Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Miasteczko Fowey
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Fowey
Miasteczko niewielkie, lecz niebywale urokliwe znajduje się przy ujściu rzeki Fowey, wpadającej wprost do kanału La Manche i to od niej wzięło swą nazwę. Senne ulice są wyjątkowo zadbane, wabiąc do siebie turystów oraz przypadkowych podróżników zabytkowymi pubami, hotelikami oraz sklepikami pełnymi porcelany i wyrobów glinianych, z których słynie. Port oraz przystań, jakie posiada na swym terenie, wspomagają handel, który został nieco utrudniony przez panującą wojnę.
Z każdym słowem spływającym z chłopięcych ust, osobliwe spotkanie popadało w głębię chorego absurdu, jątrząc w starszym rozmówcy stan deluzji i pytań bez odpowiedzi. Może to tylko gorączkowe majaki, wynikłe z wycieńczenia tygodniem na bezludziu, niebezpieczną przeprawą i związanych z nią obaw, które materializowały się w jego podświadomości? A jeśli nie; jeśli to wszystko działo się naprawdę — czy nie było jedynie kwestią czasu, aż aparycją znanego rebelianta z plakatów zainteresują się pozostali żeglarze? Rosnące napięcie z upływem czasu stało się tak namacalne, że nawet siedmiolatek mógł dostrzec cień przestrachu w oczach Percivala; kwestią dyskusyjną pozostawało jedynie, co miało większy wpływ na potrzebę wycofania się z dialogu. Poruszane przez dziecko tematy zapadały w głąb spiralnej abstrakcji do tego stopnia, że próba odsiania prawdy od kłamstwa spełzła na niczym, a zaobserwowanie rozmowy młodzieńca z duchem zmarłej matki — czy też projekcją imaginacji dziecięcego umysłu — jedynie potęgowało przeraźliwe poczucie oderwania od rzeczywistości. Niestety para oczu przyglądających się tej dwójce z zaciekawieniem, wyglądała już jak najbardziej realnie i chyba nie było warto przekonywać się na własnej skórze, jakie są jej intencje. Rebeliant, nie siląc się na wyszukane wymówki, po prostu oddalił się z miejsca; zastąpił go dość przysadzisty, krótko obcięty mężczyzna o niepokojąco dociekliwym spojrzeniu, który mimo dyskrecji rozmówców, musiał wyłapać przynajmniej skrawki rozmowy. — Twój nowy przyjaciel ma już chyba dość tropików. Niektórym ten egzotyczny żar wyjątkowo nie służy — odprowadził wzrokiem Percivala z kącikami ust wygiętymi w uśmiech, a zawadiacki głos zdawał się wiedzieć więcej, niż mówił. — Ale ja - to co innego. Zew przygody często ciąga mnie po szerokich wodach na odległe wyspy, czułbym się więc zaszczycony, mogąc przyłączyć się do Twojej załogi, kapitanie — zadeklarowała tajemnicza postać. — Skoro mamy stanowić drużynę, powinniśmy się lepiej poznać. Opowiesz mi o trzecim członku? — pokierował spojrzeniem tuż obok chłopca, gdzie jawić się miała postać ducha zmarłej matki. Trudno powiedzieć, czy naprawdę kogoś tam dostrzegał, czy jedynie blefował; zdawał się respektować obecność kobiety, ale to do chłopca zwrócił się z pytaniem. — Potrafisz przywoływać też inne duchy? Może posiadasz wyjątkowe predyspozycje, dzięki którym wcale nie potrzebujesz tego statku i jego załogi; czyż nie jest ekscytującą myśl, by przewodzić załodze zmarłych piratów, którzy niegdyś grasowali na tych wodach? Mógłbyś stać się kapitanem statku widmo i postrachem mórz, o którym pisać będą legendy — podsunął pomysł i złożył ramiona, ciekaw, jakimi zdolnościami dysponuje ten malec, by urozmaicić nudną i odległą podróż do portu w Fowey.
I show not your face but your heart's desire
7.05?
Kerstin mogła zauważyć, że był zestresowany. Nie tyle spotkaniem z ojcem, starał się go odwiedzać w miarę często. Tyle, że wpadał do niego po pracy, na własnych warunkach. Dziś stresowało go towarzystwo siostry, choć nigdy nie powiedziałby jej tego na głos. Potrzeba przedstawienia jednolitego frontu, ustalenia, które sprawy przemilczą, a o których opowiedzą. Może i ich ojciec był dorosłą głową rodziny, ale Mike nie mógł pozbyć się instynktu opiekuńczego - pan Tonks przeżył już śmierć żony, nie władał magią, mógł jedynie się ukrywać i zajmować swoim ogrodem. Nie musieli, nie powinni dokładać mu zmartwień.
-To - przestąpił nerwowo z nogi na nogę, gdy wylądowali przy granicy miasteczka. Pomógł siostrze zsiąść z miotły, spoglądając na nią kontrolnie - czy złapała już oddech, czy da radę się skupić na wspólnych ustaleniach? -...co mu powiemy o Just? - przełknął ślinę, uciekł wzrokiem. -Bo wiesz, ja bym powiedział, że wszystko w porządku. - dodał prędko, na jednym wydechu. Może i w ogrodzie znajdował się niewielki grób, może i siostra prawie się do nich nie odzywała, ale przecież dochodziła już do zdrowia i wróciła nawet do pracy i naprawdę, po co martwić tatę?
Wystarczy, że wiedział o problemach Michaela, że polecił mu syna swojego kolegi i znajomego psychiatrę - co było bardzo pomocne, acz upokarzające.
Wystarczy, że martwił się o szczupłą Kerstin i obiecywał jej, że w lecie w jego ogrodzie wyrosną pomidory.
Wystarczy, że nadal tęsknił za mamą.
Wystarczy, że jego syn i córka postanowili rzucić swe życie na szaniec, stać się - jak to ujęła Just - instrumentami w toczącym się konflikcie, że żadne słowo jego ani Kerstin nie mogło zmienić tej decyzji. Że z każdą tragedią zamykali się coraz bardziej w sobie i utwierdzali w przekonaniu, że pozostała im tylko wojna, a strata dziecka zabiła chyba w Just ostatnią nadzieję na normalność. Nadzieję, którą Mike stracił wraz z utratą części siebie podczas tamtej mroźnej nocy, którą tracił podczas każdej pełni.
-Może zapytamy go o prognozę na nadchodzące zbiory? - palnął, bo choć Tonksowie wychowali się w mieście, to od straty mamy tata interesował się ogrodnictwem. Uśmiechnął się z wysiłkiem, wzniósł brodę do góry. Naprawdę było lepiej, prawda? Był już mniej nerwowy, psychoterapia pomagała. Spędzał każdą noc w domu (poza pełniami), choć jego jesienno-zimowe eskapady nie umknęły chyba uwadze siostry. Starał się, Just też się na swój sposób starała.
Szczególnie starał się nie martwić taty.
Kerstin mogła zauważyć, że był zestresowany. Nie tyle spotkaniem z ojcem, starał się go odwiedzać w miarę często. Tyle, że wpadał do niego po pracy, na własnych warunkach. Dziś stresowało go towarzystwo siostry, choć nigdy nie powiedziałby jej tego na głos. Potrzeba przedstawienia jednolitego frontu, ustalenia, które sprawy przemilczą, a o których opowiedzą. Może i ich ojciec był dorosłą głową rodziny, ale Mike nie mógł pozbyć się instynktu opiekuńczego - pan Tonks przeżył już śmierć żony, nie władał magią, mógł jedynie się ukrywać i zajmować swoim ogrodem. Nie musieli, nie powinni dokładać mu zmartwień.
-To - przestąpił nerwowo z nogi na nogę, gdy wylądowali przy granicy miasteczka. Pomógł siostrze zsiąść z miotły, spoglądając na nią kontrolnie - czy złapała już oddech, czy da radę się skupić na wspólnych ustaleniach? -...co mu powiemy o Just? - przełknął ślinę, uciekł wzrokiem. -Bo wiesz, ja bym powiedział, że wszystko w porządku. - dodał prędko, na jednym wydechu. Może i w ogrodzie znajdował się niewielki grób, może i siostra prawie się do nich nie odzywała, ale przecież dochodziła już do zdrowia i wróciła nawet do pracy i naprawdę, po co martwić tatę?
Wystarczy, że wiedział o problemach Michaela, że polecił mu syna swojego kolegi i znajomego psychiatrę - co było bardzo pomocne, acz upokarzające.
Wystarczy, że martwił się o szczupłą Kerstin i obiecywał jej, że w lecie w jego ogrodzie wyrosną pomidory.
Wystarczy, że nadal tęsknił za mamą.
Wystarczy, że jego syn i córka postanowili rzucić swe życie na szaniec, stać się - jak to ujęła Just - instrumentami w toczącym się konflikcie, że żadne słowo jego ani Kerstin nie mogło zmienić tej decyzji. Że z każdą tragedią zamykali się coraz bardziej w sobie i utwierdzali w przekonaniu, że pozostała im tylko wojna, a strata dziecka zabiła chyba w Just ostatnią nadzieję na normalność. Nadzieję, którą Mike stracił wraz z utratą części siebie podczas tamtej mroźnej nocy, którą tracił podczas każdej pełni.
-Może zapytamy go o prognozę na nadchodzące zbiory? - palnął, bo choć Tonksowie wychowali się w mieście, to od straty mamy tata interesował się ogrodnictwem. Uśmiechnął się z wysiłkiem, wzniósł brodę do góry. Naprawdę było lepiej, prawda? Był już mniej nerwowy, psychoterapia pomagała. Spędzał każdą noc w domu (poza pełniami), choć jego jesienno-zimowe eskapady nie umknęły chyba uwadze siostry. Starał się, Just też się na swój sposób starała.
Szczególnie starał się nie martwić taty.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 17.11.22 6:27, w całości zmieniany 1 raz
maj? (mam wątki tylko w kwietniu, pls)
Nie widziała taty od zdecydowanie zbyt długiego czasu. W przeciwieństwie do rodzeństwa rzadko opuszczała Dolinę Godryka, a Somerset jeszcze rzadziej. Nie potrafiła w końcu znikać i pojawiać się w innych miejscach, świstokliki przyprawiały ją o mdłości, a konwencjonalne podróże pozostawały niebezpieczne, nawet na półwyspie. Tak to przynajmniej tłumaczył Michael i Justine, jakby usilnie próbowali powstrzymać Kerstin przed wizytą u taty, przed opowiedzeniem mu wszystkiego czego nie dało się zawrzeć w listach. Z całego pomiotu Tonksów zawsze była najbardziej związana z rodzicami, z tatą zwłaszcza. Wychowała się razem z nimi, nigdy nie opuszczając domu w celu wyjazdu do szkoły z internatem. A tata, jako mugol, chyba najlepiej potrafił ją zrozumieć. Też trafił do tego magicznego świata przypadkiem i też nie zawsze wiedział jak sobie z nim poradzić.
Przede wszystkim jednak, tata był już stary. Nic dziwnego, że Kerry bała się pisać zbyt dużo na kartkach, bo chciałaby być przy nim w najgorszych momentach i upewnić, że nie stanie mu się żadna krzywda. Zasługiwał na ich miłość i opiekę na stare lata, wciąż trochę żałowała, że go opuściła. W jaki jednak sposób miała pomóc całej rodzinie, jeśli rozsypali się w ten sposób, szarpani wichurą wojny? Kochała ich po równo i to było najtrudniejsze.
Może to było szczęście, że w czasie podróży nie miała czasu się nad tym zastanawiać - całą uwagę poświęciła przetrwaniu i hamowaniu okazjonalnych pisków wyrywających się z przemarzniętych warg. Michael pędził na swojej miotle jak wariat, a wysoko w mokrych chmurach Kerstin czuła się jak bezbronna baryłka lodu chwiejąca na cieniutkim kawałku drewna. Tym zresztą była, ściskając brata wokół torsu dość mocno by pozbawić go tchu i rozpaczliwie wzbraniając się przed patrzeniem w dół. Raz nawet, przy ostrzejszym zakręcie, była przekonana, że zwymiotuje bratu na koszulkę.
Całe szczęście, że atak gorzkiego kaszlu spadł na nią dopiero, gdy znaleźli się jakieś kilkanaście cali nad ziemią. Złapała mocno wyciągniętą dłoń Michaela, ale nie była w stanie ustać na własnych, słabych nogach, więc klapnęła na tyłek i histerycznie owinęła ręce wokół własnych kolan. Wciąż czuła ten chłód i pęd wirujące gdzieś między szpikiem kostnym.
- Ale jesteś głupi... głupi, Michael! - wyrzuciła z trudem, kręcąc głową, aż złote loki opadły jej na oczy. - Zawsze tak?... ty tak zawsze? - spytała słabo, a potem dała się ponieść nagłemu przypływowi złości. Najpierw prawie ich obu zabił, a potem zaczął ją pouczać? Co on sobie myślał? - Całą prawdę! To tatuś, a nie wróg! - stwierdziła uparcie, może tylko trochę podjudzona własnym roztrzęsieniem. Pokręciła głową, wciąż nie próbując podnieść się z ziemi. Miała wrażenie, że jeśli to zrobi, to zwróci śniadanie. - Można spytać - mruknęła smętnie, nawet nie wiedząc, czy ją usłyszał.
Tęskniła za tatą i normalnością, prawda. Jeszcze bardziej jednak tęskniła za własnym ciepłem, które gdzieś w ciągu ostatnich tygodni zdawało się zupełnie odparować.
The memories fade like looking through a fogged mirror
Decision to decisions are made and not bought
But I thought this wouldn't hurt a lot, I guess not
Decision to decisions are made and not bought
But I thought this wouldn't hurt a lot, I guess not
Nie widziała taty od zdecydowanie zbyt długiego czasu. W przeciwieństwie do rodzeństwa rzadko opuszczała Dolinę Godryka, a Somerset jeszcze rzadziej. Nie potrafiła w końcu znikać i pojawiać się w innych miejscach, świstokliki przyprawiały ją o mdłości, a konwencjonalne podróże pozostawały niebezpieczne, nawet na półwyspie. Tak to przynajmniej tłumaczył Michael i Justine, jakby usilnie próbowali powstrzymać Kerstin przed wizytą u taty, przed opowiedzeniem mu wszystkiego czego nie dało się zawrzeć w listach. Z całego pomiotu Tonksów zawsze była najbardziej związana z rodzicami, z tatą zwłaszcza. Wychowała się razem z nimi, nigdy nie opuszczając domu w celu wyjazdu do szkoły z internatem. A tata, jako mugol, chyba najlepiej potrafił ją zrozumieć. Też trafił do tego magicznego świata przypadkiem i też nie zawsze wiedział jak sobie z nim poradzić.
Przede wszystkim jednak, tata był już stary. Nic dziwnego, że Kerry bała się pisać zbyt dużo na kartkach, bo chciałaby być przy nim w najgorszych momentach i upewnić, że nie stanie mu się żadna krzywda. Zasługiwał na ich miłość i opiekę na stare lata, wciąż trochę żałowała, że go opuściła. W jaki jednak sposób miała pomóc całej rodzinie, jeśli rozsypali się w ten sposób, szarpani wichurą wojny? Kochała ich po równo i to było najtrudniejsze.
Może to było szczęście, że w czasie podróży nie miała czasu się nad tym zastanawiać - całą uwagę poświęciła przetrwaniu i hamowaniu okazjonalnych pisków wyrywających się z przemarzniętych warg. Michael pędził na swojej miotle jak wariat, a wysoko w mokrych chmurach Kerstin czuła się jak bezbronna baryłka lodu chwiejąca na cieniutkim kawałku drewna. Tym zresztą była, ściskając brata wokół torsu dość mocno by pozbawić go tchu i rozpaczliwie wzbraniając się przed patrzeniem w dół. Raz nawet, przy ostrzejszym zakręcie, była przekonana, że zwymiotuje bratu na koszulkę.
Całe szczęście, że atak gorzkiego kaszlu spadł na nią dopiero, gdy znaleźli się jakieś kilkanaście cali nad ziemią. Złapała mocno wyciągniętą dłoń Michaela, ale nie była w stanie ustać na własnych, słabych nogach, więc klapnęła na tyłek i histerycznie owinęła ręce wokół własnych kolan. Wciąż czuła ten chłód i pęd wirujące gdzieś między szpikiem kostnym.
- Ale jesteś głupi... głupi, Michael! - wyrzuciła z trudem, kręcąc głową, aż złote loki opadły jej na oczy. - Zawsze tak?... ty tak zawsze? - spytała słabo, a potem dała się ponieść nagłemu przypływowi złości. Najpierw prawie ich obu zabił, a potem zaczął ją pouczać? Co on sobie myślał? - Całą prawdę! To tatuś, a nie wróg! - stwierdziła uparcie, może tylko trochę podjudzona własnym roztrzęsieniem. Pokręciła głową, wciąż nie próbując podnieść się z ziemi. Miała wrażenie, że jeśli to zrobi, to zwróci śniadanie. - Można spytać - mruknęła smętnie, nawet nie wiedząc, czy ją usłyszał.
Tęskniła za tatą i normalnością, prawda. Jeszcze bardziej jednak tęskniła za własnym ciepłem, które gdzieś w ciągu ostatnich tygodni zdawało się zupełnie odparować.
The member 'Kerstin Tonks' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
zatem maj
-Kerrie...? - stanął bezradnie nad skuloną na ziemi siostrą, trochę osłupiały tym przejawem lotniczej histerii. Przywykł do tego, że Castor nie znosił z nim latać - choć ostatnio ten lęk przełamywał - ale on był szczególnym przypadkiem niechęci do mioteł. Kerrie przynajmniej umiała zamiatać miotłą, a poza tym była odważna - po swojemu. Gdyby nie była, nie zniosłaby mieszkania z nim i Just pod jednym dachem, radziłaby sobie gorzej w okrutnej, wojennej rzeczywistości, nie pochowałaby dziecka sama... Czasem zastanawiał się, czy siostra naprawdę jest tak twarda na jaką pozuje, jak mu się wydaje - z ukłuciem wyrzutów sumienia myślał o tamtym chłopcu, Thomasie, o prawie Kerrie do emocji, do szczęścia. Ale wygodniej było o tym nie myśleć, akceptować status quo. Wszyscy w rodzinie byli dumni, wszyscy w jakiś sposób ukrywali swoje emocje - przynajmniej mieszkańcy domu w Somerset, bo przynajmniej tata martwił się o nich jawnie i ciepło i szczerze.
Wyciągnął rękę, by pomóc siostrze wstać z ziemi, ale wtedy wyzwała go od głupków. Zastygł, wciąż gotów podać jej dłoń, marszcząc brwi w dezorientacji.
-Leciałem ostrożnie. - usprawiedliwił się głupio, sądząc, że wyzywa go za zbyt szaleńczy lot. Może faktycznie nie przemyślał tego, że dla Kerrie latanie na miotle to wciąż egzotyka, ale naprawdę starał się lecieć spokojnie... jak na siebie. Rzecz w tym, że trudno było mu przestawić się na normalniejsze tempo. Zawsze latał jak wariat, jeszcze w szkole. Jego łagodny lot wciąż mógł zdawać się Kerrie zbyt ekstremalny. Skarcił się w myślach, notując w pamięci, by do domu wracać w ślimaczym tempie.
-Ale nie jest ci niedobrze? - upewnił się bezradnie. Ty tak zawsze? -No... latam tak zawsze. - przyznał. -To naprawdę jest bezpieczne, prawie zostałem profesjonalistą. - przypomniał jej, choć gdy brylował na szkolnym boisku Quidditcha - była za mała, by w ogóle się tym interesować.
Dopiero, gdy wspomniała o tacie, zrozumiał wreszcie, o co właściwie ma pretensje.
-Przecież nie zamierzam kłamać. - odparował od razu, w odruchu obronnym. Tylko nie mówić całej prawdy. -I co, myślisz, że cała prawda poprawi mu humor? - westchnął, zupełnie nieprzekonany do tej strategii. -To tata, ale... on nie jest z żelaza, Kerrie. - żadne z nas nie jest.
-Kerrie...? - stanął bezradnie nad skuloną na ziemi siostrą, trochę osłupiały tym przejawem lotniczej histerii. Przywykł do tego, że Castor nie znosił z nim latać - choć ostatnio ten lęk przełamywał - ale on był szczególnym przypadkiem niechęci do mioteł. Kerrie przynajmniej umiała zamiatać miotłą, a poza tym była odważna - po swojemu. Gdyby nie była, nie zniosłaby mieszkania z nim i Just pod jednym dachem, radziłaby sobie gorzej w okrutnej, wojennej rzeczywistości, nie pochowałaby dziecka sama... Czasem zastanawiał się, czy siostra naprawdę jest tak twarda na jaką pozuje, jak mu się wydaje - z ukłuciem wyrzutów sumienia myślał o tamtym chłopcu, Thomasie, o prawie Kerrie do emocji, do szczęścia. Ale wygodniej było o tym nie myśleć, akceptować status quo. Wszyscy w rodzinie byli dumni, wszyscy w jakiś sposób ukrywali swoje emocje - przynajmniej mieszkańcy domu w Somerset, bo przynajmniej tata martwił się o nich jawnie i ciepło i szczerze.
Wyciągnął rękę, by pomóc siostrze wstać z ziemi, ale wtedy wyzwała go od głupków. Zastygł, wciąż gotów podać jej dłoń, marszcząc brwi w dezorientacji.
-Leciałem ostrożnie. - usprawiedliwił się głupio, sądząc, że wyzywa go za zbyt szaleńczy lot. Może faktycznie nie przemyślał tego, że dla Kerrie latanie na miotle to wciąż egzotyka, ale naprawdę starał się lecieć spokojnie... jak na siebie. Rzecz w tym, że trudno było mu przestawić się na normalniejsze tempo. Zawsze latał jak wariat, jeszcze w szkole. Jego łagodny lot wciąż mógł zdawać się Kerrie zbyt ekstremalny. Skarcił się w myślach, notując w pamięci, by do domu wracać w ślimaczym tempie.
-Ale nie jest ci niedobrze? - upewnił się bezradnie. Ty tak zawsze? -No... latam tak zawsze. - przyznał. -To naprawdę jest bezpieczne, prawie zostałem profesjonalistą. - przypomniał jej, choć gdy brylował na szkolnym boisku Quidditcha - była za mała, by w ogóle się tym interesować.
Dopiero, gdy wspomniała o tacie, zrozumiał wreszcie, o co właściwie ma pretensje.
-Przecież nie zamierzam kłamać. - odparował od razu, w odruchu obronnym. Tylko nie mówić całej prawdy. -I co, myślisz, że cała prawda poprawi mu humor? - westchnął, zupełnie nieprzekonany do tej strategii. -To tata, ale... on nie jest z żelaza, Kerrie. - żadne z nas nie jest.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie miała najbledszego pojęcia co za pokręcone wytłumaczenia mogły chodzić Michaelowi po głowie. I nic ją nie interesowało, czy latał tak zawsze, czy tylko od wielkiego dzwonu! To było niebezpiecznie, lekkomyślne, idiotycznie brawurowe... Kerry miała świadomość tego, że chłopcy generalnie lubią robić głupie rzeczy dla samej tylko adrenaliny, ale czy Michael musiał w ten sposób narażać nie tylko sam siebie, ale też ją? Czy musiał sypać jej to w oczy jak piach, że w ogóle o siebie nie dbał, kiedy ona akurat nie miała możliwości go przypilnować? Ile on miał lat? No ile?
- Nie waż się... po prostu się nie waż - zarządziła surowo, wciąż zemdlona i osłabiona. Mimo to chwyciła wyciągniętą dłoń brata i pozwoliła postawić się na nogi. Nie mogła go rzecz jasna od razu puścić i wciąż wspierała się na jego silnym ramieniu, ale to w żaden sposób nie odejmowało gniewu jej niskiej, ale jakże wzburzonej osobie. - Nie leciałeś ostrożnie, Michaelu Tonks. Nie kłam mi tu w żywe oczy, tylko przysięgnij natychmiast, że to był ostatni raz! Miotły są takie... takie niebezpieczne - wyrzuciła na wydechu, gestykulując żywo drugą dłonią. - Ledwo da się na nich utrzymać a ty pędzisz na złamanie karku. Przecież wystarczy, że zawieje mocniejszy wiatr. Myślisz o takich rzeczach? - Pokręciła głową z rezygnacją, gdy stwierdził, że prawie został profesjonalistą. Może to i lepiej, że jednak zmienił kierunek? Latanie zawodowo wydawało się teraz Kerstin bardziej niebezpieczne od łapania czarnoksiężników. No, prawie. Pewnie zmieni zdanie, gdy już przestanie jej się kręcić w głowie. - Już jest nieco lepiej.
Na próbę go puściła i gdy nie zachwiała się na wciąż odrętwiałych nogach, skinęła głową i skrzyżowała ramiona na piersi w uniwersalnym geście wszystkich rozgniewanych kobiet w rodzinie Tonksów, począwszy od babki po ich najmłodszą kuzynkę. Spode łba słuchała tłumaczeń Mike'a o różnicy między kłamstwami a półprawdą, a choć jakaś część jej serca zdawała sobie sprawę, że brat może mieć rację i że być może trzeba będzie przekazać tacie wieści w możliwie jak najdelikatniejszy sposób, wrażliwa moralność Kerry protestowała na samą sugestię, że mogą przed tatą coś perfidnie zataić.
- Czemu mamy przed nim zatajać prawdę? Tylko na to mi odpowiedz. Bo jest mugolem? - Zaperzyła się i przygryzła wargę. Wcale nie zamierzała się rozpłakać, ale policzki na pewno jej spąsowiały. Miała dość sugestii, że zarówno ona jak i tatuś są zbyt słabi, by poradzić sobie z tym co się dzieje w prawdziwym świecie; ich świecie. - Wiem, że nie jest. I ja nie jestem, i ty nie jesteś, i Justine nie jest. Ale dajemy sobie radę, a wiesz dlaczego? Bo mamy siebie i możemy sobie ufać. Pomyśl, jak on się poczuje, gdy dowie się o tym wszystkim po czasie? Albo nie dożyje tych wieści wcale, umrze sam i po śmierci, już w niebie, czy gdziekolwiek odejdzie, zobaczy, że dzieci okłamywały go przez pół życia? - Mimo abstrakcyjności swoich słów, mówiła z całkowitą powagą. Co mogło być bowiem bardziej abstrakcyjne od magii? Wiedziała już o istnieniu duchów!
- Nie waż się... po prostu się nie waż - zarządziła surowo, wciąż zemdlona i osłabiona. Mimo to chwyciła wyciągniętą dłoń brata i pozwoliła postawić się na nogi. Nie mogła go rzecz jasna od razu puścić i wciąż wspierała się na jego silnym ramieniu, ale to w żaden sposób nie odejmowało gniewu jej niskiej, ale jakże wzburzonej osobie. - Nie leciałeś ostrożnie, Michaelu Tonks. Nie kłam mi tu w żywe oczy, tylko przysięgnij natychmiast, że to był ostatni raz! Miotły są takie... takie niebezpieczne - wyrzuciła na wydechu, gestykulując żywo drugą dłonią. - Ledwo da się na nich utrzymać a ty pędzisz na złamanie karku. Przecież wystarczy, że zawieje mocniejszy wiatr. Myślisz o takich rzeczach? - Pokręciła głową z rezygnacją, gdy stwierdził, że prawie został profesjonalistą. Może to i lepiej, że jednak zmienił kierunek? Latanie zawodowo wydawało się teraz Kerstin bardziej niebezpieczne od łapania czarnoksiężników. No, prawie. Pewnie zmieni zdanie, gdy już przestanie jej się kręcić w głowie. - Już jest nieco lepiej.
Na próbę go puściła i gdy nie zachwiała się na wciąż odrętwiałych nogach, skinęła głową i skrzyżowała ramiona na piersi w uniwersalnym geście wszystkich rozgniewanych kobiet w rodzinie Tonksów, począwszy od babki po ich najmłodszą kuzynkę. Spode łba słuchała tłumaczeń Mike'a o różnicy między kłamstwami a półprawdą, a choć jakaś część jej serca zdawała sobie sprawę, że brat może mieć rację i że być może trzeba będzie przekazać tacie wieści w możliwie jak najdelikatniejszy sposób, wrażliwa moralność Kerry protestowała na samą sugestię, że mogą przed tatą coś perfidnie zataić.
- Czemu mamy przed nim zatajać prawdę? Tylko na to mi odpowiedz. Bo jest mugolem? - Zaperzyła się i przygryzła wargę. Wcale nie zamierzała się rozpłakać, ale policzki na pewno jej spąsowiały. Miała dość sugestii, że zarówno ona jak i tatuś są zbyt słabi, by poradzić sobie z tym co się dzieje w prawdziwym świecie; ich świecie. - Wiem, że nie jest. I ja nie jestem, i ty nie jesteś, i Justine nie jest. Ale dajemy sobie radę, a wiesz dlaczego? Bo mamy siebie i możemy sobie ufać. Pomyśl, jak on się poczuje, gdy dowie się o tym wszystkim po czasie? Albo nie dożyje tych wieści wcale, umrze sam i po śmierci, już w niebie, czy gdziekolwiek odejdzie, zobaczy, że dzieci okłamywały go przez pół życia? - Mimo abstrakcyjności swoich słów, mówiła z całkowitą powagą. Co mogło być bowiem bardziej abstrakcyjne od magii? Wiedziała już o istnieniu duchów!
Nie wiedział, na co miał się nie ważyć, ale kobiety mówiły w nerwach różne rzeczy. Pewnie po prostu było jej trochę niedobrze - zapomniał, że jest nieprzyzwyczajona do pędu mioteł, ale przecież miał na głowie ustalenie wersji zdarzeń dla taty i bezpieczeństwo Kerrie w Kornwalii, nie mógł pamiętać o wszystkim. W ramach przeprosin lekko, nieśmiało przytulił siostrę, pozwalając jej wesprzeć się na własnym ramieniu i złapać oddech.
-No, już, już dobrze... - wymamrotał przepraszająco.
A potem zaczęło się kazanie. Takie, jakie mogłaby mu zrobić mama, a nie młodsza siostra.
-To było... - zaprotestował odruchowo, defensywnie. Ostrożniej niż zwykle - chciał powiedzieć, ale wsłuchanie się w potok słów Kerrie uświadomiło mu, że to niedobra taktyka. Zamrugał. Nie krzyczała, bo było jej niedobrze, ale bo... martwiła się... o niego? Wzruszenie na moment ścisnęło go za gardło, ale szybko przerodziło się w niedowierzającą irytację, bo oto młodsza siostra wytknęła jemu - pałkarzowi Gryfonów, niegdyś marzącemu o karierze sportowej - że wiatr może go zepchnąć z miotły.
-Na boisku Quidditcha też był wiatr, gdy wygraliśmy Puchar Domów. - fuknął na swoją obronę, choć minęło już prawie dwadzieścia lat, a on nie do końca był w takiej samej formie niż jako szesnastolatek.
Kerrie cofnęła się, a on jeszcze moment asekurował ją dłonią. Cofnął rękę dopiero, gdy złapała równowagę i spojrzała na niego spode łba. Zacisnął usta, słuchając dalszych pytań - tak, bo jest mugolem!, chciała powiedzieć jakaś jego część, ale miał na tyle przytomności aby ugryźć się w język. Pomimo wojny, pomimo wszystkiego, podświadomie wciąż uważał ojca i Kerrie za słabszych, niezależnie od tego jak bardzo było to krzywdzące. Dla nich i dla otoczenia - to przecież nadopiekuńczość względem siostry sprawiła, że wpadł do domu okupowanego przez Cyganów i naraził przykrywkę Carringtona. Może Kodeks Tajności miał sporo sensu, wtedy wszyscy żyli w pokoju.
-Bo jest starszy! - fuknął, krzyżując ramiona. -Pomyśl, co się może stać, gdy prawda spadnie na niego jak grom z jasnego nieba, jak tak po prostu od tego zaczniesz, nie oszczędzając mu szczegółów. - wiedział coś o tym, wieść o aresztowaniu Justine spadła na niego jak grom z jasnego nieba. I Kerrie też wiedziała, jak to się skończyło, a ślady pazurów na framudze drzwi przypominały im o tym codziennie. Tata nie zmagał się z czymś takim, ale nie był już najmłodszy i przeżył już jedną stratę, a mugole mieli słabsze organizmy i...
-Już i tak czuje się bezsilny z powodu wojny. - każdy mężczyzna by się czuł. -Ale jakoś się z tym pogodził i może spodziewa się, że kiedyś usłyszy złe wieści wojenne, ale na to nie ma wpływu. Jak myślisz, jak poczuje się na wieść, że tym razem tragedie są... rodzinne? Że nie ma już ani dd.. - głos lekko mu się załamał. -dziecka, ani ślubu?
-No, już, już dobrze... - wymamrotał przepraszająco.
A potem zaczęło się kazanie. Takie, jakie mogłaby mu zrobić mama, a nie młodsza siostra.
-To było... - zaprotestował odruchowo, defensywnie. Ostrożniej niż zwykle - chciał powiedzieć, ale wsłuchanie się w potok słów Kerrie uświadomiło mu, że to niedobra taktyka. Zamrugał. Nie krzyczała, bo było jej niedobrze, ale bo... martwiła się... o niego? Wzruszenie na moment ścisnęło go za gardło, ale szybko przerodziło się w niedowierzającą irytację, bo oto młodsza siostra wytknęła jemu - pałkarzowi Gryfonów, niegdyś marzącemu o karierze sportowej - że wiatr może go zepchnąć z miotły.
-Na boisku Quidditcha też był wiatr, gdy wygraliśmy Puchar Domów. - fuknął na swoją obronę, choć minęło już prawie dwadzieścia lat, a on nie do końca był w takiej samej formie niż jako szesnastolatek.
Kerrie cofnęła się, a on jeszcze moment asekurował ją dłonią. Cofnął rękę dopiero, gdy złapała równowagę i spojrzała na niego spode łba. Zacisnął usta, słuchając dalszych pytań - tak, bo jest mugolem!, chciała powiedzieć jakaś jego część, ale miał na tyle przytomności aby ugryźć się w język. Pomimo wojny, pomimo wszystkiego, podświadomie wciąż uważał ojca i Kerrie za słabszych, niezależnie od tego jak bardzo było to krzywdzące. Dla nich i dla otoczenia - to przecież nadopiekuńczość względem siostry sprawiła, że wpadł do domu okupowanego przez Cyganów i naraził przykrywkę Carringtona. Może Kodeks Tajności miał sporo sensu, wtedy wszyscy żyli w pokoju.
-Bo jest starszy! - fuknął, krzyżując ramiona. -Pomyśl, co się może stać, gdy prawda spadnie na niego jak grom z jasnego nieba, jak tak po prostu od tego zaczniesz, nie oszczędzając mu szczegółów. - wiedział coś o tym, wieść o aresztowaniu Justine spadła na niego jak grom z jasnego nieba. I Kerrie też wiedziała, jak to się skończyło, a ślady pazurów na framudze drzwi przypominały im o tym codziennie. Tata nie zmagał się z czymś takim, ale nie był już najmłodszy i przeżył już jedną stratę, a mugole mieli słabsze organizmy i...
-Już i tak czuje się bezsilny z powodu wojny. - każdy mężczyzna by się czuł. -Ale jakoś się z tym pogodził i może spodziewa się, że kiedyś usłyszy złe wieści wojenne, ale na to nie ma wpływu. Jak myślisz, jak poczuje się na wieść, że tym razem tragedie są... rodzinne? Że nie ma już ani dd.. - głos lekko mu się załamał. -dziecka, ani ślubu?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przytuliła się do brata, ależ oczywiście, że tak - mógł być lekkomyślnym, szaleńczym bufonem, ale kochała go z całego serca. Aby jednak podkreślić, że wszystko nie było już teraz w całkowitym porządku, mocno wpiła małe palce w bratowe ramiona i gdy wreszcie oderwała zaczerwienioną, spoconą twarz od jego koszuli, zmarszczyła z powagą brwi i wydęła dolną wargę. Zawsze tak to wyglądało, gdy próbowała zacisnąć usta, przypominała przez to raczej obrażonego przedszkolaka niż groźną pielęgniarkę, jeśli jednak Mike zdecyduje się zlekceważyć jej uwagi - cóż, wtedy się przekona jak bardzo wygląd mógł być złudny.
Powiedziała mu wprost co myśli o tych całych miotłach i wyścigach - i co z tego, że mu matkowała? - ktoś musiał. Ich kochana mama z pewnością patrzyła na nich spomiędzy chmur i była zasmucona faktem jak bardzo jej dzieci o siebie nie dbały nawet w tych małych sprawach. A przecież wokół wciąż szalała wojna! Co to by była za śmierć, gdyby Michael po prostu miał wypadek na miotle?
Niespodziewana.
Ale czy na dobrą sprawę jakiejkolwiek śmierci bliskiego można się było spodziewać?
- To była szkoła, Michael - podkreśliła z dłońmi wspartymi na biodrach, bo wiedziała przecież co to jest ten cały kłydycz, jak się w niego grało i zdobywało Puchary, bo całe jej rodzeństwo czasami o niczym innym nie rozmawiało podczas przerwy świątecznej. - Pilnowali was nauczyciele i gdyby ktoś się zachwiał albo spadł od razu by zareagowali. Byliście bezpieczni. Ale tutaj nie jest szkoła! To jest prawdziwe życie i nikt cię nie złapie jak spadniesz. Musisz na siebie uważać, po prostu musisz! - Masz trzydzieści pięć lat, chciała dodać, ale stwierdziła, że nie będzie bratu przypominać tego co oczywiste.
Widziała, że jest niezadowolony, że zupełnie do niego nie docierają jej argumenty, ale liczyła na to, że okrężną drogą jakoś zdoła go przekonać. Nie bała się przy bracie rozmawiać szczerze ani prosić o to co dla niej ważne - z całej ich rodziny Michaela obawiała się najmniej, bo wiedziała, że nigdy by jej nie skrzywdził. Wilkołak czy nie, pozostawał jej Mike'em, jej dużym bratem.
Justine za to...
- Wiem jak się rozmawia ze starszymi ludźmi - żachnęła się. - Całe lata przekazywałam złe wieści. Mówiłam matkom, że ich synowie umarli od zakażonych ran po wojnie, mówiłam ojcom, żywicielom rodziny, że nie da się uratować ich serca... nie sugeruj mi tu, że nie będę potrafiła porozmawiać z własnym tatą - Skrzyżowała ramiona, nieustępliwa. Nie zamierzała kłamać. Co to to nie. - Przede mną też ukrywaliście długo prawdę o tym co się święci w tym waszym świecie. A potem umarła mama, a ja nie wiedziałam nawet dlaczego, dopóki nie pojawiliście się nagle... - Zamrugała. Nie będzie płakać. Nie będzie. Nie znowu. - A tragedie rodzinne są częścią życia. Tata będzie cierpiał razem z nami, ale będzie szczęśliwy, że pozwoliliśmy mu na to, by z nami współodczuwał. Że mu zaufaliśmy. Justine przeżyła, to najważniejsze. Tatuś nie będzie się przejmował ślubem, ale będzie chciał... będzie chciał wesprzeć Justine. I pożegnać wnuka, którego by miał... - Warga jej zadrżała, odwróciła się tyłem do Michaela, ale wciąż miała mocno skrzyżowane ramiona. Była zła, że daje się w ten sposób podejść własnym emocjom. Chciała być silna, żeby Michael zobaczył, że mugolki też mogą. Że dadzą sobie radę razem, wszyscy Tonksowie.
A przynajmniej ci, którzy jeszcze żyli.
Powiedziała mu wprost co myśli o tych całych miotłach i wyścigach - i co z tego, że mu matkowała? - ktoś musiał. Ich kochana mama z pewnością patrzyła na nich spomiędzy chmur i była zasmucona faktem jak bardzo jej dzieci o siebie nie dbały nawet w tych małych sprawach. A przecież wokół wciąż szalała wojna! Co to by była za śmierć, gdyby Michael po prostu miał wypadek na miotle?
Niespodziewana.
Ale czy na dobrą sprawę jakiejkolwiek śmierci bliskiego można się było spodziewać?
- To była szkoła, Michael - podkreśliła z dłońmi wspartymi na biodrach, bo wiedziała przecież co to jest ten cały kłydycz, jak się w niego grało i zdobywało Puchary, bo całe jej rodzeństwo czasami o niczym innym nie rozmawiało podczas przerwy świątecznej. - Pilnowali was nauczyciele i gdyby ktoś się zachwiał albo spadł od razu by zareagowali. Byliście bezpieczni. Ale tutaj nie jest szkoła! To jest prawdziwe życie i nikt cię nie złapie jak spadniesz. Musisz na siebie uważać, po prostu musisz! - Masz trzydzieści pięć lat, chciała dodać, ale stwierdziła, że nie będzie bratu przypominać tego co oczywiste.
Widziała, że jest niezadowolony, że zupełnie do niego nie docierają jej argumenty, ale liczyła na to, że okrężną drogą jakoś zdoła go przekonać. Nie bała się przy bracie rozmawiać szczerze ani prosić o to co dla niej ważne - z całej ich rodziny Michaela obawiała się najmniej, bo wiedziała, że nigdy by jej nie skrzywdził. Wilkołak czy nie, pozostawał jej Mike'em, jej dużym bratem.
Justine za to...
- Wiem jak się rozmawia ze starszymi ludźmi - żachnęła się. - Całe lata przekazywałam złe wieści. Mówiłam matkom, że ich synowie umarli od zakażonych ran po wojnie, mówiłam ojcom, żywicielom rodziny, że nie da się uratować ich serca... nie sugeruj mi tu, że nie będę potrafiła porozmawiać z własnym tatą - Skrzyżowała ramiona, nieustępliwa. Nie zamierzała kłamać. Co to to nie. - Przede mną też ukrywaliście długo prawdę o tym co się święci w tym waszym świecie. A potem umarła mama, a ja nie wiedziałam nawet dlaczego, dopóki nie pojawiliście się nagle... - Zamrugała. Nie będzie płakać. Nie będzie. Nie znowu. - A tragedie rodzinne są częścią życia. Tata będzie cierpiał razem z nami, ale będzie szczęśliwy, że pozwoliliśmy mu na to, by z nami współodczuwał. Że mu zaufaliśmy. Justine przeżyła, to najważniejsze. Tatuś nie będzie się przejmował ślubem, ale będzie chciał... będzie chciał wesprzeć Justine. I pożegnać wnuka, którego by miał... - Warga jej zadrżała, odwróciła się tyłem do Michaela, ale wciąż miała mocno skrzyżowane ramiona. Była zła, że daje się w ten sposób podejść własnym emocjom. Chciała być silna, żeby Michael zobaczył, że mugolki też mogą. Że dadzą sobie radę razem, wszyscy Tonksowie.
A przynajmniej ci, którzy jeszcze żyli.
-Auć! - omal nie wyrwał się z uścisku, ale Kerrie przylgnęła do niego zbyt mocno. Fuknął zresztą na wpół żartobliwie, nie dowierzając, że siostra uciekała się do zagrywek z dzieciństwa - co będzie dalej, zacznie go łaskotać?
Postanowił ją uprzedzić, zwłaszcza, że była tak śmiertelnie poważna. Wyciągnął lewą rękę, by podrażnić palcami bok Kerrie, tam gdzie zawsze miała łaskotki.
No, uśmiechnij się.
Dawno nie byli razem poza Doliną, dawno nie byli razem u taty. Wpadał do niego po patrolach w Kornwalii, dziś wreszcie mógł przeznaczyć dla rodziny cały dzień.
Cofnął ręce, nie miał zamiaru się nad nią znęcać - zwłaszcza, że chyba eksploduje dopóki nie uraczy go kazaniem. Westchnął w duchu, przewijając w głowie ulubione postaci z kart czekoladowych żab. Doszedł do Edgara Stouglera, gdy przez mgłę rozkojarzenia usłyszał wywody o tym, że spadnie z miotły.
-W szkole też nikt by mnie nie złapał jakbym spadł. - zaprotestował, pamiętając, jak odbity przez niego kafel strącił z miotły ślizgońskiego ścigającego. Niechcący. Chłopak złamał nogę i ominął trzy kolejne mecze, Gryfoni wygrali Puchar Domów, a Mike był z siebie bardzo dumny, ale przezornie uznał, że lepiej nie chwalić się tym Kerrie.
-Będę uważał. - obiecał, żeby ją uspokoić. Jak będziesz patrzeć. Podchwycił jej wzrok, zobaczył przejęcie, troskę. Wyraz twarzy złagodniał, zrobiło mu się głupio.
Miała tak wiele zmartwień, w domu było tak wiele niedopowiedzeń. Praca aurorów bywała tajna, nie rozmawiali o niej przy stole. Dla niego szaleńcze loty na miotle były sposobem na rozładowanie stresu, podniesienie adrenaliny czymś innym niż prawdziwie niebezpieczne pojedynki - ale nie pomyślał o tym, że Kerrie dołożą tylko stresu.
Przepraszam. Nie umiał tego powiedzieć, nie tak po prostu, ale spojrzał na nią trochę jak zbity pies.
Zdawał się złagodnieć zupełnie, gdy słuchał jak mówiła o tacie, o tym, co prawdziwie trudne. Nie przerywał, zupełnie jakby dał się przekonać. Miała rację, tyle racji.
Tata chciałby wesprzeć Justine.
Ale Justine nie dopuszczała do siebie nikogo.
Ale to było dziecko Justine. Ale Justine tu nie było, Kerrie przekonywała niewłaściwą osobę.
-Masz rację, Kerrie. - zaczął, miękko, smutno. -Ale... - pokręcił głową, przepraszająco. -To nie nasz sekret. Tylko jej. Musimy ją namówić, by sama go odwiedziła. Gdy będzie gotowa. A dziś... dziś zajmę czas czymś innym, czymś o mnie. Czymś szczerym. - obiecał. Część informacji pozostawała sekretem Zakonu i Biura Aurorów, ale część mógł przecież przekazać. Mam nowych kolegów, będziemy spędzać razem pełnie, pracuję nad bezpiecznym sposobem. Albo nawet lubię tego psychiatrę, syna twojego kolegi, dzięki za polecenie. Założyłem mu pułapki, chcecie posłuchać o magicznych pułapkach? Albo upolowałem pardwę.
Cholera, mógł mu chociaż przynieść tą pardwę. Zjedli ją na obiad.
Obiad. Spiżarnia. Pusta.
Dom.
Justine.
-Kerrie, ty... ty się na tym znasz. - zaczął nagle, maska pozorów opadła. Nagle wydał się bardzo smutny, bardzo zagubiony. -Czy gdybyśmy... gdyby Justine była... zdrowsza, gdyby nie brakowało mięsa i mleka... - gdyby nie ten pieprzony list gończy, który utrudniał mu barter poza Półwyspem, gdyby miał czas częściej polować, gdyby lepiej się nią zajął, gdyby lepiej się wszystkimi zajął... -...ono miałoby szansę... żyć? - wcale nie miał szklistych oczu, to tylko wiatr. Od szybkiego lotu na miotle.
Postanowił ją uprzedzić, zwłaszcza, że była tak śmiertelnie poważna. Wyciągnął lewą rękę, by podrażnić palcami bok Kerrie, tam gdzie zawsze miała łaskotki.
No, uśmiechnij się.
Dawno nie byli razem poza Doliną, dawno nie byli razem u taty. Wpadał do niego po patrolach w Kornwalii, dziś wreszcie mógł przeznaczyć dla rodziny cały dzień.
Cofnął ręce, nie miał zamiaru się nad nią znęcać - zwłaszcza, że chyba eksploduje dopóki nie uraczy go kazaniem. Westchnął w duchu, przewijając w głowie ulubione postaci z kart czekoladowych żab. Doszedł do Edgara Stouglera, gdy przez mgłę rozkojarzenia usłyszał wywody o tym, że spadnie z miotły.
-W szkole też nikt by mnie nie złapał jakbym spadł. - zaprotestował, pamiętając, jak odbity przez niego kafel strącił z miotły ślizgońskiego ścigającego. Niechcący. Chłopak złamał nogę i ominął trzy kolejne mecze, Gryfoni wygrali Puchar Domów, a Mike był z siebie bardzo dumny, ale przezornie uznał, że lepiej nie chwalić się tym Kerrie.
-Będę uważał. - obiecał, żeby ją uspokoić. Jak będziesz patrzeć. Podchwycił jej wzrok, zobaczył przejęcie, troskę. Wyraz twarzy złagodniał, zrobiło mu się głupio.
Miała tak wiele zmartwień, w domu było tak wiele niedopowiedzeń. Praca aurorów bywała tajna, nie rozmawiali o niej przy stole. Dla niego szaleńcze loty na miotle były sposobem na rozładowanie stresu, podniesienie adrenaliny czymś innym niż prawdziwie niebezpieczne pojedynki - ale nie pomyślał o tym, że Kerrie dołożą tylko stresu.
Przepraszam. Nie umiał tego powiedzieć, nie tak po prostu, ale spojrzał na nią trochę jak zbity pies.
Zdawał się złagodnieć zupełnie, gdy słuchał jak mówiła o tacie, o tym, co prawdziwie trudne. Nie przerywał, zupełnie jakby dał się przekonać. Miała rację, tyle racji.
Tata chciałby wesprzeć Justine.
Ale Justine nie dopuszczała do siebie nikogo.
Ale to było dziecko Justine. Ale Justine tu nie było, Kerrie przekonywała niewłaściwą osobę.
-Masz rację, Kerrie. - zaczął, miękko, smutno. -Ale... - pokręcił głową, przepraszająco. -To nie nasz sekret. Tylko jej. Musimy ją namówić, by sama go odwiedziła. Gdy będzie gotowa. A dziś... dziś zajmę czas czymś innym, czymś o mnie. Czymś szczerym. - obiecał. Część informacji pozostawała sekretem Zakonu i Biura Aurorów, ale część mógł przecież przekazać. Mam nowych kolegów, będziemy spędzać razem pełnie, pracuję nad bezpiecznym sposobem. Albo nawet lubię tego psychiatrę, syna twojego kolegi, dzięki za polecenie. Założyłem mu pułapki, chcecie posłuchać o magicznych pułapkach? Albo upolowałem pardwę.
Cholera, mógł mu chociaż przynieść tą pardwę. Zjedli ją na obiad.
Obiad. Spiżarnia. Pusta.
Dom.
Justine.
-Kerrie, ty... ty się na tym znasz. - zaczął nagle, maska pozorów opadła. Nagle wydał się bardzo smutny, bardzo zagubiony. -Czy gdybyśmy... gdyby Justine była... zdrowsza, gdyby nie brakowało mięsa i mleka... - gdyby nie ten pieprzony list gończy, który utrudniał mu barter poza Półwyspem, gdyby miał czas częściej polować, gdyby lepiej się nią zajął, gdyby lepiej się wszystkimi zajął... -...ono miałoby szansę... żyć? - wcale nie miał szklistych oczu, to tylko wiatr. Od szybkiego lotu na miotle.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Mogła być zadziorna, ale nie miała tyle siły, żeby naprawdę zostawić jakiekolwiek ślady na twardych rękach brata. Nawet by tego nie chciała, bo choćby nie wiem jak była na niego zła, choćby nie wiem jakie głupoty znowu opowiadał, zawsze dbała o jego zdrowie i dobro, jak przystało na siostrę. Co z tego, że dziesięć lat młodszą? Czasami miała wrażenie, jakby była z nich wszystkich najstarsza.
- Ejże! No weź! - Uciekła mu z ramion szybko, gdy postanowił się odwdzięczyć i wpił jej dłoń dokładnie w to miejsce między pachą a talią, które zawsze wyciskało z niej największe łaskotki. Usta jej drżały w próbach pohamowania śmiechu, przede wszystkim jednak wiła się jak węgorz, żeby od niego uciec i znowu założyć ręce na biodra. To jeszcze nie był koniec. Nie była małą dziewczynką, nie da się zbyć tak łatwo.
Tyle że Michael wydawał się jej w ogóle nie słuchać, do tego stopnia, że miała ochotę kopnąć go lekko w kolana. Naprawdę mógł być policjantem specjalnym i nie rozumieć takich podstawowych rzeczy?
- Toby wtedy rodzice podali szkołę do sądu, że stała ci się krzywda na zajęciach. Nie myśl nawet, że byłoby inaczej - uznała z uporem, bo zupełnie jej się nie mieściło w głowie, że ktoś mógłby spaść z tak olbrzymiej wysokości i nie odnieść trwałego uszczerbku na zdrowiu. Owszem, u nich w szkole zdarzały się czasem jakieś zwichnięcia, złamania i wstrząsy mózgu, zwłaszcza na boisku, ale to zawsze były przypadki, których starano się unikać. No i upadek z własnej wysokości był czymś zupełnie innym niż... - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - westchnęła z pełną frustracji rezygnacją i wyrzuciła dłonie do góry. - Dobrze. Z powrotem nie wracamy na miotle, no chyba, że będziesz leciał pomału i bezpiecznie. - Alternatywy też się jej mówiąc szczerze nie uśmiechały, bo nie lubiła świstoklików, a teleportacja była nawet gorsza, ale z braku lepszego rozwiązania wolała chwilę paskudnego bólu związanego z wessaniem w nicość niż pół godziny paniki w chmurach.
Skinęła brodą, gdy przyznał, że będzie uważał, ale oczy dalej miała ostrzegawczo zmrużone. Nie uwierzyła mu tak od razu, za dobrze go znała. Kiedy jednak spojrzał na nią z tą swoją zrozpaczoną miną, złagodniała i lekko oparła mu dłoń na przedramieniu. Też bez słowa, ale z całą masą ciepła, które dało się między nimi odczuć.
Była całkowicie przeciwna kłamaniu tacie, ale gdy Mike zrezygnował wreszcie ze swojego oślego uporu, wysłuchał jej z uwagą i przyznał coś, w co mogła uwierzyć, że było jego prawdziwym zmartwieniem, sama opuściła w dół kąciki ust i szybko uciekła wzrokiem. Musiała minąć chwila milczenia zanim przyznała:
- No, to ma sens. Będziemy musieli... przy odrobinie szczęścia... - zaplątała się. Wiedziała, i Mike też wiedział, że będzie im potrzeba czegoś znacznie więcej niż tylko szczęścia, żeby przekonać Justine, że może zaufać rodzinie w kwestii własnego cierpienia. - Też muszę pogadać z tatusiem o niektórych rzeczach. Może mi jakoś doradzi... - Głos zrobił jej się słaby i łamliwy, gdy pomyślała o Thomasie, o tej przeciągającej się samotności i rodzinie młodych Cyganów. - Myślisz, że będzie zły, gdy mu powiem, że chciałam wziąć ślub z Cyganem? - zapytała cicho. Skoro nalegała na szczerość, to zamierzała być szczera, ale nie pamiętała już jaki stosunek miał tata do tej dziwnej grupy, poza tym, że nigdy się o nich w domu nie mówiło.
Brała głębokie wdechy, żeby nieco uspokoić piekące oczy, ale Mike zaraz znowu zbił ją z tropu.
- Ja... - Z trudem przełknęła ślinę. Po plecach znowu spłynęła jej cała masa poczucia winy i krzywdy, ale gdy spróbowała się nad tym spokojnie zastanowić, nie miała wiele do powiedzenia. - Nie wiem. Naprawdę. Nie głodowaliśmy aż tak, wiadomo, że zbilansowana dieta jest ważna wtedy, ale... nie wiem jaki wpływ ma na dzieci magia. Zwłaszcza taka, jaką Just używa. - Ta bardzo potężna, bardzo trudna i bardzo straszna. - Powinna być więcej w domu, odpoczywać... ale nie chciała - dodała cicho. Nagle nie mogła spojrzeć Michaelowi w oczy, przygnębiona myślą, że mogła zrobić coś więcej.
Namówić braci, żeby zabrali jej różdżkę, na przykład. Albo wysłać Just do Kornwalii, do taty.
- Ejże! No weź! - Uciekła mu z ramion szybko, gdy postanowił się odwdzięczyć i wpił jej dłoń dokładnie w to miejsce między pachą a talią, które zawsze wyciskało z niej największe łaskotki. Usta jej drżały w próbach pohamowania śmiechu, przede wszystkim jednak wiła się jak węgorz, żeby od niego uciec i znowu założyć ręce na biodra. To jeszcze nie był koniec. Nie była małą dziewczynką, nie da się zbyć tak łatwo.
Tyle że Michael wydawał się jej w ogóle nie słuchać, do tego stopnia, że miała ochotę kopnąć go lekko w kolana. Naprawdę mógł być policjantem specjalnym i nie rozumieć takich podstawowych rzeczy?
- Toby wtedy rodzice podali szkołę do sądu, że stała ci się krzywda na zajęciach. Nie myśl nawet, że byłoby inaczej - uznała z uporem, bo zupełnie jej się nie mieściło w głowie, że ktoś mógłby spaść z tak olbrzymiej wysokości i nie odnieść trwałego uszczerbku na zdrowiu. Owszem, u nich w szkole zdarzały się czasem jakieś zwichnięcia, złamania i wstrząsy mózgu, zwłaszcza na boisku, ale to zawsze były przypadki, których starano się unikać. No i upadek z własnej wysokości był czymś zupełnie innym niż... - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - westchnęła z pełną frustracji rezygnacją i wyrzuciła dłonie do góry. - Dobrze. Z powrotem nie wracamy na miotle, no chyba, że będziesz leciał pomału i bezpiecznie. - Alternatywy też się jej mówiąc szczerze nie uśmiechały, bo nie lubiła świstoklików, a teleportacja była nawet gorsza, ale z braku lepszego rozwiązania wolała chwilę paskudnego bólu związanego z wessaniem w nicość niż pół godziny paniki w chmurach.
Skinęła brodą, gdy przyznał, że będzie uważał, ale oczy dalej miała ostrzegawczo zmrużone. Nie uwierzyła mu tak od razu, za dobrze go znała. Kiedy jednak spojrzał na nią z tą swoją zrozpaczoną miną, złagodniała i lekko oparła mu dłoń na przedramieniu. Też bez słowa, ale z całą masą ciepła, które dało się między nimi odczuć.
Była całkowicie przeciwna kłamaniu tacie, ale gdy Mike zrezygnował wreszcie ze swojego oślego uporu, wysłuchał jej z uwagą i przyznał coś, w co mogła uwierzyć, że było jego prawdziwym zmartwieniem, sama opuściła w dół kąciki ust i szybko uciekła wzrokiem. Musiała minąć chwila milczenia zanim przyznała:
- No, to ma sens. Będziemy musieli... przy odrobinie szczęścia... - zaplątała się. Wiedziała, i Mike też wiedział, że będzie im potrzeba czegoś znacznie więcej niż tylko szczęścia, żeby przekonać Justine, że może zaufać rodzinie w kwestii własnego cierpienia. - Też muszę pogadać z tatusiem o niektórych rzeczach. Może mi jakoś doradzi... - Głos zrobił jej się słaby i łamliwy, gdy pomyślała o Thomasie, o tej przeciągającej się samotności i rodzinie młodych Cyganów. - Myślisz, że będzie zły, gdy mu powiem, że chciałam wziąć ślub z Cyganem? - zapytała cicho. Skoro nalegała na szczerość, to zamierzała być szczera, ale nie pamiętała już jaki stosunek miał tata do tej dziwnej grupy, poza tym, że nigdy się o nich w domu nie mówiło.
Brała głębokie wdechy, żeby nieco uspokoić piekące oczy, ale Mike zaraz znowu zbił ją z tropu.
- Ja... - Z trudem przełknęła ślinę. Po plecach znowu spłynęła jej cała masa poczucia winy i krzywdy, ale gdy spróbowała się nad tym spokojnie zastanowić, nie miała wiele do powiedzenia. - Nie wiem. Naprawdę. Nie głodowaliśmy aż tak, wiadomo, że zbilansowana dieta jest ważna wtedy, ale... nie wiem jaki wpływ ma na dzieci magia. Zwłaszcza taka, jaką Just używa. - Ta bardzo potężna, bardzo trudna i bardzo straszna. - Powinna być więcej w domu, odpoczywać... ale nie chciała - dodała cicho. Nagle nie mogła spojrzeć Michaelowi w oczy, przygnębiona myślą, że mogła zrobić coś więcej.
Namówić braci, żeby zabrali jej różdżkę, na przykład. Albo wysłać Just do Kornwalii, do taty.
Roześmiał się serdecznie, myśląc, że łaskotki załatwią sprawę. Niestety, Kerrie gdzieś po drodze dorosła i zrobiła się uparta.
-Nie do sądu, tylko Wizengamotu i oni - chyba, ale to on był tu aurorem i poważnym byłym urzędnikiem londyńskiego Ministerstwa, a nie ona -nie zajmują się takimi sprawami. - zauważył (pomimo wątpliwości) z pełnym przekonaniem. Abstrakcyjne tory myślenia Kerrie czasem go zdumiewały, ale za to ją kochał. -Zawsze cię słucham, Kerrie. - dodał, przesadnie grzecznie. Tego, co masz do powiedzenia. Był trzydziestopięcioletnim aurorem, nie mógł się we wszystkim zgadzać z młodszą siostrzyczką.
Parę lat temu zażartowałby, że powinna znaleźć sobie męża żeby ktoś jej słuchał, ale w świetle jej ostatniego... zauroczenia byłby to obecnie zbyt suchy żart i bardzo drażliwy temat.
-Dobrze, będę leciał bezpiecznie. - obiecał solennie. Poczuł na sobie jej nieustępliwe spojrzenie. Ech. -I pomału. - dodał bardzo niechętnie.
Na szczęście, prędko złagodniała - chyba w odpowiedzi na jego własny nastrój, ale trudno mu było to wyłapać, trudne tematy się nawarstwiały.
Zamrugał i rozdziawił lekko usta, gdy Kerrie sama napoczęła temat Thomasa. Sama. Przy nim.
Zaraz, czy siostra pytała go o radę?
Sercową?
-Eeeeeee..... - odpowiedział elokwentnie, zbierając myśli. Jego mina już całkiem złagodniała. Ujął Kerrie pod ramię, instynktownie okazując jej wsparcie gestem, zanim znalazł stosowne słowa.
-Liczy się to, jakim ktoś jest człowiekiem. - zaczął. Na przykład, czy jest oszustem, a nie Cyganem. Na nieszczęście, skoro Thomas nie odzywał się do jego siostry, to okazał się jednym i drugim. -Nie będzie zachwycony, że złamał ci serce, że cię zwodził. - przyznał, nie ma sensu okłamywać Kerrie. Szczególnie, że lada moment zobaczą się z tatą. -Też nie jestem. - dodał gorzko. -Przez niego... te jego kłamstwa naraziły nie tylko Ciebie, Kerr. Nastraszyliśmy jego siostrę, brata. Ten młody Marcelius wziął na siebie ciężar tego sekretu, ale gdyby nie wy - to nadal byłoby sekretem. Chłopak musiał narazić własne bezpieczeństwo by stanąć w obronie ludzi, którym ufał - i nic z tego nie stałoby się, gdyby Thomas był z tobą szczery. - przypomniał jej, surowo, ale bez złości. Rodzina i przyjaciele Thomasa wydawali się z perspektywy czasu bardziej godni zaufania od niego samego, a los i decyzja Marcela wciąż ciążyły Michaelowi na sumieniu. -Ale to, że jesteśmy źli na niego nie oznacza, że jesteśmy źli na ciebie, dobrze? - może powinien być wobec niej bardziej surowy, ale była jego małą siostrzyczką. Just już tłumaczyła jej o odpowiedzialności na wojnie, Mike też wolałby aby siedziała w domu, ale uczucia... emocje... to wszystko bywało przecież trudne.
-Myślę, że nie będzie zły, gdy poznasz dobrego człowieka. Mugola czy czarodzieja, z dowolnej... grupy. Kogoś szczerego i uczciwego, kto zapewni ci bezpieczeństwo. - uśmiechnął się blado. -Nie jesteśmy przecież jak oni, by różnicować ludzi w zależności od urodzenia, nie? - sam z trudem pozbywał się uprzedzeń, zwłaszcza gdy ktoś zostawiał Kerrie bez słowa, ale starał się nad tym pracować. Wczuć w drugą stronę, bo...
-Dziewczyna rzuciła mnie kiedyś za to, że jestem mugolakiem. - westchnął, bawiąc się luźną nitką przy kieszeni płaszcza. -I chyba tylko za to. - i miała męża, ale wolał nie mówić tego Kerrie, jeszcze by się na niego oburzyła, a to przecież nie była jego wina. -Bo nie zrobiłem nic złego, chyba. Z kobietami trudno wiedzieć. W każdym razie, spotkałem ją ostatnio, zachowywała się jakby nic się nie stało. - zwierzył się, marszcząc lekko brwi. W Plymouth i w Staffordshire nie było co prawda czasu na rozmowy, nie miał okazji wypomnieć Addzie jej męża. Tego, że się o nim dowiedział.
A dzięki temu rozumiał, co czuła Kerrie na myśl, że ten jej Thomas ma żonę.
Odwrócił wzrok, gdy mówili o Just. Zamrugał, nadal piekły go oczy. Na pewno od wiatru, może lecieli na tej miotle za szybko.
-Wiesz, jaka jest Just. - burknął przez ściśnięte gardło. -Nie posłuchałaby mnie i... nie wiedziałem. Też nie wiem, jak biała magia działa na dzieci. - przymknął oczy, a potem otarł je nerwowo.
-Nie do sądu, tylko Wizengamotu i oni - chyba, ale to on był tu aurorem i poważnym byłym urzędnikiem londyńskiego Ministerstwa, a nie ona -nie zajmują się takimi sprawami. - zauważył (pomimo wątpliwości) z pełnym przekonaniem. Abstrakcyjne tory myślenia Kerrie czasem go zdumiewały, ale za to ją kochał. -Zawsze cię słucham, Kerrie. - dodał, przesadnie grzecznie. Tego, co masz do powiedzenia. Był trzydziestopięcioletnim aurorem, nie mógł się we wszystkim zgadzać z młodszą siostrzyczką.
Parę lat temu zażartowałby, że powinna znaleźć sobie męża żeby ktoś jej słuchał, ale w świetle jej ostatniego... zauroczenia byłby to obecnie zbyt suchy żart i bardzo drażliwy temat.
-Dobrze, będę leciał bezpiecznie. - obiecał solennie. Poczuł na sobie jej nieustępliwe spojrzenie. Ech. -I pomału. - dodał bardzo niechętnie.
Na szczęście, prędko złagodniała - chyba w odpowiedzi na jego własny nastrój, ale trudno mu było to wyłapać, trudne tematy się nawarstwiały.
Zamrugał i rozdziawił lekko usta, gdy Kerrie sama napoczęła temat Thomasa. Sama. Przy nim.
Zaraz, czy siostra pytała go o radę?
Sercową?
-Eeeeeee..... - odpowiedział elokwentnie, zbierając myśli. Jego mina już całkiem złagodniała. Ujął Kerrie pod ramię, instynktownie okazując jej wsparcie gestem, zanim znalazł stosowne słowa.
-Liczy się to, jakim ktoś jest człowiekiem. - zaczął. Na przykład, czy jest oszustem, a nie Cyganem. Na nieszczęście, skoro Thomas nie odzywał się do jego siostry, to okazał się jednym i drugim. -Nie będzie zachwycony, że złamał ci serce, że cię zwodził. - przyznał, nie ma sensu okłamywać Kerrie. Szczególnie, że lada moment zobaczą się z tatą. -Też nie jestem. - dodał gorzko. -Przez niego... te jego kłamstwa naraziły nie tylko Ciebie, Kerr. Nastraszyliśmy jego siostrę, brata. Ten młody Marcelius wziął na siebie ciężar tego sekretu, ale gdyby nie wy - to nadal byłoby sekretem. Chłopak musiał narazić własne bezpieczeństwo by stanąć w obronie ludzi, którym ufał - i nic z tego nie stałoby się, gdyby Thomas był z tobą szczery. - przypomniał jej, surowo, ale bez złości. Rodzina i przyjaciele Thomasa wydawali się z perspektywy czasu bardziej godni zaufania od niego samego, a los i decyzja Marcela wciąż ciążyły Michaelowi na sumieniu. -Ale to, że jesteśmy źli na niego nie oznacza, że jesteśmy źli na ciebie, dobrze? - może powinien być wobec niej bardziej surowy, ale była jego małą siostrzyczką. Just już tłumaczyła jej o odpowiedzialności na wojnie, Mike też wolałby aby siedziała w domu, ale uczucia... emocje... to wszystko bywało przecież trudne.
-Myślę, że nie będzie zły, gdy poznasz dobrego człowieka. Mugola czy czarodzieja, z dowolnej... grupy. Kogoś szczerego i uczciwego, kto zapewni ci bezpieczeństwo. - uśmiechnął się blado. -Nie jesteśmy przecież jak oni, by różnicować ludzi w zależności od urodzenia, nie? - sam z trudem pozbywał się uprzedzeń, zwłaszcza gdy ktoś zostawiał Kerrie bez słowa, ale starał się nad tym pracować. Wczuć w drugą stronę, bo...
-Dziewczyna rzuciła mnie kiedyś za to, że jestem mugolakiem. - westchnął, bawiąc się luźną nitką przy kieszeni płaszcza. -I chyba tylko za to. - i miała męża, ale wolał nie mówić tego Kerrie, jeszcze by się na niego oburzyła, a to przecież nie była jego wina. -Bo nie zrobiłem nic złego, chyba. Z kobietami trudno wiedzieć. W każdym razie, spotkałem ją ostatnio, zachowywała się jakby nic się nie stało. - zwierzył się, marszcząc lekko brwi. W Plymouth i w Staffordshire nie było co prawda czasu na rozmowy, nie miał okazji wypomnieć Addzie jej męża. Tego, że się o nim dowiedział.
A dzięki temu rozumiał, co czuła Kerrie na myśl, że ten jej Thomas ma żonę.
Odwrócił wzrok, gdy mówili o Just. Zamrugał, nadal piekły go oczy. Na pewno od wiatru, może lecieli na tej miotle za szybko.
-Wiesz, jaka jest Just. - burknął przez ściśnięte gardło. -Nie posłuchałaby mnie i... nie wiedziałem. Też nie wiem, jak biała magia działa na dzieci. - przymknął oczy, a potem otarł je nerwowo.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie była już dziewczynką, której uwagę łatwo było odwrócić łaskotkami, podrzucaniem do góry albo czekoladową żabą, która skakała po stole. Choć te krótkie chwile beztroski nadal wprawiały ją w dobry humor, upewniały w tym, że wciąż są tą samą zżytą rodziną mimo problemów i trudów, nie oznaczało to, że Michael będzie miał już spokój. Szanowała go jak należy szanować starszego brata, ale jako że nie miał swojej kobiety, a ich kochana mama nie żyła, zajmowała się nim z troską, bo był roztrzepanym kawalerem.
Przydałaby mu się żona, pomyślała po raz wtóry, ale nic nie powiedziała, uśmiechając się tylko pokrętnie.
- To czym w takim razie się zajmują, jeśli nie krzywdą dzieci? - Wyrzuciła dłonie w górę jak to zwykła kiedyś robić ich mama. Miała chęć powiedzieć, że i tak zgłosiliby to na mugolską policję, ale zdała sobie sprawę, że żaden funkcjonariusz nie byłby w stanie dokonać oględzin w czarodziejskiej szkole. Musiała chyba zaakceptować, że czarodziei chowano inaczej; byłoby to trudniejsze, gdyby nie fakt, że wszyscy byli od dawna dorośli. Nie chciała na razie myśleć o tym co będzie, gdy sama urodzi dzieci; równie dobrze mogą wcale nie odziedziczyć daru po jej przodkach.
Westchnęła, gdy powiedział, że zawsze jej słucha, patrząc jej przy tym grzecznie w oczy. Miała co do tego wątpliwości, ale odpuściła, tym razem. Z niewielkim, zmęczonym uśmiechem skinęła głową, gdy zgodził się zachować bezpieczeństwo. Po tej krótkiej minucie pełnej śmiechów znów wracała do swojej małej szarej skorupy, w której tkwiła od tygodni, nie mogąc sobie poradzić z następującymi po sobie nieszczęściami.
Michael próbował ją pocieszyć, ale żaden uścisk bratowej dłoni ani ciepłe słowo nie mogło zaleczyć dziury, którą pozostawił w jej sercu Thomas. Wciąż pamiętała jak szczęśliwa czuła się w jego ramionach, gdy tańczyli...
Ale nie powinna myśleć o tym teraz.
Nie zdołała sklecić żadnego słowa, które opisałoby dobrze jej ból, zawód i tęsknotę, więc tylko przygryzła mocno wargę i skinęła głową, cały wysiłek wkładając w to, by się nie popłakać. Jeszcze nie. Może u taty.
Chciała potem powiedzieć bratu "Masz rację", ale jakoś nie przeszło jej to przez gardło.
- Dziękuję - szepnęła więc tylko, gdy przyznał, że nie są na nią źli i pozwoliła mu się objąć, wtulając na moment twarz w jego koszulę. Ten zapach był znajomy i nieco uspokoił jej urywany oddech. - Z dowolnej grupy? - Odsunęła się jednak prędko, gdy powiedział dziwną rzecz, którą nie od razu zdołała zrozumieć. - Co ty sugerujesz, Michael? - zapytała surowiej, bo pierwsze co przyszło jej na myśl to obozy wojenne. Chyba, nie myślał, że by... że ona by... - Nie, nie od urodzenia, ale ja dzielę ludzi na... - urwała, gdy wyrzucił z siebie nagle wyznanie, którego się nie spodziewała. To natychmiast zmiękczyło jej serce. - Och, Mikey... - mruknęła i sama teraz mocno schwyciła go za palce. - Nie zasługiwała na ciebie w takim razie. Bo przecież ty zachowywałeś się sprawiedliwie? - Wciąż pamiętała te poznajdywane liściki, choć z perspektywy czasu nie wyobrażała sobie, że kiedyś mógł to być dla niej problem nie do przeskoczenia. Teraz życie rzucało im pod nogi większe kłody. - Gdzie się spotkaliście? - spytała, bardziej konwersacyjnie niż podejrzliwie. Chciała mu ufać, żeby on ufał jej.
Temat Justine, jej dziecka i cierpienia, był dla wszystkich Tonksów niezaleczoną raną. Sama wciąż czuła ucisk w sercu, ale widok silnego, walecznego brata tak rozbitego sprawił, że znów podeszły jej łzy do oczu.
- Och, Mike, nie płacz. To nie twoja wina - powiedziała cicho i ciepło, przylegając do jego boku.
Za chwilę usiądą w saloniku z tatą. I może nie będą, choć przez chwilę, czuć się tak samotni.
/zt
Przydałaby mu się żona, pomyślała po raz wtóry, ale nic nie powiedziała, uśmiechając się tylko pokrętnie.
- To czym w takim razie się zajmują, jeśli nie krzywdą dzieci? - Wyrzuciła dłonie w górę jak to zwykła kiedyś robić ich mama. Miała chęć powiedzieć, że i tak zgłosiliby to na mugolską policję, ale zdała sobie sprawę, że żaden funkcjonariusz nie byłby w stanie dokonać oględzin w czarodziejskiej szkole. Musiała chyba zaakceptować, że czarodziei chowano inaczej; byłoby to trudniejsze, gdyby nie fakt, że wszyscy byli od dawna dorośli. Nie chciała na razie myśleć o tym co będzie, gdy sama urodzi dzieci; równie dobrze mogą wcale nie odziedziczyć daru po jej przodkach.
Westchnęła, gdy powiedział, że zawsze jej słucha, patrząc jej przy tym grzecznie w oczy. Miała co do tego wątpliwości, ale odpuściła, tym razem. Z niewielkim, zmęczonym uśmiechem skinęła głową, gdy zgodził się zachować bezpieczeństwo. Po tej krótkiej minucie pełnej śmiechów znów wracała do swojej małej szarej skorupy, w której tkwiła od tygodni, nie mogąc sobie poradzić z następującymi po sobie nieszczęściami.
Michael próbował ją pocieszyć, ale żaden uścisk bratowej dłoni ani ciepłe słowo nie mogło zaleczyć dziury, którą pozostawił w jej sercu Thomas. Wciąż pamiętała jak szczęśliwa czuła się w jego ramionach, gdy tańczyli...
Ale nie powinna myśleć o tym teraz.
Nie zdołała sklecić żadnego słowa, które opisałoby dobrze jej ból, zawód i tęsknotę, więc tylko przygryzła mocno wargę i skinęła głową, cały wysiłek wkładając w to, by się nie popłakać. Jeszcze nie. Może u taty.
Chciała potem powiedzieć bratu "Masz rację", ale jakoś nie przeszło jej to przez gardło.
- Dziękuję - szepnęła więc tylko, gdy przyznał, że nie są na nią źli i pozwoliła mu się objąć, wtulając na moment twarz w jego koszulę. Ten zapach był znajomy i nieco uspokoił jej urywany oddech. - Z dowolnej grupy? - Odsunęła się jednak prędko, gdy powiedział dziwną rzecz, którą nie od razu zdołała zrozumieć. - Co ty sugerujesz, Michael? - zapytała surowiej, bo pierwsze co przyszło jej na myśl to obozy wojenne. Chyba, nie myślał, że by... że ona by... - Nie, nie od urodzenia, ale ja dzielę ludzi na... - urwała, gdy wyrzucił z siebie nagle wyznanie, którego się nie spodziewała. To natychmiast zmiękczyło jej serce. - Och, Mikey... - mruknęła i sama teraz mocno schwyciła go za palce. - Nie zasługiwała na ciebie w takim razie. Bo przecież ty zachowywałeś się sprawiedliwie? - Wciąż pamiętała te poznajdywane liściki, choć z perspektywy czasu nie wyobrażała sobie, że kiedyś mógł to być dla niej problem nie do przeskoczenia. Teraz życie rzucało im pod nogi większe kłody. - Gdzie się spotkaliście? - spytała, bardziej konwersacyjnie niż podejrzliwie. Chciała mu ufać, żeby on ufał jej.
Temat Justine, jej dziecka i cierpienia, był dla wszystkich Tonksów niezaleczoną raną. Sama wciąż czuła ucisk w sercu, ale widok silnego, walecznego brata tak rozbitego sprawił, że znów podeszły jej łzy do oczu.
- Och, Mike, nie płacz. To nie twoja wina - powiedziała cicho i ciepło, przylegając do jego boku.
Za chwilę usiądą w saloniku z tatą. I może nie będą, choć przez chwilę, czuć się tak samotni.
/zt
Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.
22 VII 58
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.
22 VII 58
Spotkanie z niedawną wręcz uczennicą zaplanowała jakże dogodnie - maleńka, ledwie widoczna pośród lokalnych dróżek kawiarenka z domowej roboty wypiekami, które pokrywały całe otoczenie słodkim zapachem. Kosztowność takich specjałów pozwalała na ledwie kilka rodzajów babeczek i ciasto z jabłkami i gdy tylko kobiece ciało przekroczyło próg urokliwego zaścianku, umowa z dzierżącą babciną troskę kobietą była jasna - gdy tylko próg przekroczy młode dziewczę, ciasto pojawia się dla nich obu wraz herbatą. Miała oszczędności, które mogła wydawać na wyjątkowe okazje - to była jedna z nich, gdy z dłoni Hazel wysunęła się sowita zapłata, przekraczająca otrzymane weń towary. Trwał kryzys, takie miejsca powinni wspierać w razie sił, zaś swoją hojnością mogła utulić Celine i pchnąć w ramiona otwartości. Znała się na ludziach, tym bardziej znała się na tym jak nimi operować i choć nie chciała o słodkiej półwili myśleć przez pryzmat obowiązków, nim na powrót - jak przed laty we Francji - była, stając się źródłem informacji o sytuacji młodych osób, które Hazel mogłaby wykorzystać w szerzeniu białej propagandy.
Wszystko da się przerodzić w słowa podnoszące czy obniżające morale, mugolskie korzenie niosły wiedzę o historycznych smaczkach, które choć mliły jej żołądek na setki kawałków, były tym, co potrafiła wykorzystywać. Chińskie oblubienice japońskiej armii, kolonizacja, rządy mugolskich przywódców - obłudne działa rycerzy nie mieli aż tylu mózgów, aż tyle przykładów działań, a to powinno stanowić sromotną wprost przewagę zakonu i jego działania. Czy tak było? Nie w jej kwestii rozstrzygać wygraną, ale swoimi zawodowymi i znajomymi działaniami potrafiła nieść dar głębszy, niż otwarcie domu uciech z kobietami z terenów okupowanych, bo to właśnie historia nazywała podnoszeniem morale. Takie rzeczy mogła wykupić - każdego dało się kupić, miała tego świadomość na własnym ciele - wszystko dało się też zmyślić, ale nie taką politykę chciała prowadzić. Nie potrzebowała dopuszczać się swojej najsilniejszej broni, aby nieść poruszenie lwich serc. Tutaj, przed nią u drzwi kawiarni, ukazywał się obraz tego, co miało poruszyć. Prawdziwe zdarzenia, prawdziwe słowa. Nie miała zamiaru odnosić ich do osoby, zestawić zaś z innymi rozmowami i utworzyć jednolity archetyp otrzymywanych krzywd - tych, które szły z przeciwnej strony, bo wszakże nie wybielała działań Zakonu. Musiała jednak działać dla ludzi, to był powód jej powrotu i motto, które przyświecało kobiecie, gdy tylko poznała Celine - jeszcze jako wsparcie botaników w francuskiej szkole magii.
– Celine, wyglądasz promiennie! – Odparła łagodnie, powstając z miejsca na powitanie drobnej uczennicy. Brązowe włosy lekko pofalowane, upięła w staranny kok, a sukienka z francuskiej satyny podkreślała szczupłe - wyjątkowo szczupłe - ciało. Czerwień ust wygięła się w życzliwym uśmiechu, gdy dłonią pogładziła ramiędziewczyny kobiety i wskazała jej miejsce naprzeciwko siebie. Były już sobie równe, a przed nią nie siedziała uczennica, co piękna kobieta, której pierwsze kroki dorosłości przypadały na okres wojny. Przerażająca wizja.
– Pozwoliłam sobie zamówić już tutejsze specjały. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Gdybyś chciała zmiany... – to nie musiała się krępować, ale przed nią ukazał się dorodny fragment ciasta i dzbanuszek herbaty, porcelana zdobiona malunkami w słoneczniki. Taki sam zestaw otrzymała gospodyni spotkania. Zapach bezy, jabłek i mięciutkiego biszkopta rozniósł się po kawiarence, a absolutna cisza spotęgowała nasycenie zmysłów. Przenikliwe spojrzenie Wilde oblekło anielskie rysy twarzy uczennicy, a broda uniosła się łagodnie ku górze, gdy obserwowała rysujące się na jej twarzy emocje. To miał być pierwszy krok do dzisiejszego zadania.
Wszystko da się przerodzić w słowa podnoszące czy obniżające morale, mugolskie korzenie niosły wiedzę o historycznych smaczkach, które choć mliły jej żołądek na setki kawałków, były tym, co potrafiła wykorzystywać. Chińskie oblubienice japońskiej armii, kolonizacja, rządy mugolskich przywódców - obłudne działa rycerzy nie mieli aż tylu mózgów, aż tyle przykładów działań, a to powinno stanowić sromotną wprost przewagę zakonu i jego działania. Czy tak było? Nie w jej kwestii rozstrzygać wygraną, ale swoimi zawodowymi i znajomymi działaniami potrafiła nieść dar głębszy, niż otwarcie domu uciech z kobietami z terenów okupowanych, bo to właśnie historia nazywała podnoszeniem morale. Takie rzeczy mogła wykupić - każdego dało się kupić, miała tego świadomość na własnym ciele - wszystko dało się też zmyślić, ale nie taką politykę chciała prowadzić. Nie potrzebowała dopuszczać się swojej najsilniejszej broni, aby nieść poruszenie lwich serc. Tutaj, przed nią u drzwi kawiarni, ukazywał się obraz tego, co miało poruszyć. Prawdziwe zdarzenia, prawdziwe słowa. Nie miała zamiaru odnosić ich do osoby, zestawić zaś z innymi rozmowami i utworzyć jednolity archetyp otrzymywanych krzywd - tych, które szły z przeciwnej strony, bo wszakże nie wybielała działań Zakonu. Musiała jednak działać dla ludzi, to był powód jej powrotu i motto, które przyświecało kobiecie, gdy tylko poznała Celine - jeszcze jako wsparcie botaników w francuskiej szkole magii.
– Celine, wyglądasz promiennie! – Odparła łagodnie, powstając z miejsca na powitanie drobnej uczennicy. Brązowe włosy lekko pofalowane, upięła w staranny kok, a sukienka z francuskiej satyny podkreślała szczupłe - wyjątkowo szczupłe - ciało. Czerwień ust wygięła się w życzliwym uśmiechu, gdy dłonią pogładziła ramię
– Pozwoliłam sobie zamówić już tutejsze specjały. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Gdybyś chciała zmiany... – to nie musiała się krępować, ale przed nią ukazał się dorodny fragment ciasta i dzbanuszek herbaty, porcelana zdobiona malunkami w słoneczniki. Taki sam zestaw otrzymała gospodyni spotkania. Zapach bezy, jabłek i mięciutkiego biszkopta rozniósł się po kawiarence, a absolutna cisza spotęgowała nasycenie zmysłów. Przenikliwe spojrzenie Wilde oblekło anielskie rysy twarzy uczennicy, a broda uniosła się łagodnie ku górze, gdy obserwowała rysujące się na jej twarzy emocje. To miał być pierwszy krok do dzisiejszego zadania.
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Za sylwetką Hazel Wilde podążały wspomnienia. Układały się w długi tren balowej sukni, w parę rękawiczek uszytych z delikatnie połyskującego materiału i z wszechogarniającej jasności ścian sali, w której wirowały pogrążone w tańcu sylwetki. Uczty Beauxbatons wciąż czasem odwiedzały ją w snach, ni z tego, ni z owego wracały do niej zatracone niegdyś szczegóły - to, jak niefortunnie pewnego razu ubrała się Maribel Cloutier, ramię szarmanckiego Achille Moulina, smak bezalkoholowego ponczu podawanego w wazie uformowanej w wykonanego z lodu żmijoptaka, dźwięk piosenki śpiewanej przez leśne nimfy, które po uroczystości nuciła pod nosem jeszcze przez kilka nadchodzących dni, nie mogąc wyzbyć się rytmu z pamięci. Odnajdując drogę do kawiarenki wybranej przez dawną członkinię francuskiej kadry, Celine rozpamiętywała te słodkie chwile i uśmiechała się do ich kolorowych widm, przez moment miała nawet wrażenie, że bukiet zapachów tchniętych w nozdrza wywiódł się z fatamorgany zmysłów, ale... Tu naprawdę pachniało przepięknie. Ulokowana w niedużym budynku o białej fasadzie kawiarnia miała, prócz nich, może dwie pary innych klientów. Niewielu ludzi stać było obecnie na stołowanie się w lokalach, z tego samego powodu półwila nie była pewna, czy sama cokolwiek dziś zamówi, ale nie miała serca odmawiać zaproszeniu Hazel i przyznawać się do problemów finansowych.
Bez trudu odnalazła wyczekującą przy stoliku sylwetkę samotnej czarownicy, tak bardzo pasującej do sennej, spokojnej atmosfery przybytku. Twarz Celine rozpromienił tym razem przytwierdzony do ram rzeczywistości uśmiech i uniosła dłoń, zamachawszy lekko, po czym płynnym i barwionym entuzjazmem krokiem zbliżyła się do wybranego przez kobietę stolika.
- Pani Wilde, jak się cieszę, że panią widzę! - zaświergotała miękko w odpowiedzi, ufała jej, nie wzdrygnęła się więc na ciepło dotyku osiadającego na ramieniu, ba, sama sięgnęła do drugiej z dłoni Hazel i uścisnęła łagodnie jej palce w ramach czulszego powitania - tak trudno było jej się powstrzymać, mając przed sobą uosobienie prostszej, beztroskiej przeszłości. Obie dziś były wychudłe, obie nosiły w sercu czarne podszycie melancholii i dekadencji, lecz w swoim towarzystwie przez chwilę, choćby przez kilka minut, mogły udawać, że było jak kiedyś.
Zajmując miejsce przy stoliku, zamrugała, kiedy czarownica oznajmiła fakt złożonego zamówienia - i zadrżała wewnętrznie, bo nagle perspektywa wydania monet, których mogła nawet przy sobie nie mieć, stała się zatrważająco realna. - Już? Och, ja nie... - urwała, bo wówczas na blacie pojawiły się pyszności, których zapach wypełnił ją całą, scalając woń świeżych, aromatycznych wypieków z wzbierającym tętentem jej serca. Łapczywość przesyciła spojrzenie, poczuła, jak wnętrze jej ust wypełniało się spragnioną śliną, lecz nie sięgnęła do widelczyka, wiedziała bowiem, że kiedy raz zanurzy jego trójząb w miękkim biszkopcie, sprawa będzie przegrana. - Właściwie zjadłam dzisiaj większy obiad, który jeszcze nie odszedł w zapomnienie, powinnam była chyba panią uprzedzić - skłamała powoli, wbrew buntowi, który rozgorzał w jej żołądku. Zsunęła dłonie na kolana, wczepiwszy palce w materiał lawendowej sukienki, i spróbowała odepchnąć od siebie grzeszne kuszenie deserów, z trudem skupiając wzrok na twarzy czarownicy. - Z czym mogę pani pomóc, pani Wilde? W liście, który swoją drogą sprawił mi ogromną radość, była pani taka tajemnicza. Czy wszystko w porządku? - zapytała niepewnie, każdym skrawkiem silnej woli walcząc z łakociami, które zdawały się ją błagać, by poddała się pragnieniu.
Bez trudu odnalazła wyczekującą przy stoliku sylwetkę samotnej czarownicy, tak bardzo pasującej do sennej, spokojnej atmosfery przybytku. Twarz Celine rozpromienił tym razem przytwierdzony do ram rzeczywistości uśmiech i uniosła dłoń, zamachawszy lekko, po czym płynnym i barwionym entuzjazmem krokiem zbliżyła się do wybranego przez kobietę stolika.
- Pani Wilde, jak się cieszę, że panią widzę! - zaświergotała miękko w odpowiedzi, ufała jej, nie wzdrygnęła się więc na ciepło dotyku osiadającego na ramieniu, ba, sama sięgnęła do drugiej z dłoni Hazel i uścisnęła łagodnie jej palce w ramach czulszego powitania - tak trudno było jej się powstrzymać, mając przed sobą uosobienie prostszej, beztroskiej przeszłości. Obie dziś były wychudłe, obie nosiły w sercu czarne podszycie melancholii i dekadencji, lecz w swoim towarzystwie przez chwilę, choćby przez kilka minut, mogły udawać, że było jak kiedyś.
Zajmując miejsce przy stoliku, zamrugała, kiedy czarownica oznajmiła fakt złożonego zamówienia - i zadrżała wewnętrznie, bo nagle perspektywa wydania monet, których mogła nawet przy sobie nie mieć, stała się zatrważająco realna. - Już? Och, ja nie... - urwała, bo wówczas na blacie pojawiły się pyszności, których zapach wypełnił ją całą, scalając woń świeżych, aromatycznych wypieków z wzbierającym tętentem jej serca. Łapczywość przesyciła spojrzenie, poczuła, jak wnętrze jej ust wypełniało się spragnioną śliną, lecz nie sięgnęła do widelczyka, wiedziała bowiem, że kiedy raz zanurzy jego trójząb w miękkim biszkopcie, sprawa będzie przegrana. - Właściwie zjadłam dzisiaj większy obiad, który jeszcze nie odszedł w zapomnienie, powinnam była chyba panią uprzedzić - skłamała powoli, wbrew buntowi, który rozgorzał w jej żołądku. Zsunęła dłonie na kolana, wczepiwszy palce w materiał lawendowej sukienki, i spróbowała odepchnąć od siebie grzeszne kuszenie deserów, z trudem skupiając wzrok na twarzy czarownicy. - Z czym mogę pani pomóc, pani Wilde? W liście, który swoją drogą sprawił mi ogromną radość, była pani taka tajemnicza. Czy wszystko w porządku? - zapytała niepewnie, każdym skrawkiem silnej woli walcząc z łakociami, które zdawały się ją błagać, by poddała się pragnieniu.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Te lekkie gesty, subtelne słowa zauroczenia atmosferą ukazywały to, co w istocie chciała poznać i na czym bazować - w każdej plotce jest ziarno prawdy, w każdym pogłosie odrobina realności - propaganda nie musiała się opierać na kłamstwach, jak miało to miejsce u zwyrolskiej strony konfliktu, a nieść dowód prawdziwych skutków wojny. Czemu była winna młodzież, która w przyszłości miała dzierżyć na ramionach los tegoż kraju? Czemu winna była ona, Celine, którą przywitała tutaj łagodnie. Mogłaby skłamać, że ciepło dłoni młodej kobiety nie wywarło na niej emocji - nie miała jednak zamiaru się oszukiwać, bowiem jej obecność wiele znaczyła. Była świadectwem, jak tysiące innych osób, którym odebrano młodość.
Ten dzień miał być świadectwem prawdy w jej pracy, nie musiała łgać i nosić miana kłamczuchy - a podejść do problemu z pomysłem, tak, by nienaruszyć delikatnej struktury kobiecych emocji.
– Właścicielka tego lokalu miała u mnie lekki dług, stąd taka obfita zastawa. - Odparła, łkając jak z nut w języku francuskim, coby tylko skłonić dziewczę do kęsa. Nie było w cieście nic groźnego, ale w głodzie już tak. Na zachętę upiła łyk herbaty, obdarzając dawną uczennicę krótkim spojrzeniem w błękitne, półwile oczęta. Czy powinna jej zazdrościć? Młodości, piękna? Kiedy sama to utraciła?
– Po obiedzie zawsze jest miejsce na deser, moja droga. – Upomniała wprost dziewczę, na ustach rozkwitł jej jednak delikatny uśmiech. Nie chciała sprawiać wrażenia nieobytej, czy wprost nachalnej, coś jej jednak mówiło, że wśród społeczeństwa pozwolenie sobie na takie rarytasy jak większy obiad nie było codziennością. Nie miała jednak zamiaru drążyć tematu, a odziana w satynową spódnicę, poprawiła się na krześle, nonszalancko zakładając nogę na nogę. Na moment usta zbiły się w cienką, krwisto-czerwoną kreskę, by następnie podjęła temat, wszystkie słowa wypowiadając - jakże bezpiecznie - po francusku.
– Zbieram informacje o tym, jak się żyje. Najistotniejszych problemach społeczności magicznej... – Zaczęła, na wpół prawdziwie, z lekkim przekąsem zwieńczając ostatnie słowa. Drażniły, wprost nachalnie, nasiąknięty jadem język Wilde. – Nie interesuje mnie głód, nie interesują mnie represje, bo doskonale wiem, jak wyglądają. Chciałabym natomiast poznać życie od strony młodych ludzi, którzy, co nie ukrywam sprawia mi przykrość, muszą stawiać pierwsze kroki w czasie wojny. – Nie kłamała, ale nie mówiła całej prawdy. Postawiła sobie za cel, by informacje wyłuskać możliwie najłagodniejszym sposobem manipulacji, bowiem nie na tym jej zależało, by budować politykę sterty kłamstw. Na tym opierało się to sławetne Ministerstwo Magii, tym też operowała na co dzień - tutaj spoglądała jednak w jasne lico przykładu tego, na kim najbardziej odbija się wojna. – Postawiłam sobie za cel, by najpierw poznać historie moich dawnych uczniów. Ich boleści, przeżycia... jak mogę pomóc. Kiedyś wspierałam zaliczenie egzaminu u profesor Manet... – Zaśmiała się łagodnie, zaczesując brązowo-rudawy kosmyk za ucho. - to dopiero było karkołomne. – Nie zdradzała szczegółów, ale sam ton wydawał się wprowadzać atmosferę pewności. Było to zachowanie jakże znane, sama Celine z pewnością pamiętała rozmowy z panią Wilde na korytarzu, gdy otoczona wiankiem uczniów tłumaczyła o najnowszych zmianach w szkolnych szklarniach. Była pierwszą osobą, która znajdowała pośród ławek przelatujące strzały Kupidynka, pierwszą do krycia mniejszych występków. Zawsze po ich stronie. Po jakiej jesteś teraz, Hazel? Dlaczego nosisz zgorzknienie? Upiła kolejny łyk herbaty licząc, że to rozniesie zniesmaczenie z kobiecego podniebienia. Jednocześnie otoczyła Celine łagodnym, jak gdyby matycznym, a może bardziej siostrzanym spojrzeniem.
– Więc, skowroneczku, jak odnajdujesz się w nowej rzeczywistości?
Ten dzień miał być świadectwem prawdy w jej pracy, nie musiała łgać i nosić miana kłamczuchy - a podejść do problemu z pomysłem, tak, by nienaruszyć delikatnej struktury kobiecych emocji.
– Właścicielka tego lokalu miała u mnie lekki dług, stąd taka obfita zastawa. - Odparła, łkając jak z nut w języku francuskim, coby tylko skłonić dziewczę do kęsa. Nie było w cieście nic groźnego, ale w głodzie już tak. Na zachętę upiła łyk herbaty, obdarzając dawną uczennicę krótkim spojrzeniem w błękitne, półwile oczęta. Czy powinna jej zazdrościć? Młodości, piękna? Kiedy sama to utraciła?
– Po obiedzie zawsze jest miejsce na deser, moja droga. – Upomniała wprost dziewczę, na ustach rozkwitł jej jednak delikatny uśmiech. Nie chciała sprawiać wrażenia nieobytej, czy wprost nachalnej, coś jej jednak mówiło, że wśród społeczeństwa pozwolenie sobie na takie rarytasy jak większy obiad nie było codziennością. Nie miała jednak zamiaru drążyć tematu, a odziana w satynową spódnicę, poprawiła się na krześle, nonszalancko zakładając nogę na nogę. Na moment usta zbiły się w cienką, krwisto-czerwoną kreskę, by następnie podjęła temat, wszystkie słowa wypowiadając - jakże bezpiecznie - po francusku.
– Zbieram informacje o tym, jak się żyje. Najistotniejszych problemach społeczności magicznej... – Zaczęła, na wpół prawdziwie, z lekkim przekąsem zwieńczając ostatnie słowa. Drażniły, wprost nachalnie, nasiąknięty jadem język Wilde. – Nie interesuje mnie głód, nie interesują mnie represje, bo doskonale wiem, jak wyglądają. Chciałabym natomiast poznać życie od strony młodych ludzi, którzy, co nie ukrywam sprawia mi przykrość, muszą stawiać pierwsze kroki w czasie wojny. – Nie kłamała, ale nie mówiła całej prawdy. Postawiła sobie za cel, by informacje wyłuskać możliwie najłagodniejszym sposobem manipulacji, bowiem nie na tym jej zależało, by budować politykę sterty kłamstw. Na tym opierało się to sławetne Ministerstwo Magii, tym też operowała na co dzień - tutaj spoglądała jednak w jasne lico przykładu tego, na kim najbardziej odbija się wojna. – Postawiłam sobie za cel, by najpierw poznać historie moich dawnych uczniów. Ich boleści, przeżycia... jak mogę pomóc. Kiedyś wspierałam zaliczenie egzaminu u profesor Manet... – Zaśmiała się łagodnie, zaczesując brązowo-rudawy kosmyk za ucho. - to dopiero było karkołomne. – Nie zdradzała szczegółów, ale sam ton wydawał się wprowadzać atmosferę pewności. Było to zachowanie jakże znane, sama Celine z pewnością pamiętała rozmowy z panią Wilde na korytarzu, gdy otoczona wiankiem uczniów tłumaczyła o najnowszych zmianach w szkolnych szklarniach. Była pierwszą osobą, która znajdowała pośród ławek przelatujące strzały Kupidynka, pierwszą do krycia mniejszych występków. Zawsze po ich stronie. Po jakiej jesteś teraz, Hazel? Dlaczego nosisz zgorzknienie? Upiła kolejny łyk herbaty licząc, że to rozniesie zniesmaczenie z kobiecego podniebienia. Jednocześnie otoczyła Celine łagodnym, jak gdyby matycznym, a może bardziej siostrzanym spojrzeniem.
– Więc, skowroneczku, jak odnajdujesz się w nowej rzeczywistości?
poetry and anarchism
it’s survival of the fittest, rich against the poor. I’m not the only one who finds it hard to understand I’m not afraid of God, I am afraid of man
Hazel Wilde
Zawód : naukowczyni, botaniczka, głos propagandy podziemnego ministerstwa
Wiek : 32 lata rozczarowań
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowa
widzę wyraźnie
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
pełne rozczarowań twarze
a w oczach ból i gniew
uśpionych zdarzeń
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Miasteczko Fowey
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia