Breena Lupin Potter
Nazwisko matki: -
Miejsce zamieszkania: Dolina Godryka
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: Pracownik Biura Wyszukiwania i Kontroli Smoków
Wzrost: 173 cm
Waga: 55 kg
Kolor włosów: blond, zmienia ich kolor dzięki magii
Kolor oczu: miodowe
Znaki szczególne: drobna aparycja, delikatne poruszanie się i nienaganna uroda, obrączka noszona na lewej dłoni
Drewno z morza, 13 cali, sztywna, włókno smoczego serca
Gryffindor
Jeleń Szlachetny
Ponurak
Wilgotny mech, zapach po deszczu, nagrzana od słońca pościel i świeżo skoszona trawa
Siebie, jako założyciela pierwszej, legalnej hodowli Opalookiego Antypodzkiego
Behawioryzm smokówi transmutacja
Nietoperzom z Ballycastle
Szachy, gra w quidditcha, lektury o różnej tematyce
Jazz, klasyczna
Shailene Woodley
Była śliczna. Jej długie, sięgające do pasa, włosy lśniły w świetle letniego słońca i zgarniały jego promienie w łuski. Blada skóra była idealnie gładka i pozbawiona ludzkich niedoskonałości. Brakowało na niej blizn, piegów i pieprzyków. Jej oczy, otoczone gęstą kotarą rzęs, patrzyły na Pottera, a pełne i lekko rozchylone wargi, zaprosiły go do tańca, czym mężczyzna przepadł bez słowa.
Chciał z nią być. Ożenić się z wilą i tym samym nadać kobiecie nazwisko, kawałek człowieczeństwa. Zamiast szczęśliwej rodziny, spotkał się z odmową magicznej istoty i tobołkiem, który okazał się być dziełem tej krótkotrwałej, ale jakże intensywnej miłości.
Porzuconym na skraju lasu niewielkim zawiniątkiem okazała się być ona: maleńka dziewczynka, niemająca więcej, aniżeli kilka tygodni. Tylko wprawne oko, które widywało już magię, dostrzegłoby w niej coś nieludzkiego. Noworodek bowiem już od samego początku wydał się dziwny. Mało płakał, nie był zaróżowiony, a jego rączki były ciepłe pomimo coraz zimniejszej i ponurej pogody, która zalewała niebo. Ciemnowłosy mężczyzna wiedział skąd maleństwo zawitało w Dolinie Godryka i choć nie był przygotowany, tak w roli ojca sprawował się znakomicie.
Spory wkład w wychowanie Breeny miała cała rodzina Potterów. Joanna nie wyobrażała sobie, aby nie wspomóc swego syna w trudach rodzicielstwa. To dzięki niej, dziewczynka poznała matczyną miłość, choć przecież jeszcze do niedawna była porzuconą sierotą. Fakt, kim była matka nowego pokolenia Potterów, został schowany na dno szuflady i wyciągany tylko wtedy, kiedy komuś należały się wyjaśnienia. Rodzina wolała nie myśleć o tym, że Philipa uwiodła prastara magia, ciesząc się głównie z tego, że wrócił do domu żywy.
To ona nauczyła ją wszystkiego, co powinna wiedzieć kobieta. Rozpoczęła naukę od podstaw, jakimi były zasady dobrego wychowania. Ta pragmatyczna kobieta była także dosyć staromodna i niesamowicie inteligentna. Ucząc wnuczkę tego, czego sama się nauczyła przez dziesiątki lat, miała nadzieję na to, że ułatwi jej start w dorosłe i niezwykle trudne życie. Gotowanie, szycie i korzystanie z kosmetyków było także częścią nauki, bo ojciec nauczył ją tylko gry w szachy czarodziejów oraz latania na miotle.
Dziewczynka rosła tak, jak inne dzieci. Jedynym, drobnym wyjątkiem był fakt, iż z roku na rok, ludzie dostrzegali jej niecodzienną urodę i przebojowy charakter.
Była bardzo żywiołowa. Wszędzie było jej pełno, wszystkiego chciała spróbować, prawie w ogóle nie spała. Tak jakby obawiała się, że prześpi swoje życie i nie zagarnie doświadczenia do kieszeni. Breena od zawsze przejawiała typowe predyspozycje odziedziczone po matce: dość szybko wpadała w gniew, była temperamentna i niewzruszona. Odważnie stąpała do przodu i prośby, ani groźby nie mogły jej powstrzymać. Ojciec miał z nią prawdziwą gehennę i co jakiś czas załamywał ręce, mając nadzieję, że jego córka opamięta się i przypadkiem nie zrobi sobie tak wielkiej krzywdy, że żadna magia uzdrawiania nie pomoże.
