęka mimowolnie zacisnęła się mocniej, jej każdy niespokojny ruch widoczny był pod naciągniętą na szczupłą (wychudzoną) twarz. - W którymś momencie ktoś się pojawił, nie wiem kto, rozproszyli uwagę tych... kimkolwiek byli ci ludzie. Nie oglądaliśmy się z ojcem, złapaliśmy mamę i wróciliśmy do mieszkania, wrzucając do plecaków to, co się w nich zmieściło i było niezbędne. Nie wiem co stało się z mieszkaniem, bo nawet się nie oglądaliśmy. Bałem się teleportować, mogli to śledzić, a poza tym mama była za słaba, żeby z tego skorzystać. Jeszcze rozszczepienia mi brakowało. Na piechotę dotarliśmy z Londynu do Birmingham, dosłownie kilka dni spędziliśmy w mieście, dawny szef ojca przenocował nas i nie dał zdechnąć na ulicy. Wtedy, od odezwał się do mnie mój szef, przenieśli drukarnie Proroka do Doliny. Złoty człowiek, domyślił się, że musimy uciekać. Od tego czasu jesteśmy w Dolinie, dotarła też Hazel, ale dalej nie mamy wieści od Jake'a i Jod - nie chciał rozciągać swojej opowieści, opiewać jej w szczegóły brodzących w błocie kostek, jeszcze zimnych nocy spędzonych przy palenisku. Prawdę mówiąc niewiele pamiętał; obrazy zlewały się ze sobą. adrenalina wzięła górę, a jego myśli jakby się odłączyły. Miał jasny cel - dotrzeć do bezpiecznego miejsca. Nie chciał angażować się w starcia, żaden przecież z niego bohater. Szedł wtedy, tak jak szedł dzisiaj; prawa, lewa, prawa, lewa. Tylko cel był bardziej odległy. Ścisnął mocniej jego ramie, słuchając jaką drogę musiał przebyć Lawrence, aby się tu znaleźć.
Przepraszam, że nie znalazłem cię wcześniej.
Cieniem nadziei w obydwóch historiach byli ludzie o dobrych sercach. - Próbowałem dostać się do Londynu, ale nikt nic o tobie nie wiedział - nagle było mu wstyd, że nie wrócił, że pozwolił marnym wymówkom o własnym bezpieczeństwie przykryć tchórzostwo. Bo chociaż nie miał lwiej odwagi, to lojalność wobec krwi powinna pchnąć go w londyńskie ramiona. Gdy usiedli na chłodnym piasku, zaparł się piętami w piasku i zrzucił ciężki plecak tuż obok siebie.
- I za spotkania takie jak te, oby było ich więcej - mówił o tych, którzy zniknęli z zasięgu ich wzroku. Przejął butelkę z miodem i pociągnął głęboki łyk. Gardło szczypało otrzeźwiająco, raz jeszcze uświadamiając mu, że nie śnił. Powiedziałby mu, że jeszcze nigdy nie cieszył się tak na jego widok, ale nie byłoby to prawdą; raz cieszył się równie mocno. Wtedy było jednak cieplej, wczesnoletnie słońce grzało kark. - Pamiętasz, jak wtedy było cholernie gorąco? - rzucił nagle po chwili milczenia. Mówił oczywiście o lecie, kiedy dwaj Robini siali postrach wśród niesprawiedliwych możnych.
Szukam ich od tej nocy.
- Teraz będziemy ich szukać razem - nie może dźwigać tego ciężaru w pojedynkę; był od nich starszy, nieznacznie, ale to nie było równoznaczne z tym, że przez całe życie powinni za nim podążać, pozwalać mu torować drogę, przedzierać się przez zawiłości losu jako ten pierwszy, za którym chowa się reszta - w każdym z hrabstw są punkty, tablice ogłoszeń, gdzie ludzie zostawiają zdjęcia poszukiwanych bliskich, proszą o kontakt, jeśli ktokolwiek coś o nich wie; możemy przygotować ulotki, porozwieszać je, nawet bez podawania nazwiska... wiesz, same tylko twarze, poprosimy o zostawienie informacji w okolicznych lokalach usługowych, których pracownicy będą mieli na nas namiary - to brzmiało jak plan, może nie najlepszy, ale jedyny, który był w stanie teraz wymyślić; da się go pewnie dopracować, pozmieniać tak, żeby faktycznie miał sens. - Nie umiem tego nazwać, ale wierzę w to, że poczułbym coś, gdyby cokolwiek im się stało - dodał ciszej, z policzkami jarzącymi się czerwienią upojenia - nie tylko alkoholowego, bliskość brata pozwalała mu powiedzieć to, co przyszło na myśl, bez przesiewania wypowiedzi przez sito racjonalności. Bądź, jak w tym przypadku - irracjonalności.
