Pracownia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pracownia
Już na samym początku zostało postanowione, że strych zostanie zmieniony w pracownię - jego małe królestwo, do którego coraz większy i coraz bardziej ruchliwy potomek nie będzie mógł się tak łatwo dostać. Stół, przy którym pracuje, ustawił pod oknem, by w trakcie dnia zapewnić odpowiednio dużo dziennego światła. Zwykle jednak tworzy amulety już po zmroku, co sprawia, że nie brakuje tu świec, zarówno całych, jak i tych niemalże całkowicie stopionych, których jeszcze nie posprzątał. Półki zastawione są najróżniejszymi buteleczkami, fiolkami, puzderkami pełnymi ingrediencji alchemicznych, materiałów niezbędnych do przetapiania metali. Gdzieś na szafce, obok ksiąg o magicznych zwierzętach i runach dla zaawansowanych, leży zestaw dłut, obok - niedokończona figurka hipogryfa. W powietrzu unosi się zapach suszonych, podwieszonych pod dachem ziół.
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 1 listopada
Z początku nie byłem pewien, kim jest Isabella, łypałem więc podejrzliwym okiem na skreślony przez nią list, w końcu jednak połączyłem imię z sylwetką kuzyna, odrzuciłem na bok dyktowane zdrowym rozsądkiem wątpliwości. Nawet jeśli nigdy nie widziałem wspomnianej czarownicy na oczy, nigdy jeszcze nie rozmawialiśmy, wiedziałem, że w razie braku zapłaty za wykonany talizman mógłbym ją jakoś namierzyć - a to sprawiało, że mogłem podjąć się tego zlecenia.
Do pracy wziąłem się późnym wieczorem, gdy położyłem syna spać i zyskałem pewność, że mogę zamknąć się na poddaszu bez lęku o to, co Jarvis znów wymyśli. Presleyówna prosiła o amulet z runą dumnej pawęży, przygotowania rozpocząłem więc od przypomnienia sobie, jak nakreślić wspomniany znak; wolałem dmuchać na zimne niż pozwolić sobie na głupi błąd. Później zebrałem wszystkie niezbędne składniki, złoto i chalkantyt były najistotniejsze, do nich dobrałem pozostałe ingrediencje, wędrując między kolejnymi szafkami - podkowa centaura do przetopienia, niewielki jaspis, służący za odczynnik jad widłowęża. Kiedy już rozpaliłem pod niewielkim kociołkiem, który służył mi już od paru ładnych lat i upewniłem się, że płomień nie jest ani zbyt mały, ani zbyt duży, zacząłem przetapiać bazy - dołączone do listu złoto i odnalezioną w zapasach podkowę. Pilnowałem temperatury, uważnie obserwując, jak metale topią się, a w końcu łączą, doprawione jadem widłowęża, niezwykle niebezpiecznego stworzenia. W międzyczasie przygotowałem chalkantyt i jaspis, ostrożnie rozłupując kamienie na mniejsze kawałki; może i w ten sposób stawały się mniej efektowne, lecz zdecydowanie ułatwiało to proces osadzania ich we wciąż płynnej bazie.
Nie byłem pewien, czy czarownica zamierza nosić talizman sama, czy ma to być prezent, sięgnąłem więc po prosty, neutralny wzór, przy chybotliwym świetle świec przenosząc stworzoną mieszankę do formy odlewniczej, a w końcu wtapiając w nią serca, które miały pozwolić na przepływ magicznej mocy. Kiedy jeszcze wszystkie składniki były rozgrzane, pewną ręką nakreśliłem odpowiednią runę, nie pozwalając sobie na drżenie, mając nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Pozostawiłem swój twór na parapecie, by przez całą noc mógł chłonąć światło księżyca; zamierzałem sprawdzić jego stan z samego rana.
| Próbuję stworzyć talizman z runą dumnej pawęży; starożytne runy III.
Baza: złoto (+ przetopiona podkowa centaura), serce: chalkantyt (+ jaspis), odczynnik: jad widłowęża
ST 80, 1k6-1 na wszystkie zaklęcia typu protego
Z początku nie byłem pewien, kim jest Isabella, łypałem więc podejrzliwym okiem na skreślony przez nią list, w końcu jednak połączyłem imię z sylwetką kuzyna, odrzuciłem na bok dyktowane zdrowym rozsądkiem wątpliwości. Nawet jeśli nigdy nie widziałem wspomnianej czarownicy na oczy, nigdy jeszcze nie rozmawialiśmy, wiedziałem, że w razie braku zapłaty za wykonany talizman mógłbym ją jakoś namierzyć - a to sprawiało, że mogłem podjąć się tego zlecenia.
Do pracy wziąłem się późnym wieczorem, gdy położyłem syna spać i zyskałem pewność, że mogę zamknąć się na poddaszu bez lęku o to, co Jarvis znów wymyśli. Presleyówna prosiła o amulet z runą dumnej pawęży, przygotowania rozpocząłem więc od przypomnienia sobie, jak nakreślić wspomniany znak; wolałem dmuchać na zimne niż pozwolić sobie na głupi błąd. Później zebrałem wszystkie niezbędne składniki, złoto i chalkantyt były najistotniejsze, do nich dobrałem pozostałe ingrediencje, wędrując między kolejnymi szafkami - podkowa centaura do przetopienia, niewielki jaspis, służący za odczynnik jad widłowęża. Kiedy już rozpaliłem pod niewielkim kociołkiem, który służył mi już od paru ładnych lat i upewniłem się, że płomień nie jest ani zbyt mały, ani zbyt duży, zacząłem przetapiać bazy - dołączone do listu złoto i odnalezioną w zapasach podkowę. Pilnowałem temperatury, uważnie obserwując, jak metale topią się, a w końcu łączą, doprawione jadem widłowęża, niezwykle niebezpiecznego stworzenia. W międzyczasie przygotowałem chalkantyt i jaspis, ostrożnie rozłupując kamienie na mniejsze kawałki; może i w ten sposób stawały się mniej efektowne, lecz zdecydowanie ułatwiało to proces osadzania ich we wciąż płynnej bazie.
Nie byłem pewien, czy czarownica zamierza nosić talizman sama, czy ma to być prezent, sięgnąłem więc po prosty, neutralny wzór, przy chybotliwym świetle świec przenosząc stworzoną mieszankę do formy odlewniczej, a w końcu wtapiając w nią serca, które miały pozwolić na przepływ magicznej mocy. Kiedy jeszcze wszystkie składniki były rozgrzane, pewną ręką nakreśliłem odpowiednią runę, nie pozwalając sobie na drżenie, mając nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Pozostawiłem swój twór na parapecie, by przez całą noc mógł chłonąć światło księżyca; zamierzałem sprawdzić jego stan z samego rana.
| Próbuję stworzyć talizman z runą dumnej pawęży; starożytne runy III.
Baza: złoto (+ przetopiona podkowa centaura), serce: chalkantyt (+ jaspis), odczynnik: jad widłowęża
ST 80, 1k6-1 na wszystkie zaklęcia typu protego
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k6' : 4
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k6' : 4
| 3 listopada
Z jednej strony odczułem coś na kształt ulgi, gdy Isabella tak szybko - i bez złorzeczenia - zdobyła nową próbkę złota. Z drugiej jednak, podkreślała w liście, że zdobycie zamówionego amuletu było dla niej niezwykle ważne. Czy nie z każdym klientem tak było? Czy nie każdemu zależało na jak najszybszym i jak najtańszym pozyskaniu nasyconej magią błyskotki? Już nie raz i nie dwa marnowałem otrzymywane od zleceniodawców materiały, z biegiem czasu uodporniłem się na związaną z tym procederem presję - nic nie mogłem na to poradzić, magia naprawdę bywała kapryśna, nie był to jedynie slogan, którym próbowałem tłumaczyć rzekomą niekompetencję.
Nie chciałem zbytnio zwlekać; im szybciej miałem przekonać się, czy drugie podejście do runy dumnej pawęży zakończy się sukcesem, tym lepiej. Kiedy więc wróciłem z farmy Evelyn, zająłem się synem i wciąż byłem w stanie wykrzesać z siebie siłę do pracy, ruszyłem do ulokowanej na poddaszu pracowni. Zakasałem rękawy, rozkładając przed sobą wszelkie potrzebne ingrediencje, nadgryziony zębem czasu tom o starożytnych runach, dokładnie wyczyszczony kociołek. Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na żaden głupi błąd, jeśli nie chcę wyjść na niedouczonego laika.
Znów oprócz najważniejszych składników talizmanu - chalkantytu i złota - sięgnąłem po gotową do przetopienia podkowę centaura i jaspis. Podejrzewałem, że problem mógł leżeć w wybranym ostatnim razem odczynniku. Z tego też powodu przy kolejnej próbie zdecydowałem się na wyciąg z asfodelusa.
Ostrożnym ruchem różdżki rozpaliłem pod kociołkiem; nim ulokowałem w nim bazy, upewniłem się, że temperatura nie jest zbyt niska. Jako pierwsze dodałem złoto i odnalezioną w zapasach podkowę, uważnie obserwując proces topienia się wybranych metali; musiałem mieć pewność, że składniki odpowiednio się połączą. Podlałem je wyciągiem z asfodelusa, kątem oka pilnując zachodzącej w kociołku reakcji. Wtedy też zabrałem się za kamienie, chalkantyt i jaspis, z wprawą rozłupując je na mniejsze kawałki.
Nie zamierzałem kombinować, znów wybrałem neutralny wzór amuletu, przy akompaniamencie pohukiwań sowy wypełniając formę odlewniczą przygotowaną mieszanką. Pewnie wtapiałem w nią serca, bez których talizman nie mógłby stać się kompletny. Nim zdążyłby ostygnąć, nakreśliłem na nim odpowiednią runę, w duchu zaklinając rzeczywistość, mając nadzieję, że tym razem poszło mi lepiej.
Zgarnąłem zalegające na parapecie liście, po czym ulokowałem na nim formę, by zgodnie z praktyką dać amuletowi czas na skąpanie się w blasku księżyca.
| Próbuję stworzyć talizman z runą dumnej pawęży; starożytne runy III.
Baza: złoto (+ przetopiona podkowa centaura), serce: chalkantyt (+ jaspis), odczynnik: wyciąg z asfodelusa
ST 80, 1k6-1 na wszystkie zaklęcia typu protego
Z jednej strony odczułem coś na kształt ulgi, gdy Isabella tak szybko - i bez złorzeczenia - zdobyła nową próbkę złota. Z drugiej jednak, podkreślała w liście, że zdobycie zamówionego amuletu było dla niej niezwykle ważne. Czy nie z każdym klientem tak było? Czy nie każdemu zależało na jak najszybszym i jak najtańszym pozyskaniu nasyconej magią błyskotki? Już nie raz i nie dwa marnowałem otrzymywane od zleceniodawców materiały, z biegiem czasu uodporniłem się na związaną z tym procederem presję - nic nie mogłem na to poradzić, magia naprawdę bywała kapryśna, nie był to jedynie slogan, którym próbowałem tłumaczyć rzekomą niekompetencję.
Nie chciałem zbytnio zwlekać; im szybciej miałem przekonać się, czy drugie podejście do runy dumnej pawęży zakończy się sukcesem, tym lepiej. Kiedy więc wróciłem z farmy Evelyn, zająłem się synem i wciąż byłem w stanie wykrzesać z siebie siłę do pracy, ruszyłem do ulokowanej na poddaszu pracowni. Zakasałem rękawy, rozkładając przed sobą wszelkie potrzebne ingrediencje, nadgryziony zębem czasu tom o starożytnych runach, dokładnie wyczyszczony kociołek. Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na żaden głupi błąd, jeśli nie chcę wyjść na niedouczonego laika.
Znów oprócz najważniejszych składników talizmanu - chalkantytu i złota - sięgnąłem po gotową do przetopienia podkowę centaura i jaspis. Podejrzewałem, że problem mógł leżeć w wybranym ostatnim razem odczynniku. Z tego też powodu przy kolejnej próbie zdecydowałem się na wyciąg z asfodelusa.
Ostrożnym ruchem różdżki rozpaliłem pod kociołkiem; nim ulokowałem w nim bazy, upewniłem się, że temperatura nie jest zbyt niska. Jako pierwsze dodałem złoto i odnalezioną w zapasach podkowę, uważnie obserwując proces topienia się wybranych metali; musiałem mieć pewność, że składniki odpowiednio się połączą. Podlałem je wyciągiem z asfodelusa, kątem oka pilnując zachodzącej w kociołku reakcji. Wtedy też zabrałem się za kamienie, chalkantyt i jaspis, z wprawą rozłupując je na mniejsze kawałki.
Nie zamierzałem kombinować, znów wybrałem neutralny wzór amuletu, przy akompaniamencie pohukiwań sowy wypełniając formę odlewniczą przygotowaną mieszanką. Pewnie wtapiałem w nią serca, bez których talizman nie mógłby stać się kompletny. Nim zdążyłby ostygnąć, nakreśliłem na nim odpowiednią runę, w duchu zaklinając rzeczywistość, mając nadzieję, że tym razem poszło mi lepiej.
Zgarnąłem zalegające na parapecie liście, po czym ulokowałem na nim formę, by zgodnie z praktyką dać amuletowi czas na skąpanie się w blasku księżyca.
| Próbuję stworzyć talizman z runą dumnej pawęży; starożytne runy III.
Baza: złoto (+ przetopiona podkowa centaura), serce: chalkantyt (+ jaspis), odczynnik: wyciąg z asfodelusa
ST 80, 1k6-1 na wszystkie zaklęcia typu protego
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 33
--------------------------------
#2 'k6' : 2
#1 'k100' : 33
--------------------------------
#2 'k6' : 2
7 czerwca
Niebo spowijały ciemne chmury. Niewysoki chłopiec o włosach ciut ciemniejszych od stogu suchego siana przyglądał im się uważnie, przerywając zabawę. Zdążył wykopać dziurę w piachu, sięgającą już połowy jego łydek – miał ambitne plany kontynuować swoje dzieło i wybudować w piaskownicy (tak nazywał to miejsce, ale była to po prostu nieduża hałda piachu, nawieziona pod dom nie wiadomo skąd i kiedy) pomniejszony tor dla pomniejszonych miotełek. Widok chmur był jednak zbyt niepokojący, dlatego chłopiec rzucił zabawki na ziemię i pobiegł do domu.
Nie zawsze bał się burzy. W zasadzie wyrobił w sobie ten strach całkiem niedawno, kiedy wyładowania na niebie naprawdę niebezpiecznie trzęsły domem. Bał się, że dach spadnie im na głowę albo jedno z licznych drzew dookoła wbije się przez okno. Do tego dochodził ten przeraźliwy huk, przez który zastanawiał się, czy nie ogłuchnie. Dotychczas wydawało mu się, że człowiek raczej powinien ogłuchnąć od ciszy, bo uszy wtedy nie ćwiczą słyszenia dźwięków, ale kilka tygodni temu zmienił zdanie. Tata ciągle mu powtarzał – Jarvis, nic ci się nie stanie – ale teraz go nie było, dlatego Jarvis postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Pozbierał ulubione zabawki, leżące we wszystkich kątach Gawry: kasztanowego ludzika, którego zbudował kilka miesięcy wcześniej z ciocią, nieco wysłużoną już piłkę i ulubionego pluszaka o kształcie smoka i wdzięcznym imieniu Płomyk. Zaszedł jeszcze do kuchni i podsunął krzesło pod sam blat, żeby sięgnąć do szafki i wyciągnąć sobie z niej herbatnika – jednego, żeby nikt nie zauważył. A potem jeszcze jednego. I jeszcze jednego na wszelki wypadek. Odsunął krzesło na miejsce i z całym dobytkiem poszedł na górę do pracowni. Trochę się namęczył, żeby wszystko wnieść po stromych schodach i jednocześnie z nich nie spaść.
Tata chyba nie lubił, kiedy tutaj wchodził, za to Jarvis za każdym razem był zachwycony wszystkimi drobiazgami, które tutaj stały. Ręka go świerzbiła, żeby dotknąć każdego po kolei. Przeszedł się wzdłuż zastawionych półek, gdzieniegdzie zostawiając w kurzu ślad swojego palca. W końcu usadowił się pod stolikiem w kącie pomieszczenia, stwierdzając, że to najbezpieczniejsze miejsce na wypadek burzy, choć w zasadzie poza chmurami jeszcze nic się nie zadziało. Zdjął jeszcze z biurka kawałek pergaminu i zaczął z niego składać samolocik, zajadając się przy tym zdobytymi ciasteczkami.
Niebo spowijały ciemne chmury. Niewysoki chłopiec o włosach ciut ciemniejszych od stogu suchego siana przyglądał im się uważnie, przerywając zabawę. Zdążył wykopać dziurę w piachu, sięgającą już połowy jego łydek – miał ambitne plany kontynuować swoje dzieło i wybudować w piaskownicy (tak nazywał to miejsce, ale była to po prostu nieduża hałda piachu, nawieziona pod dom nie wiadomo skąd i kiedy) pomniejszony tor dla pomniejszonych miotełek. Widok chmur był jednak zbyt niepokojący, dlatego chłopiec rzucił zabawki na ziemię i pobiegł do domu.
Nie zawsze bał się burzy. W zasadzie wyrobił w sobie ten strach całkiem niedawno, kiedy wyładowania na niebie naprawdę niebezpiecznie trzęsły domem. Bał się, że dach spadnie im na głowę albo jedno z licznych drzew dookoła wbije się przez okno. Do tego dochodził ten przeraźliwy huk, przez który zastanawiał się, czy nie ogłuchnie. Dotychczas wydawało mu się, że człowiek raczej powinien ogłuchnąć od ciszy, bo uszy wtedy nie ćwiczą słyszenia dźwięków, ale kilka tygodni temu zmienił zdanie. Tata ciągle mu powtarzał – Jarvis, nic ci się nie stanie – ale teraz go nie było, dlatego Jarvis postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Pozbierał ulubione zabawki, leżące we wszystkich kątach Gawry: kasztanowego ludzika, którego zbudował kilka miesięcy wcześniej z ciocią, nieco wysłużoną już piłkę i ulubionego pluszaka o kształcie smoka i wdzięcznym imieniu Płomyk. Zaszedł jeszcze do kuchni i podsunął krzesło pod sam blat, żeby sięgnąć do szafki i wyciągnąć sobie z niej herbatnika – jednego, żeby nikt nie zauważył. A potem jeszcze jednego. I jeszcze jednego na wszelki wypadek. Odsunął krzesło na miejsce i z całym dobytkiem poszedł na górę do pracowni. Trochę się namęczył, żeby wszystko wnieść po stromych schodach i jednocześnie z nich nie spaść.
Tata chyba nie lubił, kiedy tutaj wchodził, za to Jarvis za każdym razem był zachwycony wszystkimi drobiazgami, które tutaj stały. Ręka go świerzbiła, żeby dotknąć każdego po kolei. Przeszedł się wzdłuż zastawionych półek, gdzieniegdzie zostawiając w kurzu ślad swojego palca. W końcu usadowił się pod stolikiem w kącie pomieszczenia, stwierdzając, że to najbezpieczniejsze miejsce na wypadek burzy, choć w zasadzie poza chmurami jeszcze nic się nie zadziało. Zdjął jeszcze z biurka kawałek pergaminu i zaczął z niego składać samolocik, zajadając się przy tym zdobytymi ciasteczkami.
I show not your face but your heart's desire
Wiedziałem, że nie powinienem zostawiać Jarvisa samego, nawet na chwilę, musiałem jednak udać się na obchód okolicy, a młody zajmował się przecież cierpliwym kopaniem w piasku – nie podejrzewałem, żeby cokolwiek złego mogło wydarzyć się akurat w przeciągu najbliższego kwadransa. Mimo wszystko, zanim zniknąłem między zieleniącymi się drzewami, poprosiłem go, żeby nie oddalał się od domu oraz nie zaglądał do niewielkiej, prowizorycznej zagrody za szopą, w której odpoczywał garboróg; młody znał zasady, wolałem jednak powtarzać je za każdym razem, niemalże do znudzenia, by później nie mieć czego żałować. Im starszy się stawał, tym bardziej przypominał mi małą wersję dawnego Jaretha – z jednej strony całkiem to urocze, może nawet rozczulające, ale z drugiej... wiedziałem, że w związku z tym powinienem spodziewać się kłopotów. W końcu ile miałem lat, kiedy zacząłem zapuszczać się do lasu w pojedynkę? Osiem? A przecież wcześniej zwiedzałem go w towarzystwie starszego rodzeństwa.
Wciąż łupało mnie w krzyżu od niedawnego upadku na kamienistą plażę, raz na jakiś czas musiałem więc wymamrotać pod nosem jakieś niewybredne przekleństwo, lecz nie zamierzałem zrezygnować z krótkiego spaceru, bo kierowały mną ważne pobudki; odkąd zaczęła się wojna, i odkąd do naszej kuchni próbował dostać się wychudzony garboróg, w krew weszło mi niemalże codzienne – o ile tylko pozwalał mi na to czas – badanie pobliskich terenów. Gawra kryła się wśród leśnych ostępów, to prawda, stąd niewielka szansa, że ktoś odnalazłby ją całkowitym przypadkiem, lecz przecież zagrozić nam mogli nie tylko inni czarodzieje, nie tylko doprowadzeni do ostateczności mugole, ale również – budzące się z zimowego snu zwierzęta. Szukałem więc mniejszych i większych śladów łap czy racic, połamanych gałęzi i naruszonej ściółki, by ocenić, czy w okolicy kręcili się jacyś nieproszeni goście. Za każdym razem sięgałem również po Homenum Revelio, by sprawdzić i za pomocą magii, czy nie przeoczyłem obecności jakichkolwiek istot, których moglibyśmy się obawiać. Wyglądało jednak na to, że dzisiaj było spokojnie, tak przynajmniej zinterpretowałem sytuację. Gorzej, że kiedy spojrzałem w górę, ku zasiadającym wśród koron drzew ptakom o sylwetkach wciąż podświetlonych blaskiem rzuconego zaklęcia, moim oczom ukazały się gromadzące na niebie chmury. Ciemne, zwiastujące kolejną burzę...
– Cholera – syknąłem ze złością, a mój żołądek momentalnie związał się w supeł. Jarvis. Żeby tylko nie ruszył mnie szukać. Żeby nie spanikował, nie zrobił niczego lekkomyślnego... Pognałem w stronę Gawry co sił w nogach. Przeskakiwałem przewalone pnie i bagniste kałuże, pozostałości poprzedniej gwałtownej ulewy, choć rwący ból pleców niewątpliwie utrudniał stawianie kolejnych kroków. No, dalej. Jeszcze trochę. Już zaraz będziesz na miejscu. Wypadłem na ścieżkę, która prowadziła do chaty, prędko rozejrzałem się po podwórzu... Nic. Pusto. Nie było go.
W dupę psidwaka.
Zabawki leżały porzucone przy hałdzie piachu, tam gdzie jeszcze do niedawna się bawił. – JARVIS? – wydarłem się głośno, czując, że serce zaraz wyskoczy mi piersi. Nie tyle z powodu biegu, co dochodzącego do głosu strachu. Na pewno nic mu nie jest. Nie było mnie ledwie chwilę. Wiedział, że nie może ruszać się z domu sam.
A żeby to hipogryf kopnął.
Rzuciłem się do drzwi wejściowych i szarpnąłem za klamkę, mając szczerą nadzieję, że ujrzę syna skulonego na fotelu. Albo schowanego w kącie swojego pokoju. Jednak i tam było pusto. Przerażająco pusto. Miotałem się po wnętrzu chaty jeszcze przez moment, nim kątem oka ujrzałem, że klapa na poddasze jest szeroko otwarta. Nie zostawiłbym jej tak przecież... Prawda? – Jarvis? – ponowiłem głośno, z nutą nadziei; próbowałem przy tym nie brzmieć na zdenerwowanego, choć było to cholernie trudne. Krzywiąc się z bólu sięgnąłem ku drabinie, robiąc jeden krok w górę, później kolejny. Wystawiłem głowę ponad podłogę, jak nic pobladły z emocji, i prędko rozejrzałem po wnętrzu przerobionego na pracownię strychu.
– Tu jesteś – wypaliłem z ulgą, gdy moje oczy w końcu padły na skuloną pod blatem sylwetkę Jarvisa. Przez chwilę myślałem, że umrę ze stresu, a jeśli nie umrę, to chociaż osiwieję. Teraz jednak byliśmy już razem. A mały wyglądał na całego. – Wszystko dobrze, chłopie? Przestraszyłeś się, że znowu zacznie lać? – Musiałem upewnić się, że to o to chodziło. Że nie stało się nic innego. Potrzebowałem kilku minut, by znaleźć się obok niego, nie bez trudu załadować pod biurko. Moje usta wykrzywił przelotny grymas bólu, gdy zajmowałem miejsce obok Jarvisa i jego wiernego towarzysza, smoka Płomyka. – Nic nam nie będzie, mówię ci. Wyjątkowo możemy sobie zrobić bazę tutaj, jeśli tego chcesz. Poczytać książkę... Widzę, że o prowiant już zadbałeś. – Uniosłem wyżej brew, gdy napotkałem wzrokiem na okruchy z herbatników.
No ładnie, nie dość, że wdrapał się tutaj bez niczyjego nadzoru, to jeszcze zahaczył wcześniej o szafkę ze słodyczami. Nie potrafiłem się jednak gniewać. Nie teraz.
Wciąż łupało mnie w krzyżu od niedawnego upadku na kamienistą plażę, raz na jakiś czas musiałem więc wymamrotać pod nosem jakieś niewybredne przekleństwo, lecz nie zamierzałem zrezygnować z krótkiego spaceru, bo kierowały mną ważne pobudki; odkąd zaczęła się wojna, i odkąd do naszej kuchni próbował dostać się wychudzony garboróg, w krew weszło mi niemalże codzienne – o ile tylko pozwalał mi na to czas – badanie pobliskich terenów. Gawra kryła się wśród leśnych ostępów, to prawda, stąd niewielka szansa, że ktoś odnalazłby ją całkowitym przypadkiem, lecz przecież zagrozić nam mogli nie tylko inni czarodzieje, nie tylko doprowadzeni do ostateczności mugole, ale również – budzące się z zimowego snu zwierzęta. Szukałem więc mniejszych i większych śladów łap czy racic, połamanych gałęzi i naruszonej ściółki, by ocenić, czy w okolicy kręcili się jacyś nieproszeni goście. Za każdym razem sięgałem również po Homenum Revelio, by sprawdzić i za pomocą magii, czy nie przeoczyłem obecności jakichkolwiek istot, których moglibyśmy się obawiać. Wyglądało jednak na to, że dzisiaj było spokojnie, tak przynajmniej zinterpretowałem sytuację. Gorzej, że kiedy spojrzałem w górę, ku zasiadającym wśród koron drzew ptakom o sylwetkach wciąż podświetlonych blaskiem rzuconego zaklęcia, moim oczom ukazały się gromadzące na niebie chmury. Ciemne, zwiastujące kolejną burzę...
– Cholera – syknąłem ze złością, a mój żołądek momentalnie związał się w supeł. Jarvis. Żeby tylko nie ruszył mnie szukać. Żeby nie spanikował, nie zrobił niczego lekkomyślnego... Pognałem w stronę Gawry co sił w nogach. Przeskakiwałem przewalone pnie i bagniste kałuże, pozostałości poprzedniej gwałtownej ulewy, choć rwący ból pleców niewątpliwie utrudniał stawianie kolejnych kroków. No, dalej. Jeszcze trochę. Już zaraz będziesz na miejscu. Wypadłem na ścieżkę, która prowadziła do chaty, prędko rozejrzałem się po podwórzu... Nic. Pusto. Nie było go.
W dupę psidwaka.
Zabawki leżały porzucone przy hałdzie piachu, tam gdzie jeszcze do niedawna się bawił. – JARVIS? – wydarłem się głośno, czując, że serce zaraz wyskoczy mi piersi. Nie tyle z powodu biegu, co dochodzącego do głosu strachu. Na pewno nic mu nie jest. Nie było mnie ledwie chwilę. Wiedział, że nie może ruszać się z domu sam.
A żeby to hipogryf kopnął.
Rzuciłem się do drzwi wejściowych i szarpnąłem za klamkę, mając szczerą nadzieję, że ujrzę syna skulonego na fotelu. Albo schowanego w kącie swojego pokoju. Jednak i tam było pusto. Przerażająco pusto. Miotałem się po wnętrzu chaty jeszcze przez moment, nim kątem oka ujrzałem, że klapa na poddasze jest szeroko otwarta. Nie zostawiłbym jej tak przecież... Prawda? – Jarvis? – ponowiłem głośno, z nutą nadziei; próbowałem przy tym nie brzmieć na zdenerwowanego, choć było to cholernie trudne. Krzywiąc się z bólu sięgnąłem ku drabinie, robiąc jeden krok w górę, później kolejny. Wystawiłem głowę ponad podłogę, jak nic pobladły z emocji, i prędko rozejrzałem po wnętrzu przerobionego na pracownię strychu.
– Tu jesteś – wypaliłem z ulgą, gdy moje oczy w końcu padły na skuloną pod blatem sylwetkę Jarvisa. Przez chwilę myślałem, że umrę ze stresu, a jeśli nie umrę, to chociaż osiwieję. Teraz jednak byliśmy już razem. A mały wyglądał na całego. – Wszystko dobrze, chłopie? Przestraszyłeś się, że znowu zacznie lać? – Musiałem upewnić się, że to o to chodziło. Że nie stało się nic innego. Potrzebowałem kilku minut, by znaleźć się obok niego, nie bez trudu załadować pod biurko. Moje usta wykrzywił przelotny grymas bólu, gdy zajmowałem miejsce obok Jarvisa i jego wiernego towarzysza, smoka Płomyka. – Nic nam nie będzie, mówię ci. Wyjątkowo możemy sobie zrobić bazę tutaj, jeśli tego chcesz. Poczytać książkę... Widzę, że o prowiant już zadbałeś. – Uniosłem wyżej brew, gdy napotkałem wzrokiem na okruchy z herbatników.
No ładnie, nie dość, że wdrapał się tutaj bez niczyjego nadzoru, to jeszcze zahaczył wcześniej o szafkę ze słodyczami. Nie potrafiłem się jednak gniewać. Nie teraz.
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Żałował, że nie wziął na górę więcej ciasteczek. Burza wcale nie nadchodziła, a on zdążył już wszystkie zjeść. W dodatku samolocik nie poleciał tak daleko, jak Jarvis by sobie życzył. Wylądował może metr od stolika pod którym się ukrywał, a chciał, że poleciał daleko, o tam!, aż do przeciwległej ściany. Właśnie w takich momentach żałował, że nie posiada różdżki. Chciał czarować tak jak tata. Machnął ręką, żeby coś było mu posłuszne. Czasami mu się to udawało, ale nigdy nie miał pewności, kiedy to nastąpi.
Ściągnął z blatu jeszcze jeden kawałek pergaminu i zaczął go składać z dużo większą precyzją i starannością. Tu jeden bok, tu drugi. Wtedy usłyszał skrzypienie schodów – zawsze odróżniał kroki ojca od pozostałych. Zresztą do Gawry rzadko przychodził ktoś inny.
Na początku nie odezwał się ani słowem. Wydawało mu się, że zdenerwowanie w głosie Everetta wynika z tego, że bez pozwolenia wszedł do pracowni. Nie z tego, że mogło mu się coś stać na zewnątrz. Skulił się więc bardziej, czekając na rozwój wydarzeń. Może go nie zauważy...?
– Trochę... – przyznał, robiąc mu trochę miejsca pod stolikiem. – Ale tylko trochę, w sumie już nie – podniósł dumnie podbródek, bo nie chciał wyjść na chłopca, który wszystkiego się boi. Oczy zaświeciły mu się jednak radośnie, kiedy usłyszał propozycję bazy w pracowni. – Naprawdę? Tutaj? – Najwidoczniej ciemne chmury tym razem przyniosły mu same dobre rzeczy. Zmieszał się trochę na wzmiankę o prowiancie, odsuwając część okruszków stopą. – Zjadłbym coś jeszcze. Bułkę z miodem – stwierdził, spoglądając na tatę z nadzieją. Chyba mieli miód? A jak nie, nie dało się go znaleźć w lesie? Będzie musiał jutro poszukać.
– Pokażę ci coś! – Ożywił się po chwili. Niedbale podwinął rękawy przydużego swetra, przysuwając swój napoczęty samolocik bliżej taty. – Wiesz co to jest? Samolot. Bo sam lata! Bez magii! Ciocia mi powiedziała, że to taka mugolska zabawka. Trzeba zagiąć tu... – wystawił czubek języka, jak miał w zwyczaju robić, kiedy mocno się na czymś skupiał. – I tu, i tu jeszcze... – zagiął tak kartkę kilka razy, aż wreszcie faktycznie wyszedł papierowy samolot – Jarvis nie miał prawa znać jakiegokolwiek innego. – A teraz patrz – zamaszyście wypuścił samolocik z rąk, a ten zaczął lecieć przed siebie, by opaść dopiero na półce naprzeciwko. Jarvis aż podskoczył z radości, uderzając się w głowę o blat stolika. Nie przejął się tym zanadto. – Jessst! – A gdyby tak następny wypuścić przez okno? Czy poleciałby jeszcze, jeszcze dalej?
Ściągnął z blatu jeszcze jeden kawałek pergaminu i zaczął go składać z dużo większą precyzją i starannością. Tu jeden bok, tu drugi. Wtedy usłyszał skrzypienie schodów – zawsze odróżniał kroki ojca od pozostałych. Zresztą do Gawry rzadko przychodził ktoś inny.
Na początku nie odezwał się ani słowem. Wydawało mu się, że zdenerwowanie w głosie Everetta wynika z tego, że bez pozwolenia wszedł do pracowni. Nie z tego, że mogło mu się coś stać na zewnątrz. Skulił się więc bardziej, czekając na rozwój wydarzeń. Może go nie zauważy...?
– Trochę... – przyznał, robiąc mu trochę miejsca pod stolikiem. – Ale tylko trochę, w sumie już nie – podniósł dumnie podbródek, bo nie chciał wyjść na chłopca, który wszystkiego się boi. Oczy zaświeciły mu się jednak radośnie, kiedy usłyszał propozycję bazy w pracowni. – Naprawdę? Tutaj? – Najwidoczniej ciemne chmury tym razem przyniosły mu same dobre rzeczy. Zmieszał się trochę na wzmiankę o prowiancie, odsuwając część okruszków stopą. – Zjadłbym coś jeszcze. Bułkę z miodem – stwierdził, spoglądając na tatę z nadzieją. Chyba mieli miód? A jak nie, nie dało się go znaleźć w lesie? Będzie musiał jutro poszukać.
– Pokażę ci coś! – Ożywił się po chwili. Niedbale podwinął rękawy przydużego swetra, przysuwając swój napoczęty samolocik bliżej taty. – Wiesz co to jest? Samolot. Bo sam lata! Bez magii! Ciocia mi powiedziała, że to taka mugolska zabawka. Trzeba zagiąć tu... – wystawił czubek języka, jak miał w zwyczaju robić, kiedy mocno się na czymś skupiał. – I tu, i tu jeszcze... – zagiął tak kartkę kilka razy, aż wreszcie faktycznie wyszedł papierowy samolot – Jarvis nie miał prawa znać jakiegokolwiek innego. – A teraz patrz – zamaszyście wypuścił samolocik z rąk, a ten zaczął lecieć przed siebie, by opaść dopiero na półce naprzeciwko. Jarvis aż podskoczył z radości, uderzając się w głowę o blat stolika. Nie przejął się tym zanadto. – Jessst! – A gdyby tak następny wypuścić przez okno? Czy poleciałby jeszcze, jeszcze dalej?
I show not your face but your heart's desire
Widziałem, że Jarvis garbił ramiona, kuląc się pod blatem stolika, zupełnie jak gdyby chciał zniknąć, do głowy mi jednak nie przyszło, że mógł przerazić się mojego podniesionego głosu czy ewentualnej nagany za samowolne wejście do pracowni. Reakcję syna przypisywałem w całości zbierającym się na niebie chmurom, ciemnym, zwiastującym rychłą ulewę, a pewnie również i gwałtowny spektakl błysków oraz grzmotów. – Już nie? Zuch. – Poczochrałem chłopięcą czuprynę, odrobinę jaśniejszą od mojej własnej, w pewnym stopniu zaskoczony taką odpowiedzią. Strach go opuścił? Skąd ta zmiana? Poczuł się lepiej, bo nie był już sam? Pan Płomyk stanowił wdzięczne towarzystwo, niewątpliwie, ale przecież nie mógł równać się z moim. – Aha, tutaj – przytaknąłem, a na moich ustach pojawił się podszyty ulgą uśmiech, gdy dosłyszałem wybrzmiewający w głosie małego entuzjazm. Zakazany owoc kusił najbardziej, byłem tego świadom. A że zwykle trzymałem syna z dala od pracowni, dla jego własnego dobra, to musiała ona jawić się w jego oczach jako pełna cudów i dziwów. Wszystkie te księgi, kryształy, kamienie runiczne czy w końcu zawieszone pod sufitem zioła, których zapach uderzał w nozdrza wraz z otwarciem klapy poddasza... Magia! – Bułkę z miodem? – Zmarszczyłem brwi, próbując przypomnieć sobie, czy byłem w stanie zaspokoić taką zachciankę. Chyba nie. Niestety. Na pewno jednak musiałem zaradzić coś na głód, z którym właśnie się zdradził. – Z tym może być problem. Ale! – Wystawiłem przed siebie palec, dla podkreślenia wagi wypowiadanych słów. – Mamy za to konfiturę truskawkową, tę od babci. Co ty na to? – Przechyliłem lekko głowę, posyłając memu wiernemu towarzyszowi badawcze spojrzenie. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby stało mu się coś złego, cokolwiek. Nie powinienem zostawiać go samego, nawet na chwilę. – Mogę też po prostu zrobić obiad, przecież musimy mieć dużo siły do zabawy. – Decyzję mieliśmy podjąć wspólnie; nie zamierzałem naciskać, nie w tej chwili, kiedy z oddali dobiegały nas pierwsze pomruki burzy i szum szarpanych coraz silniejszym wiatrem liści.
Gdy obwieścił, że chce mi coś pokazać, spojrzałem to na jego jaśniejącą buzię, to na trzymany w dłoniach skrawek pergaminu. – Samo-lot? – powtórzyłem po nim, nie będąc pewien, czy dobrze usłyszałem obco brzmiącą nazwę. Kiedyś ktoś mi o nich opowiadał, chyba. To musiał być Alfie, on znał się na takich niemagicznych cudach i raz po raz wyprowadzał mnie z błędu, gdy wplatałem w swe historie metalowe smoki czy inne takie puszki na kołach. – Zaskakująco sensowne. Aha. Rozumiem. – Z niekłamanym zainteresowaniem obserwowałem kolejne ruchy dziecięcych rąk, kolejne zgięcia kartki, skąd ciocia wiedziała takie rzeczy?, a w końcu efekt działań Jarvisa. Zacmokałem z aprobatą, starając się nie zwracać uwagi na ból zgarbionych pleców, pod stołem nie było dla mnie wiele miejsca. – Patrzę, patrzę – zapewniłem płomiennie, w duchu zastanawiając się, czy to naprawdę mogło zadziałać. Wtedy jednak samolocik przeciął powietrze i dotarł aż na drugi koniec pokoju, sam, bez niczyjej pomocy. A przynajmniej na pewno nie mojej. – Ho, ho! Brawo! Jesteś pewien, że nie pomogłeś mu siłą woli, hm? I uważaj, żebyś nie zrobił sobie krzywdy. – Znów sięgnąłem do jego głowy, by zmierzwić włosy w czułym geście; oby nie został mu po tym zderzeniu z blatem guz. – To co? Jedzenie, koc i książka?
Gdy obwieścił, że chce mi coś pokazać, spojrzałem to na jego jaśniejącą buzię, to na trzymany w dłoniach skrawek pergaminu. – Samo-lot? – powtórzyłem po nim, nie będąc pewien, czy dobrze usłyszałem obco brzmiącą nazwę. Kiedyś ktoś mi o nich opowiadał, chyba. To musiał być Alfie, on znał się na takich niemagicznych cudach i raz po raz wyprowadzał mnie z błędu, gdy wplatałem w swe historie metalowe smoki czy inne takie puszki na kołach. – Zaskakująco sensowne. Aha. Rozumiem. – Z niekłamanym zainteresowaniem obserwowałem kolejne ruchy dziecięcych rąk, kolejne zgięcia kartki, skąd ciocia wiedziała takie rzeczy?, a w końcu efekt działań Jarvisa. Zacmokałem z aprobatą, starając się nie zwracać uwagi na ból zgarbionych pleców, pod stołem nie było dla mnie wiele miejsca. – Patrzę, patrzę – zapewniłem płomiennie, w duchu zastanawiając się, czy to naprawdę mogło zadziałać. Wtedy jednak samolocik przeciął powietrze i dotarł aż na drugi koniec pokoju, sam, bez niczyjej pomocy. A przynajmniej na pewno nie mojej. – Ho, ho! Brawo! Jesteś pewien, że nie pomogłeś mu siłą woli, hm? I uważaj, żebyś nie zrobił sobie krzywdy. – Znów sięgnąłem do jego głowy, by zmierzwić włosy w czułym geście; oby nie został mu po tym zderzeniu z blatem guz. – To co? Jedzenie, koc i książka?
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 19 lipca
Choć zaskoczyła mnie sowa od nieznajomej, do tego nieznajomej o takim akurat nazwisku - czyżby miała coś wspólnego z Ramseyem, którego Jade nazywała dziwakiem? - to przecież nie zamierzałem grymasić. Potrzebowałem przecież każdej drogocennej monety, którą mogłem zdobyć, toteż propozycja nowego zlecenia była mi w smak. Doskonale wiedziałem, jaki efekt czarownica chciała osiągnąć, po którą kombinację run sięgnąć, by zakląć pożądaną moc w dołączonej do listu broszy; pozostawało mieć jedynie nadzieję, że wciąż wisząca na niebie kometa nie zakłóci działania księżyca. Wszak bez jego wsparcia nie dopełniłby się rytuał, a talizman nie miałby prawa okazać się niczym więcej jak tylko ozdobą.
Jarvis już dawno leżał w łóżku, z oknem szczelnie zasłoniętym grubą kotarą, gdy wspinałem się do ulokowanej na poddaszu pracowni. I choć zmęczenie całym dniem najróżniejszych zajęć dawało mi się we znaki, to odczuwałem ekscytację na myśl o zabraniu się do procesu tworzenia amuletu; ostatnimi czasy więcej przebywałem w towarzystwie magicznych stworzeń, nie zaś nad kociołkiem, odmianę witałem więc z wdzięcznością. Dokładnie obejrzałem niedźwiedzią broszę, a także przesłany kobalt, przez chwilę zastanawiając się, z czym połączyć te materiały; labradoryt musiał stać się częścią tejże układanki, to bez dwóch zdań, lecz co oprócz? Jakie serca powinny stać się elementem runy otwartego oka? Żałowałem, że nie wiedziałem o zleceniodawczyni niczego więcej, ba, nie miałem nawet pojęcia, do czego potrzebowała tego cacka, musiałem więc zawierzyć swej intuicji - i skorzystać z surowców, które miałem akurat pod ręką.
Niewiele później, kiedy podjąłem decyzję, zabrałem się do pracy. Rozpocząłem od przetopienia kobaltu, a kiedy jego stan już na to pozwolił, dodałem do kociołka drugą niezbędną bazę, skruszony labradoryt. Nie było łatwo łączyć ze sobą ingrediencji o tak różnych fakturach, to jednak było bez znaczenia; wierzyłem w swe umiejętności, no i wiele większym wyzwaniem miało stać się ostrożne złączenie ich z błyskotką pani Mulciber. Przygryzałem czubek języka, gdy skrupulatnie zatapiałem niedźwiedzia w powstałej mieszance baz, nie chcąc zagubić jego kształtów, a jednocześnie musząc upewnić się, że cała jego powierzchnia zostanie pokryta niezbędnymi surowcami. Później przyszła pora na osadzenie we wciąż plastycznej masie wybranych przeze mnie serc - znalezionych podczas jednej z mych wypraw pióra hipogryfa i splecionych ze sobą łodyg polnych kwiatów. Wtedy też zanurzyłem tworzony talizman w stworzonym z arszeniku odczynniku, by związać ze sobą wszystkie magiczne substancje, a także przygotować go do ostatecznego kroku - nakreślenia na jego powierzchni, tej od strony zapięcia, odpowiednich znaków. Zadbałem o to, by rękę prowadzić pewnie, a rysik nie zadrżał choćby odrobinę; doświadczenie pozwoliło mi na uniknięcie głupiego błędu. Tym samym zrobiłem wszystko, co tylko leżało w mojej mocy; wykładając broszę na parapet, pozwalając jej zażyć księżycowej kąpieli, zastanawiałem się, czy kolejnego dnia odnajdę poprawnie wykonaną runę, czy bubel.
|Tworzę runę otwartego oka (ST 70; alchemia +12, różdżka +4, talizman z runą natchnionego twórcy +2 = +18)
Zużywam: labradoryt, kobalt
(bazy: labradoryt, kobalt; serca: pióra ptaków i innych magicznych stworzeń (pióro hipogryfa), plecione łodygi roślin; odczynnik: arszenik)
zt
Choć zaskoczyła mnie sowa od nieznajomej, do tego nieznajomej o takim akurat nazwisku - czyżby miała coś wspólnego z Ramseyem, którego Jade nazywała dziwakiem? - to przecież nie zamierzałem grymasić. Potrzebowałem przecież każdej drogocennej monety, którą mogłem zdobyć, toteż propozycja nowego zlecenia była mi w smak. Doskonale wiedziałem, jaki efekt czarownica chciała osiągnąć, po którą kombinację run sięgnąć, by zakląć pożądaną moc w dołączonej do listu broszy; pozostawało mieć jedynie nadzieję, że wciąż wisząca na niebie kometa nie zakłóci działania księżyca. Wszak bez jego wsparcia nie dopełniłby się rytuał, a talizman nie miałby prawa okazać się niczym więcej jak tylko ozdobą.
Jarvis już dawno leżał w łóżku, z oknem szczelnie zasłoniętym grubą kotarą, gdy wspinałem się do ulokowanej na poddaszu pracowni. I choć zmęczenie całym dniem najróżniejszych zajęć dawało mi się we znaki, to odczuwałem ekscytację na myśl o zabraniu się do procesu tworzenia amuletu; ostatnimi czasy więcej przebywałem w towarzystwie magicznych stworzeń, nie zaś nad kociołkiem, odmianę witałem więc z wdzięcznością. Dokładnie obejrzałem niedźwiedzią broszę, a także przesłany kobalt, przez chwilę zastanawiając się, z czym połączyć te materiały; labradoryt musiał stać się częścią tejże układanki, to bez dwóch zdań, lecz co oprócz? Jakie serca powinny stać się elementem runy otwartego oka? Żałowałem, że nie wiedziałem o zleceniodawczyni niczego więcej, ba, nie miałem nawet pojęcia, do czego potrzebowała tego cacka, musiałem więc zawierzyć swej intuicji - i skorzystać z surowców, które miałem akurat pod ręką.
Niewiele później, kiedy podjąłem decyzję, zabrałem się do pracy. Rozpocząłem od przetopienia kobaltu, a kiedy jego stan już na to pozwolił, dodałem do kociołka drugą niezbędną bazę, skruszony labradoryt. Nie było łatwo łączyć ze sobą ingrediencji o tak różnych fakturach, to jednak było bez znaczenia; wierzyłem w swe umiejętności, no i wiele większym wyzwaniem miało stać się ostrożne złączenie ich z błyskotką pani Mulciber. Przygryzałem czubek języka, gdy skrupulatnie zatapiałem niedźwiedzia w powstałej mieszance baz, nie chcąc zagubić jego kształtów, a jednocześnie musząc upewnić się, że cała jego powierzchnia zostanie pokryta niezbędnymi surowcami. Później przyszła pora na osadzenie we wciąż plastycznej masie wybranych przeze mnie serc - znalezionych podczas jednej z mych wypraw pióra hipogryfa i splecionych ze sobą łodyg polnych kwiatów. Wtedy też zanurzyłem tworzony talizman w stworzonym z arszeniku odczynniku, by związać ze sobą wszystkie magiczne substancje, a także przygotować go do ostatecznego kroku - nakreślenia na jego powierzchni, tej od strony zapięcia, odpowiednich znaków. Zadbałem o to, by rękę prowadzić pewnie, a rysik nie zadrżał choćby odrobinę; doświadczenie pozwoliło mi na uniknięcie głupiego błędu. Tym samym zrobiłem wszystko, co tylko leżało w mojej mocy; wykładając broszę na parapet, pozwalając jej zażyć księżycowej kąpieli, zastanawiałem się, czy kolejnego dnia odnajdę poprawnie wykonaną runę, czy bubel.
|Tworzę runę otwartego oka (ST 70; alchemia +12, różdżka +4, talizman z runą natchnionego twórcy +2 = +18)
Zużywam: labradoryt, kobalt
(bazy: labradoryt, kobalt; serca: pióra ptaków i innych magicznych stworzeń (pióro hipogryfa), plecione łodygi roślin; odczynnik: arszenik)
zt
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k6' : 5, 3
--------------------------------
#3 'k6' : 2, 3
#1 'k100' : 63
--------------------------------
#2 'k6' : 5, 3
--------------------------------
#3 'k6' : 2, 3
| 1 lipca
Ostatnie dni wypełniały piętrzące się pod sufit obowiązki, a czas uciekał mi przez palce; jak nie porządkowałem Gawry, to patrolowałem najbliższą okolicę albo pomagałem Evelyn przy hodowli, nie mówiąc już o obowiązkach względem matki, sióstr czy szwagierki... No i przecież musiałem mieć oko na Jarvisa i tego drugiego urwipołcia, Wilfreda. Kto by pomyślał, że przełom czerwca i lipca okaże się aż tak zajęty? Albo że garboróg będzie rósł jak na drożdżach? W końcu jednak znalazłem wolny wieczór, by wywiązać się z obietnicy, którą złożyłem poznanej przy zajeździe Pod Gruszą Marii. Kiedy już ułożyłem syna spać, powierzając go opiece pana Płomyka, prędko wspiąłem się na poddasze, gdzie następnie zacząłem przeglądać kolejne półki i szuflady w poszukiwaniu wszystkich niezbędnych materiałów. Pamiętałem, że pannie Multon zależało na osiągnięciu efektu, który zapewnić mogła runa przemykającego cienia – położyłem więc na blacie otrzymany od niej węgiel, a także dawno zastygłą lawę wulkaniczną. Dobry początek. Potrzebowałem jednak również dwóch kolejnych składników, miały stać się one bazami do tworzonego talizmanu oraz odczynnika, który zwiąże ze sobą wszystkie elementy. Wybór padł na nikiel, powinienem być w stanie uformować z niego delikatną, subtelną ozdobę oraz skruszoną korę bijącej wierzby. Przez krótką chwilę dumałem nad doborem ostatniego elementu układanki, dopóki nie przypomniałem sobie o zebranej nie tak dawno temu żywicy cisu; wciąż jej nie wykorzystałem, zupełnie jak gdybym podświadomie zachowywał ją na tę okazję.
Kiedy już upewniłem się, że mam wszystko to, czego potrzeba do rozpoczęcia prac nad amuletem, rozpaliłem pod niewielkim kociołkiem, czekając, aż ten się nagrzeje. Kiedy temperatura była odpowiednia, zacząłem od przetapiania niklu, niewiele później dodałem do niego drugą z baz, skruszoną korę, bez większego problemu łącząc ze sobą oba materiały. Ostrożnie uwijałem się przy robocie, gdy przelewałem mieszankę do przygotowanej formy odlewniczej – nie znałem Marii na tyle, by wiedzieć, jaka forma talizmanu odpowiadałaby jej najbardziej, lecz zakładałem, że niepozorna zawieszka będzie bezpiecznym wyborem – a później osadzałem w niej fragment węgla oraz lawy. Na brodę Merlina, najmniejsze drgnienie mogłoby wszystko popsuć, musiałem więc pilnować nie tylko ruchu dłoni, ale i sposobu, w jaki oddychałem. Po wystawieniu zawieszki na działanie żywicy, a co za tym idzie związaniu wszystkich materiałów, przyszedł czas na etap, który wymagał niebywałej precyzji. Wstrzymywałem oddech, gdy kreśliłem runy na powierzchni wciąż rozgrzanej ozdoby, nie odczuwałem jednak lęku – robiłem to już nie raz i nie dwa, nie brakowało mi wprawy. Pozostawało mieć nadzieję, że pozostawiony na parapecie talizman, gdzie zostanie skąpany w promieniach księżyca, napełni się odpowiednią mocą, która wspomoże młodą czarownicę w przyszłości.
| Tworzę runę przemykającego cienia (ST 65; alchemia +12, różdżka +4, talizman z runą natchnionego twórcy +2 = +18)
Zużywam: lawa wulkaniczna, węgiel
(bazy: nikiel, kora magicznego drzewa (wierzba bijąca); serca: lawa wulkaniczna, węgiel; odczynnik: żywica cisu)
zt
Ostatnie dni wypełniały piętrzące się pod sufit obowiązki, a czas uciekał mi przez palce; jak nie porządkowałem Gawry, to patrolowałem najbliższą okolicę albo pomagałem Evelyn przy hodowli, nie mówiąc już o obowiązkach względem matki, sióstr czy szwagierki... No i przecież musiałem mieć oko na Jarvisa i tego drugiego urwipołcia, Wilfreda. Kto by pomyślał, że przełom czerwca i lipca okaże się aż tak zajęty? Albo że garboróg będzie rósł jak na drożdżach? W końcu jednak znalazłem wolny wieczór, by wywiązać się z obietnicy, którą złożyłem poznanej przy zajeździe Pod Gruszą Marii. Kiedy już ułożyłem syna spać, powierzając go opiece pana Płomyka, prędko wspiąłem się na poddasze, gdzie następnie zacząłem przeglądać kolejne półki i szuflady w poszukiwaniu wszystkich niezbędnych materiałów. Pamiętałem, że pannie Multon zależało na osiągnięciu efektu, który zapewnić mogła runa przemykającego cienia – położyłem więc na blacie otrzymany od niej węgiel, a także dawno zastygłą lawę wulkaniczną. Dobry początek. Potrzebowałem jednak również dwóch kolejnych składników, miały stać się one bazami do tworzonego talizmanu oraz odczynnika, który zwiąże ze sobą wszystkie elementy. Wybór padł na nikiel, powinienem być w stanie uformować z niego delikatną, subtelną ozdobę oraz skruszoną korę bijącej wierzby. Przez krótką chwilę dumałem nad doborem ostatniego elementu układanki, dopóki nie przypomniałem sobie o zebranej nie tak dawno temu żywicy cisu; wciąż jej nie wykorzystałem, zupełnie jak gdybym podświadomie zachowywał ją na tę okazję.
Kiedy już upewniłem się, że mam wszystko to, czego potrzeba do rozpoczęcia prac nad amuletem, rozpaliłem pod niewielkim kociołkiem, czekając, aż ten się nagrzeje. Kiedy temperatura była odpowiednia, zacząłem od przetapiania niklu, niewiele później dodałem do niego drugą z baz, skruszoną korę, bez większego problemu łącząc ze sobą oba materiały. Ostrożnie uwijałem się przy robocie, gdy przelewałem mieszankę do przygotowanej formy odlewniczej – nie znałem Marii na tyle, by wiedzieć, jaka forma talizmanu odpowiadałaby jej najbardziej, lecz zakładałem, że niepozorna zawieszka będzie bezpiecznym wyborem – a później osadzałem w niej fragment węgla oraz lawy. Na brodę Merlina, najmniejsze drgnienie mogłoby wszystko popsuć, musiałem więc pilnować nie tylko ruchu dłoni, ale i sposobu, w jaki oddychałem. Po wystawieniu zawieszki na działanie żywicy, a co za tym idzie związaniu wszystkich materiałów, przyszedł czas na etap, który wymagał niebywałej precyzji. Wstrzymywałem oddech, gdy kreśliłem runy na powierzchni wciąż rozgrzanej ozdoby, nie odczuwałem jednak lęku – robiłem to już nie raz i nie dwa, nie brakowało mi wprawy. Pozostawało mieć nadzieję, że pozostawiony na parapecie talizman, gdzie zostanie skąpany w promieniach księżyca, napełni się odpowiednią mocą, która wspomoże młodą czarownicę w przyszłości.
| Tworzę runę przemykającego cienia (ST 65; alchemia +12, różdżka +4, talizman z runą natchnionego twórcy +2 = +18)
Zużywam: lawa wulkaniczna, węgiel
(bazy: nikiel, kora magicznego drzewa (wierzba bijąca); serca: lawa wulkaniczna, węgiel; odczynnik: żywica cisu)
zt
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k6' : 2, 3, 2, 6, 6
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k6' : 2, 3, 2, 6, 6
| 10 sierpnia8 sierpnia
Choć może powinienem spodziewać się niespodziewanego, takie właśnie mieliśmy teraz czasy, to przycupnięta na parapecie Gawry sowa zaskoczyła mnie swą obecnością. Skończyłem właśnie porządkować prowizoryczny wybieg Wilfreda – naprawdę powinienem z nim coś zrobić – gdy ujrzałem kątem oka nieznanego ptaka. Od jak dawna tutaj siedział? Wytarłem dłonie w spodnie i ostrożnie sięgnąłem do nóżki posłańca, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zostanę przez niego dziobnięty; na szczęście obyło się bez takich przygód. Ledwie chwilę później, wciąż kręcąc się po podwórku, przeczytałem skreślony ładnym charakterem pisma list; pokręciłem lekko głową, gdy dotarłem do końcówki wiadomości – pogromco magicznej żyły, naprawdę? Coś czułem, że całkowicie niezasłużenie urosłem w oczach słodkiej Celine do rangi jakiegoś bohatera. I albo miałem po prostu dobry dzień, albo to dobór jej słów nakłonił mnie do jak najszybszego uporania się z talizmanem, o którego wykonanie zostałem poproszony. Oprócz zwitka pergaminu otrzymałem również oba niezbędne składniki, resztę zaś powinienem być w stanie znaleźć wśród swoich zapasów; dbałem, by uzupełniać je na bieżąco. Wolałem nawet nie myśleć, co by było, gdyby magia postanowiła spłatać mi figla i nie odpowiedzieć na wezwanie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że stworzyć miałem nie tylko nasycony mocą amulet, ale również – prezent dla krewniaczki Celine.
Kiedy więc słońce zaszło już za horyzont, a wymęczony po całym dniu zabaw Jarvis zdołał zasnąć, ostrożnie wspiąłem się na poddasze, próbując nie robić przy tym hałasu. Nuciłem pod nosem zasłyszaną na festiwalu melodię, jednocześnie przygotowując wszystkie potrzebne ingrediencje alchemiczne: miałem już złoto, czyli jeden ze składników potrzebnych do stworzenia bazy, oraz różę piaskową, która miała stać się ozdobą mojego wyrobu. Przetrząsałem kolejne szuflady i półki w poszukiwaniu inspiracji, w końcu postanowiłem sięgnąć po nikiel, frenit – podobno symbolizował bezwarunkową miłość i akceptację, czyż nie tego brakowało właśnie kuzynce Celine? – oraz zebraną nie tak dawno temu żywicę cisu.
- I niech Merlin ma mnie w swojej opiece – mruknąłem sam do siebie, rozpalając płomień pod niewielkim kociołkiem, z którym zwykłem pracować. Za nic w świecie nie chciałbym zawieść wyratowanej przez czupakabrą młódki. Czy już nie pakowała się w kłopoty? Chyba powinienem jej o to zapytać. Poczekałem, aż temperatura będzie odpowiednio wysoka, po czym ostrożnie włożyłem do kociołka zarówno złoto, jak i nikiel, by przetopić te dwa materiały w towarzystwie żywicy cisu. Ostrożnie mieszałem w kociołku, by zyskać pewność, że otrzymuję odpowiednią konsystencję. Następnie równie ostrożnie przelałem powstałą w ten sposób mieszankę do przygotowanej wcześniej formy – małej jaskółki, albo jakiegoś innego ptaka, zależnie co kto chciał w nim ujrzeć. Wciąż nuciłem pod nosem, gdy osadzałem w bazie okruchy róży piaskowej, a także wybranego przeze mnie frenitu. Całkiem ładnie to wyglądało, moim skromnym zdaniem. Jednak by z ozdóbki stworzyć talizman, i to talizman z runą szczególnej krwi, odpowiedni do wzmocnienia czaru półwili, musiałem jeszcze nakreślić odpowiednie runy. Na szczęście praktyka czyniła mistrza, toteż ręka nie drżała mi, gdy znaczyłem powierzchnię wciąż plastycznej masy delikatnymi znakami.
Nie pozostało mi już nic innego, jak tylko zostawić tak przygotowaną zawieszkę na parapecie, by mogła zaznać kąpieli w blasku księżyca.
| Tworzę runę szczególnej krwi (ST 75; alchemia +12, różdżka +4, talizman z runą natchnionego twórcy +2 = +18)
Zużywam: złoto, róża piaskowa
(bazy: złoto, nikiel; serca: róża piaskowa, frenit; odczynnik: żywica cisu)[bylobrzydkobedzieladnie]
Choć może powinienem spodziewać się niespodziewanego, takie właśnie mieliśmy teraz czasy, to przycupnięta na parapecie Gawry sowa zaskoczyła mnie swą obecnością. Skończyłem właśnie porządkować prowizoryczny wybieg Wilfreda – naprawdę powinienem z nim coś zrobić – gdy ujrzałem kątem oka nieznanego ptaka. Od jak dawna tutaj siedział? Wytarłem dłonie w spodnie i ostrożnie sięgnąłem do nóżki posłańca, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zostanę przez niego dziobnięty; na szczęście obyło się bez takich przygód. Ledwie chwilę później, wciąż kręcąc się po podwórku, przeczytałem skreślony ładnym charakterem pisma list; pokręciłem lekko głową, gdy dotarłem do końcówki wiadomości – pogromco magicznej żyły, naprawdę? Coś czułem, że całkowicie niezasłużenie urosłem w oczach słodkiej Celine do rangi jakiegoś bohatera. I albo miałem po prostu dobry dzień, albo to dobór jej słów nakłonił mnie do jak najszybszego uporania się z talizmanem, o którego wykonanie zostałem poproszony. Oprócz zwitka pergaminu otrzymałem również oba niezbędne składniki, resztę zaś powinienem być w stanie znaleźć wśród swoich zapasów; dbałem, by uzupełniać je na bieżąco. Wolałem nawet nie myśleć, co by było, gdyby magia postanowiła spłatać mi figla i nie odpowiedzieć na wezwanie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że stworzyć miałem nie tylko nasycony mocą amulet, ale również – prezent dla krewniaczki Celine.
Kiedy więc słońce zaszło już za horyzont, a wymęczony po całym dniu zabaw Jarvis zdołał zasnąć, ostrożnie wspiąłem się na poddasze, próbując nie robić przy tym hałasu. Nuciłem pod nosem zasłyszaną na festiwalu melodię, jednocześnie przygotowując wszystkie potrzebne ingrediencje alchemiczne: miałem już złoto, czyli jeden ze składników potrzebnych do stworzenia bazy, oraz różę piaskową, która miała stać się ozdobą mojego wyrobu. Przetrząsałem kolejne szuflady i półki w poszukiwaniu inspiracji, w końcu postanowiłem sięgnąć po nikiel, frenit – podobno symbolizował bezwarunkową miłość i akceptację, czyż nie tego brakowało właśnie kuzynce Celine? – oraz zebraną nie tak dawno temu żywicę cisu.
- I niech Merlin ma mnie w swojej opiece – mruknąłem sam do siebie, rozpalając płomień pod niewielkim kociołkiem, z którym zwykłem pracować. Za nic w świecie nie chciałbym zawieść wyratowanej przez czupakabrą młódki. Czy już nie pakowała się w kłopoty? Chyba powinienem jej o to zapytać. Poczekałem, aż temperatura będzie odpowiednio wysoka, po czym ostrożnie włożyłem do kociołka zarówno złoto, jak i nikiel, by przetopić te dwa materiały w towarzystwie żywicy cisu. Ostrożnie mieszałem w kociołku, by zyskać pewność, że otrzymuję odpowiednią konsystencję. Następnie równie ostrożnie przelałem powstałą w ten sposób mieszankę do przygotowanej wcześniej formy – małej jaskółki, albo jakiegoś innego ptaka, zależnie co kto chciał w nim ujrzeć. Wciąż nuciłem pod nosem, gdy osadzałem w bazie okruchy róży piaskowej, a także wybranego przeze mnie frenitu. Całkiem ładnie to wyglądało, moim skromnym zdaniem. Jednak by z ozdóbki stworzyć talizman, i to talizman z runą szczególnej krwi, odpowiedni do wzmocnienia czaru półwili, musiałem jeszcze nakreślić odpowiednie runy. Na szczęście praktyka czyniła mistrza, toteż ręka nie drżała mi, gdy znaczyłem powierzchnię wciąż plastycznej masy delikatnymi znakami.
Nie pozostało mi już nic innego, jak tylko zostawić tak przygotowaną zawieszkę na parapecie, by mogła zaznać kąpieli w blasku księżyca.
| Tworzę runę szczególnej krwi (ST 75; alchemia +12, różdżka +4, talizman z runą natchnionego twórcy +2 = +18)
Zużywam: złoto, róża piaskowa
(bazy: złoto, nikiel; serca: róża piaskowa, frenit; odczynnik: żywica cisu)[bylobrzydkobedzieladnie]
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Ostatnio zmieniony przez Everett Sykes dnia 06.09.23 7:17, w całości zmieniany 2 razy
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Everett Sykes' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'k6' : 6, 2
--------------------------------
#3 'k3' : 2
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'k6' : 6, 2
--------------------------------
#3 'k3' : 2
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pracownia
Szybka odpowiedź