Magia była jej znana od zawsze. Zabawki ruszały się, choć przecież nie było w nich życia, postacie na fotografiach zmieniały pozycje, a w kuchni patelnia po jajecznicy myta była w powietrzu. To ona – magia - i babka robiły niespotykane rzeczy, a także i najpyszniejsze bułeczki bułeczki i pilnowały, aby Philip nie krzyczał, że nie pościeliła łóżka. Lecz dopiero, kiedy podpaliła fotel, na którym siedział wuj i nie chciał z niego zejść, jej rodzina zrozumiała, że nie ma do czynienia z charłakiem, a przyszłym czarodziejem. Nie pamiętała tego, jak rozpoczęła się wielka wojna czarodziejów. Jej rodzinie zależało na tym, aby nie brać w niej udziału i oszczędzić sobie dodatkowych zmartwień. Widziała jednak, jak ginęli ludzie, a pobliskie domy pustoszały w skutek ucieczki gdzieś dalej, na odludzia. Świat wydawał jej się wyjątkowo ponury, nawet jeśli żyła w akcencie magii i czarów, a także wśród uczniów, albowiem dostała list z Hogwartu, a w nim zawartą informację o tym, że została przyjęta do szkoły – ku radości babki i ojca.
Temperament mieszał się z chęcią życia i nauki – nic więc dziwnego, że gdy finalnie poszła do szkoły, a było to rok później, aniżeli pozostali, Tiara miała problem, aby przydzielić ją do odpowiedniego domu. Jej rodzina, przez wzgląd na wartości przedstawiane w każdym pokoleniu, najczęściej obierała złoto – czerwone barwy. Pech chciał, że umysł dziewczęcia był wyjątkowo tęgi, a przez lata pragnienie pobierania wiedzy nie zmalało, a wręcz urosło. Lubiła się uczyć, lubiła spędzać całe dnie z nosem w książce i przekładać kolejne karty wysuszonych pergaminów, choć trzeba było przyznać, że nie wszystko ją interesowało. Nie przepadała za warzeniem eliksirów, uznając receptury za stek bełkotliwych i niezrozumiałych zapisków.
Nie wiadomo więc, która z prezentowanych przez nią wartości przeważyła i trafiła tam, gdzie trafiał praktycznie każdy Potter – do Gryffindoru.
Czasy szkolne wspominała wyjątkowo dobrze. Zawarła tam przyjaźnie trwające do dziś, przeżywała pierwsze miłosne uniesienia i uczyła się relacji międzyludzkich. Była znanym pałkarzem praktycznie do ukończenia szkoły, a także wdawała się w pyskówki z profesorem od eliksirów, co przypłaciła wyjątkowo niezadowalającą oceną. Najlepiej jednak czuła się wśród magicznych stworzeń. Rozpoczynając swoją przygodę z nimi od ataku korników na jej ukochany platan w przydomowym ogrodzie, Breena powoli poznawała kolejne: pufki, gryfy, kudłonie, znikacze, lecz dopiero dumne i majestatyczne smoki zakręciły jej w głowie na tyle, że przepadła tak samo, jak ojciec, kiedy poznał jej matkę: szybko i bez słowa. Prawdopodobnie pasja pozwoliła jej przetrwać wojnę bez zaangażowania się. Niektórzy z jej najbliższego otoczenia nie ukończyli szkoły, chcąc pozostawić po sobie ślad na kartach historii magii. Większość z nich przepadła bez słowa, lecz najbardziej bolała ją strata mentora – Albusa Dumbledore’a, który zapoznawał ją z tajnikami transmutacji i rozkochiwał w tym przedmiocie z roku na rok. Pamiętała, jak po raz pierwszy dostrzegła czary z tej dziedziny w głównej sali. Jakiś Krukon ze starszego rocznika przemieniał swojego kota w talerze i kielichy, ćwicząc na zajęcia z wybitnym wykładowcą. To wtedy zaczęła się fascynować tym na tyle, by samej zacząć czytać książki i ubłagać ojca, by wykupił prenumeratę "Transmutacji przez wieki".
Śmierć kogoś tak wspaniałego sprawiła, że dziewczyna zaczęła unikać konfrontacji, przy okazji kształtując w Breenie dziwną świadomość tego, że czasami nie warto było angażować się w jakiekolwiek wielkie przedsięwzięcia.
Wolała te drobne: jej pasją stała się nie polityka, nie walka z wilkołakami, choć było o niej dosyć głośno, ale smoki i ich zachowania. Zaczęła skromnie, od przygotowania się do życia naukowca. Przykładając się do egzaminów i ucząc, co zaowocowało wysokimi ocenami z tych dziedzin, którymi się interesowała: większość była powyżej oczekiwań lub wybitna. Miała nadzieję, że jej oceny przedkładały się na rzeczywistą wiedzę, a nie efekt działania magicznej domieszki we krwi. Widziała przecież, jak ludzie reagowali, kiedy była w pobliżu. Mężczyźni głupieli, większość przewinień uchodziła jej na sucho. Bywały momenty, gdzie z pełną premedytacją wykorzystywała to, kim była, ale w większej mierze wszystko działo się po prostu nieświadomie. Nie chciała przecież otaczać się ludźmi przez to, że była w połowie wilą, a Ci mieli spore opory, aby jej nie ulec. Być może to właśnie ten fakt spowodował, że wygodniej było otaczać się kobietami, bo te miały większe predyspozycje do tego, aby nie reagować na typowe dla jej przodkiń zachowania.
Po ukończeniu szkoły, zgłosiła się do jednego z Londyńskich smokologów, aby zacząć pobierać u niego bardziej szczegółowe nauki. Ku niezadowoleniu ojca, wyruszyła na obrzeża Norwegii, aby obserwować te gady w naturalnym środowisku. Przemierzali razem łańcuchy Kaukazu i byli także w Peru, chcąc sczytać jak najwięcej informacji o tych wielkich i nieobliczalnych olbrzymach. Czasy wyjazdów wspomina jako niesamowite doświadczenie i przede wszystkim wielki warsztat badawczy. Dzięki uprzejmości swego nauczyciela, Breena mogła razem z nim wspinać się na coraz wyższe pasma gór i obserwować je w naturalnym środowisku. Pomagała mu przy pomocy skomplikowanych transmutacji upodabniać się do natury, otoczenia i prowadzić szerokie badania tuż w pobliżu ich gniazd. Dzięki temu zaobserwowała szaleństwo polowania Walijskich Zielonych, które to atakowały pobliskie stada owiec, czy także wykluwanie się młodych Żmijoząbów Peruwiańskich. Wróciwszy do domu, Bree nie spodziewała się niespodzianki: Lupina, który zaraz po tym, jak został jej przedstawiony, okazał się być jej narzeczonym.
Arsene Lupin był obecny w jej życiu, odkąd tylko właściwie pamiętała. Wysoki, o typowej dla jego rodu aparycji, o dwukolorowym i przenikliwym spojrzeniu, budził w niej zawsze mieszane uczucia. Nigdy nie wiedziała, czy uśmiechał się dobrodusznie, czy cynicznie – ten zagadkowy auror był starszy od niej o bagatela dwadzieścia lat i gdyby nie pragnienie posiadania kolejnego potomka, prawdopodobnie nigdy nie zgodziłby się na ożenek. Dziewczyna wiedziała, że ten dzień kiedyś nadejdzie. W końcu żadną nowością nie było to, że głowy rodów aranżowały małżeństwa. Nawet jeśli jej rodzina, ani jego nie należała do rodu szlacheckiego, zwyczajnie zależało im na tym, aby połączyć się czymś więcej, niż więzami przyjaźni. W związku z tym, mężczyzna zaczął gościć w jej rodzinnym domu znacznie częściej i zabiegać o jej względy. Ona sama została poproszona przez swego ojca i babcię o to, aby poważnie zastanowiła się nad tym, aby iść przez życie u boku aurora. Nie musiała się spieszyć, lecz odpowiedź padła dość szybko - bo w przeciągu kilku tygodni.
Ich schadzki trwały kilka miesięcy, podczas których planowano zaślubiny. Podczas nich zrozumiała powody, dla których Ars tak niechętnie angażował się w jakiekolwiek relacje: jego zawód był równie niebezpieczny, co członków brygady. Nie chcąc narażać swych bliskich na stratę, starał się stać bardziej na uboczu, aby przypadkiem kogoś nie dotknęła jego ewentualna śmierć.
Bree polubiła go. Te drobne rytuały, które wykonywał na spotkaniach, to w jaki sposób mówił i jak spoglądał na świt. Powoli dostrzegała w nim mężczyznę, u którego boku mogłaby iść, gdyż jego wartości w głównej mierze pokrywały się z jej. Była wdzięczna mu za to, że pomógł jej dostać się na staż do Ministerstwa Magii, a także za to, że akceptował jej drobne wariactwa na temat smoków, choć o upragnionych podróżach i życiu niedaleko nich, nie było nawet mowy.
Praca w Ministerstwie nie była szczytem jej marzeń – pomimo tego, kontynuowała tam staż, a później, gdy z przyjemnością zaoferowano jej stanowisko urzędnicze – przyjęła je. Wiedziała, że tylko w ten sposób będzie mogła dalej być zaangażowaną w wyszukiwanie smoków i pracę nad zagłębianiem się w ich charakterystykę. Prawdopodobnie nie porzuciła pracy przez dostęp do szerokich informacji dotyczących badań zebranych przez naukowców, a także i dzięki drobnemu pocieszeniu, jaką było paranie się transmutacją po godzinach, w zaciszu niewielkiego gabinetu.
Wszystko zmierzało ku lepszemu. Arsene wybrał niewielki dom w Dolinie Godryka, który znajdował się na samym końcu długiej ulicy i przygotowywał go wraz z nią do tego, aby założyć tam rodzinę. Z rodzimego domu wyprowadziła się dzień przed ślubem, nie zdając sobie sprawy, że w bezksiężycową noc, widzi go po raz ostatni.
Jego śmierć nie dochodziła do jej głowy, choć przecież rozmawiała z nim na temat wystąpienia Ministra Magii i oskarżeniach względem Zakonu Feniksa. Pamiętała, jak poddawał w wątpliwość jego słowa i zarzucał mu nieprzestrzeganie podstawowych praw czarodziejów. Nie podobało mu się to, co działo się w Londynie, lecz słowem nie wspomniał o tym, że sam zaangażował się w walkę. Myślała, że wzburzenie było na porządku dziennym każdego obywatela, który nie zgadzał się z panującymi regulacjami – nie spodziewała się tego, że jej narzeczony nie zamierzał pozostać bezstronny.
Do tej pory zarzuca sobie, że nie odczytała poprawnie sygnałów i nie pomogła mu, kiedy najbardziej jej potrzebował.
Obiecali sobie miłość i wsparcie, niezależnie od poglądów, tymczasem odciął ją od wszystkiego, co się działo i tym samym uratował ją przed zielonym promieniem zaklęcia niewybaczalnego, które ostatni raz rozbłysło w jego oku i zmieniło jej życie doszczętnie.
Początkowo nie chciała wracać do rodzinnego domu, do nazwiska. Bliscy jednak nie pozwolili jej na to, aby zjadła ją samotność oraz zgryzota. Przeważył także fakt, że prócz krótkiego stażu małżeństwa, Breena była związana z nazwiskiem Potterów. W końcu nosiła je dumnie przez ponad dwadzieścia lat swojego życia. Może nie było to złym pomysłem? Zmiana otoczenia na pewno pomogła jej otrząsnąć się ze stratą mężczyzny, u którego boku nie zdążyła nawet pobyć szczęśliwa.
Rutynę zamieniali na długie rozmowy i próbę przemówienia do jej rozsądku: by nie porzucać pracy w Ministerstwie, które zaczynała poddawać w wątpliwość i słuszność, by żyć i próbować sobie wszystko poukładać. Czuła się rozdarta i nieszczęśliwa przez wszystko, co zaszło i wciąż miało miejsce. Zastanawiała się i prawdopodobnie w dalszym ciągu myśli, czy Ministerstwo Magii jest instytucją, która przedstawia wartości, którymi latami poił ją ojciec, a także te, które wyznawał jej narzeczony i później mąż. Nie ma jednak zbyt wiele odwagi i siły, aby podjąć tę rękawicę i ruszyć w prawą, albo lewą stronę.
Wiedziała, że względna cisza w jej życiu była z tych, których doświadcza się przed burzą.
I prędzej czy później znów wtargnie do niej ktoś nowy.
Breena doskonale pamięta dzień, kiedy nauczyła się go przywoływać, a także wspomnienie, dzięki któremu mógł się on pojawić, przypominając o dumie, sile i odwadze Potterów.
Deszcz siąpił leniwie przed nimi w jedno z bardziej upalnych, letnich popołudni. Korony drzew szumiały od natłoku kropli sypiących się z nieba, a ona siedziała z babunią na ganku i zajadała się maślanymi bułeczkami z domową konfiturą. Nie potrzebowały słów, aby rozmawiać – wystarczyło, że na siebie spoglądały i wiedziały, co chciały powiedzieć.
Bree wciąż ma problem, aby pogodzić się z tym, że jej babci już nie ma. Cieszy ją jednak fakt, że odeszła ze starości, a nie przez wojnę.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | +3 (różdżka) |
Uroki: | 0 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 25 | +2 (różdżka) |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 5 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia Magii | I | 2 |
Numerologia | I | 2 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | III | 25 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | I | 2 |
Wytrzymałość fizyczna | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rozpoznawalność | I | 0 |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Gotowanie | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | ½ |
Quidditch | I | ½ |
Wspinaczka po górach | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka: półwila | - | 11,5 (23) |
Reszta: 13 |
Ostatnio zmieniony przez lisek dnia 18.05.21 21:35, w całości zmieniany 1 raz
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: William Moore