Kiedy jednak powrócili do tamtej nocy, skulił się, oplatając się ciasno ramionami, wbijając palce w łopatki, przy zgarbionej, wychudzonej sylwetce wystające z pleców jak rozwijające się skrzydła. Nie patrzył w twarz Alfiego, gdy ten ciągnął swą opowieść; chmurne spojrzenie miał zawieszone gdzieś dalej, błąkało się na wysokości fal rozbryzgujących się o brzeg; pieniących się wściekle, energicznie, jakby i one nie były w stanie w spokoju wysłuchać opisu tamtej nocy, choć w wodnej toni zarówno Księżyc, jak i gwiazdy, odbijały się wówczas wyraźnie.
- Ponad sto mil, na piechotę... - powtórzył głucho, kuląc się w sobie jeszcze bardziej; wyobrażał sobie to wszystko. Wyczerpanie na twarzy rodziców, determinację Alfreda, najważniejsze drobiazgi niesione resztkami sił, kolejny krok stawiany na stopie pokrytej pęcherzami, na które nie działały już nawet maści mamy. A to wszystko z poczuciem, że za niedobitkami posłano najpewniej ludzi, którzy mieli ich dopaść. Kilka łez osiadło w kąciku oka; zamrugał gwałtownie, pozwalając im popłynąć po policzkach, nie próbował ich zamaskować. Przelał ich już tyle, że przestał wstydzić się każdej kolejnej.
Poza tym, przy Alfiem nie musiał.
- Hazie i mama pomagają przy rannych? - we dwie radziły sobie lepiej, uzupełniały się; zawsze lubił patrzeć na ich dłonie pracujące w tym samym rytmie. - A tata, znalazł dla siebie miejsce? - nie tylko w Dolinie, pytał raczej o nową rzeczywistość; czym się teraz zajmował?
I Ty, Alfie?
Jak radzisz sobie Ty? Ty jako osobna jednostka, nie spoiwo rodziny.
Przechylił głowę w bok, opierając ją o ramię, i rzucając bratu uważniejsze spojrzenie. Nie chciał zmuszać go do tego, by zaczął się mu zwierzać ze wszystkiego; ale był tu obok, jeśli coś ciążyło mu za bardzo, jeśli chciał się czymś podzielić. Razem dotyczyło też tego.
- Nie ma tam nikogo, kto mógłby wskazać ci drogę do mnie, to teraz miasto duchów - Londyn, wielki tryumf, chluba Ministerstwa; ogołocony z człowieczeństwa, ubrany w pompatyczne flagi, przeczesywany przez ministerialne służby, dbające o porządek. Nie potrafi chodzić tymi ulicami, nie widząc spływającej po nich krwi, cierpienia na twarzach bezbronnych, cmentarzyska dogorywających w pustym metrze... - myślałem, że zabili tam mamę... że to ona leżała pośród ciał rannych, w jednym z korytarzy metra, gdzie na początku ukrywali ludzi, których stan nie pozwalał na to, żeby od razu ich przetransportować. Pamiętasz, miała taką zieloną sukienkę, w której lubiła chodzić na targ. Taką samą, jak tamta kobieta... ze zmasakrowaną twarzą... - kontynuował, chaotyczniej niż zazwyczaj, podążając za obrazami uderzającymi jego myśli - do teraz nie wiem, czy tylko wyobraziłem sobie, że miała też identyczny odcień oczu... Bałem się, że... że jeśli ona, to i wy, że straciłem was wszystkich - nie dopowiedział już tego, iż widział ich niemalże każdej nocy; czasem tylko na niego patrzyli, z dali, surowo, a czasem wyginali w jego stronę zdeformowane kończyny, jakby prosili go o pomoc. Na którą było już za późno. - Wtedy też powtarzałem sobie, że... że wiedziałbym, gdyby coś wam się stało, ale... ale zawsze pozostawała ta niepewność i... - jedną z dłoni sięgnął po butelkę z miodem pitnym, upijając kolejny łyk, a potem podsunął ją bratu. Za dużo goryczy było w ich słowach, potrzebowali tego do zbalansowania całości.
Tak dobrze było mieć go obok, po prostu być z nim.
- Nadal pracujesz w drukarni? - nawet teraz, gdy było to traktowane jak bezpośrednie działanie przeciwko Ministerstwu? Choć w gruncie rzeczy, czy cokolwiek, co zrobią, jest większą przewiną niż samo to, jakie mają pochodzenie? Od bycia szlamą gorsza mogła być chyba tylko działalność w szeregach Zakonu.
Gdy Alfie upił kolejny łyk, oparł głowę tym razem o jego ramię, palcami kreśląc na piasku bliżej niedookreślone symbole. Ziarenka dostawały się wszędzie, miał je już pod paznokciami, na skórze głowy i w marszczeniach koszuli. Dowód na to, że naprawdę tu był. Razem z nim.
- Pamiętam, gdyby nie było tak gorąco, to nie uznałbym, że zanurzenie się w wodzie po pas jest świetnym pomysłem w przypadku kogoś, kto nie potrafi pływać... to w ogóle był chyba ten dzień, w którym odkryłem istnienie prądów morskich, i stojąc dwa metry od brzegu nie potrafiłem do niego wrócić, bo woda spychała mnie na głębinę - teraz mówił o tym lekkim tonem, ale to zdarzenie wryło mu się głęboko w pamięć. - I chyba zniszczyłem sobie wtedy jedyną zieloną koszulę... a jak można być Robin Hoodem bez zielonej koszuli? - to dopiero były dramaty. - Co my w ogóle tam wrzuciliśmy? - do kapsuły czasu? - Było tam coś poza listami...? Właściwie... poczekaj tu, zaraz wracam - nie mogli tak po prostu zostawić tamtej butelki; nakreślone słowa wciąż czekały na to, by je odczytać. Miód szumiał w głowie, gdy chwiejnie ruszył w stronę pamiętnego drzewa; kilka zaklęć później trzymał już w dłoni zapiaszczone znalezisko, które uniósł wysoko ponad głowę - tak, by było doskonale widoczne również dla Alfiego.
Z jakiegoś powodu uznał, że odkorkowywanie nie może już dłużej czekać, a butelka powinna czym prędzej znaleźć się w rękach brata, więc krzyknął ostrzegawczo i zamachnął się, rzucając butelką w jego stronę.
rzucam na próg złapania (powyżej k100 + podwojona zwinność)
- Teraz będziemy ich szukać razem - nie może dźwigać tego ciężaru w pojedynkę; był od nich starszy, nieznacznie, ale to nie było równoznaczne z tym, że przez całe życie powinni za nim podążać, pozwalać mu torować drogę, przedzierać się przez zawiłości losu jako ten pierwszy, za którym chowa się reszta - w każdym z hrabstw są punkty, tablice ogłoszeń, gdzie ludzie zostawiają zdjęcia poszukiwanych bliskich, proszą o kontakt, jeśli ktokolwiek coś o nich wie; możemy przygotować ulotki, porozwieszać je, nawet bez podawania nazwiska... wiesz, same tylko twarze, poprosimy o zostawienie informacji w okolicznych lokalach usługowych, których pracownicy będą mieli na nas namiary - to brzmiało jak plan, może nie najlepszy, ale jedyny, który był w stanie teraz wymyślić; da się go pewnie dopracować, pozmieniać tak, żeby faktycznie miał sens. - Nie umiem tego nazwać, ale wierzę w to, że poczułbym coś, gdyby cokolwiek im się stało - dodał ciszej, z policzkami jarzącymi się czerwienią upojenia - nie tylko alkoholowego, bliskość brata pozwalała mu powiedzieć to, co przyszło na myśl, bez przesiewania wypowiedzi przez sito racjonalności. Bądź, jak w tym przypadku - irracjonalności.
Kiedy jednak powrócili do tamtej nocy, skulił się, oplatając się ciasno ramionami, wbijając palce w łopatki, przy zgarbionej, wychudzonej sylwetce wystające z pleców jak rozwijające się skrzydła. Nie patrzył w twarz Alfiego, gdy ten ciągnął swą opowieść; chmurne spojrzenie miał zawieszone gdzieś dalej, błąkało się na wysokości fal rozbryzgujących się o brzeg; pieniących się wściekle, energicznie, jakby i one nie były w stanie w spokoju wysłuchać opisu tamtej nocy, choć w wodnej toni zarówno Księżyc, jak i gwiazdy, odbijały się wówczas wyraźnie.
- Ponad sto mil, na piechotę... - powtórzył głucho, kuląc się w sobie jeszcze bardziej; wyobrażał sobie to wszystko. Wyczerpanie na twarzy rodziców, determinację Alfreda, najważniejsze drobiazgi niesione resztkami sił, kolejny krok stawiany na stopie pokrytej pęcherzami, na które nie działały już nawet maści mamy. A to wszystko z poczuciem, że za niedobitkami posłano najpewniej ludzi, którzy mieli ich dopaść. Kilka łez osiadło w kąciku oka; zamrugał gwałtownie, pozwalając im popłynąć po policzkach, nie próbował ich zamaskować. Przelał ich już tyle, że przestał wstydzić się każdej kolejnej.
Poza tym, przy Alfiem nie musiał.
- Hazie i mama pomagają przy rannych? - we dwie radziły sobie lepiej, uzupełniały się; zawsze lubił patrzeć na ich dłonie pracujące w tym samym rytmie. - A tata, znalazł dla siebie miejsce? - nie tylko w Dolinie, pytał raczej o nową rzeczywistość; czym się teraz zajmował?
I Ty, Alfie?
Jak radzisz sobie Ty? Ty jako osobna jednostka, nie spoiwo rodziny.
Przechylił głowę w bok, opierając ją o ramię, i rzucając bratu uważniejsze spojrzenie. Nie chciał zmuszać go do tego, by zaczął się mu zwierzać ze wszystkiego; ale był tu obok, jeśli coś ciążyło mu za bardzo, jeśli chciał się czymś podzielić. Razem dotyczyło też tego.
- Nie ma tam nikogo, kto mógłby wskazać ci drogę do mnie, to teraz miasto duchów - Londyn, wielki tryumf, chluba Ministerstwa; ogołocony z człowieczeństwa, ubrany w pompatyczne flagi, przeczesywany przez ministerialne służby, dbające o porządek. Nie potrafi chodzić tymi ulicami, nie widząc spływającej po nich krwi, cierpienia na twarzach bezbronnych, cmentarzyska dogorywających w pustym metrze... - myślałem, że zabili tam mamę... że to ona leżała pośród ciał rannych, w jednym z korytarzy metra, gdzie na początku ukrywali ludzi, których stan nie pozwalał na to, żeby od razu ich przetransportować. Pamiętasz, miała taką zieloną sukienkę, w której lubiła chodzić na targ. Taką samą, jak tamta kobieta... ze zmasakrowaną twarzą... - kontynuował, chaotyczniej niż zazwyczaj, podążając za obrazami uderzającymi jego myśli - do teraz nie wiem, czy tylko wyobraziłem sobie, że miała też identyczny odcień oczu... Bałem się, że... że jeśli ona, to i wy, że straciłem was wszystkich - nie dopowiedział już tego, iż widział ich niemalże każdej nocy; czasem tylko na niego patrzyli, z dali, surowo, a czasem wyginali w jego stronę zdeformowane kończyny, jakby prosili go o pomoc. Na którą było już za późno. - Wtedy też powtarzałem sobie, że... że wiedziałbym, gdyby coś wam się stało, ale... ale zawsze pozostawała ta niepewność i... - jedną z dłoni sięgnął po butelkę z miodem pitnym, upijając kolejny łyk, a potem podsunął ją bratu. Za dużo goryczy było w ich słowach, potrzebowali tego do zbalansowania całości.
Tak dobrze było mieć go obok, po prostu być z nim.
- Nadal pracujesz w drukarni? - nawet teraz, gdy było to traktowane jak bezpośrednie działanie przeciwko Ministerstwu? Choć w gruncie rzeczy, czy cokolwiek, co zrobią, jest większą przewiną niż samo to, jakie mają pochodzenie? Od bycia szlamą gorsza mogła być chyba tylko działalność w szeregach Zakonu.
Gdy Alfie upił kolejny łyk, oparł głowę tym razem o jego ramię, palcami kreśląc na piasku bliżej niedookreślone symbole. Ziarenka dostawały się wszędzie, miał je już pod paznokciami, na skórze głowy i w marszczeniach koszuli. Dowód na to, że naprawdę tu był. Razem z nim.
- Pamiętam, gdyby nie było tak gorąco, to nie uznałbym, że zanurzenie się w wodzie po pas jest świetnym pomysłem w przypadku kogoś, kto nie potrafi pływać... to w ogóle był chyba ten dzień, w którym odkryłem istnienie prądów morskich, i stojąc dwa metry od brzegu nie potrafiłem do niego wrócić, bo woda spychała mnie na głębinę - teraz mówił o tym lekkim tonem, ale to zdarzenie wryło mu się głęboko w pamięć. - I chyba zniszczyłem sobie wtedy jedyną zieloną koszulę... a jak można być Robin Hoodem bez zielonej koszuli? - to dopiero były dramaty. - Co my w ogóle tam wrzuciliśmy? - do kapsuły czasu? - Było tam coś poza listami...? Właściwie... poczekaj tu, zaraz wracam - nie mogli tak po prostu zostawić tamtej butelki; nakreślone słowa wciąż czekały na to, by je odczytać. Miód szumiał w głowie, gdy chwiejnie ruszył w stronę pamiętnego drzewa; kilka zaklęć później trzymał już w dłoni zapiaszczone znalezisko, które uniósł wysoko ponad głowę - tak, by było doskonale widoczne również dla Alfiego.
Z jakiegoś powodu uznał, że odkorkowywanie nie może już dłużej czekać, a butelka powinna czym prędzej znaleźć się w rękach brata, więc krzyknął ostrzegawczo i zamachnął się, rzucając butelką w jego stronę.
rzucam na próg złapania (powyżej k100 + podwojona zwinność)
gwiazdy były nisko jak gołębie
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz
The member 'Laurence Morrow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83
'k100' : 83
Chciałby podzielać jego entuzjazm - sam z podobną nadzieją w sercu, kiedy już osiedli w Dolinie, rozpoczynał swoje poszukiwania. Jednakże te zaprowadziły go w odległe miejsca, sprawiały, że stawał się świadkiem i niejednokrotnie uczestnikiem wydarzeń, których chciał unikać, bo nie był już żołnierzem. A jednak los starał się powiedzieć mu coś innego.
Nie chciał zabijać jego zapału, nie chciał mówić jak bardzo nie chciał, żeby narażał się bardziej niż było to koniecznie. Zwinął usta w wąską linię i zacisnął dłoń na jego ramieniu. - Znajdziemy ich - tego był zaskakująco pewien. Mimo porażek, jakimi wyściółkowana była jego droga do sprowadzenia ich rodziny w jedno miejsce, mimo wątpliwości, o które potykał się przy każdym nieporozumieniu - musiał wiedzieć co się z nimi stało, nie odrzucając najgorszego. Brakowało mu tej pewnego rodzaju naiwności, jaką posiadali ci, którzy nie wiedzieli co to znaczy wojna. Bo te pęcherze pokrywające stopy ściśnięte w żołnierskich butach wcale nie wydawały się obce. To zatrważająco znajome uczucie ściągało go na ziemię, prowadziło na ścieżkę, w której odcinał się od emocji, gdzie siadał za sterem potrzeby przetrwania i ucieczki przed - najpewniej - goniącym ich zwiastunem śmierci. Widząc emocje malowane łzami na twarzy brata nie powiedział nic, umieścił jedynie dłoń, dużą, chropowatą i ciężką, zapewniając go o swojej obecności. Nie był już sam, nie musiał chować swoich strachów w szafie, nie musiał kryć łez, którymi napływały oczy.
- Tak, mama niezmiennie miesza te swoje mikstury razem z Hazie pomagają tym, którzy dotarli do Doliny - odparł, nie mogąc powstrzymać kącika ust przed drgnięciem ku górze. Bo to jedna z tych niezmiennych rzeczy w chaosie wojny. One wciąż niosły dobro mimo iż coraz trudniej było zachować wiarę. - A ojciec? Jak to ojciec, pyka swoją fajkę przy codziennej gazecie, którą znaleźć coraz trudniej - w końcu jako mugol nie mógł przeczytać treści Proroka. Po pewnym czasie zorientował się, że pan Summers z tym samym zainteresowaniem czyta niezmiennie ten sam numer gazety, jakby i on chciał rozproszyć myśli. Wojenne realia nie były mu obce, jednakże po raz pierwszy to nie on łapał za broń, aby bronić tego co słuszne - teraz to oni uciekali jak ci, których kilkanaście lat temu wyzwalali spod ambicji jednego, małego człowieka. Nie wiedział jednak co kryje się za spojrzeniem ojca. Nie rozmawiali o tym, chociaż paradoksalnie byli jedynymi, którzy mogli swe doświadczenia zrozumieć.
W ciszy słuchał historii Lawrie'ego, powoli zdając sobie sprawę z tego, że Lawrie nie był już chłopcem, że wojna odcisnęła na nim piętno, którego nie idzie już wymazać, ciężar doświadczeń, którego nie mógł ściągnąć z jego barków. Mógł go jedynie wysłuchać. I to właśnie robił. Ręka teraz zarzucona przez szczupłe ramiona brata, zacisnęła się mocniej, jakby w tej podróży do przeszłości chciał przypomnieć mu o teraźniejszości, że on tu jest i czuwa. Że mógł odetchnąć bo znajduje się wśród swoich. - Wiem - jedno słowo wyrwało się spomiędzy spierzchniętych warg. - W takich momentach widzimy najgorsze koszmary wychodzą na światło dzienne - zdawał sobie sprawę z tego aż za dobrze. Do dzisiaj widział obraz krztuszących się własną krwią żołnierzy, którzy błagalnie kierowani w jego stronę dłonie, jeżeli w ogóle mogli je podnieść, wiedli za jego sylwetką wzrokiem pełnym rozpaczy i tej mrożącej krew w żyłach świadomości, że to już koniec. Chciałby mu powiedzieć, że to minie, że wśród stosów martwych ciał już nigdy nie ujrzy znajomej pary oczu, ale to byłoby kłamstwo. Dlatego nie powiedział nic więcej, zajmując usta butelką z miodem, który starał się złagodzić smak niewypowiedzianych słów.
- Tak, Prorok dalej działa, a trudno teraz o jakąkolwiek robotę - szczególnie jeżeli się nie miało wykształcenia. Alfred nie poszedł śladem matki. Jego dłonie były szorstkie od fizycznej pracy, której nauczył go ojciec. I nawet jeżeli czasem mógł posłużyć się różdżką to nadal nie miał możliwości pracy bardziej intelektualnej.
Nie mógł się nie uśmiechnąć do wspomnienia jednego z najbardziej beztroskich dni w trakcie ich dzieciństwa, chociaż moment, który opisywał faktycznie nie należał do najbezpieczniejszych. - Pamiętam, ciotka próbowała te koszulę uratować - o ile oczywiście pamięć go nie myliła. Miód faktycznie szumiał w głowie, podobnie jak fale, dlatego Alfie nawet nie do końca podniósł się z piasku, przyglądając się w dziwnie wykrzywionej pozycji poczynaniom brata. - Lawrie co ty - zaczął, ale ostatecznie machnął ręką i zaczął wstawać dopiero, kiedy ten uniósł w w zwycięskim geście butelkę nad swoją głowę. I może dobrze, bo po chwili butelka zaskakująco szybko zmierzała w jego kierunku. Heroicznie próbował złapać butelkę wyskakując nawet w jej kierunku, ale trudno oszacować, czy miało to większy sens.
rzut na złapanie (zwinność 8 )
Nie chciał zabijać jego zapału, nie chciał mówić jak bardzo nie chciał, żeby narażał się bardziej niż było to koniecznie. Zwinął usta w wąską linię i zacisnął dłoń na jego ramieniu. - Znajdziemy ich - tego był zaskakująco pewien. Mimo porażek, jakimi wyściółkowana była jego droga do sprowadzenia ich rodziny w jedno miejsce, mimo wątpliwości, o które potykał się przy każdym nieporozumieniu - musiał wiedzieć co się z nimi stało, nie odrzucając najgorszego. Brakowało mu tej pewnego rodzaju naiwności, jaką posiadali ci, którzy nie wiedzieli co to znaczy wojna. Bo te pęcherze pokrywające stopy ściśnięte w żołnierskich butach wcale nie wydawały się obce. To zatrważająco znajome uczucie ściągało go na ziemię, prowadziło na ścieżkę, w której odcinał się od emocji, gdzie siadał za sterem potrzeby przetrwania i ucieczki przed - najpewniej - goniącym ich zwiastunem śmierci. Widząc emocje malowane łzami na twarzy brata nie powiedział nic, umieścił jedynie dłoń, dużą, chropowatą i ciężką, zapewniając go o swojej obecności. Nie był już sam, nie musiał chować swoich strachów w szafie, nie musiał kryć łez, którymi napływały oczy.
- Tak, mama niezmiennie miesza te swoje mikstury razem z Hazie pomagają tym, którzy dotarli do Doliny - odparł, nie mogąc powstrzymać kącika ust przed drgnięciem ku górze. Bo to jedna z tych niezmiennych rzeczy w chaosie wojny. One wciąż niosły dobro mimo iż coraz trudniej było zachować wiarę. - A ojciec? Jak to ojciec, pyka swoją fajkę przy codziennej gazecie, którą znaleźć coraz trudniej - w końcu jako mugol nie mógł przeczytać treści Proroka. Po pewnym czasie zorientował się, że pan Summers z tym samym zainteresowaniem czyta niezmiennie ten sam numer gazety, jakby i on chciał rozproszyć myśli. Wojenne realia nie były mu obce, jednakże po raz pierwszy to nie on łapał za broń, aby bronić tego co słuszne - teraz to oni uciekali jak ci, których kilkanaście lat temu wyzwalali spod ambicji jednego, małego człowieka. Nie wiedział jednak co kryje się za spojrzeniem ojca. Nie rozmawiali o tym, chociaż paradoksalnie byli jedynymi, którzy mogli swe doświadczenia zrozumieć.
W ciszy słuchał historii Lawrie'ego, powoli zdając sobie sprawę z tego, że Lawrie nie był już chłopcem, że wojna odcisnęła na nim piętno, którego nie idzie już wymazać, ciężar doświadczeń, którego nie mógł ściągnąć z jego barków. Mógł go jedynie wysłuchać. I to właśnie robił. Ręka teraz zarzucona przez szczupłe ramiona brata, zacisnęła się mocniej, jakby w tej podróży do przeszłości chciał przypomnieć mu o teraźniejszości, że on tu jest i czuwa. Że mógł odetchnąć bo znajduje się wśród swoich. - Wiem - jedno słowo wyrwało się spomiędzy spierzchniętych warg. - W takich momentach widzimy najgorsze koszmary wychodzą na światło dzienne - zdawał sobie sprawę z tego aż za dobrze. Do dzisiaj widział obraz krztuszących się własną krwią żołnierzy, którzy błagalnie kierowani w jego stronę dłonie, jeżeli w ogóle mogli je podnieść, wiedli za jego sylwetką wzrokiem pełnym rozpaczy i tej mrożącej krew w żyłach świadomości, że to już koniec. Chciałby mu powiedzieć, że to minie, że wśród stosów martwych ciał już nigdy nie ujrzy znajomej pary oczu, ale to byłoby kłamstwo. Dlatego nie powiedział nic więcej, zajmując usta butelką z miodem, który starał się złagodzić smak niewypowiedzianych słów.
- Tak, Prorok dalej działa, a trudno teraz o jakąkolwiek robotę - szczególnie jeżeli się nie miało wykształcenia. Alfred nie poszedł śladem matki. Jego dłonie były szorstkie od fizycznej pracy, której nauczył go ojciec. I nawet jeżeli czasem mógł posłużyć się różdżką to nadal nie miał możliwości pracy bardziej intelektualnej.
Nie mógł się nie uśmiechnąć do wspomnienia jednego z najbardziej beztroskich dni w trakcie ich dzieciństwa, chociaż moment, który opisywał faktycznie nie należał do najbezpieczniejszych. - Pamiętam, ciotka próbowała te koszulę uratować - o ile oczywiście pamięć go nie myliła. Miód faktycznie szumiał w głowie, podobnie jak fale, dlatego Alfie nawet nie do końca podniósł się z piasku, przyglądając się w dziwnie wykrzywionej pozycji poczynaniom brata. - Lawrie co ty - zaczął, ale ostatecznie machnął ręką i zaczął wstawać dopiero, kiedy ten uniósł w w zwycięskim geście butelkę nad swoją głowę. I może dobrze, bo po chwili butelka zaskakująco szybko zmierzała w jego kierunku. Heroicznie próbował złapać butelkę wyskakując nawet w jej kierunku, ale trudno oszacować, czy miało to większy sens.
rzut na złapanie (zwinność 8 )
Ostatnio zmieniony przez Alfie Summers dnia 17.12.22 11:42, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Alfie Summers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Zatoka Robin Hooda
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire