Wydarzenia


Ekipa forum
Kuchnia z salonem
AutorWiadomość
Kuchnia z salonem [odnośnik]22.05.21 19:04
First topic message reminder :

Kuchnia z salonem

Albo salon z kuchnią. Stosunkowo widne pomieszczenie, które znajduje się na parterze chaty. Znaleźć się w nim można zaraz po opuszczeniu niewielkiego przedpokoju. Wystrój jest raczej prosty, praktyczny; wszędzie dookoła króluje drewno z niewielkimi urozmaiceniami w rodzaju żeliwnego pieca czy obitego pomarańczowym materiałem fotela. Z boku części kuchennej - której okno wychodzi na las i wijącą się wśród drzew ścieżkę - ulokowano niewielki, rozklekotany stół z dwoma krzesłami, po jednym dla Everetta i Jarvisa.
Stąd też można dostać się na dostosowane do potrzeb gospodarza poddasze, robiąc użytek ze stromej, stabilnej drabiny.
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896

Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]07.07.23 0:41
Rozproszone promienie ogromnej, gorejącej kuli, osiadały na ciasnej gęstwinie zielonkawych liści, tworząc rozmigotaną, roziskrzoną powłokę, przyjmującą wielokątne, wielowymiarowe kształty. Drażniły powierzchnię przymrużonych powiek, muskały zarośnięte policzki, skrawki odsłoniętej skóry, pozostawiając niewielkie, rozpalone znamię. Był to moment dość wyjątkowy. Od dłuższego czasu, nie pamiętał dnia, w którym uwolniłby się od codziennych, zawodowych powinności. Wczesnym rankiem, opuszczając tymczasowe domostwo, wypełniał ustalone zobowiązania, dostarczał wymagane ingrediencje, poszukiwał nowych, potencjalnych klientów, zainteresowanych dłuższą współpracą i stałym kontaktem. Mimo zawieszenia broni, siatki wiarygodnych handlarzy nie wracały do dawnej, rozłożystej formy. Osoby emigrujące, nie zdecydowały się na ponowne zagoszczenie w wyniszczonych, angielskich portach, pełnych krwawych, wojennych skojarzeń. Próbował więc, za wszelką cenę stabilizować materialną sytuację, która od paru tygodni, nie należała do nazbyt pomyślnych i szczególnie obfitych. Obawiał się, że strata choćby najdrobniejszego, błahego zadania, spowoduje pogłębienie wyniszczających konsekwencji. Zatracenie w nieustającym pracoholizmie, dawało ułudne złudzenie powrotu do normalności, odciągnięcia myśli od szeregu nieprzyjemnych zdarzeń. Jedno z nich, stało się tą nieodłączną bolączką, ściskającą serce, blokującą oddech, spłycającą przepływ karminowej posoki, napędzającej organizm do aktywnego i czynnego działania. Natłok myśli nie przestawał kłębić się w głębokich odmętach nadwrażliwej podświadomości. Zły stan, odbijał się w nieobecnym samopoczuciu, spotęgowanych koszmarach, przewlekłym zmęczeniu widocznym w szarym zagłębieniu oczodołów, w posępnym wyrazie twarzy, którego nie potrafił zniwelować. Dzisiejszy dzień miał być wyjątkowy, inny. Przyjemność wysokiej, rozgrzewającej temperatury, wytworzyła brakujące endorfiny. Kontakt z falującą zielenią, przywrócił ulotną nadzieję, uspokoił, zaciągnął do wnętrza, skrywającego te prawdziwą postać. Dlatego też korzystał z tak subtelnej chwili, napawając się błogością odpoczynku, lekkim muśnięciem wiatru,  wyczuciem każdego elementu przylegającej przyrody, poczynając od nierówności zamszonej kory, aż po subtelne łaskotanie pojedynczego ździebła dzikiej, leśnej trawy.
Zmienność wydarzeń, która od pewnego czasu, nawiedziła zbrukaną, angielską ziemię, nie napawała optymizmem oraz wiarygodnym zaufaniem. Zawieszenie broni, było jedynie odciągnięciem rozproszonej uwagi, wstrzymaniem tragedii, rozgrywanych na porządku dziennym, tuż pod mieszkalnymi oknami. Ów przedsięwzięcie, dawało chwilę nierealnego wytchnienia, skonstruowanego dla cywilnej ludności zamieszkującej zakrwawione i wyniszczone ziemie. Mogli odpocząć od brutalnych widoków nieustannej walki, śmierci rozciągniętej na brukowych ulicach, walki o przetrwanie. Działania rebelianckiej organizacji, nie zwalniały tempa. I choć wszystko rozgrywało się w ukryciu, pod osłoną podziemnej przebudowy, wyczekiwał kolejnego, wymagającego wyzwania. Mimo niereprezentatywnego stanu, gotował się do walki o każdej porze dnia, jak i grafitowej nocy. Zastanawiał się nad samopoczuciem gospodarza. Nie wiedział w jakim stanie, zastanie dawnego, bystrego współtowarzysza. Dlaczego los, przerzucił go do samego środka gęstego lasu? Przed czym się ukrywał? Czy nadal pielęgnował swe nietypowe, przydatne talenty, prezentowane przed laty? Jak wyglądał, jak bardzo się zmienił, czy aby na pewno, cieszył się z ówczesnego żywota? Mapa dołączona do listowego pergaminu, choć szczegółowa, przysporzyła nie lada kłopotu. Kilkukrotnie, skuszony rzadkością rośliny, skręcił w niewłaściwym kierunku, pomylił tą charakterystyczną gałąź, czy wyznaczony głaz. Słuszność ukrycia prywatnego domostwa, była dla niego zrozumiała. Popierał, a wręcz szanował ostrożność leśnika, nie ufającemu żadnej, napotkanej jednostce. Chwilowa sielanka, w akompaniamencie przydługich promieni, wprowadziła go w stan ulotnego, medytacyjnego uśpienia. Ciało, wyciągnięte na skrawku powalonego pnia, wyłapywało każdą wiązkę, nagrzewając obolałe mięśnie. Nie usłyszał znajomego szmeru zbliżonych kroków, złamanej gałązki, szelestu spodni, ocieranych o roślinną powłokę. Ocknął się dopiero po chwili, po donośnych wersetach, wypowiedzianych w rozmydloną przestrzeń. Wzdrygnął się, podskoczył gwałtownie, a przy okazji uderzył w okolice prawego łokcia, odczuwając ten charakterystyczny, przeszywający prąd. Głowa potrząsnęła się w celu szybkiego przebudzenia, a wzrok skoncentrował na rosłej sylwetce leśnego gospodarza. Błękit przesunął się po statycznym profilu, dokonując wstępnej, rozważnej oceny. Nikły uśmiech wykwitł w kącikach bladych ust: – Bierz co chcesz, nie mam tu zbyt wiele. – zarzucił żartobliwie, po czym dźwignął się do góry, dzięki nieocenionemu wsparciu. – Kopę lat Sykes. Nic się nie zmieniłeś. Prawie tak samo piękny, jak zawsze… – zażartował ponownie, pozwalając na powitalny uścisk. Dobry humor postanowił nie opuszczać spodziewanego wizytatora. Korzystając z chwili, podniósł porzuconą, skórzaną torbę i przewiesił ją przez ramię. Jeszcze raz, odetchnął świeżym, lecz parnym powietrzem i przetarł powieki, przywracając całkowitą ostrość widzenia. – Poradziłem to zbyt dużo powiedziane. – zaczął, stawiając pierwsze kroki. – Kilkukrotnie zabłądziłem… Masz tu naprawdę pokaźną gamę użytecznych roślin. – zaznaczył jeszcze, spoglądając na blondyna, pozwalając prowadzić się do wyznaczonego celu. Gdy kolejne pytanie, przecięło lekko zacienioną przestrzeń, roześmiał się w głos, a lewa dłoń przesunęła się po zarośniętym policzku. Pytania trafiały w to kluczowe, rozbrajające sedno: – Gdybyś spędził na pustyni, tyle czasu co ja, twoja skóra przyzwyczaiłaby się do nadmiaru palącego słońca i niemożliwych temperatur. Choć, kto wie, może mam w swoich żyłach krew przodka, prawdziwego, europejskiego południowca? – rozłożył ręce w geście niepewności i zastanowienia, zachęcając do podjęcia nietypowych rozważań. Kątem oka zerknął na spacerowicza, nie odmawiając sobie lekkiego przytyku: –A ty? Czyżbyś zapomniał o mocy brązującej, słonecznej kuracji? – ciężka dłoń, spadła na ramię współtowarzysza i poklepała go w pokrzepiającym geście. I choć wiedział, że mężczyzna nie stronił od zadań, wykonywanych na zewnątrz, wykorzystał moment, aby skonfrontować niefrasobliwy stan. Kilka minut później, znaleźli się na głównej polanie, wraz z klimatycznym, drewnianym domkiem, wzniesionym przez znawcę magicznych stworzeń. Ciemnowłosy spojrzał na budowlę z prawdziwym uznaniem, błyszczącym w skupionych źrenicach. Doceniał pracowitość, staranność wykonania, własny, pielęgnowany kąt, który tak niedawno utracił. Wspomnienia uderzyły gwałtownie, rozchodząc się gorącymi, nieprzyjemnymi falami. Odetchnął krótko i wydukał: – Piękny… – zrobił kilka kroków do przodu. Słyszał ulotne słowa, skierowane tylko do niego, dlatego postanowił zareagować, po chwili, po dziwnie wymownej przerwie: – Tak, tak, chodźmy do środka. – przygasł na moment, walcząc z wewnętrznymi demonami. Odwrócony tyłem, zatrzymał się na moment. Zmarszczył brwi i dotknął skroni i napiął plecy. Przeganiał te okrutne, rozbestwione mary, rozpostarte po całym organizmie. Próbowały ściągnąć w dół, zamknąć w przeszywającej otchłani, z której musiał się wydostać; powrócić do rzeczywistości, która była tu i teraz – tylko i wyłącznie dla niego. Odwrócił się i uśmiechnął niespokojnie, wyczekując: – Prowadź. Zapytałeś, co mnie sprowadza? Oczywiście, odwiedziny starego druha.  Co więcej? - była to nieodłączona podstawa dzisiejszej wizyty. - Mam w głowie coś jeszcze, ale na to przyjdzie jeszcze czas. Na razie się tym nie przejmujmy… – przywrócona beztroska, dawała się we znaki. Ewidentnie potrzebował dziś pełnego rozluźnienia. Prowadzony do środka, skorzystał z okazji, aby zapytać jeszcze: – Jak ci się tu żyje? – czy jesteś szczęśliwy? Czy masz wystarczające zasoby, czy jesteś samotny? Co u syna? Jak się czujesz, tak naprawdę, szczerze głęboko?



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]26.09.23 13:43
Nie chciałem cię wystraszyć – rzuciłem w formie usprawiedliwienia, gdy tylko ujrzałem gwałtowną, powodowaną zaskoczeniem reakcję Rinehearta; no cóż, najwidoczniej wcale mnie nie usłyszał, zbyt pogrążony we własnych rozważaniach czy rozleniwiony kąpielą w sączących się przez korony drzew promieniach słońca. Może powinienem odczuwać z tego powodu wyrzuty sumienia, w końcu rąbnął się przeze mnie w łokieć, co musiało boleć, nie potrafiłem jednak powstrzymać pchającego się na usta uśmiechu. – Co to za prawie? Przecież wcale się nie postarzałem – udałem oburzenie i bezceremonialnie, jak za szczeniaka, zdzieliłem Vincenta w ramię, wykorzystując fakt, że wciąż staliśmy blisko siebie, miałem go w zasięgu ręki. Choćby próbował uciekać, nie miał dokąd. Dostrzegałem w tym coś pokrzepiającego; że mimo upływu lat, mimo wszelkich zmian, które musiały nastąpić w naszych życiach, wciąż potrafiliśmy tak płynnie, bez większego trudu, przejść do żartów. Poczekałem, aż mój towarzysz sięgnie po torbę, przetrze powieki, przygotuje się do dalszej drogi, po czym zagwizdałem cicho, gdy przyznał się do błądzenia po pobliskich chaszczach i zaroślach. – No tak, pewne rzeczy nigdy się nie zmienią. Mignie ci gdzieś jakieś zielsko i lecisz na złamanie karku... Fakt jednak pozostaje faktem – mamy tu w czym przebierać. Może powinieneś więc wpadać nieco częściej, co? Jak nie ze względu na mnie, to na ten urodzaj zieleniny – zaproponowałem z lisim, zaczepnym grymasem przyklejonym do ust; kto wie, może przy okazji nauczyłbym się czegoś nowego, czegoś więcej, wszak moja wiedza z zakresu zielarstwa nie należała do najrozleglejszych, za to niegdysiejszy Krukon zapewne nosił przy sercu zielnik, z pamięci recytując opisy wszystkich zebranych do tej pory okazów.
Wskazałem dłonią odpowiedni kierunek, po czym poprowadziłem Rinehearta nie taką znowu wąską, lecz niknącą wśród kolejnych drzew ścieżką; nie rzucała się w oczy, i bardzo dobrze, ja jednak znałem każdy jej zakręt i każdy kamień. Wystarczyło, że Vincent będzie się mnie pilnować – nie zaś zbaczać ze szlaku, by zbadać mech. – Chcesz powiedzieć, że teraz wędrowałeś po odległych pustyniach? – Uniosłem brwi, spoglądając ku twarzy towarzysza z niekłamanym zainteresowaniem. Podejrzewałem, że z uwagi na wojenną zawieruchę podróże do naszego kraju, jak i te z niego były dość problematyczne. Może jednak nieustraszony łowca klątw znalazł sposób, by wędrować bez ograniczeń? Ktoś na pewno tworzył świstokliki, których nie zgłaszał Ministerstwu, a którymi dało się stąd uciec. – Nie zdziwiłbym się, ty gorącokrwisty rumaku – parsknąłem, gdy zadumał się nad swym pochodzeniem. Może faktycznie coś w tym było, może jego dziadek pochodził z południa, ze słonecznej Hiszpanii czy innej Francji; tamtejsi czarodzieje zawsze wydawali mi się głośniejsi, bardziej impulsywni, co z kolei niezbyt pasowało mi do samego Vincenta. Ale co ja tam wiedziałem? Stereotypy bywały krzywdzące. – A skądże. Ile to ja się nałażę na dworze, nauwijam przy aetonanach, to moje – westchnąłem niby to boleśnie, choć tak naprawdę praca przy hodowli Evelyn nie była mi nie w smak. Jasne, bywało ciężko, pieruńsko gorąco, ale lubiłem obcować z końmi, a także – ostatnimi czasy może przede wszystkim – lubiłem pomagać Szefowej. Niosła na swoich barkach wiele, zbyt wiele, toteż pragnąłem przynieść jej choć odrobinę ulgi.
Kilka zakrętów później znaleźliśmy się już na doskonale znanej mi polanie, na której wnosiła się skromna, drewniana chata, a przy niej niewielka szopa i prowizoryczny wybieg dla leżącego w cieniu Wilfreda. Nie potrzebowałem niczego więcej, mieliśmy tu wszystko, czego tylko potrzebowaliśmy, do tego lokalizacja zapewniała ciszę i spokój, nie spodziewałem się jednak, że mój gość zachwyci się tym widokiem. – Dziękuję – odparłem tylko, skinąwszy przy tym krótko, wdzięcznie, głową; pomyślałem jednak, że coś jest nie tak. Uśmiech Vincenta zbladł, zastąpiła go dziwna, niedookreślona emocja, z kolei wypowiadane do tej pory chętnie słowa zostały wyparte przez przedłużającą się ciszę. Nie zamierzałem ciągnąć go za język, przynajmniej jeszcze nie. – W takim razie chodź za mną, zaraz znajdziemy coś do picia... Ach, i nie przejmuj się tym... – Przekroczyłem leżący na ścieżce patyk, odkopnąłem porzuconą przez Jarvisa piłkę, by przypadkiem się o nią nie potknąć. Wtedy też przyznał się, że ma do mnie jakąś sprawę, może interes. – Jesteś pewien? Bo coś czuję, że później możemy nie być w nastroju do poważniejszych, wymagających skupienia tematów... Choć w dużej mierze zależy to od decyzji, które podejmiemy. – Machnąłem krótko różdżką, po czym naparłem barkiem na drzwi wejściowe; nie zatrzymałem się choćby na chwilę, nie zdjąłem też butów, stale idąc dalej, w kierunku kącika kuchennego, w którym trzymałem nie tylko szkło, ale i gromadzone zapasy alkoholu. – Co preferujesz? Miód? Czarne Ale? – zawołałem, by rozmówca na pewno dosłyszał me pytanie; zerknąłem przy tym za siebie, przez ramię, próbując odnaleźć wzrokiem jego twarz. Zaraz później zadał pytanie, które – choć w pełni uzasadnione po tak długiej rozłące – nieco mnie zaskoczyło. – No cóż, nie mogę narzekać. Mamy dach nad głową. A z uwagi na lokalizację Gawry, nie miewamy wielu niechcianych gości... – Wzruszyłem ramieniem, otwierając to jedną szafkę, to drugą, trzaskając kolejnymi meblami. Czasem myślałem, że gdyby nam się coś stało, gdyby doszło do nieszczęśliwego wypadku lub jacyś pozbawieni zdrowego rozsądku idioci uznali za zabawne podpalić las, bylibyśmy zdani tylko i wyłącznie na siebie. Była to jednak cena, którą zamierzałem zapłacić w zamian za ciszę i spokój. – Poza tym, moi rodzice mieszkają względnie niedaleko. Tak samo obie siostry. To wiele ułatwia, pomagają mi z opieką nad Jarvisem – dodałem, mając nadzieję, że Rineheart usadowił się już w fotelu, nie stoi tak i nie czeka na przyzwolenie. – Lepiej opowiadaj, jak ty sobie radzisz. Nie jesteś na świeczniku? No wiesz, z uwagi na twojego ojca? – Nie chciałem go urazić, rozdrapywać ran, lecz z drugiej strony, nie zamierzałem owijać w bawełnę. Sytuacja była taka a nie inna. Za głowę starego Rinehearta wyznaczono niemałą nagrodę. Zdziwiłbym się, gdyby nie utrudniało to Vincentowi, cóż, wszystkiego. – Trzymaj – dodałem jeszcze, gdy już uzgodniliśmy, którym alkoholem planujemy rozpocząć nasze posiedzenie i wręczyłem towarzyszowi jego szkło. – Za spotkanie!


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]05.11.23 16:10
Rozmasowując obolały łokieć, uśmiechnął się lekko zerkając na współtowarzysza. Przesuwając się po wąskiej powierzchni spróchniałej części pnia, zrzucił pojedyncze skrawki rozdrobnionej kory, zdobiąc grafitowy materiał cienkich, lnianych spodni. – Powinienem być po prostu bardziej czujny. – zauważył trafnie. Przytomny umysł przydawał się podczas niespodziewanych wojennych konfliktów. Niebezpieczne zaskoczenie potrafiło pojawić się znienacka, podejść nieświadomego oponenta, atakując ze zdwojoną siłą. Zmyślny wróg wyczekiwał każdego, najdrobniejszego potknięcia, chwili nieuwagi, czy rozproszonych myśli. Swą postawę powinien kształcić w każdym momencie, o każdej porze dnia oraz cienistej nocy. Jasny promień przecisnął się przez liściastą szczelinę, lądując na części zarośniętego policzka, długim pasku porzuconej, skórzanej torby. Sprawnym, zamaszystym ruchem, odepchnął się od chropowatego drewna, chwytając przedmiot, wypełniony kilkoma, smakowitymi prezentami. – Niee, niee, tylko kilka, widocznych zmarszczek… – kontynuował, podkreślając wymowne wyrażenie, podzielając to niefrasobliwe i nieczęste rozbawienie. – Oho, co to za przemoc… Chcesz dostać szlaban Sykes? – zagroził z udawaną powagą, marszcząc brwi i modulując tembr. Tęsknił za tą nieokreśloną swobodą. Przebywając w naturalnym środowisku, blisko dzikiej i rozkwitającej natury, choć na krótką chwilę, zapominał o troskach dnia codziennego, problemach przygniatających zgarbione barki, przeciążających zbyt zmęczone ciało. Wyciszał umysł, przykrywając rozpędzone myśli oraz zmienne, często zbyt ponure nastroje. Dostrzegał brak męskiego powiernika, skorego do szczerej rozmowy, wymiany zdań, przyjmowanych poglądów; do niezobowiązującego spotkania w zaciszu prywatnych, przytulnych kątów, rozległej przestrzeni gwarnej, przydrożnej karczmy. Podciągając torbę, ruszył za przewodnikiem, spoglądając pod nogi, prześlizgując się po zielonych opadach, zdobiących leśne poszycie. Zaśmiał się pod nosem: – Trudno się z tobą nie zgodzić. Czyli mam tutaj dożywotnie zaproszenie? Wspaniale. Szykuj kalosze Sykes, jutro rano wyruszamy na przygodę - nikt nie ostudziłby jego zapału. Pasja, zaszczepiona już we wczesnym dzieciństwie, kiełkowała latami. Ciekawość nie opuszczała krukońskiej głowy, gotowej na eksplorowanie. Współdzielenie wiedzy, stawało się pokrzepiające i motywujące. Kilka, pogniecionych rycin, znajdowało się w wysłużonych kieszeniach. Mógł w każdej chwili wyciągnąć jedną z nich, opowiadając o każdej części rośliny, czy zajmującej genezie. Czyżby nowy, pilny uczeń, znajdował się tuż obok? Idąc odrobinę z tyłu, kroczył za zaufanym gospodarzem. Co jakiś czas, rozglądał się na boki, zapamiętując drobny szczegół, kodując kawałek przemierzanej drogi, aby przemieszczać się nieco sprawniej. Gdy kolejne słowa rozmyły się w świetlistej przestrzeni, odpowiedział z opóźnieniem, zaczynając od mrukliwego: – Hmm? Ach pustynie… Nie, teraz nie. – pokręcił głową z zaprzeczeniem, poprawiając opadający kosmyk i nie podnosząc wzroku wbitego w ziemię. Częstotliwość wypraw, zmniejszyła się diametralnie. On sam, uwięziony w kajdanach wojennej zawieruchy, próbował utrzymać się na terenie uciemiężonej, macierzystej ziemi. Mgliste wspomnienia zatrzymały się jednak na końcówce kwietnia, gdy wraz z zaangażowaną załogą, próbowali wykonać niebezpieczną misję - zadanie, które pochłonęło niewinne żywoty. Fala smutku, nieprzepracowanych wyrzutów sumienia, rozlała się po jego wnętrzu. Westchnął do wewnątrz, jakby do swoich myśli, sprawnie podłapując kolejny temat, który wyswobodził go od niewygodnych opowieści. Niektóre historie, wolał zostawić, po prostu na później. Spojrzenie błękitnych, rozszerzonych powiek, zatrzymało się na blondynie, gdy ten nadmienił coś o gorącokrwistym rumaku. Bez kontroli, roześmiał się w głos, kręcąc głową z niedowierzaniem: – Skąd ty bierzesz takie porównania? – zapytał w rozchichotanych głoskach, przecierając kącik lewego oka. Nie podejrzewał tak dalekiego pokrewieństwa. I choć nie znał zbyt wielu członków swej niewielkiej rodziny, domyślał się, iż nie opuszczali zielonych terenów Irlandii, czy okolicznych wysp. Pamiętał mgliste fragmenty ogniskowych opowieści, snutych przez dumnego ojca. Opowiadał coś o swych dziadkach, odważnych wujach, polujących w gęstwinach mieszanego boru. Nie potrafił przypomnieć sobie żadnego imienia. Mężczyzna zmarszczył brwi, wyłapując jeden interesujący fakt. Spojrzał na towarzysza w niemym zamyśleniu: – Pracujesz przy aetonanach? Nie wiedziałem, że prowadzisz tu ich hodowlę… – nie połączył faktów. Mimo nieżywych koligacji z właścicielką majestatycznych rumaków, nie miał wiedzo o ów znajomości. Życie potrafiło zaskakiwać, a on nie zdawał sobie sprawy jak bardzo. – Chyba chciałbym nauczyć się jazdy konnej. – wypalił jeszcze, tuż przed ostatnim zakrętem, prowadzącym na soczyste połacie zielonkawej polany. Wzrok prześlizgnął się po wszystkich elementach, wzbudzających zachwyt, jaki i ukłucie niepochamowanej zazdrości. Utrata domostwa była czymś uwłaczającym, uderzającym w męską dumę, której nie potrafił odbudować. Wszystko wysypywało się z jego rąk, a on nie potrafił odnaleźć właściwego balansu, woli walk i silnego zaangażowania. Zamyślony, wyciszony, zagubiony w orkanach niedawnej przeszłości, kiwnął głową na słowa Everetta, machając ręką na porozrzucane, dziecięce rzeczy. Beztroski bałagań świadczył jedynie o kreatywności i dobrym samopoczuciu młodego odkrywcy. Czy tu też powinien poczuć niepochamowany rąbek zazdrości? Nie widział się w roli ojca, w porównaniu do troskliwego, zorganizowanego i zapobiegawczego hodowcy. – Tak tak… – wyrzucił zaraz, przechodząc dalej. Kurtuazja i wyuczona uprzejmość nakazała na ściągnięcie butów. Przechodząc do kuchni, zdjął przeciążoną torbę i położył ją na jednym z krzeseł. Rozsuwając zamek mówił: – Tematy nie uciekną, najwyżej będziemy musieli spotkać się jeszcze raz. – rozłożył ręce w udawanej bezradności. Kto wie jak potoczy się ów zmaganie, może blondyn już nigdy nie zechce powitać go w swych czterech kątach? Ciemnowłosy zawahał się na moment, po czym dokonał wyboru: – Może być Czarne Ale. Poczekaj chwilę… Przyniosłem wam kilka rzeczy zaopatrzeniowych. Wiem jak jest… Jako, że sporo tułam się po kraju, wiesz… Zlecenia, dostawy, wymiany, moi klienci czasami… – westchnął i zrobił dość zaskoczoną minę: – Często przechodzą samych siebie i dzielą się darami. Mam czekoladę mleczną, dla młodego. Tylko masz mu ją przekazać, a nie skonsumować gdzieś na boku… – zagroził, podśmiewając się pod nosem i zerkając na równoległą krzątaninę. Wyciągał dalej: – Całkiem świeży chleb, wędzona flądra – może poleżeć nieco dłużej. Wziąłem też trochę herbaty i nie wiem czy dasz wiarę. – mężczyzna sięgnął w głąb przedmiotu, wyciągając lniany woreczek, wypełniony aromatycznymi, pomarańczowymi owocami: – Mandarynki. Jeden z międzynarodowych handlarzy był niedawno w Hiszpanii i przywiózł ich naprawdę wiele. Niesamowite, że mają je na wyciągnięcie ręki… – pokręcił głową i zamknął torbę, stawiając ją na ziemi. Usiadł ostrożnie na wskazanym fotelu, zerkając na współtowarzysza, przyjmując zaserwowany alkohol. – Następnym razem przyniosę ci kilka ziołowych mieszanek. Spokojnie, mają uniwersalne właściwości… – zaśmiał się, dotykając glinianego kufla. Obrócił go między palcami, wzburzając zawartość. – To dobrze, że masz wokół siebie tyle wsparcia. Mogę sobie jedynie wyobrazić ile odpowiedzialności ciąży na twoich barkach. Ile młody ma już lat? – zapytał marszcząc czoło, gdyż ten fakt, umknął jego pamięci. Nie pamiętał również o licznym rodzeństwie mężczyzny. Wieloletnia rozłąka, dawała się we znaki. – Za spotkanie! – wyrzucił, stukając szkła w geście toastu. Upił niewielki łyk, czując jak alkohol rozlewa się po wszystkich wnętrznościach. Mocny, wyrazisty – idealny przeciwnik zbyt słabej głowy. Gdy uwaga, przez krótką chwilę skupiła się na nim, westchnął. Prawa dłoń przejechała po zarośniętej twarzy, a dziwna, nienazwana emocja ukazała swe oblicze: – Radzić to za dużo powiedziane. – żachnął w iluzorycznym półuśmiechu. – Ojciec zniknął, zaginął, nie wiem. Nie żebym miał z nim jakiś niesamowity kontakt. – wymowny ton wypowiedzi zdradzał niezmienny, niechętny, wręcz nienawistny stosunek do osoby, którą powinien nazywać swym rodzicielem. - Od mojego powrotu, widziałem go raz, może dwa. Nie wiem… Na szczęście nie jestem na tyle głupi jak on. Nie wychylam się. – zakomunikował. Skłamał przy rejestracji różdżki, posiadał fałszywe alter ego. Unikał otwartych konfrontacji, w obawie przed rozpoznaniem. Walczył po swojemu - rozważnie, ostrożnie i strategicznie. – Najgorsze jest to, że pociągnął za sobą Jackie, moją siostrę… – nie był pewny, czy kiedykolwiek wspominał mu o posiadaniu rodzeństwa. – Nawet nie wiem czy jeszcze żyje. – uniósł brwi i rozłożył ręce. Palce zawinęły się na ceglanym uchu, upijając pokaźny łyk.

| Przekazuję Everettowi:
- czekoladę mleczną
- bochenek chleba jęczmiennego
- wędzoną flądrę
- mandarynki
- czarną herbatę




My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]05.12.23 8:49
Preludium do właściwej rozmowy przebiegało w przyjemnej atmosferze; tu kuksaniec, tam wytknięcie rzekomych zmarszczek czy obietnica wyprawy w teren (choć wątpiłem, by jutrzejszego poranka Vincent miał siłę na cokolwiek innego niż leżenie pod kołdrą i leczenie bólu głowy). Dzięki temu droga do Gawry zdała się jeszcze krótsza niż w rzeczywistości. Towarzysz nie zbaczał ze szlaku, już nie, najwidoczniej odłożył tę przyjemność na czas przygody. Gdy zapytał o aetonany, pokonywaliśmy właśnie ostatni kawałek drogi; polana z Gawrą zaczynała prześwitywać między pniami drzew. – Ach, to nie tak. Pracuję, owszem, ale przy hodowli Despenserów, i to kawałek stąd, bo w Szkocji – wytłumaczyłem prędko, spoglądając przy tym kątem oka ku twarzy spieczonego słońcem towarzysza. – Kojarzysz Evelyn albo Wilkiego, ze szkoły? Jeśli tylko mówisz poważnie, z tą nauką jazdy, na pewno dałoby się coś wykombinować. – Puściłem Vincentowi oczko, klepnąłem w ramię, po czym żwawo skierowałem kroki w stronę drzwi wejściowych, zachęcając druha do tego samego. Coś było nie tak, coś starło uśmiech z jego ust, zmusiło do zadumy. Podejrzewałem jednak, że albo wyjaśni tę reakcję sam z siebie, prędzej lub później, zachęcony działaniem procentów, albo nie wiązała się ona z tematem, który chciałby – mógłby – dzisiaj poruszać.
W takim razie Czarne Ale – odparłem z entuzjazmem, sięgając po wybrany rodzaj alkoholu; jedna butelka dla niego, druga dla mnie. I choć wolałbym usłyszeć, jaki miał do mnie interes, czy tam o co chciałby zapytać, to nie zamierzałem naciskać. Najwyżej będziemy musieli spotkać się ponownie, żaden problem, wprost przeciwnie. Z zaciekawieniem spojrzałem na wyciągane z torby dary. Czekolada? Chleb? Flądra, nawet trochę herbaty? I co on tam mówił, mandarynki? – Na gacie Merlina, nie trzeba było. Przecież to są skarby, Vincent, dosłownie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem takie cuda... Znaczy, może nie chleb, chleb czasem dalej widuję, ale ten jest taki... – Musiałem sięgnąć ku ułożonemu na kuchennym blacie bochenkowi, dotknąć jego skórki, by w ten sposób przekonać się o prawdziwości słów dobrodzieja. – Bardzo świeży. Ach. Dziękuję. Zaraz coś z tego wykombinujemy, przecież nie można tylko pić, nie? A co do czekolady – przypomniało mi się, toteż zamierzałem rozwiać ewentualne wątpliwości Rinehearta – to obiecuję, że nie pożrę jej w tajemnicy. Wyrzuty sumienia nie dałyby mi spokoju. – Poszukałem deski, noża i talerza, niewiele później zagłębiając się w te rejony niewielkiej kuchni, w których składowałem zapasy. Sięgnąłem po słoiczek z konfiturą, ale również po rybę i pomidora z zamiarem przygotowania kanapek. Wtedy olśniło mnie, czym mógłbym podziękować za nieoczekiwane prezenty. – O, mam pytanie. Dalej popalasz? Jeśli tak, mogę odstąpić ci trochę tytoniu. Nie żeby był jakiejś powalającej jakości, ale w tych czasach lepsze to niż nic... – zawiesiłem głos, oczekując potwierdzenia lub zaprzeczenia. Wciąż uwijałem się przy kanapkach, gdy opowiadałem mu o swej codzienności. – Sześć, sześć i trochę. Rośnie jak na drożdżach. Tylko patrzeć, a cały przez niego osiwieję. – Oczywiście żartowałem, przynajmniej w pewnym stopniu. Nie wiedziałem, gdzie ten czas ucieka; dopiero co był małym zawiniątkiem, z którym nie dało się w żaden sposób porozumieć, teraz zaś raczył mnie niekiedy zastanawiająco filozoficznymi przemyśleniami lub wikłał się w niecodzienne dyskusje z córką Sallowa.
Przeniosłem się bliżej Vincenta, w jednej ręce trzymając talerz z prowiantem, w drugiej szkło, którym dopiero co wznieśliśmy toast. Nim jednak dopytałem, czy wolał zostać w osłoniętym przed słońcem wnętrzu domu, czy powylegiwać się na trawie, wsłuchałem się w jego słowa; z początku naznaczone nienazwaną emocją, dopiero po chwili wyraźnie niechętne, może nawet gniewne. Cóż, prawda, że jego relacja z ojcem nie należała do najlepszych, tak to przynajmniej pamiętałem, toteż nie byłem bardzo zdziwiony. Pokiwałem krótko głową, gdy obwieścił, że nie jest tak głupi jak stary Rineheart. – To chyba jedyne rozsądne rozwiązanie, nie wychylać się, nie zwracać na siebie uwagi – przytaknąłem ze zrozumieniem. Sam nie szukałem zwady, guza. – Jackie? – powtórzyłem po nim, z początku nie łącząc kropek. Co prawda od razu doprecyzował stopień pokrewieństwa, mówił o swojej siostrze, lecz nie potrafiłem wydobyć jej wspomnienia z otchłani pamięci. Była młodsza? Albo dużo starsza? Nie kojarzyłem, by kręciła się za nim w czasach szkoły. – Cholera. Przykro mi, Vincent. Że tak to wygląda. Ale chcę wierzyć, że nic się jej nie stało, że po prostu musi uważać na siebie, unikać uwagi, dmuchać na zimne, dlatego nie macie kontaktu... Kiedy ostatnio rozmawialiście? – Próbowałem robić dobrą minę do złej gry. Teraz jednak już lepiej zdawałem sobie sprawę z faktu, iż niechęć względem ojca miała podwójne dno; że chodziło nie tylko o zachowanie starego aurora, o jego surowość czy liczne zaniedbania, ale również wciągnięcie w walki Jackie. – Może wyjdziemy na zewnątrz? Słońce dobrze ci zrobi.


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]05.12.23 22:18
Apogeum odczuć towarzyszących ów wizycie, było nie do opisania. Już dawno nie oddał się tak beztroskiej swobodzie, pozwalającej na zrzucenie maski, odrzuceniu trosk, ukazania innego wymiaru własnego człowieczeństwa, motywowanego sprzyjającymi okolicznościami przyrody, pogodą, a przede wszystkim doborowym towarzystwem. Mężczyzna wydawał się tak daleki od wojennej zawieruchy, połączony z istotnymi obowiązkami, sercem przepięknego lasu, opieką nad małoletnim synem, który stanowił tą najważniejszą wartość. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, iż każdy z nich, mierzy się z odrębnym zestawem paraliżujących trosk, jednakże ich ogólny wymiar, wydawał się zupełnie inny. Przemieszczali się powolnym, rekreacyjnym krokiem. Mógł ze spokojem rozejrzeć się po okolicy, dostrzec wyjątkowy okaz migający między trawami. Zarys spodziewanego domostwa, przebijał się w oddali. Czekając na przeciwstawne słowa, nie spodziewał się takowej odpowiedzi. Zmarszczył brwi i spojrzał na towarzysza kątem oka: czy, aby na pewno się nie przesłyszał? – Przy hodowli Despenserów? – powtórzył zaraz w lekko zaskoczonym i zastanawiającym tonie. Byli w podobnym wieku. Szkoła, choć spora, niejednokrotnie łączyła ze sobą niespodziewane jednostki. Czyżby czegoś nie pamiętał? Wytężając pamięć, starał się nadgonić tempem, przywrócić wspomnienia, które w jego głowie wydawały się tak odległe: – Taaak, tak, kojarzę. – zapewnił zmieszany, uśmiechając się kącikiem ust i zerkając przelotnie na swego przewodnika. Cieszył się, że nie wchodzili w szczegóły. Relacje z obojgiem rodzeństwa, były dość skomplikowane – a przede wszystkim z kobiecą przedstawicielką ów znamienitego rodu. Miał nadzieję, że wiadomość o jego nagłej wizycie, nie opuści szczelnej bramy drzewnych rozgałęzień. – Ach taak, myślę, że jeszcze kiedyś, wrócimy do tematu. – dodał jeszcze wymijająco, przyspieszając korku, pozwalając prowadzić się ku celu.
– Niech tak będzie. – dorzucił jeszcze z entuzjazmem, podnosząc głos na wzór przyjęcia rozkazu. Zanim jednak zasiadł na zaproponowanym miejscu, czekając, aż gospodarz przyniesie obiecane butelki, rozpoczął wykładanie niedawno zdobytych darów. Nie lubił przychodzić z pustymi rękami, wolał podzielić się zbędnym nadmiarem, który dla kogoś, mógł okazać się zbawienny: – Przeeestań… – rzucił przeciągle machając ręką i uśmiechając się pod nosem. Zatrzymał się w trakcie, trzymając bochenek chleba, na który łypnął z uznaniem: – Piecze go żona jednego z moich klientów. Ostatnio dała mi, aż dwie sztuki, dlatego od razu pomyślałem, że przekażę je dalej… – wyjaśnił kończąc swe sprawunki i strzepując okruszki. – Skarbami trzeba się dzielić, mam rację? – zapytał jeszcze, nie oczekując żadnej odpowiedzi, a tym bardziej gromkich podziękowań. To przysługa, sprawiająca przyjemność, oddająca poczucie obustronnej wdzięczności. – Może ci coś pomogę? – dodał w międzyczasie, składając dwa, lniane woreczki różnych rozmiarów. Z głębokim westchnięciem opadł na siedzisko, a prawa dłoń, oplotła przestrzeń brązowej butelki. Wąskie palce zastukały w barwione szkło, wydając specyficzny, delikatny dźwięk. – Mam nadzieję… – żachnął i pogroził palcem. Przez krótki moment milczenia, wsłuchiwał się w odgłosy zewnątrz, postukiwanie noża i typową, domową krzątaninę. Zdążył upić też pierwszy łyk, rozsmakowując się w ciężkim, głębokim smaku serwowanego piwa. Wypowiedź gospodarza, wyciągnęła go z chwilowego zamyślenia: – Hm? Oj tak, tak, popalam, nawet więcej niż tylko popalanie… – zaśmiał się i odwrócił się w jego stronę, obejmując krzesło prawym ramieniem. – Jeśli jest ci zbędny, to nawet nie będę protestować. Tytoń w tym czasie, jest na wagę złota… – on sam oszczędzał swe zapasy, mieszając oryginalny susz, z większą ilością ziołowych mieszanek. Potrzebował tego typu nawyku, odskoczni, dającej ukojenie spiętrzonym emocjom. A może była już zwykły m przyzwyczajeniem?
– Sześć lat? Niesamowite! – pokręcił głową z niedowierzaniem, nie mogąc pojąc uciekającego czasu. Jeszcze niedawno przekraczał strzeliste mury magicznej szkoły, uciekał z domu na jednym ze statków, przemierzał pustynne piaski, w poszukiwaniu groźnego przekleństwa. Prawie dwa lat temu powrócił na macierzyste tereny Anglii, zderzając się z zupełnie nową, niechcianą rzeczywistością… Jakim cudem? – Mam nadzieję, że będę mieć okazję go poznać… A co do siwizny, znam naturalne barwniki roślinne, zaserwujemy ci za to jakiś modny kolorek. – zażartował otwarcie, podnosząc butelkę i przesuwając ją w stronę towarzysza, w celu potwierdzenia i kolejnego, miniaturowego toastu. Talerz wypełniony kanapkami pojawił się tuż przed nimi, lecz nie korzystał z poczęstunku. Poważne tematy, które pojawiły się w kuchennych kuluarach, zmieniły atmosferę, zbaczając na drogę wojennej zawieruchy oraz obecnej sytuacji politycznej. Ciemnowłosy spoważniał, spuścił wzrok, wpatrując się w podświetlone ryski. Rodzina była dla niego tematem ciężkim, niepodejmowanym, dotykającym wrażliwe wnętrze, które eksponował, prawie przez cały czas. Usta zwinęły się w cienką linię, ramiona uniosły do góry, zwiastując niewiedzę, a oczy przekręciły nieznacznie, gdyż sam nie miał pewności, że jego czyny, były słuszne: – Staram się. – zapewnił jeszcze, pomijając na ten moment całą historię związaną z czynnym angażem w pole bitwy, przynależności do organizacji, która dla blondyna mogła okazać się niebezpieczna. Pokiwał głową kilkukrotnie. Przyjmował te pokrzepiające słowa, jednakże wiedział jak prezentuje się rzeczywistość. Dziewczyna mogła już dawno nie żyć, będąc jedynie niezidentyfikowaną, bojową ofiarą. Mogła wyjechać, uciec przed okrutnym losem, zostać porwana i przetrzymywana. Mnogość scenariuszy pojawiało się z tyłu głowy. Nawet nie wiedział, gdzie mógłby zacząć jej szukać... – Ona też wisiała na słupach. – list gończy uśmiechał się do niego z każdej, możliwej strony. – Nie mam pojęcia, siedem, może osiem miesięcy temu? Dawno. Raczej nie mam nadziei, ale kto wie. – a może nawet więcej, jednak całkowicie stracił rachubę czasu?
Nie chciał psuć atmosfery. Upił pokaźny łyk gorzkiego alkoholu i machnął ręką. Gospodarz dopasował się idealnie, proponując słoneczne wyjście: – Tak, tak, właśnie sam miałem to proponować. Przepraszam, nie chciałem obarczać cię moimi problemami, ani psuć atmosfery. Zmieńmy temat. – wyjaśnił i uśmiechnął się lekko, wyrażając prawdziwą skruchę. Westchnął i sięgnął po kanapki, aby wspomóc blondyna. Po chwili znaleźli się przed domem, zasiadając na skrawku zielonej trawy. Bliski kontakt z naturą był przecież najlepszy: – A ty, jak sobie tu radzisz? Niczego ci nie brakuje? Nie jesteś sam? Masz w ogóle jakichś sąsiadów nieopodal, czy jednak wolicie samotność? – wyrzucając ów słowa, rozłożył się wygodniej i sięgnął po jedną z kanapek, wgryzając się ze smakiem. Była wyborna.



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]07.12.23 8:48
Zdało mi się, że wspomnienie Despenserów zbiło z Vincenta z pantałyku, lecz może źle zinterpretowałem ton jego głosu czy niemrawy uśmiech. O ile pamięć mnie nie zawodziła – acz istniała szansa, iż właśnie płata mi jakiegoś figla – Rineheart powinien znać Evelyn, a nawet Sorena, widmo odległej przeszłości. Z drugiej strony, od Owutemów minęła ponad dekada, jeśli kontakt urwał im się wraz z opuszczeniem murów szkoły, zaskoczenie wywołane brzmieniem dawno nie słyszanego nazwiska było całkowicie zrozumiałe. Towarzysz zaproponował, że wrócimy do tematu za jakiś czas, mitycznego i bliżej nieokreślonego kiedyś, więc nie zamierzałem naciskać; jeśli naprawdę będzie chcieć spróbować jazdy konnej, to na pewno odniesie się do tej kwestii, prędzej lub później.
Zaraz skupiliśmy się na innych tematach, na przykład szczodrych darach, którymi niegdysiejszy Krukon postanowił nas uraczyć. Nie zamierzałem stawać okoniem, opierać przed przyjęciem chrupiącego chleba czy egzotycznych owoców, chciałem jednak odwdzięczyć się, przynajmniej na tyle na ile mogłem, jednocześnie doceniając myśl, że chyba w takim razie mój gość nie głodował, wojenna zawierucha nie doprowadziła go do ruiny. To dobrze, bardzo dobrze. Życzyłem mu jak najlepiej, kontakt utrzymywaliśmy jednak sporadyczny, więc do tej pory mogłem jedynie przypuszczać, czy nowe realia odcisnęły na nim swe piętno. – Szczęściarzu! – zawołałem, pozwalając sobie na swobodny uśmiech, w reakcji na wspomnienie uczynnej żony jakiegoś klienta. Niekiedy zdobycie pieczywa urastało do rangi niebywałego wyzwania, może to najwyższa pora, by spróbować upiec coś własnoręcznie? Musiałbym poprosić matkę lub Jocundę o pomoc, ale dlaczego nie. – A co to za interesy z nimi prowadzisz, dostarczasz mu roślinki, tak? Klientów nie brakuje? – dopytałem, przelotnie odrywając wzrok od słoika z konfiturą i smarowanej nią pajdy chleba, odnajdując nim spojrzenie zasiadającego w fotelu Vincenta. Zaraz jeszcze machnąłem ręką w reakcji na propozycję pomocy, łagodząc ten gest zabarwionym wdzięcznością uśmiechem. – Nie, nie, siedź. Zaraz skończę, a tu i tak nie ma wiele miejsca. – Kącik kuchenny stanowił niewielką część Gawry; o ile ja mogłem krzątać się po nim bez poczucia ciasnoty, o tyle przy dwójce dorosłych byłoby już znacznie gorzej. Zza uchylonego okna dolatywał do nas szum drzew, trel ptaków. Odgłosy natury mieszały się z tymi wydawanymi przez nóż, stukot szkła, a w końcu skrzypiące cicho szafki. Bo kiedy potwierdził me przypuszczenia, wciąż kopcił, porzuciłem na chwilę heroiczne zadanie przygotowania nam przekąski, by odnaleźć w jednej z szuflad sakiewkę z tytoniem. – Łap! – ostrzegłem, po czym wycelowałem w niego prezentem i rzuciłem z wyczuciem. – Mam tego trochę, jeden z moich zleceniodawców nie był w stanie zapłacić pełnej kwoty za talizman, starał się więc pokryć koszt w ten sposób... Tylko nie wypal wszystkiego na raz. – Puściłem Rineheartowi oko, po czym znów zaszyłem się w kuchni, kończąc ostatnie kanapki; trochę z rybą, trochę z konfiturą, co kto lubi. Wierzyłem, że towarzysz nie będzie wybrzydzać, zaś coś powinniśmy przekąsić, wszak Ale było jedynie wstępem, później mieliśmy sięgnąć po cięższe trunki. – Sześć lat. Zleciało jak z bicza strzelił, co? – mruknąłem na poły do Vincenta, na poły do siebie; z jednej strony nie przeszkadzał mi fakt upływu czasu, ani tego, że Jarvis nie był już małym berbeciem. Z drugiej – niekiedy myślałem, że może powinienem spędzać z nim więcej popołudni, delektować się naszym małym rajem, dopóki trwał, dopóki syn nie wyjedzie do Hogwartu i zacznę widywać go jedynie latem. – Modny kolorek, pff – parsknąłem pod nosem, kręcąc przy tym głową; ależ się go humor trzymał. Skąd on w ogóle brał takie pomysły? To chyba pokłosie jego wojaży, w końcu miałem do czynienia ze światowcem. Atmosfera ta nie potrwała jednak długo. Może nieco nierozsądnie poruszyłem temat starego Rinehearta. Inna sprawa, że nie wiedziałem, iż tak ściśle połączy się on z wątkiem zaginionej siostry, Jackie; z ukłuciem wstydu przyznawałem się do zapomnienia o jej istnieniu. A przecież na pewno kiedyś o niej wspominał, choćby słowem. Próbowałem dodać mu otuchy, ukoić lęk, lecz to nie takie proste. Na jego miejscu umierałbym ze zgryzoty i nic – oprócz propozycji działania – nie mogłoby mi pomóc. – Naprawdę? Nie zarejestrowałem tego faktu. Albo nie połączyłem kropek – westchnąłem, gdy wspomniał o listach gończych wystawionych za siostrą. W takim razie jej zaangażowanie w rebelię było oczywiste, nie trafiłaby na plakaty za byle co. Chyba. – Hm... A gdyby tak spróbować skontaktować się z kimś, kto mógłby wiedzieć coś więcej? – Nie tylko o Jackie, ale również Kieranie. Z jakimś członkiem tego tajemniczego Zakonu Feniksa. – Nie trać nadziei, to najgorsze, co możesz sobie zrobić – dodałem jeszcze, nim znów zadumałem się nad kiełkującym w mej głowie planem. Zmarszczyłem brwi, po czym i ja upiłem łyk alkoholu, próbując podchwycić przy tym spojrzenie druha. – Co ciekawe, natknąłem się ostatnio na niezwykle groźną rebeliantkę, Tonks... uratowała mnie przed napadem, a później, jak gdyby nigdy nic, poszła wykąpać się w morzu... – Pokręciłem z niedowierzaniem głową, w kąciku ust zamajaczył niewielki uśmiech. – Daj spokój, nie masz za co przepraszać. Sam zapytałem, pamiętasz? I jeśli nie chcesz już o tym rozmawiać, to nie będę naciskać, ale zawsze możemy kontynuować, już na zewnątrz... Chodź – zachęciłem Vincenta gestem do zebrania się z fotela, po czym wskazałem mu dłonią złożony na szafce koc; przyda nam się, a mnie już brakowało rąk.
Ledwie chwilę później wychodziliśmy już przed dom, na tę samą drogę, którą tu przybyliśmy; skręciłem w prawo, przecinając przylegające do Gawry podwórko, czy jak miałbym to nazwać, by zatrzymać się kilka kroków od linii drzew. Trochę cienia, trochę słońca, tak będzie dobrze? – Tutaj? – dokonałem konsultacji, nim rozłożyliśmy kraciasty pled i na powrót zajęliśmy się piciem. – Sąsiadów raczej nie uświadczysz – zacząłem odpowiadać na grad pytań, przygryzając przy tym kanapkę. – To znaczy, nie tak daleko stąd jest niewielka gajówka, ale już dawno opuszczona. Dlatego mamy ciszę i spokój, nikt się tu nie zapuszcza... No, przynajmniej jeśli chodzi o ludzi. Zimą odwiedził nas młody garboróg, musiał szukać jedzenia, biedny maluch. I kiedy mówię odwiedził, mam na myśli, że rozwalił okno w kuchni i prawie doprowadził mnie do zawału. Ale wszystko dobrze się skończyło. Zajęliśmy się jego ranami, a teraz Wilfred przysypia po drugiej stronie Gawry... – urwałem, pozwalając sobie na szerszy, zadowolony z siebie uśmiech. Kto by pomyślał, że okrutna zima stulecia powiększy nam rodzinę. – Tylko się nie bój. Nic ci nie zrobi. Nie lubi obcych, jest przy nich płochliwy, ale dlatego leżymy tutaj, a nie tam. – Wskazałem brodą na dom, choć raczej chciałem nią sięgnąć dalej, do prowizorycznej zagrody Wilfreda. – Radzić sobie raczej radzimy, jakoś. Pewnie byłoby wiele gorzej, gdyby nie pomoc rodziny. Matka ma złote serce, nigdy nie odmówi, gdy muszę podrzucić jej Jarvisa. – Upiłem kolejny łyk Ale. – Dość jednak o mnie. Co z tobą, Rineheart? Skąd cię przywiało? Nie brakuje ci zleceń w tych czasach?

| Przekazuję Vincentowi 350g tytoniu niskiej jakości


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]07.12.23 23:24
Mgliste wspomnienie zaangażowanego rodzeństwa, przyniosło specyficzny moment chwilowego zawahania i zawieszonej konsternacji. A ta, mogła ukazać się na zdziwionej, zbolałej twarzy dalekiego przybysza, łączącego wszelkie, wypowiedziane fakty. Nie spodziewał się, iż otaczający go świat, zmniejszy się w tak niemożliwy sposób, zawężając linię bliskich koligacji. Skomplikowane, niewyjaśnione zażyłości uderzyły w sam środek serca, ukryły pod bladym uśmiechem i energicznym kiwnięciem głowy. Nie kontynuował ów tematu, zmyślnie zmieniając wątek, mając nadzieję, że gospodarz, zrozumie jego postawę. Cieszył się, iż ten nie protestował, gdy zbiór zaopatrzenia, trafiał na niewielki, drewniany stół. Mężczyzna nie przykładał wagi do jedzenia. Zdecydowanie częściej raczył się skromnym posiłkiem, złożonym z kilkudniowego chleba, czy szybkiej potrawki. Nie przepadał za gotowaniem, nie miał na to czasu, dlatego też, aby nie zmarnować ów produktów, wolał przekazać je dalej. Mogły przydać się gdzie indziej, o wiele bardziej. Ciemnowłosy pokręcił głową i machnął ręką, nie chcąc wychodzić na oszukanego bogacza. Ostatni tydzień okazał się odrobinę sowitszy, dlatego też ilość otrzymanych darów, okazała się bardziej sowita i różnorodna. Westchnął krótko i uśmiechnął się lekko, składając pojedynczy woreczek: – Brakuje. – odpowiedział od razu, nie ukrywając prawdy. – Dostarczam i handluję roślinnymi ingrediencjami. Zaopatrzam ludzi, apteki, hodowców, różnie… – wyjaśnił po krótce. – Mam też prywatnych współpracowników, ale jest ciężko. Dostawy są wstrzymane, porty kontrolowane, statki niewpuszczane... – wymieniał spoglądając w głąb kuchni. – Konkurencja rośnie, a ja nie mam na razie przestrzeni do prowadzenia własnych hodowli, co mogłoby wesprzeć ten biznes. Miewałem tygodnie, gdzie nie sprzedałem ani łodygi. – przyznał wzruszając ramionami i ściskając usta. Opadł na miękki fotel i wygładził materiał. Praca, w którą zaangażował się tak czynnie wymagała czasu. Powinien codziennie poszukiwać nowych rynków zbytu, reklamować się aktywnie w niepoznanych miastach, czy placówkach. Ze względu na wsparcie aktywnej rebelii, musiał być ostrożny, gotowy na każde wezwanie. Pokiwał głową w wyrazach zrozumienia, gdy blondyn odprawił go z propozycją pomocy. Usadawiając się wygodniej, jeszcze raz rozejrzał się po przytulnym domostwie, rejestrując drobne szczegóły i maleńkie wyróżniki. Tęsknił za własnym kątem, który tak bezmyślnie wypuścił z własnych rąk. Nie znał się na magicznym prawie, jednakże nie zamierzał się poddawać. I choć nie czuł się jeszcze na siłach, aby toczyć te urzędowe batalie, wiedział, że ów temat nie może czekać. Zainwestował pieniądze, których nie powinien utracić od tak, ze zbytnią łatwością. Domowa krzątanina zyskała na intensywności. Po krótkiej chwili szarawy pakunek, frunął w jego stronę, a on złapał go z lekkością. – O wow, dziękuję. Może skręcę je dla nas od razu? – zaproponował, rozchylając paczuszkę i wąchając zawartość. Tytoń był teraz na wagę złota, a jego jakość nie grała roli. Pospiesznie wstał z miejsca i ruszył w stronę pozostawionej torby. Wyciągnął z niej maleńkie, pocięte bibułki, które zawsze nosił ze sobą, a także zapałki i woreczek z szałwiowym suszem, aby zabić ten gorzki smak późno zbieranego tytoniu. Od razu zabrał się do pracy, mówiąc: – Nie obraziłbym się, gdyby klienci od czasu do czasu, płacili mi czymś takim. – zaśmiał się. – A właśnie, talizmany, dalej się nimi zajmujesz, przyjmujesz zamówienia? – zapytał, rozkładając na stole przyniesiony papierek. Tytoń rozkruszył w palcach, wsypując go do środka. Zaśmiał się pod nosem: – Spokojnie, nie jestem takim nerwusem… Ale co chciałem powiedzieć – jakiś czas temu wpadły w moje ręce pewne minerały. Dobrze kojarzę, że one są niezbędne do tego typu przedmiotów? Popraw mnie jeśli coś zmyślam. – zmarszczył brwi w niepewności, nie chcąc opowiadać bzdur. Podnosząc zawiniątko, przejechał językiem po części bibułki i sprawnie zrolował ją w gotowego papierosa. Uśmiechnął się na efekt końcowy, prezentując go przyjacielowi. Udało mu się przygotować też drugi, który mogli odpalić na dworze. – Nie wiem kiedy to minęło. 6 lat temu to… - pokręcił głową z niedowierzaniem, przekręcając brązową butelkę. Upił kolejny łyk: – Byłem pewnie na statku albo jeszcze gdzieś indziej. – celebracja własnej przestrzeni była czymś istotnym i pięknym. W tych ciężkich czasach tak utęsknionym, gdy każdy dzień stanowił te wielką niewiadomą. Własny kąt, kochająca rodzina – ukłucie zazdrości pojawiło się w okolicy klatki piersiowej. Na moment spuścił głowę w zamyśleniu, jednakże śmiech gospodarza, wyrwał go do rzeczywistości: – No tak. – czemu był aż tak zdzwiony? Aspekt rodziny była w pewnym stopniu tematem tabu. Nie unikał go tak zawzięcie, lecz wszelkie wzmianki o kontrowersyjnych, zaginionych członkach rodu, pozostawały niewygodnymi. Nie tęsknił za ich niezrozumiałą relacją, a może oszukiwał się każdego dnia? Nienawidził ojca, którego los był mu obojętny. Żałował swej młodszej siostry, której nie zdołał uratować i ocalić na czas. – Nie szkodzi. Miałeś prawo nie wiedzieć. – przyznał z nutą zrozumienia i z lekko przyciszonym głosem. Palce bębniły w strukturę butelki, a myśli krążyły wokół przeklętych kartek, fruwających na mocniejszym wietrze: – Próbowałem. Słałem listy. – kręcił głową i westchnął: – No nie ważne na ten moment. Może jeszcze coś wpadnie mi do głowy. – rzucił na sam koniec, chcąc odejść od przygnębiającego tematu. Poszedł w ślady Sykesa i sam upił porządny łyk alkoholu, który cudownie znieczulał myśli oraz drżące wnętrzności. Gdy mężczyzna rozpoczął kolejną wypowiedź racząc go naprawdę nietypowym faktem, o mały włos nie zakrztusił się gorzkim piwem, kaszląc głośno i mówiąc siłowo: – Terrorystkę tak? Tonks? Justine Tonks? – skąd się tu wzięła? Przed jakim napadem, dlaczego kąpała się w morzu? – Uratowała cię przed napadem? Znaliście się wcześniej? Nie wiesz skąd się tu wzięła i dlaczego kąpała się w morzu? – seria niezrozumiałych pytań wysypała się z ust ciemnowłosego, gdy doszedł do siebie. Otarł usta, próbując doprowadzić się do porządku, lecz wzmianka o tej Zakonniczce, była dla niego rażąca. Serce wykonało koślawego fikołka, a on nabrał podejrzeń. Dlaczego znalazła się akurat tu? Zachęcony wyjściem, podniósł się do góry, chwytając wyznaczony koc: – Nie, nie przestań. Dość tego typu tematów, przynajmniej na ten moment. Jeśli masz kontakt do dobrego magipsychiatry, to może to będzie lepszym kierunkiem. – prychnął pod nosem, kręcąc głową na własne, niezbyt zmyślne dowcipy. Pozwolił poprowadzić się na podwórko, aby schować się pod cienistą linią drzew. Rozłożył koc, dodając odpowiedniego komfortu i usiadł na jego brzegu, poprawiając piknikowe zaopatrzenie. Butelkę oparł o zgięte kolano i słuchał w namyśle: – Może to i dobrze? Mam na myśli to, że nie jesteście wystawieni na widok. Nawet nie wiesz ile niebezpieczeństwa czai się w miejscach, w których nie powinno. – odpowiedział enigmatycznie, przypominając sobie kryjówki szmalcowników. – No coś ty, garboróg? Nie wiedziałbym co wtedy zrobić. – pokręcił głową. – Ach, czyli został z tobą? Czyli to okno było tego warte? – aby zyskać nowego towarzysza, stróża niewielkiego domostwa. – Niesamowite… Ach niee, nie mam podejścia do zwierząt, dlatego nawet bym się nie wychylał. – zapewnił jeszcze unosząc obie dłonie do góry. Pomieszał butelką i upił niewielki łyk, powtarzając: – Wilfred… Młody go lubi? – chciał się jedynie upewnić. Był naprawdę ciekawy zainteresowań młodszej wersji Everetta. On w jego wieku chciał zostać rycerzem, malarzem, podróżnikiem i uzdrowicielem. A najlepiej wszystkim. – To dobrze, że masz ich wsparcie. Pewnie jest ci czasami ciężko zajmować się wszystkim samemu? No chyba, że na horyzoncie jest jednak jakaś wybrana? – zagaił zaczepnie i uderzył go łokciem, delikatnie i z umiarem. To chyba normalne pytanie? – Skąd mnie przywiało? Wracałem do Europy, ze Wschodu i miałem być tam tylko na chwilę. Jak widać, to już prawie dwa lata, dasz wiarę? Tęsknię za podróżami, za tamtym światem… To uziemienie, źle na mnie działa. – ale nie mogę teraz uciekać, to wszystko zaszło zbyt daleko. Podnosząc dwa skręty, jeden z nich włożył między wargi i i podpalił wolną zapałką. Drugiego podarował swemu współtowarzyszowi, czekając na przyzwolenie podarowania niewielkiego płomyka. Czas spędzany w tak przyjemnym towarzystwie, umykał nieubłaganie, przyciągając feerię barw zachodzącego słońca. Rozmawiając jeszcze długie minuty, racząc się wybitnym alkoholem, mężczyzna przysnął na jakiś czas, korzystając z uprzejmości gospodarza i spędzając noc w Gwarze.

| zt  serce



My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t7723-vincent-rineheart https://www.morsmordre.net/t7772-elidor#215947 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f310-irlandia-wschodnie-przedmiescia-bray-akacjowa-ostoja https://www.morsmordre.net/t7773-skrytka-bankowa-nr-1857#215948 https://www.morsmordre.net/t7776-vincent-rineheart#216049
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]30.12.23 21:27
15 września

Jarvis był od rana wielce zapracowany. Zaraz po śniadaniu (zjedzonym tak szybko, że chłopiec nawet nie miał czasu pomarudzić) postanowił zbudować fort. Salon nie należał do największych pomieszczeń, a kiedy Jarvis zaczął układać na środku koce i poduszki, praktycznie nie dało się nigdzie ruszyć. Budowa zajęła mu sporo czasu – okazało się, że stworzenie fortu to nie jest prosta sprawa. Tym sposobem młody Sykes odkrył skomplikowane meandry architektury.
Koc zarzucony na dwa krzesła był niewystarczający: w środku ledwie mieścił się on sam. Koc zarzucony na drewniany stół też nie spełniał wymogów: nawet nie sięgał krawędzią podłogi, więc nogi Jarvisa pozostawały odkryte. Frustracja zaczynała się wylewać z młodego ciałka, kiedy cisnął koc na podłogę i wyszedł na zewnątrz potowarzyszyć ojcu w karmieniu Wilfreda. Garboróg jak zwykle nie był szczególnie rozmowny i wciąż zachowywał się dość ostrożnie w towarzystwie Jarvisa, ale jego bliskość i tak uspokoiła wir myśli w głowie chłopca. Tata w międzyczasie próbował go przekonać do przebrania się z piżamy, ale nawet nie chciał tego słyszeć. Miał ważniejsze zadanie do wykonania niż przebieranie się, a tata wyjątkowo machnął na jego wymysły ręką i wrócił do oporządzania zwierzęcia.
W domu panował coraz większy chaos. Oba krzesła z części kuchennej zostały przesunięte do salonu w pobliże kanapy. Jarvis pobiegł na poddasze po swoją pościel i całą zniósł na dół. Prześcieradło okazało się większe niż koc, więc własnie ono stworzyło dach i ściany. Kołdra stała się mięciutką podłogą, a koc kotarą robiącą za drzwi. Jarvis wcisnął do środka wszystkie poduszki i nareszcie jego baza nabrała kształtów.
Podoba ci się? – Zapytał Pana Płomyka, który cierpliwie przyglądał się jego zmaganiom z poziomu kanapy. Mógłby przysiąc, że pluszowy smok kiwnął głową z aprobatą. Do pełni szczęścia brakowało tylko światła, ale Jarvis nie mógł znaleźć niczego odpowiedniego. Trudno, ten drobiazg nie mógł zepsuć mu zabawy. Wgramolił się do środka razem ze swoim pluszowym przyjacielem, kawałkiem pergaminu i garścią kredek. Zostawił dość sporą szparę, żeby do środka wleciało trochę słońca, i zaczął rysować. Dwa patyczaki stały obok siebie (jeden duży, drugi mały), a nad nimi latał smok (choć ciężko było go rozpoznać) i ział ogniem. Wokół nich Jarvis rysował małe ciemne kółka, ale wszystkie obok krawędzi kartki, nigdy w pobliżu patyczaków.
Wtedy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, a razem z nim znajomy głos. Wyjrzał przez szparę, zauważając ciocię Addę. Uśmiech momentalnie pojawił się na twarzy chłopca, ale powstrzymał emocje i nie wyskoczył się z nią przywitać. Zamiast tego zasłonił kocem całe wejście, chowając się przed nią w ciemności swojego fortu. Dłoń ułożył na ustach, bojąc się, że jego obecność może zdradzić nawet zbyt głośny oddech. Zerknął na Pana Płomyka, mając nadzieję, że on też nie sprzeda ich kryjówki. Różnie z nim bywało. Nie szkodzi, że kryjówka zajmowała pół salonu, Adda wciąż mogła n i e z a u w a ż y ć. Szczególnie jeżeli zacznie rozmawiać z tatą na tuzin nudnych tematów, które zazwyczaj poruszają dorośli, ale może być pewna, że wtedy wyskoczy ze swojego fortu i ją uratuje.
Jarvis Sykes
Jarvis Sykes
Zawód : urwipołeć
Wiek : 6
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Somewhere over the rainbow
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarodziej

Dzieci
Dzieci
https://www.morsmordre.net/t12194-jarvis-sykes#375586 https://www.morsmordre.net/t12200-listy-jarvisa#375603 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://media.tenor.com/k_giby7nsyIAAAAM/money-piggy-bank.gif https://www.morsmordre.net/t12201-jarvis-sykes#375606
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]02.01.24 14:12
Nowa rzeczywistość nabierała kształtów, a człowiek ― jak zawsze ― powoli przystosowywał się do tego, co miało im towarzyszyć kolejne miesiące, o ile nie całe lata. Konflikt i wojenne działania powróciły w pełnej krasie, tuż obok akcji humanitarnych i gestów wzajemnej pomocy. Adda czasem miała wrażenie, że świat jakby rozpadł się na pół, że zamieszkują go teraz ludzie, którzy żyją tylko wojną i ci, których zajmuje jedynie apokalipsa i to, co przyniósł im upadek komety.
W całym tym szaleństwie zdarzały się jednak też takie miejsca, jak Gawra, czy farma Evelyn ― osadzone w innym świecie, do którego konflikt nie przybył, nie w pełnej krasie. Miejsca oznaczone niewidzialną flagą neutralności i świętego spokoju. Czasem, ale tylko czasem, zazdrościła Everettowi braku udziału w wojnie i tego, że wiedzie ― mimo wszystko ― dość spokojne życie. Być może ― poza oczywistymi więzami przyjaźni ― to właśnie dlatego lubiła tu tak zaglądać.
W Gawrze pojawiła się w okolicach wczesnego popołudnia, po dłuższym czasie nieobecności; prowadząc życie podwójnego agenta miała sporo na głowie, a obecna sytuacja wcale nie sprawiała, że miała mniej do zrobienia. Obie strony pożądały informacji, a lawirowanie we własnej sieci kłamstw i niedomówień stało się trudne. Martwiło ją to, martwiło tak jak zawsze, gdy nawiedziły ją mało przyjemne myśli o ryzyku zdemaskowania, ale zostawiła je za progiem domu.
Głównie za sprawą ogromnej budowli zajmującej niemalże pół salonu. Adda uśmiechnęła się pod nosem z rozczuleniem, ubawiona samą wizją Jarvisa w forcie z kocy i poduszek, ale pomna na dziecięcą fantazję, nie pokusiła się o bezpardonowe wejście pod płachtę. Zamiast tego zbliżyła się do okazałej budowli z głośnym “hm-hm”, w bardzo ostentacyjny sposób zastanawiając się, gdzież to schował się jej ulubiony kolega.
Jarvis? ― odezwała się w końcu, zaglądając za komodę. Wybiórcza ślepota wydawała jej się bardzo przyjemną zabawą, poza tym, ciekawiło ją co też ten mały urwis znów wymyślił. ― Ja-arvi-is ― przeciągnęła kolejne zgłoski, wołając chłopca. Nic się jednak (jak jej się wydawało) nie stało.
Westchnęła ciężko, cierpiętniczo i wsunęła dłoń do przewieszonej przez ramię torebki. We wnętrzu coś zaszeleściło.
Co za szkoda… mam miodowe ciasteczka, ale chyba zjem je sama, bo komu je dam… no na pewno nie Everettowi… ― Papierowa torebka zaszeleściła mocniej, w palcach czarownicy pojawiło się ciasteczko o złotym kolorze i mniej-więcej okrągłym kształcie. ― Panie Płomyku? A może pan gdzieś tu jest i się skusi?...


Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy


Adriana Tonks
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
I can run away
I can try to hide
and pretend
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11438-adriana-adda-de-verley https://www.morsmordre.net/t11442-rodzynka#353850 https://www.morsmordre.net/t12085-adriana-tonks#372538 https://www.morsmordre.net/f177-somerset-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t11444-skrytka-bankowa-nr-2503#353855 https://www.morsmordre.net/t11449-adriana-de-verley#353913
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]04.01.24 22:20
Jarvis byłby wielce zawiedziony, gdyby ciocia Adda postanowiła po prostu wejść do środka, żeby się z nim przywitać. Nie na tym polega zabawa i nie każdy dorosły to rozumiał. Przede wszystkim należy pożegnać się ze standardową logiką, podstawowymi prawami fizyki i teorią magii. Po drugie, nie należy się śpieszyć. Jeżeli wszyscy wierzą, że krzywy i nie do końca stabilny fort z koców jest aktualnie misternie zbudowaną kryjówką – gawrą? – to niech tak będzie. Niech ta iluzja trwa tak długo, jak sprawia wszystkim radość. A Jarvisowi sprawiała ogromną.
Utrzymywanie powagi stawało się coraz trudniejsze, kiedy docierały do niego kolejne nawoływania. Aż opluł sobie rękę, tak mocno przyciskał ją do ust, choć i tak co jakiś czas wydawał z siebie stłumiony śmiech. Bo aż chciało się krzyknąć Tutaj jestem, tutaj! Chodź do mnie! ale przecież nie na tym polegało ukrywanie się. I pewnie wytrzymałby tak jeszcze chwilę (nie za długo, bo już wszystko zaczynało go świerzbić, żeby jednak się ujawnić), gdyby nie szelest papierowej torebki z ciastkami. To zmieniało postać rzeczy. Przysunął się bliżej szpary, delikatnie wyglądając na zewnątrz. A-ha! Jego ofiara stała nieopodal komody, a w jej dłoni lśniło złote ciastko. Spojrzał na Pana Płomyka, przykładając palec do ust. Ćśś. Ani mru mru...
A potem – o! – tak znienacka, zupełnie niespodziewany SKOK! – Aaaaarrrrrrggggghhhhhh! – Ciszę przerwał donośny krzyk. Jarvis przybrał pozę atakującego smoka: brwi miał ściągnięte, spojrzenie groźne, palce jakby zamienione w pazury. Gdyby tylko miał ogon, machałby nim jak wściekły kot. – Pan Płomyk jest więziony przeze mnie! – Chłopiec starał się wydobyć z siebie jak najniższy dźwięk, bo wyobrażał sobie, że smoki właśnie takim głosem by z nim rozmawiały. Nawet Pan Płomyk, choć przecież nie dorównywał rozmiarem prawdziwym stworzeniom. – Ale mogę go wypuścić, jeżeli of-fiarujesz mi to ciastko! – W oczach pojawił się cwany błysk. Przecież ciocia Adda nie mogła odmówić groźnemu smokowi, musiała uratować Pana Płomyka. – Ale musisz się spieszyć – dodał po chwili, powoli podchodząc bliżej niej. – Bo czasem przychodzi tu... – hmm, no kto? – ...tu... – wiadomo, że chodziło o tatę, który czasem z jakichś niezrozumiałych powodów nie pozwalał mu jeść tylu ciastek, ale tata nie mógł być po prostu tatą w tej historii. – ...Bazzzzzyliszek! – W końcu przypomniała mu się jakaś groźna postać z książek, które od czasu do czasu czytał mu ojciec. Uśmiechnął się szeroko, bo przecież zabawa była przednia, ale zaraz spoważniał, przypominając sobie rolę, którą aktualnie grał. – A Bazyliszek sam zjada wszystkie ciasteczka – dotarł dla dramaturgii, nie spuszczając wzroku z cioci Addy.
Jarvis Sykes
Jarvis Sykes
Zawód : urwipołeć
Wiek : 6
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Somewhere over the rainbow
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarodziej

Dzieci
Dzieci
https://www.morsmordre.net/t12194-jarvis-sykes#375586 https://www.morsmordre.net/t12200-listy-jarvisa#375603 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://media.tenor.com/k_giby7nsyIAAAAM/money-piggy-bank.gif https://www.morsmordre.net/t12201-jarvis-sykes#375606
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]26.01.24 15:02
dla Vincenta

Kiwałem głową, gdy Vincent opowiadał o problemach z prowadzeniem interesu; tego się obawiałem. Ludzie ledwo wiązali koniec z końcem, w pierwszej kolejności pochylali się nad tym, co do garnka włożyć, niekoniecznie zaś nad ingrediencjami alchemicznymi, ziołami do tworzenia kadzideł. W gruncie rzeczy ten sam problem dotykał i mnie; wciąż wykonywałem talizmany, odzywali się do mnie czarodzieje zainteresowani takim czy innym cacuszkiem, które miałoby wzmocnić ich mniej lub bardziej oczywiste talenty, nie mógłbym jednak utrzymać się tylko i wyłącznie z tego. A już tym bardziej – utrzymać i siebie, i dorastającego dziecka.
Skręcaj, jak najbardziej – zachęciłem Rinehearta, samemu wciąż krzątając się przy kuchennych szafkach. Nie zamierzałem odmawiać, miło było zapalić w towarzystwie. – Taak, przyjmuję zamówienia, choć sprawy mają się podobnie, co i w przypadku twoich interesów. Czasem się coś trafi, czasem jest posucha. Plus, magia bywa dość kapryśna, co z kolei sprawia, że niekiedy nic mi z takiego talizmanu nie wychodzi, więc o zapłacie nawet nie ma co wtedy myśleć... A co za minerały wpadły ci w ręce, hm? – Brwi same podjechały mi wyżej, gdy wznosiłem wzrok znad kanapek, przenosiłem go na sylwetkę rozmówcy. – Nie mylisz się, minerały skałotwórcze są niezwykle cenne w moim fachu. Nie chcę cię zanudzać, tak czy inaczej każda receptura wymaga zwykle dwóch konkretnych składników, których nie da się zastąpić żadnym zamiennikiem. Często są to skały czy kryształy właśnie. Krzem, lapis lazuli, halit, tak dalej – wyjaśniłem pokrótce, mając nadzieję, iż gość pociągnie temat, zdradzi mi, z jakimi składnikami się zetknął. Kto wie, może akurat dałoby się z nich stworzyć amulet, który miałby mu się na coś przydać. Albo odkupiłbym je od niego w rozsądnej, nie wymuszającej na nim stawiania mojego dobra ponad własnym cenie. – Pięknie, widać, że masz wprawę – rzuciłem z uśmiechem, zaczepnym i uszczypliwym, na widok skręconego bez trudu papierosa. Nie był takim nerwusem, by wypalić cały tytoń za jednym zamachem, to się chwaliło, podejrzewałem jednak, że tak czy inaczej kopcił więcej ode mnie.
Nie chciałem sprawić mu przykrości, zmusić do niewesołych rozmyślań, z drugiej strony – musiał mieć jakieś, mniejsze lub większe, pragnienie zrzucenia z piersi obaw i lęków dotyczących rodziny, nawet jeśli ich relacje były bardziej niż skomplikowane. Dlatego właśnie chciałem w pokrętny sposób zaoferować mu możliwość podzielenia się ze mną zgryzotą. Skoro jednak słał listy, skoro nie chciał kontynuować akurat tego wątku, nie zamierzałem naciskać. Bywałem niedelikatny, lecz nie wścibski. – Wszystko w porządku? To chyba nie z obawy o mnie, co? – dopytałem, gdy zakrztusił się piwem, wybałuszył oczy; podejrzewałem, że miała to być reakcja na wspomnienie Tonks. – Ta, o nią chodzi. Byłem nad zatoką Morecambe, przy Brown's Point. Szukałem wsiąkiewek, kiedy nagle zaczepiło mnie trzech facetów. Miotnęli we mnie urokiem i najpewniej kazaliby oddać wszystko, co przy sobie miałem, ale wtedy pojawiła się ona. Niby metr pięćdziesiąt w kapeluszu, ale trochę im pogroziła, przy okazji dodałem, że to niebezpieczna członkini rebelii, tak gdyby przypadkiem jej nie rozpoznali... Do tego zaoferowała im kilka monet, żeby sobie poszli, nie próbowali sztuczek. I zadziałało. – Wzruszyłem lekko ramieniem, wciąż nie odejmując spojrzenia od twarzy Vincenta. Co się z nim działo? – Wspominała coś o patrolu, chyba po prostu miałem sporo szczęścia, że znalazła się akurat tam, akurat wtedy. Co do kąpieli... nie wiem, Vincent, pewnie po prostu było jej gorąco. – Nie chciałem zachowywać się przesadnie podejrzliwie, ale wiązanka pytań sugerowała, że znał Tonks, albo chociaż kojarzył – może przez siostrę? – toteż brew sama pojechała mi do góry.
Wychodziliśmy już na zewnątrz, na zalane słońcem podwórze, wraz z kocem, kanapkami i papierosami, gdy Rineheart wspomniał coś o namiarach na magipsychiatrę. – Już, już, nie przesadzaj. Ale w sumie, znam takiego jednego, więc gdybyś naprawdę szukał... – odpowiedziałem żartem na żart, trącając idącego obok czarodzieja ramieniem. A kiedy przysiedliśmy już na ziemi, zacząłem snuć opowieść o tym, jak nam się tutaj mieszkało. – Taak, zgadzam się. Zwykle nie jest mi tęskno do jakichś dużych skupisk ludzi. Jasne, tak czy siak musimy wybierać się na targ, do tego Jarvis narzeka, że chciałby spotykać rówieśników częściej, ale las gwarantuje nam ciszę i spokój. Z drugiej strony... gdyby coś się stało, gdybyśmy zostali napadnięci, kto by nam tu pomógł? Nikt. – Nie żebym chciał krakać, zapeszać, lecz takie właśnie myśli nawiedzały mnie nocami, kiedy nie mogłem spać. – Naprawa okna nie była taka problematyczna, gorzej z przekonaniem Wilfreda, że nie chcemy go skrzywdzić i może nam zaufać. Młody go lubi, choć trochę z daleka, bo nalegam na ostrożność. Ale gdyby mógł, Jarvis pewnie zamieszkałby razem z nim... Nie boi się. No, i kocha wszystkie zwierzęta, małe i duże. – Pokiwałem głową z czymś na kształt rozczulenia, ojcowskiej dumy, po czym zrobiłem krótką przerwę na dokończenie kanapki, łyknięcie z butelki. – Nie, jesteśmy tylko we dwójkę, ale nie mogę narzekać, rodzina pomaga – odparłem, wpierw niemalże krztusząc się piwem, przelotnie uciekając wzrokiem gdzieś w bok, w stronę linii drzew. Nie wiedziałem o żadnej wybrance serca, mimo to ten temat odzywał się w piersi dziwną paniką. – Nie dziwię się, musisz być jak ptak, którego zamknięto w złotej klatce. Nie przywykłeś do siedzenia na tyłku. Z drugiej strony, czasy są jakie są, trudno się stąd wyrwać, choćbyś chciał. A wcale nie wiem, czy chciałbyś. – Zahaczyłem o niego spojrzeniem; miał tutaj ojca, siostrę, nierozwiązane tajemnice i niedomknięte sprawy, wierzyłem, że to dość dobry powód, by zabawić w ojczyźnie na dłużej. No, pozostawała jeszcze kwestia ewentualnego patriotyzmu i toczącej się wojny, naturalnie.
Podziękowałem za papierosa, od razu lokując go między wargami; już po chwili wydmuchiwałem pierwszą chmurę drapiącego gardło dymu. Przyjemnie było porozmawiać po takiej przerwie, nawet jeśli życie nas nie oszczędzało, a dorosłość okazała się zgoła inna niż tego oczekiwaliśmy. Na szczęście mieliśmy całe popołudnie na nadrobienie towarzyskich zaległości.

| zt :pwease:


I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej

Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9528-everett-sykes#289810 https://www.morsmordre.net/t9569-freya#291015 https://www.morsmordre.net/t12306-everett-sykes#378173 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://www.morsmordre.net/t9570-skrytka-bankowa-nr-2189#291016 https://www.morsmordre.net/t9530-jareth-everett-sykes#289896
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]04.05.24 10:56
Wiedziała, że ciastka odegrają tutaj kluczową rolę. Zmyślony świat wypełniony po brzegi dziecięcą wyobraźnią był cudowną odskocznią od życia, od wojny, od pracy. Przebywając w pobliżu Jarvisa czy Orestesa miała wrażenie, jakby wszystkie troski schodziły na dalszy plan, jakby liczyło się tylko to, co pod misternie zbudowanym z poduszek i koców fortem. Lubiła bawić się z dziećmi i miała nieodparte wrażenie, że dzieci lubią ją. I kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, chciałaby mieć szansę sprawdzenia się w roli matki. Naprawdę chciałaby ją mieć.
Gdy Jarvis wyskoczył na nią nagle z fortu – udała doskonale przejętą i przerażoną. Rozchyliła usta, przesłoniła je dłonią w milczącym okrzyku zdumienia, udało jej się nawet upozorować niepewny chwyt na ciastku. Wypiek niemalże wysunął się z jej dłoni, ale złapała go w ostatniej chwili, na swój sposób dodając do całej zabawy odrobiny dramaturgii.
Ojej, ojej! – zawołała, robiąc dwa kroki do tyłu; smoków nie należało lekceważyć, zwłaszcza tak dużych i tak groźnych. – Naprawdę? Wypuścisz Pana Płomyka? Ale czy mogę ci wierzyć, potężny smoku? – zapytała z tlącym się w głosie rozbawieniem. Trzymała się jednak dzielnie swojej roli niedoszłej ofiary i intruza, nawet wtedy, gdy Jarvis przyrównał Everetta do bazyliszka, przez co musiała zdusić w sobie chęć parsknięcia śmiechem. No pięknie.
Co za okropny stwór z tego bazyliszka – zawtórowała Jarvisowi, sprawnie barwiąc ton słusznym oburzeniem – sam tak wszystkie ciastka? I nie podzielił się ani jednym? Co za fatalna sprawa, trzeba będzie z nim chyba zrobić porządek. Jak sądzisz, wielki smoku? – Przykucnęła i wyciągnęła w stronę młodego czarodzieja złoty krążek przetkany skromną ilością kawałków czekolady. Zdobycie jej w Londynie zakrawało ostatnio na cud. – Czy po tej wspaniałej ofierze wypuścisz Pana Płomyka?
Przechyliła się nieznacznie w bok, by móc raz jeszcze obejrzeć skomplikowaną konstrukcję i z uznaniem uniosła brwi, pokiwała głową.
Wspaniała budowla – pochwaliła z ciepłym uśmiechem. – Mieszkasz tam sam, wielki smoku? Odwiedza cię ktoś tam? Czy obawiasz się złodziei i bazyliszków, którzy mogliby zapolować na skarby, które tam przetrzymujesz?


Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy


Adriana Tonks
Adriana Tonks
Zawód : podwójna agentka, rebeliantka
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
I can run away
I can try to hide
and pretend
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +6
CZARNA MAGIA : 1 +2
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t11438-adriana-adda-de-verley https://www.morsmordre.net/t11442-rodzynka#353850 https://www.morsmordre.net/t12085-adriana-tonks#372538 https://www.morsmordre.net/f177-somerset-wybrzeze-exmoor-somerset-wrzosowa-przystan https://www.morsmordre.net/t11444-skrytka-bankowa-nr-2503#353855 https://www.morsmordre.net/t11449-adriana-de-verley#353913
Re: Kuchnia z salonem [odnośnik]12.09.24 20:10
Ciastko na pewno by się nie zmarnowało, nawet gdyby spadło na podłogę. Co prawda nie była w tej chwili najczystsza (jakkolwiek Everett by nie dbał o porządek w mieszkaniu, nie miał czasu bez przerwy sprzątać, szczególnie, że Jarvis był istotnym czynnikiem bałaganogennym), ale chłopcu to w ogóle nie przeszkadzało. Skoczyłby na ciasteczko jak ten smok i zjadł całe jednym gryzem! Zawsze był łasuchem i miał już z tego nie wyrosnąć, jakby wykształcił mu się oddzielny żołądek na słodycze. A już za kilka lat miał zostać nie tylko łasuchem, ale też łakomczuchem, kiedy zacznie intensywnie rosnąć i rozrastać się z chłopca w mężczyznę.
Tymczasem pozostawał groźnym smokiem, wpatrującym się uparcie w swoją dzisiejszą ofiarę. – Tak! Ja mówię tylko prawdę, prawdziwe smoki nie kłamią – stwierdził, opuszczając w końcu swoje szpony. Właśnie za to uwielbiał ciocię Adrianę, zawsze angażowała się w jego zabawę, sprawiając, że robiła się jeszcze barwniejsza.
Ooo, tak! Na szczęście bazyliszka teraz tutaj nie ma, mamy czas na obmyślenie planu – zawadiacko poruszył brwiami, dając jej do zrozumienia, że naprawdę mogą wymyślić jakąś zasadzkę na tatę dopóki siedział z tyłu domu i nic nie słyszał. Przecież we dwójkę taka zasadzka wyszłaby jeszcze lepsza i śmieszniejsza!
Taaaak! Ta ofiara zostanie zapamiętana! Już nigdy smok cię nie zaatakuje! – Stwierdził, delikatnie odbierając ciastko od Adriany, jakby brał od niej wielki skarb. Ostatnio rzadko dostawał takie dobre rzeczy i winił za to skąpość taty. – To znaczy ja. Ja jestem smokiem – Przypomniał sobie po chwili, podciągając wolną ręką spodnie od piżamy. Zabawa w smoka jednak zaczęła go już trochę nudzić skoro wypełnił swój cel: przestraszył ciocię i zdobył ciastko. – Bazyliszek czasem tam przychodzi, ale nie zawsze mu pozwalam – wytłumaczył, spoglądając na swój fort. Dzisiaj naprawdę był z niego dumny, to chyba najlepszy fort, jaki kiedykolwiek udało mu się zbudować. Dzisiaj wpuściłby tam bazyliszka. – Ty możesz wejść – powiedział, najpierw samemu gramoląc się do środka przez prowizoryczną zasłonkę z koca. Usiadł po turecku, kładąc Pana Płomyka między nogami. – W środku też ci się podoba? – Zapytał z nadzieją w głosie, bo uważał, że to też mu dzisiaj wyszło. Wpakował tu absolutnie każdą poduszkę jaka była w Gawrze – przeszukał dom dwukrotnie, żeby się upewnić, że żadnej nie pominął. – Wieczorem poszukam w lesie świetlików i włożę je do słoika, żeby było tutaj jaśniej – podzielił się z ciocią swoim sprytnym planem, wgryzając się w ciastko. Dziesiątki małych okruszków poleciały na Pana Płomyka, ale w ogóle się tym nie przejął i dalej siedział bez ruchu, tak jak pluszaki mają w zwyczaju. – Fajne, sze pfszyfszłaś – dodał z pełną buzią, ale szczerze. Zresztą, inaczej za bardzo nie umiał.
Jarvis Sykes
Jarvis Sykes
Zawód : urwipołeć
Wiek : 6
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Somewhere over the rainbow
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarodziej

Dzieci
Dzieci
https://www.morsmordre.net/t12194-jarvis-sykes#375586 https://www.morsmordre.net/t12200-listy-jarvisa#375603 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f356-lancashire-forest-of-bowland-gawra https://media.tenor.com/k_giby7nsyIAAAAM/money-piggy-bank.gif https://www.morsmordre.net/t12201-jarvis-sykes#375606

Strona 2 z 2 Previous  1, 2

Kuchnia z salonem
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach