Hogwart, 1951
AutorWiadomość
15 marca 1951, Hogwart
Nie sądziła, że w Hogwarcie odnajdzie nowych znajomych. Bycie obcym nie było dla niej wyjątkowe, w końcu w pewnym sensie już od początku życia była dość na granicy otoczenia – niezbyt cygańska dla niektórych, niezbyt brytyjska dla reszty. Rodzina matki przyjęła ją jednak mniej lub bardziej ciepło, pomagając jej odnaleźć swoje własne miejsce na świecie, które co prawda było niewielkie i wymagało czegoś innego, niż mieszkanie w mieście, ale podobało się jej. Dlatego pełna niepewności wciskała się w siedzenie obok Jamesa, chowając się nieco przy jego boku, tak jakby sama obecność jego i Thomasa miała właśnie uchronić ją przed jakimiś zawodami czy niepewnościami. Wtedy po raz pierwszy spotkała jego.
Marcelius od pierwszego momentu spotkania na peronie obdarował ją ciepłym uśmiechem. Z opowieści pomiędzy Eve, Marcelem, Thomasem i Jamesem, jak również Steffenem który wydawał się sporo starszy, Sheila mogła wywnioskować, że wszyscy mieli już ze sobą jakąś relację, a Marcel wydawał się całkiem bliski Jamesowi. Cieszyło ją to, że James i Thomas mieli osoby, którym można było zaufać, ale lekkie czarnowidztwo przewidywało już, że ona sama będzie gdzieś z boku – w końcu była najmłodsza, tak więc na pewno kiedy oni będą trzymać się ze sobą na zajęciach, siedzieć w pokoju wspólnym albo trenować Quidditcha, ona będzie musiała zdać się sama na siebie. Myślała więc, że przywitają ją raczej na spokojnie, potem zaś jednak zwrócą się we własną stronę, rozmawiając o własnych sprawach i pozostawiając ją gdzieś na uboczu.
Zaskoczyła się całkiem przyjemnie – nawet jeżeli trafiła do innego domu, natychmiast otoczono ją opieką i uczuciem takim, jakby właśnie trafiła do nowej rodziny. Wszyscy byli tacy mili, uprzejmi, pomocni…zwłaszcza Marcel. Nie miała pojęcia, co przyciągało ją tak do niego – czy to te delikatne, jasne włosy, często pozostawione w nieładzie kiedy tylko Marcel zlatywał z miotły? A może to te niebieskie oczy, które wpatrywały się z nią zarówno z ciepłem, jak i pewnego rodzaju radością. Za każdym razem, kiedy znajdował się obok niej, czuła się, jakby musiała przemyśleć dokładnie swoje słowa, nie chcąc zachowywać się gorzej albo narazić się na to, żeby Marcelius pomyślał o niej gorzej. Cieszyła się, że nieco ciemniejsze policzki chowały rumieńce, a sama czasem podążała za nim jak zagubiony szczeniaczek.
Z informacji od Jamesa wiedziała, że odbywał szlaban za…właściwie to nie dowiedziała się za co, zanim jej brat nie zaczął gonić tego drugiego za wsadzenie mu żaby za koszulę. Mimo to wiedziała, że pomijanie kolacji nie było zbyt miłe, a nawet jeżeli James mógł przynieść mu coś jeszcze, Sheila nie chciała zostawiać go bez posiłku, bo nie było wiadome, za ile skończy. Sięgając więc po parę kanapek i pasztecików, zawinęła wszystko ostrożnie w chustkę, wymykając się z Wielkiej Sali i kierując się w stronę szklarni.
Zajrzała ostrożnie do kilku z nich, odnajdując znajomą blond czuprynę i machając lekko na powitanie wolną dłonią, wślizgując się do środka i podchodząc do Marcela stojącego przy grządkach.
- Cześć… - zabrzmiała nieco dziwacznie, uśmiechając się na przywitanie, zaraz też wyciągając w jego stronę jedzenie, mając nadzieję, że cokolwiek z tego będzie trafiać w jego gusta. – Jak ci idzie? – Kolejne pytanie zadała już spokojniej, spoglądając na to, co właściwie Sallow musiał tutaj zrobić.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
To nie było sprawiedliwe.
Zaspał na zajęcia, w tym cała jego wina, w pośpiechu pozbierał ubrania, które niechlujnie na siebie zarzucił, zakrywając mundurem Gryffindoru, po czym pognał co sił w nogach na zajęcia odbywające się aż na trzecim piętrze i w zasadzie zdążył dogonić grupę zmierzającą pod właściwą salę. W zasadzie, bo był u ich dołu, gdy już z nich schodzili, a ruchome schody odsuwały się właśnie od piętra. Nie mógł się spóźnić, profesor naprawdę tego nie lubił, więc paroma susami pokonał parę schodów, a na koniec - z rozbiegu - dalekim skokiem przeskoczył odległość oddzielającą schody od piętra. Nie wylądował co prawda na na samym piętrze, zawisł, trzymając się rękoma krańca, ale bez trudu wskoczył na górę, wywijając nogi w bok. Nie było w tym nic trudnego, ot, trochę równowagi, silne nogi, jakież wielkie było jego zdumienie, gdy - kiedy już powstał - znalazł się wprost naprzeciwko profesora z dość nietęgą miną. Potrafił zaakceptować to, że za dobrą zabawę rozdawano szlabany na prawo i lewo, ale szlaban za próbę zdążenia na zajęcia w porę wydawał mu się sporą przesadą.
Ponieważ jednak jego protesty wydały się profesorowi niesamowicie mało interesujące, popołudnie w szklarni ciągnęło się w nieskończoność. Nie miał ręki do roślin. Były bardzo ciekawe, a wiele z nich wydawało się bardzo pięknych i w zasadzie nawet lubił na nie patrzeć, ale brakowało mu cierpliwości, by zająć się nimi z opiekuńczością, jakiej wymagały. Podobno ludzie, nawet czarodzieje, rodzili się z różnymi talentami, ale on coraz częściej zastanawiał się, czy dano mu właściwie jakikolwiek. Na początku pracował przy mandragorach, ale po parunastu minutach zielarka mu je zabrała i wcisnęła pod nos kwitnący dyptam, którym miał się zająć. Mandragory rzeczywiście były trochę głośne - jemu też ulżyło. Schody zaczęły się wtedy, kiedy postanowiła zostawić go tu samego, unikając kolejnych rodzących się w jego głowie wątpliwości, a w zasadzie miał ich wiele. Liście pierwszego krzewu opadły przed momentem, drugiego uschły ledwie chwilę po tym, jak zasypał roślinę ziemią. Trzeci leżał na stole, w doniczce przed nim, z łopatką wbitą w ziemię; Marcel huśtał się na krześle, odpychając nogą od stołu, wpatrując się w różowe kwiaty tak intensywnie, jak gdyby wierzył, że od tego spojrzenia przesadzi się sam, ale tym razem umiejętnie. Po prawdzie to żal mu było tych kwiatów. Nogi krzesła tańczyły, gdy raz po razie siedzisko kołysało się tylko na jednej nodze - ale nigdy nie spadł, zupełnie jak gdyby ziemska grawitacja traktowała Marcela w odmiennych kategoriach, niż resztę świata.
Odwrócił głowę w kierunku wejścia, kiedy rozchyliły się drzwi - i wkrótce dostrzegł w nich Sheilę. Uśmiechnął się na jej widok ciepło, młodsza siostra Jamesa była niesamowicie urokliwą i pogodną dziewczyną, powitał ją z taką otwartością, jak gdyby witał własną rodzinę. Nigdy jej nie miał, może w jakiś sposób rzeczywiście szukał jej tutaj. Początki były trudne, bez Jamesa przeszedłby je znacznie gorzej.
- Sheila - wypowiedział jej imię miękko. - Mogę? - dopytał, kiedy wyciągnęła jedzenie, zsuwając nogę ze stołu, by krzesło, na którym siedział, opadło z łoskotem na cztery nogi; poruszył nosem, kiedy dobiegł go przyjemny zapach pasztecików. Kanapki tez wyglądały apetycznie, nigdy nie był wybredny. Zsunął z dłoni ochronne rękawice, odkładając je na blat stołu. - Świetnie, właśnie kończę - zapewnił ją, czując się jakoś niezręcznie z koniecznością przyznania się, że nie radził sobie wcale, ale otaczające go podwiędnięte krzewy, doniczki i ogólny rozgardiasz pod postacią rozsypanej ziemi, przypadkiem powyrywanych liści i opadniętych płatów kwiatów mówiły chyba same za siebie. - To dyptam. Ładny, prawda? - Wzruszył lekko ramieniem, na twarzy wciąż miał pogodny uśmiech. - Co tu robisz? Szukasz pani profesor? Wyszła jakiś czas temu, pewnie będzie w zamku - podpowiedział, nie spodziewając się chyba towarzyskiej wizyty w trakcie szlabanu.
Zaspał na zajęcia, w tym cała jego wina, w pośpiechu pozbierał ubrania, które niechlujnie na siebie zarzucił, zakrywając mundurem Gryffindoru, po czym pognał co sił w nogach na zajęcia odbywające się aż na trzecim piętrze i w zasadzie zdążył dogonić grupę zmierzającą pod właściwą salę. W zasadzie, bo był u ich dołu, gdy już z nich schodzili, a ruchome schody odsuwały się właśnie od piętra. Nie mógł się spóźnić, profesor naprawdę tego nie lubił, więc paroma susami pokonał parę schodów, a na koniec - z rozbiegu - dalekim skokiem przeskoczył odległość oddzielającą schody od piętra. Nie wylądował co prawda na na samym piętrze, zawisł, trzymając się rękoma krańca, ale bez trudu wskoczył na górę, wywijając nogi w bok. Nie było w tym nic trudnego, ot, trochę równowagi, silne nogi, jakież wielkie było jego zdumienie, gdy - kiedy już powstał - znalazł się wprost naprzeciwko profesora z dość nietęgą miną. Potrafił zaakceptować to, że za dobrą zabawę rozdawano szlabany na prawo i lewo, ale szlaban za próbę zdążenia na zajęcia w porę wydawał mu się sporą przesadą.
Ponieważ jednak jego protesty wydały się profesorowi niesamowicie mało interesujące, popołudnie w szklarni ciągnęło się w nieskończoność. Nie miał ręki do roślin. Były bardzo ciekawe, a wiele z nich wydawało się bardzo pięknych i w zasadzie nawet lubił na nie patrzeć, ale brakowało mu cierpliwości, by zająć się nimi z opiekuńczością, jakiej wymagały. Podobno ludzie, nawet czarodzieje, rodzili się z różnymi talentami, ale on coraz częściej zastanawiał się, czy dano mu właściwie jakikolwiek. Na początku pracował przy mandragorach, ale po parunastu minutach zielarka mu je zabrała i wcisnęła pod nos kwitnący dyptam, którym miał się zająć. Mandragory rzeczywiście były trochę głośne - jemu też ulżyło. Schody zaczęły się wtedy, kiedy postanowiła zostawić go tu samego, unikając kolejnych rodzących się w jego głowie wątpliwości, a w zasadzie miał ich wiele. Liście pierwszego krzewu opadły przed momentem, drugiego uschły ledwie chwilę po tym, jak zasypał roślinę ziemią. Trzeci leżał na stole, w doniczce przed nim, z łopatką wbitą w ziemię; Marcel huśtał się na krześle, odpychając nogą od stołu, wpatrując się w różowe kwiaty tak intensywnie, jak gdyby wierzył, że od tego spojrzenia przesadzi się sam, ale tym razem umiejętnie. Po prawdzie to żal mu było tych kwiatów. Nogi krzesła tańczyły, gdy raz po razie siedzisko kołysało się tylko na jednej nodze - ale nigdy nie spadł, zupełnie jak gdyby ziemska grawitacja traktowała Marcela w odmiennych kategoriach, niż resztę świata.
Odwrócił głowę w kierunku wejścia, kiedy rozchyliły się drzwi - i wkrótce dostrzegł w nich Sheilę. Uśmiechnął się na jej widok ciepło, młodsza siostra Jamesa była niesamowicie urokliwą i pogodną dziewczyną, powitał ją z taką otwartością, jak gdyby witał własną rodzinę. Nigdy jej nie miał, może w jakiś sposób rzeczywiście szukał jej tutaj. Początki były trudne, bez Jamesa przeszedłby je znacznie gorzej.
- Sheila - wypowiedział jej imię miękko. - Mogę? - dopytał, kiedy wyciągnęła jedzenie, zsuwając nogę ze stołu, by krzesło, na którym siedział, opadło z łoskotem na cztery nogi; poruszył nosem, kiedy dobiegł go przyjemny zapach pasztecików. Kanapki tez wyglądały apetycznie, nigdy nie był wybredny. Zsunął z dłoni ochronne rękawice, odkładając je na blat stołu. - Świetnie, właśnie kończę - zapewnił ją, czując się jakoś niezręcznie z koniecznością przyznania się, że nie radził sobie wcale, ale otaczające go podwiędnięte krzewy, doniczki i ogólny rozgardiasz pod postacią rozsypanej ziemi, przypadkiem powyrywanych liści i opadniętych płatów kwiatów mówiły chyba same za siebie. - To dyptam. Ładny, prawda? - Wzruszył lekko ramieniem, na twarzy wciąż miał pogodny uśmiech. - Co tu robisz? Szukasz pani profesor? Wyszła jakiś czas temu, pewnie będzie w zamku - podpowiedział, nie spodziewając się chyba towarzyskiej wizyty w trakcie szlabanu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przypuszczała, że Marcel znów się w coś wpakował. Ani on ani James nie mieli cierpliwości – potrzebowali rzucać się na głęboką wodę, nawet jeżeli tego się nikt po nich nie spodziewał. W pierwszej chwili, kiedy zobaczyła Jamesa bijącego się na korytarzu, uciekła od niego z przerażeniem. Pierwszy raz i ostatni. W jego oczach widziała jednak ten szał, który mglisto zapisał się w jej pamięci jako spojrzenie ojca. Pijanego, agresywnego, takiego, który podnosił rękę i nie dbał o to, na kogo spadnie cios. Agresja nie była dla niej czymś niecodziennym, ale przerażała ją mocno. Chyba dlatego bała się, kiedy chłopcy robili coś niebezpiecznego.
Sama jednak musiała przyznać, że piszczała w przestrachu za każdym razem, kiedy Marcel postanowił zaprezentować swoją zwinność – to, jak lekko przemykał po koronach drzew czy z łatwością przychodzącą jedynie nielicznym balansował na krawędziach i barierkach. Lekki niczym piórko, swoją gracją przypominał czasem koty, tak jak one zmierzając tam, gdzie tylko chciał aby zabrały go nogi. A ona biegła za nim, niemal płacząc tylko po to, aby zszedł w końcu i nie straszył jej, bo wyobraźnia już podsuwała jej wizję, kiedy wystarczyło jedynie jedno poślizgnięcie się, a Marcel mógł spaść. Zresztą, widziała też czasem, jak zwisał z krawędzi, co później jeszcze bardziej spotykała się z jej pretensjami i żalami. To nie tak, że nie doceniała tego, po prostu tak strasznie się o niego bała… Na szczęście potem przyciągał ją do siebie, ostrożnie klepiąc ją po plecach i zapewniając, że wszystko jest w porządku, nawet jeżeli wciąż nieco pociągała nosem.
Nic więc dziwnego, że jej oczy niemal zwęziły się, gdy zauważyła jak nieostrożnie kołysał się na chybocącym się stołku, nie zdążyła jednak nic mu powiedzieć zanim nie zeskoczył na ziemię, zaciekawiony, co dokładnie przyniosła. Jej uwaga skierowała się w zupełnie inną stronę i z uśmiechem odwinęła jedzenie, ostrożnie kładąc je na stole, z dala od roślin i nawozów. Wydawało się raczej, że Sallow chciałby zjeść coś bez dodatku.
- Oczywiście, to wszystko dla ciebie. Zjedz, a jak za mało, to jeszcze przyniosę! – W końcu bardzo rósł i potrzebował dużo jedzenia. Zwłaszcza, że teraz zajęło mu to chwilę, a rośliny…spojrzała na nie, wewnętrznie spychając w sobie przerażenie. Rośliny wydawały się wymęczone samą obecnością Marcela – gdyby miały możliwość, pewnie niczym mandragory krzyczałyby o pomoc, błagając w swoim konaniu. Przysunęła się do stolika, wdrapując się na porzucony przez chwilę stołek i sięgając po doniczkę, dosunęła ją do krawędzi.
- Są bardzo śliczne! – potwierdziła, sięgając po puste naczynie. Nie pytała Marcela, czy potrzebuje pomocy, bo przecież widziała, że potrzebuje, dlatego po prostu zajęła się tym problemem. No i na pewno uratowanie biednej roślinki będzie jakimś dobrym uczynkiem. Ostrożnie wyjmując łopatkę, odłożyła ją na stolik obok, a samej sięgnęła po większą doniczkę. Delikatnie wsadziła palce do ziemi, sprawdzając przy okazji jej wilgotność, po czym bardzo ostrożnie przeniosła kwiat, zaraz też przysypując go nową ziemią.
- Nie przyszłam do pani profesor tylko do ciebie. – Zarumieniła się sama na te słowa, starając się nie spoglądać w jego stronę kiedy sięgnęła po kolejną roślinkę do przesadzenia. – Wiedziałam, że jeszcze nic nie jadłeś, to chciałam ci przynieść! Ale nie wiedziałam, na co dokładnie masz ochotę, więc przyniosłam rzeczy po trochu. Ale nie wiem, może jeszcze czegoś potrzebujesz?
Sama jednak musiała przyznać, że piszczała w przestrachu za każdym razem, kiedy Marcel postanowił zaprezentować swoją zwinność – to, jak lekko przemykał po koronach drzew czy z łatwością przychodzącą jedynie nielicznym balansował na krawędziach i barierkach. Lekki niczym piórko, swoją gracją przypominał czasem koty, tak jak one zmierzając tam, gdzie tylko chciał aby zabrały go nogi. A ona biegła za nim, niemal płacząc tylko po to, aby zszedł w końcu i nie straszył jej, bo wyobraźnia już podsuwała jej wizję, kiedy wystarczyło jedynie jedno poślizgnięcie się, a Marcel mógł spaść. Zresztą, widziała też czasem, jak zwisał z krawędzi, co później jeszcze bardziej spotykała się z jej pretensjami i żalami. To nie tak, że nie doceniała tego, po prostu tak strasznie się o niego bała… Na szczęście potem przyciągał ją do siebie, ostrożnie klepiąc ją po plecach i zapewniając, że wszystko jest w porządku, nawet jeżeli wciąż nieco pociągała nosem.
Nic więc dziwnego, że jej oczy niemal zwęziły się, gdy zauważyła jak nieostrożnie kołysał się na chybocącym się stołku, nie zdążyła jednak nic mu powiedzieć zanim nie zeskoczył na ziemię, zaciekawiony, co dokładnie przyniosła. Jej uwaga skierowała się w zupełnie inną stronę i z uśmiechem odwinęła jedzenie, ostrożnie kładąc je na stole, z dala od roślin i nawozów. Wydawało się raczej, że Sallow chciałby zjeść coś bez dodatku.
- Oczywiście, to wszystko dla ciebie. Zjedz, a jak za mało, to jeszcze przyniosę! – W końcu bardzo rósł i potrzebował dużo jedzenia. Zwłaszcza, że teraz zajęło mu to chwilę, a rośliny…spojrzała na nie, wewnętrznie spychając w sobie przerażenie. Rośliny wydawały się wymęczone samą obecnością Marcela – gdyby miały możliwość, pewnie niczym mandragory krzyczałyby o pomoc, błagając w swoim konaniu. Przysunęła się do stolika, wdrapując się na porzucony przez chwilę stołek i sięgając po doniczkę, dosunęła ją do krawędzi.
- Są bardzo śliczne! – potwierdziła, sięgając po puste naczynie. Nie pytała Marcela, czy potrzebuje pomocy, bo przecież widziała, że potrzebuje, dlatego po prostu zajęła się tym problemem. No i na pewno uratowanie biednej roślinki będzie jakimś dobrym uczynkiem. Ostrożnie wyjmując łopatkę, odłożyła ją na stolik obok, a samej sięgnęła po większą doniczkę. Delikatnie wsadziła palce do ziemi, sprawdzając przy okazji jej wilgotność, po czym bardzo ostrożnie przeniosła kwiat, zaraz też przysypując go nową ziemią.
- Nie przyszłam do pani profesor tylko do ciebie. – Zarumieniła się sama na te słowa, starając się nie spoglądać w jego stronę kiedy sięgnęła po kolejną roślinkę do przesadzenia. – Wiedziałam, że jeszcze nic nie jadłeś, to chciałam ci przynieść! Ale nie wiedziałam, na co dokładnie masz ochotę, więc przyniosłam rzeczy po trochu. Ale nie wiem, może jeszcze czegoś potrzebujesz?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać, bez zawahania sięgnął po jedną z kanapek, przez chwilę obracając ją w dłoni, by delektować się samym jej widokiem; kiszki grały mu marsza już od dłuższego czasu, towarzysząca mu w trakcie szlabanu nuda była niczym wobec głodu. Wziął w końcu łapczywy kęs, pochłaniając pajdę w dosłownie kilka kęsów, równie łapczywym gestem sięgając po kolejną. Zdążył przyzwyczaić się już do kuchni Hogwartu, był tu rok dłużej niż ona, nie była wcale podobna temu, co dostawał w domu. Chleb był tak kruchy, jak gdyby dopiero co opuścił piec, a smak masła nie przypominał nawet tego, którym bułki smarowała jego mama.
- Powidła dyniowe! Moje ulubione, Sheila, jesteś najlepsza - zawołał między jednym kęsem a kolejnym, dopiero, gdy zniknęły, sięgając również mniejszych pasztecików. Mówiła, że to dla niego, nie zamierzał się spierać. Miała w sobie niesamowitą życzliwość, równie ciepłą, co pogodę ducha. Zajęty jedzeniem, kątem oka wychwycił, jak przysuwa ku sobie donicę. Strzepując okruchy po jedzeniu z blatu stołu, wyciągnął się na niego ramieniem, leniwie wspierając głowę na łokciu tak, by móc ją obserwować. Nogi stołka znów poderwały się w górę, wpierw tylko dwa tylne, wkrótce i trzeci, a balans na czwartym zdawał się nie sprawiać mu żadnego problemu. Podobnie jak jej nie sprawiały problemów kwiaty, całkiem naturalnie przyszło mu odsunięcie się od obowiązków, nad którymi bez trudu przejęła kontrolę i z którymi najwidoczniej radziła sobie znacznie lepiej od niego. - Co robisz? - zapytał, kiedy włożyła dłonie do ziemi, nauczycielka nie pokazywała im podobnych sztuczek, a może nie słuchał wtedy dostatecznie uważnie. Czasem trudno było mu się skupić. Odpowiedział uśmiechem, kiedy zdradziła wprost swoje pobudki. - Dziękuję - odparł - Byłem głodny jak wilk. Te kwiaty są piękne, ale strasznie mało rozmowne. Najbardziej brakuje mi teraz miłego towarzystwa, inaczej w końcu uschnę tu zupełnie jak ona - oznajmił, wskazując dłonią na pierwszy z kwiatów, który przesadził, a który faktycznie wyglądał, jakby tracił już siły. Wciąż z uśmiechem, był jej wdzięczny za to, co dla niego zrobiła, ale nie zamierzał wykorzystywać jej dobrego serca. Chciałby móc się jej za to odwdzięczyć, ale w tym momencie nie miał jak, więc być może mogli po prostu spędzić trochę czasu razem. Fakt, że w zasadzie zaczęła odrabiać jego szlaban, znalazł się teraz gdzieś poza jego świadomością, może nieodnaleziony, a może celowo wypchnięty. Naprawdę nie potrafił. - Jak ty to robisz? - zapytał, obserwując jej dłonie, z lekkością opiekujące się kolejnymi dyptamami. Przysunął bliżej siebie donicę, w której usadziła roślinkę, z wolna obracając ją wokół jej własnej osi dłonią. Nie straciła ani jednego liścia i ani jednego płatka. - Masz niezwykłe cygańskie moce i rośliny ożywają, kiedy je dotkniesz? Salazar Slytherin potrafił rozmawiać z wężami, działasz tak na kwiaty? - mówił dalej, szelmowski uśmiech zdradzał, że nie do końca poważnie, nawet jeśli magiczny świat wciąż miał przed nim wiele nieprzebranych tajemnic. Wychował się wśród mugoli, wielobarwny świat, z którego pochodziła Sheila, takim nie był - odznaczał się swoją własną magią, nie mniej zagadkową od tej, którą poznawali tutaj, w Hogwarcie.
- Powidła dyniowe! Moje ulubione, Sheila, jesteś najlepsza - zawołał między jednym kęsem a kolejnym, dopiero, gdy zniknęły, sięgając również mniejszych pasztecików. Mówiła, że to dla niego, nie zamierzał się spierać. Miała w sobie niesamowitą życzliwość, równie ciepłą, co pogodę ducha. Zajęty jedzeniem, kątem oka wychwycił, jak przysuwa ku sobie donicę. Strzepując okruchy po jedzeniu z blatu stołu, wyciągnął się na niego ramieniem, leniwie wspierając głowę na łokciu tak, by móc ją obserwować. Nogi stołka znów poderwały się w górę, wpierw tylko dwa tylne, wkrótce i trzeci, a balans na czwartym zdawał się nie sprawiać mu żadnego problemu. Podobnie jak jej nie sprawiały problemów kwiaty, całkiem naturalnie przyszło mu odsunięcie się od obowiązków, nad którymi bez trudu przejęła kontrolę i z którymi najwidoczniej radziła sobie znacznie lepiej od niego. - Co robisz? - zapytał, kiedy włożyła dłonie do ziemi, nauczycielka nie pokazywała im podobnych sztuczek, a może nie słuchał wtedy dostatecznie uważnie. Czasem trudno było mu się skupić. Odpowiedział uśmiechem, kiedy zdradziła wprost swoje pobudki. - Dziękuję - odparł - Byłem głodny jak wilk. Te kwiaty są piękne, ale strasznie mało rozmowne. Najbardziej brakuje mi teraz miłego towarzystwa, inaczej w końcu uschnę tu zupełnie jak ona - oznajmił, wskazując dłonią na pierwszy z kwiatów, który przesadził, a który faktycznie wyglądał, jakby tracił już siły. Wciąż z uśmiechem, był jej wdzięczny za to, co dla niego zrobiła, ale nie zamierzał wykorzystywać jej dobrego serca. Chciałby móc się jej za to odwdzięczyć, ale w tym momencie nie miał jak, więc być może mogli po prostu spędzić trochę czasu razem. Fakt, że w zasadzie zaczęła odrabiać jego szlaban, znalazł się teraz gdzieś poza jego świadomością, może nieodnaleziony, a może celowo wypchnięty. Naprawdę nie potrafił. - Jak ty to robisz? - zapytał, obserwując jej dłonie, z lekkością opiekujące się kolejnymi dyptamami. Przysunął bliżej siebie donicę, w której usadziła roślinkę, z wolna obracając ją wokół jej własnej osi dłonią. Nie straciła ani jednego liścia i ani jednego płatka. - Masz niezwykłe cygańskie moce i rośliny ożywają, kiedy je dotkniesz? Salazar Slytherin potrafił rozmawiać z wężami, działasz tak na kwiaty? - mówił dalej, szelmowski uśmiech zdradzał, że nie do końca poważnie, nawet jeśli magiczny świat wciąż miał przed nim wiele nieprzebranych tajemnic. Wychował się wśród mugoli, wielobarwny świat, z którego pochodziła Sheila, takim nie był - odznaczał się swoją własną magią, nie mniej zagadkową od tej, którą poznawali tutaj, w Hogwarcie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Uśmiech nie schodził z jej twarzy kiedy obserwowała, jak kanapki i paszteciki jeden za drugim znikają z chustki. Bardzo dobrze rozumiała głód, nigdy do końca nie posiadając pełnego żołądka kiedy spędzała czas w taborze. Ani wcześniej też w sumie. Mogło się wydawać inaczej, ale matka, nawet jeżeli była czarodziejką i starała się jak trzeba, tak naprawdę gotowała za pieniądze, które przynosił do domu ojciec, a że większość przepijał, tak więc nie kończyła nigdy najedzona tak, że nie mogłaby się podnieść z miejsca. A przynajmniej do czasu dotarcia do Hogwartu. Teraz było to dla niej niemal niezrozumiałe – miała tak dużo do wyboru, że czasami pierwsze, co robiła, to siedziała przez parę minut, próbując się zdecydować. A czasami po prostu wybierała to samo, co jedli akurat James i Thomas, tak jakby od razu zaufała braciom i w jakiś sposób cieszyło ją to, że nie musiała sama decydować za siebie.
- Dziękuję! Staram się najlepiej jak mogę! Wiesz, nie przyniosłam ci do jedzenia nic, bo wyniesienie całego dzbanka było ciężkie. Ale mogę pójść teraz jak skończę! Albo pójdę do kuchni, skrzaty są całkiem miłe, a jeden kolega ze starszego roku powiedział mi, jak wejść do środka. Ale was tam nie wpuszczę, bo pewnie z Jamesem byście coś zrobili dziwnego i potem by mnie przeganiali. – Zmarszczyła lekko nos, wiedząc, że czasem puszczenie samopas duetu Jamesa i Marcela powodowało, że wszyscy nauczyciele i prefekci zaczynali jakoś pilniej obserwować korytarze. Nie dziwiła im się, ale przecież większość to były niewinne zabawy. Dopóki się z nikim nie bili rzecz jasna, bo tego jakoś nie mogła tolerować…ta agresja brata przypominała jej o każdym razie, który dostawali od ojca.
Uniosła brwi, kiedy zapytał ją, co w zasadzie robi i sarknęła kiedy znów zobaczyła, jak balansuje na stołku równie lekko, jakby siedział bez większy problemów. Nie miała jednak co udzielać mu wykładów na ten temat, zamiast tego wyciągając swoją dłoń aby ostrożnie złapać jego i przenieść do ziemi, tak aby i Marcel pod palcami mógł poczuć nieco powilgotniały grunt.
- Czujesz? Tak najlepiej ocenia się, czy roślina potrzebuje podlania czy nie. Jeżeli ziemia jest zbyt wilgotna, aż nawet chłodna, to znaczy, że nalało się zbyt wiele. Jeżeli jest sucha, nawet taka jakby to był piasek, to znaczy, że ma za sucho. A jeżeli jest lekko wilgotna, ale nie nazbyt, to znaczy, że ma wystarczająco wody i jest jej dobrze. – Nie wiedziała, czy Marcel wyniesie coś z tego „wykładu”, ale może przekazanie wiedzy, którą sama kiedyś otrzymała od babci, wcale nie było w tym momencie bezowocne.
Nie przeszkadzało jej absolutnie iż zaakceptował to, że właśnie ona przejęła jego zajęcie. Taka była natura cyganki, że zajmowała się tym, co należało do zajęć damskich. Puściła jednak Marcela, oddając mu swobodę ruchów, zachwycona, że mogła przez chwilę potrzymać go za rękę i że wcale nikt nie będzie jej tego wypominał. To będzie ich mały sekret!
- Mogę tu być ile będzie ci potrzebne! – Rozpromieniła się natychmiast, zachwycona perspektywą spędzenia większej ilości czasu sam na sam z Sallowem, zerkając na niego od czasu do czasu znad tych listków i kwiatków, którymi się właśnie zajmowała. Co prawda miała jeszcze własne zajęcia, ale to przecież można było zrobić potem! – Jak ci minął dzień poza szlabanem? – W sumie nie wiedziała, o czym chciał rozmawiać, dlatego wybrała pierwszy lepszy temat. Nie była to chyba zbyt mądra decyzja, bo mało prawdopodobne, aby ten temat był nagle tak fascynujący…Rozpromieniła się natomiast na te jego następne słowa, samej śmiejąc się lekko kiedy zapytał o te magiczne moce.
- Wcale! Po prostu z babcią hodujemy nieco roślin do jedzenia. Niewiele, bo na to nie ma tak dużo miejsca, ale udało się zorganizować parę doniczek. No i czasem, kiedy jest dużo pracy, to razem z babcią i innymi kobietami pracujemy przy zbiorach, ale tak to, to zajmujemy się zwierzętami, gotujemy, pierzemy i zszywamy, czyścimy wszystko i przygotowujemy plac oraz dbamy o ognisko i czasem pomagamy przy koniach, oraz przy młodszych dzieciach. – Była dumna z siebie, że w tak młodym wieku potrafiła tak wiele ogarnąć. I do tego nawet nie trzeba było pisać i czytać! – Dobra by była ze mnie żona! – Dodała tak na wszelki wypadek, jakby Marcel jednak nie docenił.
- Dziękuję! Staram się najlepiej jak mogę! Wiesz, nie przyniosłam ci do jedzenia nic, bo wyniesienie całego dzbanka było ciężkie. Ale mogę pójść teraz jak skończę! Albo pójdę do kuchni, skrzaty są całkiem miłe, a jeden kolega ze starszego roku powiedział mi, jak wejść do środka. Ale was tam nie wpuszczę, bo pewnie z Jamesem byście coś zrobili dziwnego i potem by mnie przeganiali. – Zmarszczyła lekko nos, wiedząc, że czasem puszczenie samopas duetu Jamesa i Marcela powodowało, że wszyscy nauczyciele i prefekci zaczynali jakoś pilniej obserwować korytarze. Nie dziwiła im się, ale przecież większość to były niewinne zabawy. Dopóki się z nikim nie bili rzecz jasna, bo tego jakoś nie mogła tolerować…ta agresja brata przypominała jej o każdym razie, który dostawali od ojca.
Uniosła brwi, kiedy zapytał ją, co w zasadzie robi i sarknęła kiedy znów zobaczyła, jak balansuje na stołku równie lekko, jakby siedział bez większy problemów. Nie miała jednak co udzielać mu wykładów na ten temat, zamiast tego wyciągając swoją dłoń aby ostrożnie złapać jego i przenieść do ziemi, tak aby i Marcel pod palcami mógł poczuć nieco powilgotniały grunt.
- Czujesz? Tak najlepiej ocenia się, czy roślina potrzebuje podlania czy nie. Jeżeli ziemia jest zbyt wilgotna, aż nawet chłodna, to znaczy, że nalało się zbyt wiele. Jeżeli jest sucha, nawet taka jakby to był piasek, to znaczy, że ma za sucho. A jeżeli jest lekko wilgotna, ale nie nazbyt, to znaczy, że ma wystarczająco wody i jest jej dobrze. – Nie wiedziała, czy Marcel wyniesie coś z tego „wykładu”, ale może przekazanie wiedzy, którą sama kiedyś otrzymała od babci, wcale nie było w tym momencie bezowocne.
Nie przeszkadzało jej absolutnie iż zaakceptował to, że właśnie ona przejęła jego zajęcie. Taka była natura cyganki, że zajmowała się tym, co należało do zajęć damskich. Puściła jednak Marcela, oddając mu swobodę ruchów, zachwycona, że mogła przez chwilę potrzymać go za rękę i że wcale nikt nie będzie jej tego wypominał. To będzie ich mały sekret!
- Mogę tu być ile będzie ci potrzebne! – Rozpromieniła się natychmiast, zachwycona perspektywą spędzenia większej ilości czasu sam na sam z Sallowem, zerkając na niego od czasu do czasu znad tych listków i kwiatków, którymi się właśnie zajmowała. Co prawda miała jeszcze własne zajęcia, ale to przecież można było zrobić potem! – Jak ci minął dzień poza szlabanem? – W sumie nie wiedziała, o czym chciał rozmawiać, dlatego wybrała pierwszy lepszy temat. Nie była to chyba zbyt mądra decyzja, bo mało prawdopodobne, aby ten temat był nagle tak fascynujący…Rozpromieniła się natomiast na te jego następne słowa, samej śmiejąc się lekko kiedy zapytał o te magiczne moce.
- Wcale! Po prostu z babcią hodujemy nieco roślin do jedzenia. Niewiele, bo na to nie ma tak dużo miejsca, ale udało się zorganizować parę doniczek. No i czasem, kiedy jest dużo pracy, to razem z babcią i innymi kobietami pracujemy przy zbiorach, ale tak to, to zajmujemy się zwierzętami, gotujemy, pierzemy i zszywamy, czyścimy wszystko i przygotowujemy plac oraz dbamy o ognisko i czasem pomagamy przy koniach, oraz przy młodszych dzieciach. – Była dumna z siebie, że w tak młodym wieku potrafiła tak wiele ogarnąć. I do tego nawet nie trzeba było pisać i czytać! – Dobra by była ze mnie żona! – Dodała tak na wszelki wypadek, jakby Marcel jednak nie docenił.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Delektował się smakołykami przyniesionymi przez Sheilę, pochłaniając kolejne kęsy, uczty takie jak tutaj i dla niego były zaskoczeniem, ale przeważnie pałaszował wszystko, co wpadło mu w ręce, nie wybrzydzając nadto - nie miał też trudności z wyborem, jadł po prostu wszystko, będąc właściwie cały czas w ruchu potrzebował też więcej energii.
- Co? Nie, daj spokój! - Był jej wdzięczny za to, co zrobiła i za to, jak uprzejma potrafiła być, ale nigdy by tego nie wykorzystywał. - Nie noś żadnych dzbanków, to dla ciebie za ciężkie. Sam sobie wezmę. - Jeśli już sama mówiła, że tak było, z pewnością było tak w istocie. Już wyciągnięcie tych pasztecików musiało stanowić problem, skrzaty nie lubiły, kiedy cokolwiek wynosiło się z wielkiej sali. Mógł się napić wody, choćby i tej, która stała tutaj dla kwiatów. - Nie, nie, poważnie. Tak jest w porządku, zostań ze mną. Proszę. - zwrócił się do niej z ciepłym uśmiechem, który ledwie chwilę później zdał się bardziej szelmowski. - Hej! Co masz na myśli? Nigdy nie robimy dziwnych rzeczy, to samo tak... się robi - zakończył kulawo, bez przekonania. - Chodzi ci o wczoraj? Daję słowo, sprowokował mnie - mruknął niezadowolony. Ten Ślizgon, w którego rzucił nadziewaną papryką - wyraźnie słyszał, jak podśmiechiwał się z dziewczynki pochodzącej z mugolskiej rodziny. Sytuacja przyszła mu na myśl właściwie sama, od wczoraj tłumaczył się z tego co najmniej dziesięciu różnym osobom, wszystko dlatego, że stracił za to pięć punktów. Chodził tu już półtorej roku i chyba jeszcze nigdy żadnych punktów nie udało mu się, dla odmiany, zdobyć. Opadł razem z krzesłem, miękko, kiedy pochwyciła jego dłoń, bez zawahania podążając za jej gestem. Czuł wilgoć w ziemi, pewnie, że tak, ale jej dalsze słowa brzmiały już dla niego chaotycznie.
- Ta jest zbyt wilgotna czy po prostu wilgotna? Jak to odróżniasz, Sheila, przecież nie jesteś w stanie porozumieć się z tą rośliną i tak po prostu zapytać jej o samopoczucie - A może jednak - była? - Nie trzeba jej podlać? Jest tylko trochę wilgotna - stwierdził w końcu, wiercąc palcem w podmokniętej ziemi w doniczce - w końcu jednak i on usunął dłoń, nie chcąc przeszkadzać jej w dalszej pracy. Dostrzegłszy, że zaczęło brakować jej ziemi - wstał i odnalazł odpowiedni worek, był zbyt ciężki jak na nią, zamierzając pomóc jej przesypać ziemię, pytając spojrzeniem o właściwą doniczkę.
- Możemy się zwinąć jak to skończymy - stwierdził, używając liczby mnogiej tak, jak gdyby rzeczywiście pracowali nad tym razem. Chciałby jej pomóc, nie bardzo potrafił. - Właściwie, poza tym incydentem to był naprawdę dobry dzień. Trzy razy dotknąłem Wierzby Bijącej - pochwalił się, choć pewnie nie miał czym. Zabawą, którą regularnie uprawiał z Jamesem, polegała na przemknięciu na miotle jak najbliżej Bijącej Wierzby, dotknięciu jej pienia i odleceniu dalej - w jednym kawałku. Nie bardzo wolno im było to robić. Po prawdzie nawet miotły zdobywali nielegalnie - poza dedykowanymi lekcjami nie powinni z nich korzystać. Ale w schowku tylko się kurzyły. - A ty, jak się dzisiaj bawiłaś? Przyzwyczaiłaś się już do tego miejsca? - zapytał, z zainteresowaniem, Hogwart był magiczny, kolorowy i barwny, tak inny od tego, co znał z własnego życia. Ale jej życie, Jamesa, Thomasa, ono było zupełnie inne. Z ciepłym uśmiechem wsłuchał się w jej dalsze słowa, z uwagą, choć im więcej mówiła, tym szerzej otwierały się jego oczy - ostatecznie zaśmiał się na głos, myśl o małżeństwie teraz nie wydawała mu się ani trochę poważnie. Nie myślał o tym, że mógłby mieć żonę. Nie myślał o tym, że mógłby być mężem. Dziś jeszcze nie wiedział, że się do tego nie nadawał - dziś nie bardzo wiedział, na czym to właściwie polegało. Z rodzinnych wzorców miał tylko matkę. - Czy jest coś, czego nie potrafisz? - spytał retorycznie, kącik jego ust drgał w rozbawieniu. - Za parę lat zostaniesz prefektem i będziesz dyrygowała skrzatami na zamku. Wreszcie ktoś im powie, jak porządnie wykonywać tę robotę - oznajmił, z przekonaniem, że wróżył teraz przyszłość - jak i szczerze przekonany, że prefekt rzeczywiście mógł rozkazywać skrzatom. Czasem zachowywali się, jakby mogli literalnie wszystko. Pewnie tak było. - O taką żonę zalotnicy stoczą niejeden pojedynek - snuł dalej, wciąż rozbawiony. - Masz już narzeczonego, Sheila? - zapytał, naprawdę się nad tym zastanawiając. Wiedział, że Cyganki wychodziły za mąż młodo, choć nie wiedział, jak bardzo młodo - ani jak to właściwie wyglądało.
- Co? Nie, daj spokój! - Był jej wdzięczny za to, co zrobiła i za to, jak uprzejma potrafiła być, ale nigdy by tego nie wykorzystywał. - Nie noś żadnych dzbanków, to dla ciebie za ciężkie. Sam sobie wezmę. - Jeśli już sama mówiła, że tak było, z pewnością było tak w istocie. Już wyciągnięcie tych pasztecików musiało stanowić problem, skrzaty nie lubiły, kiedy cokolwiek wynosiło się z wielkiej sali. Mógł się napić wody, choćby i tej, która stała tutaj dla kwiatów. - Nie, nie, poważnie. Tak jest w porządku, zostań ze mną. Proszę. - zwrócił się do niej z ciepłym uśmiechem, który ledwie chwilę później zdał się bardziej szelmowski. - Hej! Co masz na myśli? Nigdy nie robimy dziwnych rzeczy, to samo tak... się robi - zakończył kulawo, bez przekonania. - Chodzi ci o wczoraj? Daję słowo, sprowokował mnie - mruknął niezadowolony. Ten Ślizgon, w którego rzucił nadziewaną papryką - wyraźnie słyszał, jak podśmiechiwał się z dziewczynki pochodzącej z mugolskiej rodziny. Sytuacja przyszła mu na myśl właściwie sama, od wczoraj tłumaczył się z tego co najmniej dziesięciu różnym osobom, wszystko dlatego, że stracił za to pięć punktów. Chodził tu już półtorej roku i chyba jeszcze nigdy żadnych punktów nie udało mu się, dla odmiany, zdobyć. Opadł razem z krzesłem, miękko, kiedy pochwyciła jego dłoń, bez zawahania podążając za jej gestem. Czuł wilgoć w ziemi, pewnie, że tak, ale jej dalsze słowa brzmiały już dla niego chaotycznie.
- Ta jest zbyt wilgotna czy po prostu wilgotna? Jak to odróżniasz, Sheila, przecież nie jesteś w stanie porozumieć się z tą rośliną i tak po prostu zapytać jej o samopoczucie - A może jednak - była? - Nie trzeba jej podlać? Jest tylko trochę wilgotna - stwierdził w końcu, wiercąc palcem w podmokniętej ziemi w doniczce - w końcu jednak i on usunął dłoń, nie chcąc przeszkadzać jej w dalszej pracy. Dostrzegłszy, że zaczęło brakować jej ziemi - wstał i odnalazł odpowiedni worek, był zbyt ciężki jak na nią, zamierzając pomóc jej przesypać ziemię, pytając spojrzeniem o właściwą doniczkę.
- Możemy się zwinąć jak to skończymy - stwierdził, używając liczby mnogiej tak, jak gdyby rzeczywiście pracowali nad tym razem. Chciałby jej pomóc, nie bardzo potrafił. - Właściwie, poza tym incydentem to był naprawdę dobry dzień. Trzy razy dotknąłem Wierzby Bijącej - pochwalił się, choć pewnie nie miał czym. Zabawą, którą regularnie uprawiał z Jamesem, polegała na przemknięciu na miotle jak najbliżej Bijącej Wierzby, dotknięciu jej pienia i odleceniu dalej - w jednym kawałku. Nie bardzo wolno im było to robić. Po prawdzie nawet miotły zdobywali nielegalnie - poza dedykowanymi lekcjami nie powinni z nich korzystać. Ale w schowku tylko się kurzyły. - A ty, jak się dzisiaj bawiłaś? Przyzwyczaiłaś się już do tego miejsca? - zapytał, z zainteresowaniem, Hogwart był magiczny, kolorowy i barwny, tak inny od tego, co znał z własnego życia. Ale jej życie, Jamesa, Thomasa, ono było zupełnie inne. Z ciepłym uśmiechem wsłuchał się w jej dalsze słowa, z uwagą, choć im więcej mówiła, tym szerzej otwierały się jego oczy - ostatecznie zaśmiał się na głos, myśl o małżeństwie teraz nie wydawała mu się ani trochę poważnie. Nie myślał o tym, że mógłby mieć żonę. Nie myślał o tym, że mógłby być mężem. Dziś jeszcze nie wiedział, że się do tego nie nadawał - dziś nie bardzo wiedział, na czym to właściwie polegało. Z rodzinnych wzorców miał tylko matkę. - Czy jest coś, czego nie potrafisz? - spytał retorycznie, kącik jego ust drgał w rozbawieniu. - Za parę lat zostaniesz prefektem i będziesz dyrygowała skrzatami na zamku. Wreszcie ktoś im powie, jak porządnie wykonywać tę robotę - oznajmił, z przekonaniem, że wróżył teraz przyszłość - jak i szczerze przekonany, że prefekt rzeczywiście mógł rozkazywać skrzatom. Czasem zachowywali się, jakby mogli literalnie wszystko. Pewnie tak było. - O taką żonę zalotnicy stoczą niejeden pojedynek - snuł dalej, wciąż rozbawiony. - Masz już narzeczonego, Sheila? - zapytał, naprawdę się nad tym zastanawiając. Wiedział, że Cyganki wychodziły za mąż młodo, choć nie wiedział, jak bardzo młodo - ani jak to właściwie wyglądało.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zaśmiała się lekko na to wspomnienie o dzbanku, potrząsając jeszcze głową kiedy w jej dłoni znalazła się łopatka.
- Nie jestem aż tak słaba! Ciężko się nosi niektóre rzeczy, ale dzbanek jeszcze przeniosę. – Wydawało się, że większość rzeczy ją przerasta, ale przecież to wcale nie miało oznaczać, że z dzbankiem nie da rady? Po prostu zazwyczaj się starała, ale nie zawsze wychodziło! – Dobrze, nigdzie nie idę. – Zaśmiała się jeszcze, spoglądając na jego uroczy uśmiech, zaraz też marszcząc brwi kiedy wspomniał o wczorajszym wydarzeniu.
- Musisz uważać, Marcel. Ludzie będę cię prowokować gdy tylko będą widzieć ku temu okazję, a będą widzieć ją często. – Nie mówiła, że nie powinien reagować. Sama przecież się odgryzała. Ale bójki to było już coś zupełnie innego i takie pakowanie się w kłopoty nie tylko powodowało stratę punktów, ale wręcz nastawiało innych przeciwko tobie. Nie chciała, aby kiedyś cała grupa zasadziła się na Sallowa tylko po to, aby udowodnić jakiś swój głupi punkt.
- Jakbyś podlewał wiele razy, Marcel, to byś wiedział. Tego po prostu się uczy… - Naprawdę nie umiała mu wytłumaczyć jak to robiła. Czasem doświadczenie się po prostu nie tłumaczyło. Mogłaby oczywiście dawać mu wiele próbek, tak aby sam mógł potem wiedzieć, jak się do tego odnieść, podejrzewała jednak, że ten szybko się znudzi i będzie próbował się wymigać od tego równie chętnie, co od szlabanu. Pewnie jeszcze by jej tu zasnął i tyle by było ze wspólnego spędzania czasu. – Trochę tak, jak ty balansujesz na krawędzi rzeczy? Albo tak zwinnie skaczesz po barierkach? To chyba coś podobnego. – Przynajmniej w jej dziecięcej wizji. W końcu dla nich obojga działania tego drugiego wyglądały równie łatwo.
- Naprawdę nic więcej? – Przysięgłaby, że mężczyźni potrzebowali tak wiele czasu aby wykonać chociażby najprostsze zadania? Przecież to nie zajmowało tak długo…chyba nawet ich nauczycielka poddała się z tej perspektywy. Podnosząc oczy, Sheila spojrzała jak sięgnął po dodatkową ziemię. Podsunęła mu doniczki, by nie musieć jej podnosić, samej też nie musząc aż tak się wysilać. Miał rację – nie podniosłaby tego. Nie miała zbytnio siły, bo dziewczynki w taborze karmiło się ostatnie, a babcia miała do wykarmienia więcej, niż tylko ich trójkę. Chociaż reszta dzieci babci zajmowała się już sama sobą. – Znowu robiłeś coś głupiego, Marcel. – Jęknęła głośno, w ramach protestu trzepiąc go jeszcze lekko w ramię. Nie cierpiała, jak odstawiali takie rzeczy! Przecież mogli się zranić! Czemu aż tak mocno zależało im na tym, aby się wpakować w kłopoty? Naprawdę nie chciała odwiedzać Marcela ani Jamesa w skrzydle szpitalnym. Albo żeby ukrywali swój uraz przed kimś zanim ból stanie się tak nie do zniesienia, że w końcu będą musieli to zaleczyć.
Na pytanie jak w Hogwarcie zastanowiła się przez chwilę, wzruszając ramionami kiedy rozważała, co niby miałaby mu na to odpowiedzieć.
- Wciąż jeszcze nie do końca umiem czytać. Ale lepiej niż wcześniej. Pisanie jest problematyczne, jedzenia więcej, niż widziałam dotychczas. Ale to nie miejsce dla mieszańców. – Wzruszyła ramionami, nie wiedząc, co miałaby mu powiedzieć. Miała paru znajomych, ale głównie trzymała się Jamesa i jego przyjaciół. Znajomi Thomasa wydawali się jednak ignorować jej istnienie. I tyle. Odszczekiwała się kiedy było trzeba, jedynie nie biła się jak brat.
Spojrzenie, które posłała Marcelowi było wybitnie puste. Zupełnie nie rozumiała, czemu rozbawiły go jej słowa i czemu tak bardzo wydawał się ciągnąć ten wątek jakby właśnie zaprezentowała jakiś śmieszny dowcip. Czy naprawdę go to rozbawiło? Czy jej chęci wobec życia, czy jej nadzieje, czy to wszystko miało być dla niego pożywką, tak jak dla innych. Przez chwilę pomyślała, czy to w ogóle był dobry pomysł aby z nim o tym porozmawiać. Widać w takim postrzeganiu wcale nie różnił się od obcych.
- Nauka, latanie na miotle, wiele rzeczy mi nie wychodzi. Potrafię tylko to, co każda cygańska dziewczynka. – Jej wcześniejszy entuzjazm osłabł, więc skupiła się bardziej na roślinkach. Przeszła jej chęć na chwalenie się, więc bursztynowe tęczówki wbiła w ziemię tuż przed sobą. Wyciszyła się i skupiła na roślinach, dbając, aby dyptam rósł i rozwijał się później. Cóż, w tym wypadku kwestia dotyczyła tego, by zadowolona była również ich nauczycielka.
- Nie zostanę prefektem, mam za bardzo dokuczających braci, aby ktoś brał mnie do poważnej posady. Zresztą, nikt się o mnie nie musi pojedynkować. I tak starszyzna zadecyduje. A jeżeli mi się poszczęści, to już za trzy lata. Maksymalnie za pięć. – Ale co z tego? Z jednej strony podobał jej się Marcel, z drugiej nie był cyganem, a z trzeciej ten i tak właśnie wyśmiał cały koncept, na którym jej tak zależało, więc już ominęła temat. Przyklepała ostatnią roślinkę i odsunęła ją od siebie, spoglądając na wszystko.
- I jak? Coś jeszcze masz do zrobienia? – Odchrząknęła, brudząc lekko twarz kiedy przetarła policzek, zaraz też wycierając skórę rękawem aby się wyczyścić. Mówił wcześniej, że to wszystko, ale wolała się upewnić.
- Nie jestem aż tak słaba! Ciężko się nosi niektóre rzeczy, ale dzbanek jeszcze przeniosę. – Wydawało się, że większość rzeczy ją przerasta, ale przecież to wcale nie miało oznaczać, że z dzbankiem nie da rady? Po prostu zazwyczaj się starała, ale nie zawsze wychodziło! – Dobrze, nigdzie nie idę. – Zaśmiała się jeszcze, spoglądając na jego uroczy uśmiech, zaraz też marszcząc brwi kiedy wspomniał o wczorajszym wydarzeniu.
- Musisz uważać, Marcel. Ludzie będę cię prowokować gdy tylko będą widzieć ku temu okazję, a będą widzieć ją często. – Nie mówiła, że nie powinien reagować. Sama przecież się odgryzała. Ale bójki to było już coś zupełnie innego i takie pakowanie się w kłopoty nie tylko powodowało stratę punktów, ale wręcz nastawiało innych przeciwko tobie. Nie chciała, aby kiedyś cała grupa zasadziła się na Sallowa tylko po to, aby udowodnić jakiś swój głupi punkt.
- Jakbyś podlewał wiele razy, Marcel, to byś wiedział. Tego po prostu się uczy… - Naprawdę nie umiała mu wytłumaczyć jak to robiła. Czasem doświadczenie się po prostu nie tłumaczyło. Mogłaby oczywiście dawać mu wiele próbek, tak aby sam mógł potem wiedzieć, jak się do tego odnieść, podejrzewała jednak, że ten szybko się znudzi i będzie próbował się wymigać od tego równie chętnie, co od szlabanu. Pewnie jeszcze by jej tu zasnął i tyle by było ze wspólnego spędzania czasu. – Trochę tak, jak ty balansujesz na krawędzi rzeczy? Albo tak zwinnie skaczesz po barierkach? To chyba coś podobnego. – Przynajmniej w jej dziecięcej wizji. W końcu dla nich obojga działania tego drugiego wyglądały równie łatwo.
- Naprawdę nic więcej? – Przysięgłaby, że mężczyźni potrzebowali tak wiele czasu aby wykonać chociażby najprostsze zadania? Przecież to nie zajmowało tak długo…chyba nawet ich nauczycielka poddała się z tej perspektywy. Podnosząc oczy, Sheila spojrzała jak sięgnął po dodatkową ziemię. Podsunęła mu doniczki, by nie musieć jej podnosić, samej też nie musząc aż tak się wysilać. Miał rację – nie podniosłaby tego. Nie miała zbytnio siły, bo dziewczynki w taborze karmiło się ostatnie, a babcia miała do wykarmienia więcej, niż tylko ich trójkę. Chociaż reszta dzieci babci zajmowała się już sama sobą. – Znowu robiłeś coś głupiego, Marcel. – Jęknęła głośno, w ramach protestu trzepiąc go jeszcze lekko w ramię. Nie cierpiała, jak odstawiali takie rzeczy! Przecież mogli się zranić! Czemu aż tak mocno zależało im na tym, aby się wpakować w kłopoty? Naprawdę nie chciała odwiedzać Marcela ani Jamesa w skrzydle szpitalnym. Albo żeby ukrywali swój uraz przed kimś zanim ból stanie się tak nie do zniesienia, że w końcu będą musieli to zaleczyć.
Na pytanie jak w Hogwarcie zastanowiła się przez chwilę, wzruszając ramionami kiedy rozważała, co niby miałaby mu na to odpowiedzieć.
- Wciąż jeszcze nie do końca umiem czytać. Ale lepiej niż wcześniej. Pisanie jest problematyczne, jedzenia więcej, niż widziałam dotychczas. Ale to nie miejsce dla mieszańców. – Wzruszyła ramionami, nie wiedząc, co miałaby mu powiedzieć. Miała paru znajomych, ale głównie trzymała się Jamesa i jego przyjaciół. Znajomi Thomasa wydawali się jednak ignorować jej istnienie. I tyle. Odszczekiwała się kiedy było trzeba, jedynie nie biła się jak brat.
Spojrzenie, które posłała Marcelowi było wybitnie puste. Zupełnie nie rozumiała, czemu rozbawiły go jej słowa i czemu tak bardzo wydawał się ciągnąć ten wątek jakby właśnie zaprezentowała jakiś śmieszny dowcip. Czy naprawdę go to rozbawiło? Czy jej chęci wobec życia, czy jej nadzieje, czy to wszystko miało być dla niego pożywką, tak jak dla innych. Przez chwilę pomyślała, czy to w ogóle był dobry pomysł aby z nim o tym porozmawiać. Widać w takim postrzeganiu wcale nie różnił się od obcych.
- Nauka, latanie na miotle, wiele rzeczy mi nie wychodzi. Potrafię tylko to, co każda cygańska dziewczynka. – Jej wcześniejszy entuzjazm osłabł, więc skupiła się bardziej na roślinkach. Przeszła jej chęć na chwalenie się, więc bursztynowe tęczówki wbiła w ziemię tuż przed sobą. Wyciszyła się i skupiła na roślinach, dbając, aby dyptam rósł i rozwijał się później. Cóż, w tym wypadku kwestia dotyczyła tego, by zadowolona była również ich nauczycielka.
- Nie zostanę prefektem, mam za bardzo dokuczających braci, aby ktoś brał mnie do poważnej posady. Zresztą, nikt się o mnie nie musi pojedynkować. I tak starszyzna zadecyduje. A jeżeli mi się poszczęści, to już za trzy lata. Maksymalnie za pięć. – Ale co z tego? Z jednej strony podobał jej się Marcel, z drugiej nie był cyganem, a z trzeciej ten i tak właśnie wyśmiał cały koncept, na którym jej tak zależało, więc już ominęła temat. Przyklepała ostatnią roślinkę i odsunęła ją od siebie, spoglądając na wszystko.
- I jak? Coś jeszcze masz do zrobienia? – Odchrząknęła, brudząc lekko twarz kiedy przetarła policzek, zaraz też wycierając skórę rękawem aby się wyczyścić. Mówił wcześniej, że to wszystko, ale wolała się upewnić.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Mruknął coś niechętnie, uciekając wzrokiem; w pewien sposób wiedział, że Sheila miała rację, może zrobili to specjalnie, tylko po to, żeby sprowokować jego reakcję, po prawdzie często to robili, był inny. Wyróżniał się, jak kolorowy ptak, umykający społecznym ramom i właściwemu zachowaniu się, nie tyle nie chciał, nie potrafił być jak inni: skupić się na dłużej na jednej czynności, zareagować na zaczepki z rozsądkiem, z jakim zwracała się do niego teraz Sheila, chciał, chciał być takim, jak tego od niego oczekiwano, ale przeważnie nie był w stanie. Działał szybciej niż myślał, przeważnie długo po czasie pojmując, że jego reakcje były całkowicie zbędne. Przesadne. Ale nie lubił się do tego przyznawać ani tym bardziej o tym rozmawiać. Chyba dlatego tak szybko znalazł wspólny język z Jamesem i chyba dlatego tak lubił jego rodzinę: oni też byli inni. Wyjątkowi, otoczeni magicznym wielobarwnym światem zaczarowanej cyganerii.
- To nic takiego - odparł w końcu, bagatelizując tamtą sytuację. Chyba tylko umniejszając winy drugiej strony mógł wyplątać się z tej rozmowy, niepotrzebnie w nią zabrnął. Myślał, że Sheila wiedziała. Ściągnął brew, rad z zejścia na temat doniczkowej roślinności, nawet jeśli nie poruszał się w nim wiele lepiej. - Kiedy podlewasz wiele razy, roślina w końcu gnije... - mruknął, jakby podkreślał rzecz oczywistą, ile kwiatów mamy zniszczył w ten sposób? - Moja mama też ma rękę do roślin. Nie pozwala mi się do nich zbliżać - wyznał, uśmiechając się lekko, wciąż ciepło. - Jest kwiaciarką, sprzedaje kwiaty. Zawsze powtarza, że nimi trzeba opiekować się jak ludźmi, bo żyją naprawdę, mówić do nich, darzyć uczuciem i reagować na potrzeby - Ale żeby to robić, należało jeszcze znać ich sekretny język, którym te potrzeby komunikowały. - Może po prostu kwiaty cię lubią? Pasujecie do siebie - Są delikatne, tylko pozornie kruche i roztaczają wokół siebie czar, który poprawia nastrój. - To zupełnie co innego, to instynkt - odparł buntowniczo na porównanie z jego zdolnościami, bo to nie mogło być to samo, skoro akrobacje przychodziły mu z taką łatwością. Pokręcił głową, gdy pytała, czy naprawdę nie ukrywał niczego więcej - nie do końca rozumiejąc naturę jej niedowierzania - ale za to zaśmiał się, bezgłośnie wypuszczając powietrze nosem, kiedy trzepnęła go w ramię; szelmowski uśmiech przyozdobił jasną cerę, wyłożył złożone razem ręce na brudnym stole, opierając się o nie brodą tak, by wciąż móc obserwować Sheilę przy pracy. To był miły widok - miał w sobie coś ze znajomego ciepła rodzinnego domu. Nie od razu odpowiedział na jej słowa, zastanawiając się nad sformułowaniem, którego użyła. Mieszańce.
- Tutaj przecież wszyscy jesteśmy równi - odparł, biedni i bogaci, młodzi lordowie i damy nie mieli większych praw od nich, nosili te same szaty, te same mundurki, dostawali te same oceny, choć przeważnie lepsze, wychowywani wcześniej przez sztab guwernantów. Niejeden ambitny mugolak przerastał ich wiedzą, a w szkolnych murach nauczyciele potrafili to docenić. Nie wszyscy, ale część to już dużo. - Nie czujesz się tu dobrze? - Ktoś jej dokuczał? Dokazywał? Zdarzali się i tacy, ale przecież dało się ich usadzić - pokazać, gdzie ich miejsce, uciszyć, a potem przypomnieć, że milczenie bywało złotem. Nie podniósł się, wciąż leżąc na rękach, lecz i z tej pozycji uchwycił jej puste spojrzenie. Uchwycił je z powagą, uśmiech zszedł z jego twarzy - wbił w nią spojrzenie, w którym czaiło się już tylko zmartwienie, niedbale podniósł się, opierając głowę na łokciu.
- Sheila? - zapytał, nie odejmując od niej spojrzenia. - Coś się stało? Powiedziałem coś nie tak? - Uraził ją czymś? Nie rozumiał, starał się być wyczulony na cygańskie tradycje na tyle, na ile uczulił go na nie James, ale przecież wciąż nie wiedział wszystkiego. Nawet połowy. Nie chciał sprawić jej przykrości, czy jej nagła gorycz wynikała z czegoś innego? - Nauka jest dobra dla Krukonów - oznajmił, półżartem, oceny nie szły mu wcale lepiej niż jej. - A lataniem możesz się najwyżej nauczyć sprzątać balkony - dodał, z rozbawieniem, powtarzając słowa nauczycielki transmutacji, które usłyszał w zeszłym tygodniu pod własnym adresem. Nie był pewien, z czego wynikał jej nagły spadek entuzjazmu - czy było jej przykro, że nie nadążała za innymi? Na pewno było, im wszystkim było. Jemu też - robił tylko dobrą minę do złej gry. - Moja mama nie potrafi nawet połowy z tych rzeczy - wyznał, nie sądził, by poradziła sobie na gospodarstwie, była krucha psychicznie jak on, wrażliwa, delikatna, nie przetrwałaby w cygańskim taborze nawet tygodnia. Ich dziewczyny były silne. Musiały być - żeby przetrwać. Może rzeczywiście nie czyniło to z niej najlepszej żony, dziś wierzył, że to ona była winna odejścia ojca. Nieznanego i nieobecnego łatwo było wyidealizować. - Podobnie jak większość dziewczyn tutaj - Skąd u niej ten brak wiary w siebie? Nie śmiał się z niej, śmiał się do niej, zachłyśnięty nieznanym sobie światem. Wciąż abstrakcyjnym, umknął wzrokiem gdzieś w bok ponownie, gdy wspomniała o starszyźnie. Myśl, że to ktoś inny podejmował decyzję za nią, była dla niego całkowicie niezrozumiała. Za trzy lata będzie miała dopiero czternaście lat. Nic w tym dziwnego, że już teraz myślała o ślubie. Czy w ogóle zamierzała skończyć szkołę? Nie chciał zadawać tego pytania na głos. - A co jeśli do tego czasu sama sobie kogoś wybierzesz? - Czy możesz? Czy starszyzna weźmie to pod uwagę? Skinął głową, prostując się na krześle, kiedy skończyła pracować z ostatnią doniczką - wstał, wyciągając ku niej dłoń, by pomóc wstać i jej. - Wszystko, zbierajmy się do zamku. Przejdziemy się brzegiem jeziora? Widziałaś kiedyś, jak wielka kałamarnica łapie kamienie? - To chyba był jego sposób na podziękowanie, które głupio było wyrazić wprost, kiedy oboje ignorowali fakt, że właściwie pracowała dzisiaj za niego.
- To nic takiego - odparł w końcu, bagatelizując tamtą sytuację. Chyba tylko umniejszając winy drugiej strony mógł wyplątać się z tej rozmowy, niepotrzebnie w nią zabrnął. Myślał, że Sheila wiedziała. Ściągnął brew, rad z zejścia na temat doniczkowej roślinności, nawet jeśli nie poruszał się w nim wiele lepiej. - Kiedy podlewasz wiele razy, roślina w końcu gnije... - mruknął, jakby podkreślał rzecz oczywistą, ile kwiatów mamy zniszczył w ten sposób? - Moja mama też ma rękę do roślin. Nie pozwala mi się do nich zbliżać - wyznał, uśmiechając się lekko, wciąż ciepło. - Jest kwiaciarką, sprzedaje kwiaty. Zawsze powtarza, że nimi trzeba opiekować się jak ludźmi, bo żyją naprawdę, mówić do nich, darzyć uczuciem i reagować na potrzeby - Ale żeby to robić, należało jeszcze znać ich sekretny język, którym te potrzeby komunikowały. - Może po prostu kwiaty cię lubią? Pasujecie do siebie - Są delikatne, tylko pozornie kruche i roztaczają wokół siebie czar, który poprawia nastrój. - To zupełnie co innego, to instynkt - odparł buntowniczo na porównanie z jego zdolnościami, bo to nie mogło być to samo, skoro akrobacje przychodziły mu z taką łatwością. Pokręcił głową, gdy pytała, czy naprawdę nie ukrywał niczego więcej - nie do końca rozumiejąc naturę jej niedowierzania - ale za to zaśmiał się, bezgłośnie wypuszczając powietrze nosem, kiedy trzepnęła go w ramię; szelmowski uśmiech przyozdobił jasną cerę, wyłożył złożone razem ręce na brudnym stole, opierając się o nie brodą tak, by wciąż móc obserwować Sheilę przy pracy. To był miły widok - miał w sobie coś ze znajomego ciepła rodzinnego domu. Nie od razu odpowiedział na jej słowa, zastanawiając się nad sformułowaniem, którego użyła. Mieszańce.
- Tutaj przecież wszyscy jesteśmy równi - odparł, biedni i bogaci, młodzi lordowie i damy nie mieli większych praw od nich, nosili te same szaty, te same mundurki, dostawali te same oceny, choć przeważnie lepsze, wychowywani wcześniej przez sztab guwernantów. Niejeden ambitny mugolak przerastał ich wiedzą, a w szkolnych murach nauczyciele potrafili to docenić. Nie wszyscy, ale część to już dużo. - Nie czujesz się tu dobrze? - Ktoś jej dokuczał? Dokazywał? Zdarzali się i tacy, ale przecież dało się ich usadzić - pokazać, gdzie ich miejsce, uciszyć, a potem przypomnieć, że milczenie bywało złotem. Nie podniósł się, wciąż leżąc na rękach, lecz i z tej pozycji uchwycił jej puste spojrzenie. Uchwycił je z powagą, uśmiech zszedł z jego twarzy - wbił w nią spojrzenie, w którym czaiło się już tylko zmartwienie, niedbale podniósł się, opierając głowę na łokciu.
- Sheila? - zapytał, nie odejmując od niej spojrzenia. - Coś się stało? Powiedziałem coś nie tak? - Uraził ją czymś? Nie rozumiał, starał się być wyczulony na cygańskie tradycje na tyle, na ile uczulił go na nie James, ale przecież wciąż nie wiedział wszystkiego. Nawet połowy. Nie chciał sprawić jej przykrości, czy jej nagła gorycz wynikała z czegoś innego? - Nauka jest dobra dla Krukonów - oznajmił, półżartem, oceny nie szły mu wcale lepiej niż jej. - A lataniem możesz się najwyżej nauczyć sprzątać balkony - dodał, z rozbawieniem, powtarzając słowa nauczycielki transmutacji, które usłyszał w zeszłym tygodniu pod własnym adresem. Nie był pewien, z czego wynikał jej nagły spadek entuzjazmu - czy było jej przykro, że nie nadążała za innymi? Na pewno było, im wszystkim było. Jemu też - robił tylko dobrą minę do złej gry. - Moja mama nie potrafi nawet połowy z tych rzeczy - wyznał, nie sądził, by poradziła sobie na gospodarstwie, była krucha psychicznie jak on, wrażliwa, delikatna, nie przetrwałaby w cygańskim taborze nawet tygodnia. Ich dziewczyny były silne. Musiały być - żeby przetrwać. Może rzeczywiście nie czyniło to z niej najlepszej żony, dziś wierzył, że to ona była winna odejścia ojca. Nieznanego i nieobecnego łatwo było wyidealizować. - Podobnie jak większość dziewczyn tutaj - Skąd u niej ten brak wiary w siebie? Nie śmiał się z niej, śmiał się do niej, zachłyśnięty nieznanym sobie światem. Wciąż abstrakcyjnym, umknął wzrokiem gdzieś w bok ponownie, gdy wspomniała o starszyźnie. Myśl, że to ktoś inny podejmował decyzję za nią, była dla niego całkowicie niezrozumiała. Za trzy lata będzie miała dopiero czternaście lat. Nic w tym dziwnego, że już teraz myślała o ślubie. Czy w ogóle zamierzała skończyć szkołę? Nie chciał zadawać tego pytania na głos. - A co jeśli do tego czasu sama sobie kogoś wybierzesz? - Czy możesz? Czy starszyzna weźmie to pod uwagę? Skinął głową, prostując się na krześle, kiedy skończyła pracować z ostatnią doniczką - wstał, wyciągając ku niej dłoń, by pomóc wstać i jej. - Wszystko, zbierajmy się do zamku. Przejdziemy się brzegiem jeziora? Widziałaś kiedyś, jak wielka kałamarnica łapie kamienie? - To chyba był jego sposób na podziękowanie, które głupio było wyrazić wprost, kiedy oboje ignorowali fakt, że właściwie pracowała dzisiaj za niego.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 23.06.21 18:22, w całości zmieniany 1 raz
Poklepała Marcela po ramieniu, wiedząc, że chłopcy tacy jak on zawsze musieli jakoś zareagować. Ona odszczekiwała, on się rzucał. Wolałaby, żeby chociaż odszczekiwał się komuś, a nie rzucał od razu. James był taki sam – może dlatego sobie tak dobrze się dogadywali? Trzeba im było więcej opanowania, ale prędzej w lato zamarznąć miało jezioro niż Marcel i James powstrzymaliby się przed bójką. Miała do nich wielkie zaufanie, a powierzyć powierzyłaby im własne życie, nie sądziła jednak, aby nastolatki miały możliwość zachowania się jak dorośli. Nawet jeżeli czasem potrzebowali. Uniosła brwi, wiedząc, że to wcale nie było nic takiego – tematu jednak nie ciągnęła, bo nie doprowadziłaby teraz do żadnego sensownego wniosku.
- Obiecaj mi jedynie, że zajmiesz się Jamesem jeżeli natrafiłby na taką sytuację. Sporo w nim taty w takich momentach. – Zadrżała lekko, myśląc o tym, jak w szale jej brat naskoczył kiedyś na jednego z chłopców który go zaczepiał. Popłakała się wtedy, myśląc o człowieku, który sprawił, ze ich rodzina nigdy nie miała być dobra. Czy i James taki będzie? Jak ich ojciec? Też będzie się unosił? Nie chciała tego. – Nie musisz podlewać zbyt wiele razy. W końcu sam nie możesz wypić za dużo wody, prawda?
Dziwne to porównanie, ale lepszego póki co nie znalazła. Za to czuła, że proste metafory zdecydowanie lepiej mogą trafić do Marcela, który sam nie zajmował się tematem. Kiedy wspomniał, że jego mama nie dopuszczała go do doniczek i innych roślin, zaśmiała się lekko, wyczuwając, że tym bardziej jego szlaban w tym momencie był jeszcze bardziej ironiczny. Zamrugała gwałtownie, nie sądząc, że jeszcze oprócz niej ktoś miał podobne spostrzeżenia. Mama Marcela musiała być bardzo mądrą kobietą.
- Też tak mówię, dlatego chłopców nazywam od kwiatków, bo wam się trzeba zajmować, chociaż mówicie, że nie i upieracie się, że jesteście niezależni. Ale potem widzę, jak wszystkim trzeba prać, gotować i sprzątać, dlatego jesteście jak kwiaty. Piękni, ale jak się nie zajmiesz, to robi się problem. – Parsknęła lekko, patrząc w tym momencie na Marcela. Oczekiwała, że się oburzy i zaprotestuje, że powie coś jeszcze, ale ona znała prawdę. Nawet jeżeli dziadek był kochany, tak widziała, jak wraca do wozu i po prostu oczekuje gotowego posiłku. Chłopcy z Hogwartu nie byli cyganami, ale podejście mieli niemal identyczne.
- To nic innego. Ja tak nie umiem balansować, o! Pomyśl, co bym zrobiła, jak mnie by mogło wyjść coś takiego. – Sama usiadła i spróbowała poruszać się jak Marcel. Jedna noga, druga, trzecia…nie był to jednak najlepszy pomysł, bo kiedy doszło do balansowania na czwartej nodze, krzesło nagle opadło. Na szczęście dla Sheili, przewróciła się do przodu, lecąc na stół przed sobą, wyciągając ręce i amortyzując upadek. Nie wylądowała na ziemi, uderzając się w pasie i na chwilę gubiąc oddech. Gorzej by było wylądować na ziemi. Zachowała się tak, jakby nigdy nie było problemu, kontynuując wcześniejszą rozmowę.
- Jesteś pewny, że jesteśmy? – Niby nie mieli większych praw, ale czy między sobą nie było dręczących i dręczycieli? Niby wychowanie o niczym nie stanowiło, ale czy magiczne dzieci nie miały większego pojęcia o tym, co się dzieje i nie musieli od początku uczyć się wszystkiego. Równość była papierowa, ale w praktyce rzadko kiedy udawało się taką dostrzec. – Czasem myślę, że lepiej by było, gdybym nie umiała magii… - Wtedy nie poznałaby nowego świata, nie musiałaby przyzwyczajać się do czegokolwiek nowego. Marcel wydawał się tu odnaleźć całkiem łatwo, inni…nie wiedziała. Pierwszy raz rozmawiała o tym z kimkolwiek.
- Małżeństwo to u nas bardzo poważna sprawa. To oznacza, że za trzy lata mogę już mieć ustawioną całą przyszłość. Nie będę mieć zawodu jak inne osoby kończące tę szkołę, nie przeniosę się do Londynu. Nie będę kimś niesamowitym kto zmieni świat. Muszę o tum pamiętać. – Naprawdę nie sądziła, aby Marcel o tym rozmyślał tyle co ona i nie miało to być złośliwe. Po prostu to były jej rozważania, nie kogoś innego. A może chciałaby iść rzeczywiście na te badania naukowe, tak jak te Krukony, z których się właśnie śmieli? A może słynną zawodniczką Quidditcha? Nie widziała siebie w tych opcjach, ale ktoś inny przynajmniej je miał, ona nie. – Jest kwiaciarką, nie musi umieć wszystkiego. Zajmuje się tobą dodatkowo. Nawet z jednym dzieckiem jest dużo na głowie.
Odsunęła od siebie wszystko, zastanawiając się nad jego pytaniem. Odpowiedź była łatwa, ale po raz pierwszy musiała rozważać ją na głos.
- Cóż, zależy kto to będzie. Jeżeli to ktoś spoza taboru, rodzina musiałaby wyrazić zgodę, bo to zależy od obcego. Musiałby przyjąć zasady cygańskie, to na początek. Ale jeżeli to inny cygan, to też muszą się zgodzić. Tak to mniej więcej wygląda. – Złapała wyciągniętą w jej stronę dłoń, podnosząc się z miejsca i uśmiechając się, ciepło i szczerze.
- Nie widziałam. Mam nadzieję, że jej nie drażnicie z Jamesem tak jak Thomas.
- Obiecaj mi jedynie, że zajmiesz się Jamesem jeżeli natrafiłby na taką sytuację. Sporo w nim taty w takich momentach. – Zadrżała lekko, myśląc o tym, jak w szale jej brat naskoczył kiedyś na jednego z chłopców który go zaczepiał. Popłakała się wtedy, myśląc o człowieku, który sprawił, ze ich rodzina nigdy nie miała być dobra. Czy i James taki będzie? Jak ich ojciec? Też będzie się unosił? Nie chciała tego. – Nie musisz podlewać zbyt wiele razy. W końcu sam nie możesz wypić za dużo wody, prawda?
Dziwne to porównanie, ale lepszego póki co nie znalazła. Za to czuła, że proste metafory zdecydowanie lepiej mogą trafić do Marcela, który sam nie zajmował się tematem. Kiedy wspomniał, że jego mama nie dopuszczała go do doniczek i innych roślin, zaśmiała się lekko, wyczuwając, że tym bardziej jego szlaban w tym momencie był jeszcze bardziej ironiczny. Zamrugała gwałtownie, nie sądząc, że jeszcze oprócz niej ktoś miał podobne spostrzeżenia. Mama Marcela musiała być bardzo mądrą kobietą.
- Też tak mówię, dlatego chłopców nazywam od kwiatków, bo wam się trzeba zajmować, chociaż mówicie, że nie i upieracie się, że jesteście niezależni. Ale potem widzę, jak wszystkim trzeba prać, gotować i sprzątać, dlatego jesteście jak kwiaty. Piękni, ale jak się nie zajmiesz, to robi się problem. – Parsknęła lekko, patrząc w tym momencie na Marcela. Oczekiwała, że się oburzy i zaprotestuje, że powie coś jeszcze, ale ona znała prawdę. Nawet jeżeli dziadek był kochany, tak widziała, jak wraca do wozu i po prostu oczekuje gotowego posiłku. Chłopcy z Hogwartu nie byli cyganami, ale podejście mieli niemal identyczne.
- To nic innego. Ja tak nie umiem balansować, o! Pomyśl, co bym zrobiła, jak mnie by mogło wyjść coś takiego. – Sama usiadła i spróbowała poruszać się jak Marcel. Jedna noga, druga, trzecia…nie był to jednak najlepszy pomysł, bo kiedy doszło do balansowania na czwartej nodze, krzesło nagle opadło. Na szczęście dla Sheili, przewróciła się do przodu, lecąc na stół przed sobą, wyciągając ręce i amortyzując upadek. Nie wylądowała na ziemi, uderzając się w pasie i na chwilę gubiąc oddech. Gorzej by było wylądować na ziemi. Zachowała się tak, jakby nigdy nie było problemu, kontynuując wcześniejszą rozmowę.
- Jesteś pewny, że jesteśmy? – Niby nie mieli większych praw, ale czy między sobą nie było dręczących i dręczycieli? Niby wychowanie o niczym nie stanowiło, ale czy magiczne dzieci nie miały większego pojęcia o tym, co się dzieje i nie musieli od początku uczyć się wszystkiego. Równość była papierowa, ale w praktyce rzadko kiedy udawało się taką dostrzec. – Czasem myślę, że lepiej by było, gdybym nie umiała magii… - Wtedy nie poznałaby nowego świata, nie musiałaby przyzwyczajać się do czegokolwiek nowego. Marcel wydawał się tu odnaleźć całkiem łatwo, inni…nie wiedziała. Pierwszy raz rozmawiała o tym z kimkolwiek.
- Małżeństwo to u nas bardzo poważna sprawa. To oznacza, że za trzy lata mogę już mieć ustawioną całą przyszłość. Nie będę mieć zawodu jak inne osoby kończące tę szkołę, nie przeniosę się do Londynu. Nie będę kimś niesamowitym kto zmieni świat. Muszę o tum pamiętać. – Naprawdę nie sądziła, aby Marcel o tym rozmyślał tyle co ona i nie miało to być złośliwe. Po prostu to były jej rozważania, nie kogoś innego. A może chciałaby iść rzeczywiście na te badania naukowe, tak jak te Krukony, z których się właśnie śmieli? A może słynną zawodniczką Quidditcha? Nie widziała siebie w tych opcjach, ale ktoś inny przynajmniej je miał, ona nie. – Jest kwiaciarką, nie musi umieć wszystkiego. Zajmuje się tobą dodatkowo. Nawet z jednym dzieckiem jest dużo na głowie.
Odsunęła od siebie wszystko, zastanawiając się nad jego pytaniem. Odpowiedź była łatwa, ale po raz pierwszy musiała rozważać ją na głos.
- Cóż, zależy kto to będzie. Jeżeli to ktoś spoza taboru, rodzina musiałaby wyrazić zgodę, bo to zależy od obcego. Musiałby przyjąć zasady cygańskie, to na początek. Ale jeżeli to inny cygan, to też muszą się zgodzić. Tak to mniej więcej wygląda. – Złapała wyciągniętą w jej stronę dłoń, podnosząc się z miejsca i uśmiechając się, ciepło i szczerze.
- Nie widziałam. Mam nadzieję, że jej nie drażnicie z Jamesem tak jak Thomas.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Uśmiechnął się do Sheili ciepło, James rzeczywiście szybko dawał się ponieść - szybciej niż on. Marcel najpierw robił, potem myślał, a do katastrofy najczęściej prowadziła głupota - to w Jamesie od razu buzował gniew.
- Nie martw się, nigdy nie będzie jak on - Ale nie był, nigdy nie będzie jak jego ojciec, głęboko w to wierzył. Czy słusznie, tego jeszcze nie mógł wiedzieć. - Ja czuję, kiedy mam przestać pić. Roślina mi tego nie powie - Ale Sheila potrafiła to wyczuć, bo miała ten rzadki dar opiekuńczości, ciepła, bo miała w sobie dostatecznie dużo empatii, żeby zrozumieć nawet roślinę. Nie rozumiał tego, miał w sobie podziw wobec jej talentu. Zamyślił się nad tym, co mówiła, nad kwiatami, kąciki ust uniosły się lekko w górę. - Nie trzeba się nami opiekować - zaprzeczył, choć bez oburzenia. Mówiła, że byli piękni? - Kwiaty są delikatniejsze od nas. I piękniejsze - mówił dalej, przenosząc spojrzenie na roślinę w doniczce. Na jego ustach wciąż trwał pogodny uśmiech. - Do ciebie bardziej pasują, wiesz? Gdybyś była kwiatem, byłabyś makiem. - Makówki były ciemniejsze w środku, ale o tym nie chciał mówić. Wydawało mu się, że nie lubiła podkreślać swojej inności, jak on - próbowała wpasować się w ramy, które nigdy nie będą do niej pasowały. Dopiero z biegiem lat, pośród innych takich jak, miał zrozumieć, że to indywidualność była ich atutem. Maki rosły na łąkach, pospolicie, a jednak potrafiły być piękniejsze od kwiatów uprawianych w najbogatszych ogrodach. Jego mama bardzo lubiła maki. Nie znał wielu kwiatów, te zapamiętał. - Ich płatki przypominają mi wasze spódnice, obszerne, szerokie i intensywnie kolorowe. - Cygańskie barwy zawsze go porywały, były tak inne, ciekawsze od wszechogarniającej go nudnej szaroburości. Nigdy jej w takich nie widział, był ciekaw, czy kiedyś będzie miał okazję. - Uważaj! - zawołał, przez śmiech, kiedy, balansując na nogach krzesła, opadła razem z nim, wyciągnął ramię, żeby zdążyć ją złapać nim opadnie na stół. Upadki bolały, równowagę wciąż ćwiczył, zaliczył ich bez liku. - Przychodzi z czasem, patrz - Wstał, przesuwając dłonie na jej dłonie, by wzmocnionym chwytem wyćwiczonego na miotle ramienia dać jej oparcie; stojąc za nią, położył stopę na tylnej krawędzi siedzenia, odsuwając nieznacznie krzesło; postawione na tylnych nogach bujało się bezpiecznie przy jego asekuracji. Nagle szarpnął ją mocniej w tył, chwytając jednak oparcie, nim to upadło - jej twarz znalazła się naprzeciw niego, do góry nogami. Uśmiech tańczył na jego ustach. - Nigdy tak nie mów, Sheilo - poprosił. - Jesteś wyjątkowa, bo jesteś czarownicą. Nie musisz zostawać drugą Morganą, ciesz się tym co masz i ciesz się chwilą - On też nie zostanie drugim Merlinem. Ale wcale nie potrzebował tego, by cieszyć się magią. - Hogwart to wspaniałe miejsce, chciałabyś nie mieć tych wspomnień? - Nawet, jeśli zdarzały się konflikty. Nawet jeśli nie zawsze było im ze wszystkimi po drodze. Poznawanie nowych dziedzin, zaklęć, sztuczek, możliwości, nauka była nudna, ale nowy świat: niesamowity. Ostrożnie postawił krzesło, pozwalając jej spokojnie usiąść, samemu na resztę rozmowy wdrapując się na stół obok. Trudno mu było spędzić więcej czasu w jednym miejscu, od zawsze.
- Małżeństwo nie pozwoli ci zajmować się niczym poza rodziną? Jesteś czarownicą, starszyzna nie zaakceptuje cię jako... - zawahał się, jak to nazywał zanim dowiedział się o istnieniu magii? - znachorki? wróżki? - Na jego twarzy wciąż był trwał uśmiech, kiedy przyglądał się jej z zainteresowaniem. Nie zamierzali chyba ot tak zmarnotrawić tak niesamowitych talentów. - Chyba nie wysłali cię do tej szkoły całkiem bez powodu, prawda? - Musieli? Nie wiedział. Niewiele wiedział w ogóle. Budził się w nim jakiś wewnętrzny sprzeciw, bunt, że całe jej życie miało zostać ułożone tak prędko. Tak odgórnie. Poza kontrolą - jej kontrolą. Czy w ogóle miała prawo do marzeń? - Kim byłabyś, gdybyś sama miała podjąć tę decyzję? Tak od początku? - zastanowił się, głównie nad tym, czy kiedykolwiek zastanawiała się nad tym ona. Życie w taborze brzmiało na potwornie kontrolowane, ale pewnie były w tym ich tradycje. Swaty nie były przecież niczym obcym dla większości, to jego mama... to jego mama żyła inaczej. Bez ojca, bez normalnego domu. Co było z nią nie tak?
- Chodźmy - westchnął, kiedy wychodzili już ze szklarni. - Coś ty, my? Nigdy - skłamał bez mrugnięcia okiem, uwielbiali drażnić tę przerośniętą kałamarnicę.
/zt x2?
- Nie martw się, nigdy nie będzie jak on - Ale nie był, nigdy nie będzie jak jego ojciec, głęboko w to wierzył. Czy słusznie, tego jeszcze nie mógł wiedzieć. - Ja czuję, kiedy mam przestać pić. Roślina mi tego nie powie - Ale Sheila potrafiła to wyczuć, bo miała ten rzadki dar opiekuńczości, ciepła, bo miała w sobie dostatecznie dużo empatii, żeby zrozumieć nawet roślinę. Nie rozumiał tego, miał w sobie podziw wobec jej talentu. Zamyślił się nad tym, co mówiła, nad kwiatami, kąciki ust uniosły się lekko w górę. - Nie trzeba się nami opiekować - zaprzeczył, choć bez oburzenia. Mówiła, że byli piękni? - Kwiaty są delikatniejsze od nas. I piękniejsze - mówił dalej, przenosząc spojrzenie na roślinę w doniczce. Na jego ustach wciąż trwał pogodny uśmiech. - Do ciebie bardziej pasują, wiesz? Gdybyś była kwiatem, byłabyś makiem. - Makówki były ciemniejsze w środku, ale o tym nie chciał mówić. Wydawało mu się, że nie lubiła podkreślać swojej inności, jak on - próbowała wpasować się w ramy, które nigdy nie będą do niej pasowały. Dopiero z biegiem lat, pośród innych takich jak, miał zrozumieć, że to indywidualność była ich atutem. Maki rosły na łąkach, pospolicie, a jednak potrafiły być piękniejsze od kwiatów uprawianych w najbogatszych ogrodach. Jego mama bardzo lubiła maki. Nie znał wielu kwiatów, te zapamiętał. - Ich płatki przypominają mi wasze spódnice, obszerne, szerokie i intensywnie kolorowe. - Cygańskie barwy zawsze go porywały, były tak inne, ciekawsze od wszechogarniającej go nudnej szaroburości. Nigdy jej w takich nie widział, był ciekaw, czy kiedyś będzie miał okazję. - Uważaj! - zawołał, przez śmiech, kiedy, balansując na nogach krzesła, opadła razem z nim, wyciągnął ramię, żeby zdążyć ją złapać nim opadnie na stół. Upadki bolały, równowagę wciąż ćwiczył, zaliczył ich bez liku. - Przychodzi z czasem, patrz - Wstał, przesuwając dłonie na jej dłonie, by wzmocnionym chwytem wyćwiczonego na miotle ramienia dać jej oparcie; stojąc za nią, położył stopę na tylnej krawędzi siedzenia, odsuwając nieznacznie krzesło; postawione na tylnych nogach bujało się bezpiecznie przy jego asekuracji. Nagle szarpnął ją mocniej w tył, chwytając jednak oparcie, nim to upadło - jej twarz znalazła się naprzeciw niego, do góry nogami. Uśmiech tańczył na jego ustach. - Nigdy tak nie mów, Sheilo - poprosił. - Jesteś wyjątkowa, bo jesteś czarownicą. Nie musisz zostawać drugą Morganą, ciesz się tym co masz i ciesz się chwilą - On też nie zostanie drugim Merlinem. Ale wcale nie potrzebował tego, by cieszyć się magią. - Hogwart to wspaniałe miejsce, chciałabyś nie mieć tych wspomnień? - Nawet, jeśli zdarzały się konflikty. Nawet jeśli nie zawsze było im ze wszystkimi po drodze. Poznawanie nowych dziedzin, zaklęć, sztuczek, możliwości, nauka była nudna, ale nowy świat: niesamowity. Ostrożnie postawił krzesło, pozwalając jej spokojnie usiąść, samemu na resztę rozmowy wdrapując się na stół obok. Trudno mu było spędzić więcej czasu w jednym miejscu, od zawsze.
- Małżeństwo nie pozwoli ci zajmować się niczym poza rodziną? Jesteś czarownicą, starszyzna nie zaakceptuje cię jako... - zawahał się, jak to nazywał zanim dowiedział się o istnieniu magii? - znachorki? wróżki? - Na jego twarzy wciąż był trwał uśmiech, kiedy przyglądał się jej z zainteresowaniem. Nie zamierzali chyba ot tak zmarnotrawić tak niesamowitych talentów. - Chyba nie wysłali cię do tej szkoły całkiem bez powodu, prawda? - Musieli? Nie wiedział. Niewiele wiedział w ogóle. Budził się w nim jakiś wewnętrzny sprzeciw, bunt, że całe jej życie miało zostać ułożone tak prędko. Tak odgórnie. Poza kontrolą - jej kontrolą. Czy w ogóle miała prawo do marzeń? - Kim byłabyś, gdybyś sama miała podjąć tę decyzję? Tak od początku? - zastanowił się, głównie nad tym, czy kiedykolwiek zastanawiała się nad tym ona. Życie w taborze brzmiało na potwornie kontrolowane, ale pewnie były w tym ich tradycje. Swaty nie były przecież niczym obcym dla większości, to jego mama... to jego mama żyła inaczej. Bez ojca, bez normalnego domu. Co było z nią nie tak?
- Chodźmy - westchnął, kiedy wychodzili już ze szklarni. - Coś ty, my? Nigdy - skłamał bez mrugnięcia okiem, uwielbiali drażnić tę przerośniętą kałamarnicę.
/zt x2?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Hogwart, 1951
Szybka odpowiedź