Stara szopa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stara szopa
Używana niegdyś z zamiłowaniem wyłącznie przez pana domu, ostatnimi czasy stała się miejscem, w którym najczęściej spotkać można jego syna. Służy przede wszystkim do składowania narzędzi oraz pierwszej obróbki plonów. Lata temu pomieszczenie służyło przede wszystkim jako pracownia zielarska, jednak obecnie przypomina bardziej graciarnię pomieszaną z warsztatem. Pomieszczenie przesiąknięte jest zapachem drewna i ziemi, lecz dzięki dużym oknom umieszczonym od wschodu oraz wpadającego przez nie światła, nie sprawia wrażenia nieprzyjemnego. Poza wszelkiego rodzaju łopatami, grabiami i doniczkami znaleźć można także kilka małych skrzynek zamkniętych na klucz.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Filary psychiki pewnego aurora niekoniecznie były mocniejsze od tych Castora. Tyle, że Sprout o tym nie wiedział. Nie wiedział, ponieważ poznał Michaela już po tym, gdy życie Tonksa rozsypało się na niemożliwe do posklejania kawałki. Nie znał mężczyzny, któremu nie towarzyszył nieustanny smutek, który zerkał w lustro z beztroskim uśmieszkiem i nadmierną pewnością siebie, który cieszył się każdą chwilą i któremu zdawało się, że zna wszystkie odpowiedzi. Poznał jedynie jego cień, za co Tonks był losowi niezmiernie wdzięczny. W przeciwieństwie do dawnych przyjaciół, Castor nie znał i nie pamiętał lepszej wersji Michaela, więc ranny wilkołak lgnął do tej przyjaźni niczym ćma do światła. Nie musiał udawać dawnego siebie, nie musiał spełniać niczyich oczekiwań, nie musiał nawet myśleć ani mówić nic o likantropii (dopóki samemu się nie odważył, z gulą w gardle i ciemnością przed oczyma - ale Sprout całkowicie zignorował temat, w milczeniu wręczył mu talizman, a Michael był za to milczenie dozgonnie wdzięczny i świat znowu rozświetlił się słońcem), mógł po prostu chodzić na mecze Quidditcha, udawać, że wszystko jest normalnie i na powrót, na spokojnie, poskładać nowego siebie.
Castor nie wiedział, że wtedy było źle i że teraz jest jeszcze gorzej. W pewien sposób, Tonks był nawet wdzięczny losowi i Castorowi, że pożegnali się akurat w czerwcu. Zanim wszystko się posypało. Że, jeśli Sprout kiedykolwiek o nim pomyśli, to będzie pamiętał skutecznie organizującego mugolskie ucieczki aurora. Nie kogoś, kto przybył do Surrey z a p ó ź n o by uratować trójkę dzieci i na czyich oczach wykrwawiła się ich matka. Nie kogoś, kto był potworem w lesie, gdy aresztowano jego własną siostrę. Nie kogoś, kto przemienił się w bestię przy dziewczynie, której sam zaoferował gościnę, którą miał chronić.Nie kogoś, kto nie poznawał już samego siebie i w kim narkotyki obudziły tłumione przez całe życie pomysły.
Żyli obydwoje i mieli dzisiaj tyle czasu, ile tylko chcieli, ale o pewnych rzeczach Michael nigdy, przenigdy mu nie opowie. Chciał wierzyć, że tylko z powodu męskiej dumy i jakże ludzkiego wstydu, a nie paraliżującego strachu.
Prawdę mówiąc, wolał już bać się o Castora niż reakcji Castora na pewne niewypowiedziane sprawy. Żałował, że kiedykolwiek spytał Reggiego o działanie złotej rybki, a rozczarowanie Weasleya złamało mu serce. Dlaczego miał wrażenie, że rozczarowanie Sprouta byłoby jeszcze boleśniejsze?
Dlatego, że Reggie jest silnym i samodzielnym wiedźmim strażnikiem, a Castor jest teraz... Castor potrzebuje pomocy i jestem jedynym wilkołakiem jakiego zna i jeszcze pomyślałby, że czeka go taka sama spirala szaleństwa jak mnie, a do tego nie mogę dopuścić. - zracjonalizował sobie natychmiast.
Zamiast poczuć się odrobinę lepiej, poczuł się jednak jeszcze gorzej.
Jak mam ci pomóc z czymś, co zniszczyło mnie samego?
Nieobecnie i z narastającym przygnębieniem słuchał o miętowym olejku, wychwytując "obecny stan" i zwalczając pokusę sprostowania słownictwa Castora. Spróbował sobie przypomnieć, ile czasu samemu spędził w bibliotece zanim ostatecznie stracił nadzieję na to, że likantropię można w jakikolwiek sposób wyleczyć. Na pewno więcej niż dwa miesiące. Zmusił się do bladego uśmiechu, pozwalając Sproutowi żyć w iluzji jeszcze przez chwilę:
-Za to herbata z miętą będzie pachnieć ładniej. - o ile dostaniemy gdziekolwiek miętę.
Mimowolnie uśmiechnął się szerzej na widok jakże znajomej irytacji. Sprout wracał do zrzędliwego s i e b i e.
Co za ulga.
-Co się stało, miałeś pecha wpaść tuż przed pełnią, chciał dodać, ale ugryzł się w język -do stajni odchodów aetonanów? - roześmiał się, dostrzegając złość, ale nie wyczuwając jeszcze powagi sytuacji.
Drgnął lekko, gdy Castor zaczął niespodziewanie rozkładać na czynniki pierwsze zapachy unoszące się w powietrzu. Rozchylił lekko usta, uświadamiając sobie, że samemu nie miał przecież na to odwagi, nie w pierwszych tygodniach po ugryzieniu. Dopiero później oswoił się z własnym ponadprzeciętnym lękiem, próbując sobie wmówić, że ten - choć przeważnie utrudnia życie - może też w jakiś sposób je ułatwić. Wyczuć intruza, na przykład. Pamiętać zapach przyjaciół. Nie nazywał jednak w myślach każdej woni, bo po co, bo twardo chodził po ziemi i nigdy nie cieszył się drobnymi przyjemnościami tak pięknie jak Castor.
Przez twarz i myśli aurora przemknęło zaskoczenie, potem - krótkie zakłopotanie, bo tak, płaszcz faktycznie pachniał teraz melisą, choć Fenrir nigdy nie nazwał tego zapachu dla siebie, a Irlandia pachniała sosnami i morską bryzą, a jeszcze dawniejsze wspomnienia pachniały ognistą whiskey... - a potem zamrugał, usiłując się skupić na tym, co tu i teraz. Na przykład na tym, że Castor ma teraz bardzo dobry węch i najwyraźniej jest w stanie się nim cieszyć (a do dobry znak!) i że na szczęście nie jest w stanie czytać mu w myślach.
-Zgadza się. - potwierdził krótko, sygnalizując pochwałę jedynie cieplejszym tonem.
Nawet żarty z wilkołaczych nosów były w końcu lepsze niż... inne tematy. Samemu również umknął spojrzeniem, choć na dźwięk wyznania o kłamstwie ostrożnie wrócił spojrzeniem do twarzy Castora, marszcząc lekko brwi. Co...? - spytałby chętnie, ale to chyba nie był dobry czas, przecież nie przyszli tutaj rozmawiać o nim samym ani odkopywać tego, co było już bezpiecznie zakopane. A na pewno nie teraz, gdy na twarzy dawnego przyjaciela i tak malował się strach, strach zbyt boleśnie znany Tonksowi.
-Spokojnie. Nikomu nie powiem. - obiecał, łapiąc lekko Castora za ramiona i spoglądając mu prosto w oczy i ani przez sekundę nie myśląc nad rozwagą tej obietnicy. Nie pomyślał ani o Aurorze ani o rodzicach Castora ani nawet o Zakonie Feniksa. Może przyjdą mu do głowy później, a może nie. Teraz - wilk w owczej skórze, egoista skryty pod płaszczem altruisty, tchórz pozujący na mentora - myślał tylko o Castorze i o sobie i znowu o Castorze. O tym, jak przejmujący jest ten lęk, że ktoś się dowie i jak sam odwlókłby ten moment na zawsze, gdyby mógł, gdyby norweskie Ministerstwo nie powiadomiło jego rodziny i jego pracodawców i angielskiego rejestru. -Ja... - zaschło mu w ustach, bo przecież dobrze znał przyjaciela, bo przecież wiedział, że Castor zaraz uzna się za tchórza. Uznaj za tchórza mnie, nie siebie. -...też bym nikomu nie powiedział, nigdy się nie rejestrował, gdybym miał w tej kwestii jakikolwiek wybór. - wyznał w końcu wstydliwym szeptem, bo po raz pierwszy w życiu przyznawał się do tego na głos również przed samym sobą. Teraz, rzecz jasna, łatwo było o takie decyzje. Wybuchła wojna, rejestr był zagrożeniem, brygadziści byli na usługach Ministerstwa, a Ministerstwo znajdowało się pod dyktatem Malfoya i zapewne Czarnego Pana. Ale wtedy... wtedy rejestracja była jedynym słusznym, szlachetnym wyborem. Czymś, czego rozsądny auror powinien pragnąć, do czego powinien zgłosić się sam, by chronić przed samym sobą niewinnych ludzi.
A jednak, gdyby m i a ł wybór, nigdy nie znalazłby odwagi. Upublicznienie własnego nazwiska, własnej twarzy, posyłane chyłkiem spojrzenia w Ministerstwie, plotki (zapewne słuszne), że wrócił do pracy tylko dlatego, bo inni, l e p s i, spłonęli w pożarze Ministerstwa - to wszystko bolało nieporównywalnie mniej niż czyjaś śmierć na sumieniu, ale bolało na tyle, że bez wahania by tego uniknął.
Poniosę twój sekret z tobą, a ciężar z a Ciebie. - przysiągł bez słów, zmuszając się do bladego uśmiechu i spoglądając prosto w oczy Castora z bezbrzeżną powagą.
Świadomość własnego egoizmu nadal ciążyła mu na sumieniu, gdy rozwiał już paniczny strach Castora, gdy przyjaciel zdobył się na całkiem niewinny i zabawny żart. Żart, który bawiłby kilka miesięcy temu nie bawił wcale, gdy było się aurorem który dopuścił na patrolu do śmierci niewinnej osoby i nie obronił się w porę przed Crucio i...
-Mhm. - wymamrotał tylko, odwracając wzrok i biorąc żarty na klatę bez śladu wesołości. Przez kilka sekund groziło mu zatonięcie w bagnie niechcianych wspomnień, aż do rzeczywistości przywrócił go dotyk dłoni na ramieniu. Rozkojarzony, wrócił wzrokiem do Castora - tracąc tym samym czujność i słuchając kolejnych słów w bezbronnym zaskoczeniu. Nie przywołał nawet w porę na twarz maski powagi ani "nic się nie stało" na usta, nie zdążył. Otworzył tylko szerzej oczy, nie kryjąc ani poruszenia ani irracjonalnej radości, ani nie zastanawiając się dlaczego nagle zrobiło się i lżej i cieplej i dlaczego przed chwilą w szopie nie było czuć promieni słońca, a teraz już tak. Nie widział co prawda światła, skupiony na tęczówkach Castora, ale zapachu rozgrzanego drewna nie mógł z niczym pomylić.
-Nie rozumiem. - wyznał, zanim ugryzł się w język, zanim wewnętrzny auror przypomniał mu, że to już nieważne. -Wtedy kłamałeś? - zmarszczył lekko brwi, a kolejne pytanie zamarło gdzieś na rozchylonych ustach. Dlaczego? - zdusił je, nie chcąc zabrzmieć żałośnie smutno (dlaczego uznałeś, że musisz kłamać?), ale pytanie wciąż tańczyło w lekkiej zmarszczce między brwiami i w przenikliwym spojrzeniu.
N i e r o z u m i a ł, a jakaś jego część chciała się wycofać i postawić bezpieczne granice, bo granice powinien wytyczyć już wtedy i ochroniłyby ich obojga przed smutkiem, ochroniłyby jego samego przed niespodziewaną melancholią, bo granice były dobre i potrzebne. Castor jednak go o coś prosił, a Michael nie umiał odmawiać. Szczególnie komuś, kto przed chwilą płakał mu na ramieniu.
-Jesteś przecież moim przyjacielem. - pomimo trosk, uśmiechnął się mimowolnie, po raz pierwszy bez śladu wcześniejszej rezerwy. -Sam się zastanów, jak cię na kurs alchemika przyjęli. - przewrócił oczyma, z opóźnieniem rewanżując się ripostą za żart i czując się dziwnie lekko.
A potem spoważniał.
-Ale nie wracasz na żadną wojnę, nie w tym stanie. - omiótł Castora uważnym spojrzeniem i przygryzł lekko policzek, zastanawiając się, jak ująć to delikatnie.
Albo dobra, nie ma co się bawić w delikatność, skoro najwyraźniej z powrotem byli przyjaciółmi.
-Straciłeś apetyt, prawda? Widać. Musisz się przemóc i wziąć w garść, Castor. - zarządził, znów kładąc dłonie na jego ramionach. -Wiem jak to było, a dwa lata temu miałbym pod dostatkiem jedzenia... - gdyby chciało mi się iść je kupić -...i wiem, że teraz jest jeszcze ciężej, ale nie będę patrzył jak zmieniasz się w patyka. Upoluję ci coś, podzielę się też jajkami. Mamy teraz kury, wiesz? - dobry żart, Michael Tonks i kury. Żart łagodzący stanowczość wcześniejszych słów i uprzedzający jakikolwiek sprzeciw.
Castor nie wiedział, że wtedy było źle i że teraz jest jeszcze gorzej. W pewien sposób, Tonks był nawet wdzięczny losowi i Castorowi, że pożegnali się akurat w czerwcu. Zanim wszystko się posypało. Że, jeśli Sprout kiedykolwiek o nim pomyśli, to będzie pamiętał skutecznie organizującego mugolskie ucieczki aurora. Nie kogoś, kto przybył do Surrey z a p ó ź n o by uratować trójkę dzieci i na czyich oczach wykrwawiła się ich matka. Nie kogoś, kto był potworem w lesie, gdy aresztowano jego własną siostrę. Nie kogoś, kto przemienił się w bestię przy dziewczynie, której sam zaoferował gościnę, którą miał chronić.
Żyli obydwoje i mieli dzisiaj tyle czasu, ile tylko chcieli, ale o pewnych rzeczach Michael nigdy, przenigdy mu nie opowie. Chciał wierzyć, że tylko z powodu męskiej dumy i jakże ludzkiego wstydu, a nie paraliżującego strachu.
Prawdę mówiąc, wolał już bać się o Castora niż reakcji Castora na pewne niewypowiedziane sprawy. Żałował, że kiedykolwiek spytał Reggiego o działanie złotej rybki, a rozczarowanie Weasleya złamało mu serce. Dlaczego miał wrażenie, że rozczarowanie Sprouta byłoby jeszcze boleśniejsze?
Dlatego, że Reggie jest silnym i samodzielnym wiedźmim strażnikiem, a Castor jest teraz... Castor potrzebuje pomocy i jestem jedynym wilkołakiem jakiego zna i jeszcze pomyślałby, że czeka go taka sama spirala szaleństwa jak mnie, a do tego nie mogę dopuścić. - zracjonalizował sobie natychmiast.
Zamiast poczuć się odrobinę lepiej, poczuł się jednak jeszcze gorzej.
Jak mam ci pomóc z czymś, co zniszczyło mnie samego?
Nieobecnie i z narastającym przygnębieniem słuchał o miętowym olejku, wychwytując "obecny stan" i zwalczając pokusę sprostowania słownictwa Castora. Spróbował sobie przypomnieć, ile czasu samemu spędził w bibliotece zanim ostatecznie stracił nadzieję na to, że likantropię można w jakikolwiek sposób wyleczyć. Na pewno więcej niż dwa miesiące. Zmusił się do bladego uśmiechu, pozwalając Sproutowi żyć w iluzji jeszcze przez chwilę:
-Za to herbata z miętą będzie pachnieć ładniej. - o ile dostaniemy gdziekolwiek miętę.
Mimowolnie uśmiechnął się szerzej na widok jakże znajomej irytacji. Sprout wracał do zrzędliwego s i e b i e.
Co za ulga.
-Co się stało, miałeś pecha wpaść tuż przed pełnią, chciał dodać, ale ugryzł się w język -do stajni odchodów aetonanów? - roześmiał się, dostrzegając złość, ale nie wyczuwając jeszcze powagi sytuacji.
Drgnął lekko, gdy Castor zaczął niespodziewanie rozkładać na czynniki pierwsze zapachy unoszące się w powietrzu. Rozchylił lekko usta, uświadamiając sobie, że samemu nie miał przecież na to odwagi, nie w pierwszych tygodniach po ugryzieniu. Dopiero później oswoił się z własnym ponadprzeciętnym lękiem, próbując sobie wmówić, że ten - choć przeważnie utrudnia życie - może też w jakiś sposób je ułatwić. Wyczuć intruza, na przykład. Pamiętać zapach przyjaciół. Nie nazywał jednak w myślach każdej woni, bo po co, bo twardo chodził po ziemi i nigdy nie cieszył się drobnymi przyjemnościami tak pięknie jak Castor.
Przez twarz i myśli aurora przemknęło zaskoczenie, potem - krótkie zakłopotanie, bo tak, płaszcz faktycznie pachniał teraz melisą, choć Fenrir nigdy nie nazwał tego zapachu dla siebie, a Irlandia pachniała sosnami i morską bryzą, a jeszcze dawniejsze wspomnienia pachniały ognistą whiskey... - a potem zamrugał, usiłując się skupić na tym, co tu i teraz. Na przykład na tym, że Castor ma teraz bardzo dobry węch i najwyraźniej jest w stanie się nim cieszyć (a do dobry znak!) i że na szczęście nie jest w stanie czytać mu w myślach.
-Zgadza się. - potwierdził krótko, sygnalizując pochwałę jedynie cieplejszym tonem.
Nawet żarty z wilkołaczych nosów były w końcu lepsze niż... inne tematy. Samemu również umknął spojrzeniem, choć na dźwięk wyznania o kłamstwie ostrożnie wrócił spojrzeniem do twarzy Castora, marszcząc lekko brwi. Co...? - spytałby chętnie, ale to chyba nie był dobry czas, przecież nie przyszli tutaj rozmawiać o nim samym ani odkopywać tego, co było już bezpiecznie zakopane. A na pewno nie teraz, gdy na twarzy dawnego przyjaciela i tak malował się strach, strach zbyt boleśnie znany Tonksowi.
-Spokojnie. Nikomu nie powiem. - obiecał, łapiąc lekko Castora za ramiona i spoglądając mu prosto w oczy i ani przez sekundę nie myśląc nad rozwagą tej obietnicy. Nie pomyślał ani o Aurorze ani o rodzicach Castora ani nawet o Zakonie Feniksa. Może przyjdą mu do głowy później, a może nie. Teraz - wilk w owczej skórze, egoista skryty pod płaszczem altruisty, tchórz pozujący na mentora - myślał tylko o Castorze i o sobie i znowu o Castorze. O tym, jak przejmujący jest ten lęk, że ktoś się dowie i jak sam odwlókłby ten moment na zawsze, gdyby mógł, gdyby norweskie Ministerstwo nie powiadomiło jego rodziny i jego pracodawców i angielskiego rejestru. -Ja... - zaschło mu w ustach, bo przecież dobrze znał przyjaciela, bo przecież wiedział, że Castor zaraz uzna się za tchórza. Uznaj za tchórza mnie, nie siebie. -...też bym nikomu nie powiedział, nigdy się nie rejestrował, gdybym miał w tej kwestii jakikolwiek wybór. - wyznał w końcu wstydliwym szeptem, bo po raz pierwszy w życiu przyznawał się do tego na głos również przed samym sobą. Teraz, rzecz jasna, łatwo było o takie decyzje. Wybuchła wojna, rejestr był zagrożeniem, brygadziści byli na usługach Ministerstwa, a Ministerstwo znajdowało się pod dyktatem Malfoya i zapewne Czarnego Pana. Ale wtedy... wtedy rejestracja była jedynym słusznym, szlachetnym wyborem. Czymś, czego rozsądny auror powinien pragnąć, do czego powinien zgłosić się sam, by chronić przed samym sobą niewinnych ludzi.
A jednak, gdyby m i a ł wybór, nigdy nie znalazłby odwagi. Upublicznienie własnego nazwiska, własnej twarzy, posyłane chyłkiem spojrzenia w Ministerstwie, plotki (zapewne słuszne), że wrócił do pracy tylko dlatego, bo inni, l e p s i, spłonęli w pożarze Ministerstwa - to wszystko bolało nieporównywalnie mniej niż czyjaś śmierć na sumieniu, ale bolało na tyle, że bez wahania by tego uniknął.
Poniosę twój sekret z tobą, a ciężar z a Ciebie. - przysiągł bez słów, zmuszając się do bladego uśmiechu i spoglądając prosto w oczy Castora z bezbrzeżną powagą.
Świadomość własnego egoizmu nadal ciążyła mu na sumieniu, gdy rozwiał już paniczny strach Castora, gdy przyjaciel zdobył się na całkiem niewinny i zabawny żart. Żart, który bawiłby kilka miesięcy temu nie bawił wcale, gdy było się aurorem który dopuścił na patrolu do śmierci niewinnej osoby i nie obronił się w porę przed Crucio i...
-Mhm. - wymamrotał tylko, odwracając wzrok i biorąc żarty na klatę bez śladu wesołości. Przez kilka sekund groziło mu zatonięcie w bagnie niechcianych wspomnień, aż do rzeczywistości przywrócił go dotyk dłoni na ramieniu. Rozkojarzony, wrócił wzrokiem do Castora - tracąc tym samym czujność i słuchając kolejnych słów w bezbronnym zaskoczeniu. Nie przywołał nawet w porę na twarz maski powagi ani "nic się nie stało" na usta, nie zdążył. Otworzył tylko szerzej oczy, nie kryjąc ani poruszenia ani irracjonalnej radości, ani nie zastanawiając się dlaczego nagle zrobiło się i lżej i cieplej i dlaczego przed chwilą w szopie nie było czuć promieni słońca, a teraz już tak. Nie widział co prawda światła, skupiony na tęczówkach Castora, ale zapachu rozgrzanego drewna nie mógł z niczym pomylić.
-Nie rozumiem. - wyznał, zanim ugryzł się w język, zanim wewnętrzny auror przypomniał mu, że to już nieważne. -Wtedy kłamałeś? - zmarszczył lekko brwi, a kolejne pytanie zamarło gdzieś na rozchylonych ustach. Dlaczego? - zdusił je, nie chcąc zabrzmieć żałośnie smutno (dlaczego uznałeś, że musisz kłamać?), ale pytanie wciąż tańczyło w lekkiej zmarszczce między brwiami i w przenikliwym spojrzeniu.
N i e r o z u m i a ł, a jakaś jego część chciała się wycofać i postawić bezpieczne granice, bo granice powinien wytyczyć już wtedy i ochroniłyby ich obojga przed smutkiem, ochroniłyby jego samego przed niespodziewaną melancholią, bo granice były dobre i potrzebne. Castor jednak go o coś prosił, a Michael nie umiał odmawiać. Szczególnie komuś, kto przed chwilą płakał mu na ramieniu.
-Jesteś przecież moim przyjacielem. - pomimo trosk, uśmiechnął się mimowolnie, po raz pierwszy bez śladu wcześniejszej rezerwy. -Sam się zastanów, jak cię na kurs alchemika przyjęli. - przewrócił oczyma, z opóźnieniem rewanżując się ripostą za żart i czując się dziwnie lekko.
A potem spoważniał.
-Ale nie wracasz na żadną wojnę, nie w tym stanie. - omiótł Castora uważnym spojrzeniem i przygryzł lekko policzek, zastanawiając się, jak ująć to delikatnie.
Albo dobra, nie ma co się bawić w delikatność, skoro najwyraźniej z powrotem byli przyjaciółmi.
-Straciłeś apetyt, prawda? Widać. Musisz się przemóc i wziąć w garść, Castor. - zarządził, znów kładąc dłonie na jego ramionach. -Wiem jak to było, a dwa lata temu miałbym pod dostatkiem jedzenia... - gdyby chciało mi się iść je kupić -...i wiem, że teraz jest jeszcze ciężej, ale nie będę patrzył jak zmieniasz się w patyka. Upoluję ci coś, podzielę się też jajkami. Mamy teraz kury, wiesz? - dobry żart, Michael Tonks i kury. Żart łagodzący stanowczość wcześniejszych słów i uprzedzający jakikolwiek sprzeciw.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Gdy myśli Michaela krążyły wokół jego własnej psychiki — tak w przeszłości, jak i teraźniejszości — Castor poświęcił chwilę milczenia na ponowne zapoznanie wzroku ze swoim najbliższym otoczeniem. Umieszczone na czole okulary powróciły zatem na grzbiet nosa, a to, w połączeniu z wcześniejszym pozbyciem się kryształków łez pozwoliło mu na prędki powrót do ostrości widzenia.
Przyglądał się więc — kanarkowożółtej filiżance z ciemnym, czerwono—brązowym płynem z liśćmi herbaty osiadłym na dnie. Jasnemu drewnu podłogowemu, po którym jego wzrok prześlizgnął się tak łatwo i szybko, jakby nie były to deski, a tafla lodu, gładka, zimna, niedająca odpowiedniego oparcia i czekająca tylko na jakiś gwałtowniejszy ruch. Z podłogi wskoczył na ścianę, obecnie obstawioną wszelkiego rodzaju łopatkami, szpadlami i grackami. Wciskał wzrok w szczeliny, które będzie musiał wypełnić przed pełnią zimy, by trochę uszczelnić zimno panujące w budynku. Przesunął się po suficie, białym, bo bielonym jego własnymi rękami, pozostałościami po odmalowywaniu pokoju siostry. Wreszcie duże okna, których spojrzeń bał się wcześniej, a teraz powróciły do swej zwykłej, nieczarodziejskiej roli. Które przypomniały mu, przez odbitą w ich szkle sylwetkę, że nie może przecież zwlekać dłużej, że jest jeszcze ktoś, kto jego uwagi potrzebuje.
Szaro—niebieskie tęczówki skupiły się więc na przyjacielu (prosta myśl, proste słowo, ale ciepło, które wiązało się z brzmieniem tego słowa, nawet w samej duszy, było nieporównywalne do żadnego innego). Zaczął od butów, schludnych, nie za wyjściowych, jakby Michael przybył do niego w pośpiechu, bez możliwości zastanowienia się nad konstrukcją stroju. Nie, żeby miał mu za złe, w końcu Wrzosowisko nie było lordowską posiadłością, zaś sam jego list — nieoczekiwany tak w formie, jak i w czasie — mógł wzbudzić w nim uzasadnioną chęć sprawdzenia natychmiast jak się sprawy mają. Później spodnie. Krótki uśmiech zatańczył na wargach Castora, gdy zważył, że przynajmniej Michael nie miał problemu krawieckiego. To dobrze, to bardzo dobrze, mówił wtedy w myślach, sunąc znów nieco wyżej, notując w myślach brak płaszcza, bo ten znajdował się obecnie na jego własnych ramionach. Czerwień mugolskiego na pierwszy rzut oka swetra stanowiła dobrą, choć niewystarczającą na powstrzymanie imaginacji Castora barierę. Myślał bowiem o tym, co sam odkrył przed przyjacielem jeszcze nie tak dawno temu. Czy jego blizny również paliły żywym ogniem, gdy tylko chciał ich dotknąć? Czy może była to wina samej, nadpobudliwej wyobraźni, która po prostu kazała łączyć ból z czerwienią pręgów na skórze? Jak one wyglądały? Czy przebiegały równo, przecinając linie wyznaczane przez zarysowane pod skórą mięśnie, czy może bestia szarpała torsem Tonksa, pozostawiając po sobie ślady, którym nie można było przypisać nawet przymiotu groteskowej estetyki? A może to nie tors, może to ramiona — silne ramiona silnego czarodzieja — nosiły na sobie zarys tego, co w obliczu dzisiejszych zdarzeń złączyło ich życia ponownie, jeszcze mocniej?
Oczami wyobraźni powrócił na moment do starej, leśnej chatki w Gloucestershire. Do swego swetra, jego strzępków zwiniętych w kulę i przeraźliwego bólu, pulsowania, które swe źródło miały w rozerwanym wilkołaczymi kłami boku. Jego ręka nieświadomie przysunęła się raz jeszcze do miejsca, w którym wtedy — dwa miesiące wcześniej — widniała rana. Gdyby był zwykłym mugolem, nie przeżyłby. Gdyby był zwykłym czarodziejem również. Gdyby był sam...
Ale nie był. Wzrok z trudem odlepił się zatem od swetra aurora. Także duchem wrócił Sprout do starej szopy, w początku listopada.
— Gorzej. Niegdysiejszy narzeczony Aurory, człowiek, o którym myślałem w kategoriach przyszłego szwagra, okazał się nie dość, że złodziejem tożsamości, to jeszcze... — zaciśnięte w złości zęby zarysowały mocniej linię szczęki młodego mężczyzny, który wzdrygnął się niemal ze złości, a jego oczy zabłysły bardzo rzadko spotykanym wyrazem prawdziwego gniewu. — Przedstawił się nam, dwa lata temu, jako Ares Rineheart. Od t y c h Rineheartów. A wiesz, co się okazało? Że to nie kto inny, jak l o r d Ares Carrow! Lord z Yorku, rozumiesz?!
Dopiero gdy wyrzucił z siebie tę informację, zdawał się zrozumieć, że takich słów nie powinno wypowiadać się w sposób tak gwałtowny, jak przed chwilą to uczynił. Lewa dłoń szybko przylgnęła do jasnoróżowych ust, zaś oczy otworzyły się szerzej, w wyrazie absolutnego szoku. Zamrugał przy tym gwałtownie, trzepocząc jasnymi rzęsami nieomal dziesięć razy, zanim uniesione w wyrazie szczerego przestrachu ramiona opadły wreszcie do normalnej wysokości, a on sam powrócił do względnie—spokojnego stanu.
— Gdy tylko się o tym dowiedziałem... — kontynuował, już znacznie ciszej, lecz nadal w pełnym skupieniu, próbując zdecydować się, jakie emocje chciałby właściwie teraz odczuwać. Pół—dumnie, pół—skruszenie, bo to, co zdarzyło się między nim, lordem Carrow, a Aurorą nie dawało zamknąć się pomiędzy utarte schematy, toczył historię dalej. — Nie wytrzymałem. Dałem mu w nos. Na ulicy. I zanim cokolwiek powiesz, nie, nie oddał mi.
Nie zdążył, bowiem Castor uciekł z "miejsca zbrodni" najszybciej, jak tylko potrafił. Gdyby nie skorzystał wtedy z tłumu, który panował na ulicy, prawdopodobnie nie rozmawialiby teraz z Michaelem, lecz troszkę z innego powodu, niż likantropia. Gdyby go złapano, lub gdyby Ares zdecydował się na większą krucjatę ku naruszającemu jego przestrzeń osobistą młodzieńcowi, Sprout wylądowałby niechybnie w Tower.
Ale o tym Mike nie musiał przecież wiedzieć, czyż nie?
Gdy Tonks znów zabrał głos, zapewniając go jednocześnie, że jego sekret jest z nim bezpieczny, Castor ponownie podjął wędrówkę po fizjonomii mężczyzny. Skończywszy na kołnierzu swetra, przeniósł się dalej, wyżej. Mlecznobiała skóra Michaela zdradzała nieco więcej, niż chciałby tego auror, zwłaszcza o tym, jak ciężko w dzisiejszych czasach wyżywić wilkołaka. Choć musiał przyznać, że Mike nie wyglądał źle, nigdy bowiem tak nie było, to sam odcień jego skóry podpowiadał mu, że był w najlepszym przypadku zmęczony. Pozwolił sobie również na zauważenie jasnego zarostu, występującego nieśmiało na skórze szyi całkiem niedaleko podbródka. Z jakiegoś niedookreślonego powodu zauważenie właśnie takiego szczegółu sprawiło, że Castor zapomniał na moment o tym, że opowiadali sobie właśnie o swej największej tragedii, że trzymali między sobą sekret, który nigdy nie mógł ujrzeć światła dziennego.
I to jakąś dziwną radość, niemal nieprzystającą do materii, którą poruszali, mógł Michael zobaczyć odbitą w oczach przyjaciela, gdy złapał go za ramiona. Dłonie Castora spoczęły na ciepłych dłoniach przyjaciela niemalże odruchowo, bo ciało uznało to za jedyną słuszną i naturalną reakcję. Nie wiedział przez moment, kto tutaj kogo uspokaja. Czy Michael Castora, czy Castor Michaela — ale nie miało to najmniejszego znaczenia.
— Ja... — przerwał na moment, szukając w pamięci odpowiedniej konstrukcji zdania, lecz nic mądrego, jak na złość, nie chciało mu przyjść do głowy. — Miałem się ciebie spytać też o rejestr, ale... Skoro mówisz, że nie...
Oczywiście, że to mówił! Castor, otrząśnij się wreszcie, przecież jesteście w środku wojny, a nie na imieninach u ciotki Petroneli!
Dopiero żart — kiedyś trafiony idealnie, dzisiaj jakby z mniejszą celnością — pozwolił Castorowi na obserwowanie zmieniającej się mimiki przyjaciela, bowiem czas przyszedł na dokładne przyjrzenie się jego twarzy. Szczątkowe oznaki zarostu stanowiły swego rodzaju połączenie między szyją a policzkami, ogrodzonymi wysokimi kośćmi jarzmowymi, wpisującymi się w lineaturę twarzy starszego z mężczyzn w sposób prawie zbyt idealny. Przypominały bowiem twarze z rzeźb, wykuwane przez mistrzów dłuta, martwe piękno, które nigdy nie mogłoby nieść za sobą podobnego ciepła, które jeszcze chwilę wcześniej czuł pod swymi własnymi dłońmi, gdy ścierał łzy z jego policzków. Nos wydawał się nienaruszony, a nawet jeżeli w okresie ich przerwy został złamany, zrósł się prawidłowo. Gdzieś w środku poczuł ukłucie—potrzebę sprawdzenia jego stanu osobiście, prawie był gotowy przesunąć po grzbiecie nosa Tonksa palcem, lecz wstrzymał się. Na całe szczęście. Zamiast tego skupił się na zmarszczkach mimicznych; tych przybyło co prawda, lecz miast odbierać mu urok, jedynie go dodawały. Castora martwiła tylko szybkość, z jaką się zjawiły, bo sugerować musiała poważne obciążenie emocjonalne, pod którym znajdował się Tonks.
Na Merlina... co on takiego mógł przeżyć...
— Wtedy — powiedział wreszcie, odrobinę ciężko, bo i materia, którą poruszali właśnie, ciążyła mu na sercu przez kilka długich miesięcy. — Gdy się żegnaliśmy. Kłamałem, bo... Bałem się.
Bałem się, że coś nam się stanie. Bałem się, że nawet jeżeli przeżyjemy, coś złego stanie się mojej rodzinie. Bałem się, ale nie chciałem, żebyś wiedział, bo strach jest domeną słabych, a słabi niegodni są twego towarzystwa. — Mógłby ciągnąć tłumaczenia dalej, wypluć je z siebie, jakby ratował się przed połknięciem czegoś obrzydliwego, lecz dobrze wiedział, że jego spojrzenie, przesłonięte mgłą smutku i zamyślenia, mówiło chyba nawet więcej niż wszystkie słowa, które układał sobie w głowie.
Nawet gardło nie chciało z nim współpracować. Zaciśnięte, bolące jak męska duma, która kruszyła się teraz w dłoniach ich obojga. Nie chciał, by Mike uważał go za słabego.
Dlatego też skupił się na antracycie spojrzenia, które niemal wwiercało się w jego duszę i ciało. Oceniająco, lecz nie w sposób, który mógłby ugodzić w jego godność. Opiłki srebra tańczyły w oczach Michaela, ułożone nierównomiernie na błękitnym tle, bo właśnie tak prezentowała się kolorystyka jego spojrzenia według Sprouta. Rozszerzone źrenice, zapewne ze względu na to, że to Castor znajdował się przodem do źródła światła, przysłaniały część widoku, jednak nie czyniły obserwacji niemożliwymi. Okalające oczy jasne rzęsy aurora wydawały się delikatnie nie na miejscu, bo dopiero teraz dostrzegł, że były one równie długie, jak jego własne i znając dobrze realia życia z siostrą, mogły być przedmiotem zazdrościsióstr siostry Tonksa.
— To... To nie tak, Mike... — to nie tak, że stracił apetyt; przynajmniej tak myślał, bowiem co jak co, ale racjonalizowania sobie nietypowych zachowań nauczył się od nikogo innego, jak od samego Michaela. — Ja mam apetyt, problem w tym, że... No widzisz przecież, jak jest. W dodatku mama jest chora. Jem tyle, ile jadłem wcześniej, ale chudnę dość prędko, przyznam. W każdym razie ani mi się waż oddawać jakiekolwiek jedzenie!
Stanowczość, która na powrót zagościła w jego głosie oraz mimice, w tej ostatniej głównie przez prawie groźne zmarszczenie brwi, była niemal tak rozkoszna, jak złoszczące się, małe dziecko.
— Nie jestem włóczęgą, byś mi cokolwiek dawał. Zwłaszcza, że o ile się nie mylę, masz siostrę na utrzymaniu. — Czyżby kogoś zabolała duma? — Ale z tymi kurami to mi nie mydl oczu, dobrze? Ty i kury...
Absurdalność tego zestawienia rozluźniła atmosferę na tyle, że Castor odrzucił momentalnie głowę w tył, by oddać się — wreszcie — wesołemu chichotowi. Nigdy w życiu nie uwierzyłby, że Tonks odnalazł w sobie duszę hodowcy. To zupełnie do niego nie pasowało.
Do tego stopnia, że śmiech Castora nabrał na delikatnej intensywności; wyobraził on sobie bowiem Michaela ganiającego za jedną z białych kur, by ją złapać. Z jakiego powodu, tego sobie nie domyślił, lecz sama scena wysokiego Tonksa ganiającego za malutką w porównaniu kurką wystarczyła, by dźwięczny chichot wypełnił szopę czymś innym niż wszystkim, co do tej pory widziała. Czymś lżejszym, przyjemniejszym. Rozpromienionym jak twarz Castora, który pomiędzy chichotem pociągał co prawda wciąż nosem, lecz zdawało się, że będzie musiał potrzebować pomocy w ponownym powrotcie do powagi.
Przyglądał się więc — kanarkowożółtej filiżance z ciemnym, czerwono—brązowym płynem z liśćmi herbaty osiadłym na dnie. Jasnemu drewnu podłogowemu, po którym jego wzrok prześlizgnął się tak łatwo i szybko, jakby nie były to deski, a tafla lodu, gładka, zimna, niedająca odpowiedniego oparcia i czekająca tylko na jakiś gwałtowniejszy ruch. Z podłogi wskoczył na ścianę, obecnie obstawioną wszelkiego rodzaju łopatkami, szpadlami i grackami. Wciskał wzrok w szczeliny, które będzie musiał wypełnić przed pełnią zimy, by trochę uszczelnić zimno panujące w budynku. Przesunął się po suficie, białym, bo bielonym jego własnymi rękami, pozostałościami po odmalowywaniu pokoju siostry. Wreszcie duże okna, których spojrzeń bał się wcześniej, a teraz powróciły do swej zwykłej, nieczarodziejskiej roli. Które przypomniały mu, przez odbitą w ich szkle sylwetkę, że nie może przecież zwlekać dłużej, że jest jeszcze ktoś, kto jego uwagi potrzebuje.
Szaro—niebieskie tęczówki skupiły się więc na przyjacielu (prosta myśl, proste słowo, ale ciepło, które wiązało się z brzmieniem tego słowa, nawet w samej duszy, było nieporównywalne do żadnego innego). Zaczął od butów, schludnych, nie za wyjściowych, jakby Michael przybył do niego w pośpiechu, bez możliwości zastanowienia się nad konstrukcją stroju. Nie, żeby miał mu za złe, w końcu Wrzosowisko nie było lordowską posiadłością, zaś sam jego list — nieoczekiwany tak w formie, jak i w czasie — mógł wzbudzić w nim uzasadnioną chęć sprawdzenia natychmiast jak się sprawy mają. Później spodnie. Krótki uśmiech zatańczył na wargach Castora, gdy zważył, że przynajmniej Michael nie miał problemu krawieckiego. To dobrze, to bardzo dobrze, mówił wtedy w myślach, sunąc znów nieco wyżej, notując w myślach brak płaszcza, bo ten znajdował się obecnie na jego własnych ramionach. Czerwień mugolskiego na pierwszy rzut oka swetra stanowiła dobrą, choć niewystarczającą na powstrzymanie imaginacji Castora barierę. Myślał bowiem o tym, co sam odkrył przed przyjacielem jeszcze nie tak dawno temu. Czy jego blizny również paliły żywym ogniem, gdy tylko chciał ich dotknąć? Czy może była to wina samej, nadpobudliwej wyobraźni, która po prostu kazała łączyć ból z czerwienią pręgów na skórze? Jak one wyglądały? Czy przebiegały równo, przecinając linie wyznaczane przez zarysowane pod skórą mięśnie, czy może bestia szarpała torsem Tonksa, pozostawiając po sobie ślady, którym nie można było przypisać nawet przymiotu groteskowej estetyki? A może to nie tors, może to ramiona — silne ramiona silnego czarodzieja — nosiły na sobie zarys tego, co w obliczu dzisiejszych zdarzeń złączyło ich życia ponownie, jeszcze mocniej?
Oczami wyobraźni powrócił na moment do starej, leśnej chatki w Gloucestershire. Do swego swetra, jego strzępków zwiniętych w kulę i przeraźliwego bólu, pulsowania, które swe źródło miały w rozerwanym wilkołaczymi kłami boku. Jego ręka nieświadomie przysunęła się raz jeszcze do miejsca, w którym wtedy — dwa miesiące wcześniej — widniała rana. Gdyby był zwykłym mugolem, nie przeżyłby. Gdyby był zwykłym czarodziejem również. Gdyby był sam...
Ale nie był. Wzrok z trudem odlepił się zatem od swetra aurora. Także duchem wrócił Sprout do starej szopy, w początku listopada.
— Gorzej. Niegdysiejszy narzeczony Aurory, człowiek, o którym myślałem w kategoriach przyszłego szwagra, okazał się nie dość, że złodziejem tożsamości, to jeszcze... — zaciśnięte w złości zęby zarysowały mocniej linię szczęki młodego mężczyzny, który wzdrygnął się niemal ze złości, a jego oczy zabłysły bardzo rzadko spotykanym wyrazem prawdziwego gniewu. — Przedstawił się nam, dwa lata temu, jako Ares Rineheart. Od t y c h Rineheartów. A wiesz, co się okazało? Że to nie kto inny, jak l o r d Ares Carrow! Lord z Yorku, rozumiesz?!
Dopiero gdy wyrzucił z siebie tę informację, zdawał się zrozumieć, że takich słów nie powinno wypowiadać się w sposób tak gwałtowny, jak przed chwilą to uczynił. Lewa dłoń szybko przylgnęła do jasnoróżowych ust, zaś oczy otworzyły się szerzej, w wyrazie absolutnego szoku. Zamrugał przy tym gwałtownie, trzepocząc jasnymi rzęsami nieomal dziesięć razy, zanim uniesione w wyrazie szczerego przestrachu ramiona opadły wreszcie do normalnej wysokości, a on sam powrócił do względnie—spokojnego stanu.
— Gdy tylko się o tym dowiedziałem... — kontynuował, już znacznie ciszej, lecz nadal w pełnym skupieniu, próbując zdecydować się, jakie emocje chciałby właściwie teraz odczuwać. Pół—dumnie, pół—skruszenie, bo to, co zdarzyło się między nim, lordem Carrow, a Aurorą nie dawało zamknąć się pomiędzy utarte schematy, toczył historię dalej. — Nie wytrzymałem. Dałem mu w nos. Na ulicy. I zanim cokolwiek powiesz, nie, nie oddał mi.
Nie zdążył, bowiem Castor uciekł z "miejsca zbrodni" najszybciej, jak tylko potrafił. Gdyby nie skorzystał wtedy z tłumu, który panował na ulicy, prawdopodobnie nie rozmawialiby teraz z Michaelem, lecz troszkę z innego powodu, niż likantropia. Gdyby go złapano, lub gdyby Ares zdecydował się na większą krucjatę ku naruszającemu jego przestrzeń osobistą młodzieńcowi, Sprout wylądowałby niechybnie w Tower.
Ale o tym Mike nie musiał przecież wiedzieć, czyż nie?
Gdy Tonks znów zabrał głos, zapewniając go jednocześnie, że jego sekret jest z nim bezpieczny, Castor ponownie podjął wędrówkę po fizjonomii mężczyzny. Skończywszy na kołnierzu swetra, przeniósł się dalej, wyżej. Mlecznobiała skóra Michaela zdradzała nieco więcej, niż chciałby tego auror, zwłaszcza o tym, jak ciężko w dzisiejszych czasach wyżywić wilkołaka. Choć musiał przyznać, że Mike nie wyglądał źle, nigdy bowiem tak nie było, to sam odcień jego skóry podpowiadał mu, że był w najlepszym przypadku zmęczony. Pozwolił sobie również na zauważenie jasnego zarostu, występującego nieśmiało na skórze szyi całkiem niedaleko podbródka. Z jakiegoś niedookreślonego powodu zauważenie właśnie takiego szczegółu sprawiło, że Castor zapomniał na moment o tym, że opowiadali sobie właśnie o swej największej tragedii, że trzymali między sobą sekret, który nigdy nie mógł ujrzeć światła dziennego.
I to jakąś dziwną radość, niemal nieprzystającą do materii, którą poruszali, mógł Michael zobaczyć odbitą w oczach przyjaciela, gdy złapał go za ramiona. Dłonie Castora spoczęły na ciepłych dłoniach przyjaciela niemalże odruchowo, bo ciało uznało to za jedyną słuszną i naturalną reakcję. Nie wiedział przez moment, kto tutaj kogo uspokaja. Czy Michael Castora, czy Castor Michaela — ale nie miało to najmniejszego znaczenia.
— Ja... — przerwał na moment, szukając w pamięci odpowiedniej konstrukcji zdania, lecz nic mądrego, jak na złość, nie chciało mu przyjść do głowy. — Miałem się ciebie spytać też o rejestr, ale... Skoro mówisz, że nie...
Oczywiście, że to mówił! Castor, otrząśnij się wreszcie, przecież jesteście w środku wojny, a nie na imieninach u ciotki Petroneli!
Dopiero żart — kiedyś trafiony idealnie, dzisiaj jakby z mniejszą celnością — pozwolił Castorowi na obserwowanie zmieniającej się mimiki przyjaciela, bowiem czas przyszedł na dokładne przyjrzenie się jego twarzy. Szczątkowe oznaki zarostu stanowiły swego rodzaju połączenie między szyją a policzkami, ogrodzonymi wysokimi kośćmi jarzmowymi, wpisującymi się w lineaturę twarzy starszego z mężczyzn w sposób prawie zbyt idealny. Przypominały bowiem twarze z rzeźb, wykuwane przez mistrzów dłuta, martwe piękno, które nigdy nie mogłoby nieść za sobą podobnego ciepła, które jeszcze chwilę wcześniej czuł pod swymi własnymi dłońmi, gdy ścierał łzy z jego policzków. Nos wydawał się nienaruszony, a nawet jeżeli w okresie ich przerwy został złamany, zrósł się prawidłowo. Gdzieś w środku poczuł ukłucie—potrzebę sprawdzenia jego stanu osobiście, prawie był gotowy przesunąć po grzbiecie nosa Tonksa palcem, lecz wstrzymał się. Na całe szczęście. Zamiast tego skupił się na zmarszczkach mimicznych; tych przybyło co prawda, lecz miast odbierać mu urok, jedynie go dodawały. Castora martwiła tylko szybkość, z jaką się zjawiły, bo sugerować musiała poważne obciążenie emocjonalne, pod którym znajdował się Tonks.
Na Merlina... co on takiego mógł przeżyć...
— Wtedy — powiedział wreszcie, odrobinę ciężko, bo i materia, którą poruszali właśnie, ciążyła mu na sercu przez kilka długich miesięcy. — Gdy się żegnaliśmy. Kłamałem, bo... Bałem się.
Bałem się, że coś nam się stanie. Bałem się, że nawet jeżeli przeżyjemy, coś złego stanie się mojej rodzinie. Bałem się, ale nie chciałem, żebyś wiedział, bo strach jest domeną słabych, a słabi niegodni są twego towarzystwa. — Mógłby ciągnąć tłumaczenia dalej, wypluć je z siebie, jakby ratował się przed połknięciem czegoś obrzydliwego, lecz dobrze wiedział, że jego spojrzenie, przesłonięte mgłą smutku i zamyślenia, mówiło chyba nawet więcej niż wszystkie słowa, które układał sobie w głowie.
Nawet gardło nie chciało z nim współpracować. Zaciśnięte, bolące jak męska duma, która kruszyła się teraz w dłoniach ich obojga. Nie chciał, by Mike uważał go za słabego.
Dlatego też skupił się na antracycie spojrzenia, które niemal wwiercało się w jego duszę i ciało. Oceniająco, lecz nie w sposób, który mógłby ugodzić w jego godność. Opiłki srebra tańczyły w oczach Michaela, ułożone nierównomiernie na błękitnym tle, bo właśnie tak prezentowała się kolorystyka jego spojrzenia według Sprouta. Rozszerzone źrenice, zapewne ze względu na to, że to Castor znajdował się przodem do źródła światła, przysłaniały część widoku, jednak nie czyniły obserwacji niemożliwymi. Okalające oczy jasne rzęsy aurora wydawały się delikatnie nie na miejscu, bo dopiero teraz dostrzegł, że były one równie długie, jak jego własne i znając dobrze realia życia z siostrą, mogły być przedmiotem zazdrości
— To... To nie tak, Mike... — to nie tak, że stracił apetyt; przynajmniej tak myślał, bowiem co jak co, ale racjonalizowania sobie nietypowych zachowań nauczył się od nikogo innego, jak od samego Michaela. — Ja mam apetyt, problem w tym, że... No widzisz przecież, jak jest. W dodatku mama jest chora. Jem tyle, ile jadłem wcześniej, ale chudnę dość prędko, przyznam. W każdym razie ani mi się waż oddawać jakiekolwiek jedzenie!
Stanowczość, która na powrót zagościła w jego głosie oraz mimice, w tej ostatniej głównie przez prawie groźne zmarszczenie brwi, była niemal tak rozkoszna, jak złoszczące się, małe dziecko.
— Nie jestem włóczęgą, byś mi cokolwiek dawał. Zwłaszcza, że o ile się nie mylę, masz siostrę na utrzymaniu. — Czyżby kogoś zabolała duma? — Ale z tymi kurami to mi nie mydl oczu, dobrze? Ty i kury...
Absurdalność tego zestawienia rozluźniła atmosferę na tyle, że Castor odrzucił momentalnie głowę w tył, by oddać się — wreszcie — wesołemu chichotowi. Nigdy w życiu nie uwierzyłby, że Tonks odnalazł w sobie duszę hodowcy. To zupełnie do niego nie pasowało.
Do tego stopnia, że śmiech Castora nabrał na delikatnej intensywności; wyobraził on sobie bowiem Michaela ganiającego za jedną z białych kur, by ją złapać. Z jakiego powodu, tego sobie nie domyślił, lecz sama scena wysokiego Tonksa ganiającego za malutką w porównaniu kurką wystarczyła, by dźwięczny chichot wypełnił szopę czymś innym niż wszystkim, co do tej pory widziała. Czymś lżejszym, przyjemniejszym. Rozpromienionym jak twarz Castora, który pomiędzy chichotem pociągał co prawda wciąż nosem, lecz zdawało się, że będzie musiał potrzebować pomocy w ponownym powrotcie do powagi.
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Wylali - dosłownie - już z siebie potok emocji i fala smutku zaczęła cichnąć. Zawsze lubił ciszę w londyńskim mieszkaniu Castora, zawsze lubił siedzieć z nim w ciszy - wcale nie niezręcznej, a ciepłej i przytulnej, ciszy o smaku gorącej herbaty, ciszy przeplatanej rozmową. Nigdy nie był jeszcze w tej szopie, ale było tu jeszcze przytulniej niż w londyńskiej kawalerce, a trzymana w dłoniach filiżanka zdawała się cofać czas i przypominać tylko o tych dobrych wspomnieniach. Tak, jakby właśnie nie dowiedział się o największej tragedii i jakby nie spędził ostatnich kilku miesięcy szczerze przekonany, że Castor nie chce go znać, rozdarty pomiędzy irracjonalną złością i racjonalną skruchą. Tak, jakby wszystko było jak dawniej.
Oparł się o parapet i podniósł wzrok na przyjaciela. W szopie było jakoś jaśniej, niż jeszcze przed chwilą, albo to Michaelowi tak się wydawało. Oświetlone drobinki kurzu tańczyły po całym pomieszczeniu, osiadając na okularach Castora. Powinieneś je wyczyścić. Nadal było na nich widać ślady od mokrych rzęs. Zawahał się, niepewny, czy powinien przekraczać tą granicę, czy na pewno znów wszystko było tak jak dawniej - przecież chyba nie było.
Ale okulary były zamglone i same się nie wyczyszczą.
-Czekaj... - lewą ręką (nie krzycz, wiem, że powinienem użyć obu, ale nie mam trzeciej) zdjął delikatnie okulary z nosa przyjaciela, a prawą sięgnął po różdżkę. Odpowiednia odległość, żeby niczego zniszczyć, chyba jeszcze pamiętał jaka. To w końcu jedna z niewielu codziennych czynności, które robił jak czarodziej, a nie po mugolsku.
-Chłoszczyść. Evanesco. - woda szybko spłukała kurz i łzy, a magia wysuszyła taflę szkła. Ostrożnie oddał okulary Castorowi, napotykając na moment spojrzenie szarobłękitnych oczu i zatrzymując wzrok na promieniach słońca, igrających w jasnych lokach Castora. Blady i smutny, wyglądał jak jeden z posągów cherubinów z angielskich kościołów. Ciekawe, czy kościoły w Londynie jeszcze stoją - pewnie nie, zresztą bywał w nich rzadko nawet gdy wszystko było bezpieczne. Przynajmniej Castor stał przed nim, przetrwał, żył, choć pomimo zaskakująco pięknej i spokojnej twarzy wcale nie wydawał się niebiańskim oparciem (jak dawniej, jak wtedy gdy się poznali i wszystko wydawało się zagubionemu wilkołakowi wrogie i podejrzane - wszystko oprócz Castora Sprouta, ufnego i niewinnego i radosnego i cieszącego się z każdego meczu Quidditcha niczym dziecko). Teraz to Castor potrzebował oparcia, myślał, przesuwając wzrokiem po kościstych ramionach, zbyt luźnej koszuli, odsłoniętych kostkach. Mógłbym przecież ukraść komuś spodnie. - pomyślał z zaskakującą trzeźwością, wracając pamięcią do pojedynku sprzed kilku dni. Jeden z tamtych łupieżców był mniej więcej wzrostu Castora. Szkoda tylko, że dostał Lamino i że przy Aurorze Michael nie pomyślał o rabowaniu zwłok. Na myśl o walce, odruchowo zacisnął mocniej szczękę - a Castor odwzajemnił ten drobny gest niczym lustro, nagle wyglądając już nie jak anioł, a jak mężczyzna. Auror spojrzał na niego trochę nieobecnie, aż do rzeczywistości przywróciły go gniewne, szokujące rewelacje.
-Lord Carrow podszył się pod kogoś z rodziny Rineheart żeby... zalecać się do panny Auro...do twojej siostry? - powtórzył z rosnącym niedowierzaniem. Zanim zdążył poczuć złość z szacunku do własnego przyszłego szwagra i jego nazwiska (Vincent powinien się o tym dowiedzieć...), Castor zdążył dokończyć historię i Mike uśmiechnął się z mimowolnym rozbawieniem.
-Dałeś mu w nos tak, jak cię uczyłem? Złamałeś? - wyrwało mu się, niczym zaciekawionemu chłopcu, a nie poważnemu aurorowi - pełen satysfakcji i podziwu uśmiech również całkowicie nie przystawał do tej sytuacji.
Odchrząknął i spoważniał szybko.
-Gdzie na ulicy? Zna twoje nazwisko? Satysfakcja satysfakcją, ale... to ryzykowne. Jakiekolwiek kontakty z arystokratami są zresztą śmiertelnie groźne, Carrowowie to konserwatywny ród. - całkowicie szczerze ostrzegł Castora (i Aurorę), beztrosko nieświadom własnej hipokryzji. Po chwili stali już twarzą w twarz, z dłońmi Michaela na ramionach Castora i z dłońmi Castora na tych Michaela. Gest przyjaciela był czysto intuicyjny, ale słuszny - w świetle kolejnych rewelacji, Tonks potrzebował pewnego uspokojenia. Najpierw rejestr. Jedynie dotyk przyjaciela powstrzymał go od zaciśnięcia palców mocniej, instynktowna złość zalałaFen Michaela na samo wspomnienie tego dokumentu.
-Może i rejestr powstał w słusznych celach, ale nie łudzę się, że teraz stanie się narzędziem politycznym. Oni mają tam nazwiska, adresy, status krwi, cholerny dokument spalił dla wszystkich tyle bezpiecznych miejsc na spędzanie pełni... - do kwietnia on sam spędzał je głównie we własnym domu w Mickleham i pod Londynem, poza tamtym niefortunnym przypadkiem gdy wpadł na tereny patrolowane przez Lupina. Odkąd zdecydował się ukrywać, znalazł sporo nowych miejsc - ale za mało, wciąż za mało. Podobne opowieści słyszał od innych współpracujących z Zakonem likantropów - mugolaków, półkrwi synów mugolskich rodziców, wyklętych i znanych i poszukiwanych. Może i Castor miał czystą krew, ale dla wilkołaka to żaden parasol ochronny.
Wziął głęboki wdech. Musiał mu w końcu powiedzieć.
-Niektóre wilkołaki współpracują teraz z Zakonem Feniksa, Castor. Wrogowie jeszcze nie wiedzą, ale to pewnie kwestia czasu. A gdy prawda wyjdzie na jaw, wszyscy znajdą się w niebezpieczeństwie. Dlatego nie powiem nikomu i ty też nie powiesz nikomu. - wyjaśnił szeptem, z naciskiem. Nie będziesz pomagał Zakonowi jako wilkołak, jeszcze nie. Nie ma mowy, Sprout był za młody. Ale nawet jeśli nie pomagałby w ten sposób, sama klątwa czyniła go w oczach wrogów równie winnym jak wszyscy inni, którzy pomagają. Zero rejestru, ani słowa. Pogrzebią ten sekret, wspólnie. Pogrzebią też wyrzuty sumienia Michaela, który do tej pory myślał, że działalnością polityczną sprowadza niebezpieczeństwo na rzeszę anonimowych, niezaangażowanych w wojnę wilkołaków (które mogłyby nam pomóc, jak inni), a nie na najbliższego przyjaciela.
Wyrzuty sumienia jednak wcale nie ustały.
Bałem się? - na sam dźwięk tych słów, Michael odruchowo opuścił ręce i cofnął się o krok. Ale... jak to?
-...mnie? - wyrwało mu się cicho i żałośnie, zanim zdążył ugryźć się w język, bo nie miał przecież żądać od Castora tej odpowiedzi. Skronie zapulsowały cichym bólem, bałeś się m n i e?
Prędko odwrócił wzrok. To nie tak, że Castor nie miał powodów. Był wilkołakiem, zabił przy nim człowieka, a im dłużej trwała wojna, tym radykalniejsze poglądy polityczne głosił. Zmienił się - rozpoczął ich przyjaźń nie będąc dawnym sobą, ale i melancholijnego aurora z meczu Quidditcha zmieniła wojna. Przybyło koszmarów, przybyło zmartwień, zabrakło idealizmu i łagodności, każdego dnia musiał być trochę bardziej bezwzględny, czy Castor to widział, już wtedy? Co powiedziałby teraz, wiedząc co działo się ze mną podczas ostatnich miesięcy?
Zawsze czuł się w tej przyjaźni zupełnie bezpiecznie, ale może niesłusznie. Może Castor nie czuł się bezpiecznie.
Oczy zapiekły dziwnie, więc zamrugał prędko, usiłując odegnać spod powiek obraz krwi i posoki i narkotyków i gwiazd i nieobyczajnych namiętności i dementorów i ludzkiego mięsa.
-To już nieważne. - teraz byli w końcu na siebie skazali. Skłamał więc nieprzekonująco i głuchym głosem, próbując uspokoić swoim zdaniem Castora, ale tak naprawdę samego siebie.
Będzie dobrze. Po prostu Sprout nigdy się o nim pewnych rzeczy nie dowie - obiecał sobie, nieświadom, że za równe kilka sekund złamie tą obietnicę.
Pewne sekrety miały w końcu pozostać za zasłoną milczenia - ale nie mogły, nie gdy Castor zaczął wypierać się, że wcale nie brakuje mu jedzenia i apetytu.
Zacisnął lekko usta, jedynie przyglądając się Castorowi podejrzliwie w odpowiedzi na potok słów. Sprout zasłaniał się wojną i mamą całkiem przekonująco, ale przecież Mike doskonale pamiętał, jak to było w pierwszych miesiącach po likantropii. Wolał tego nie wspominać, ale sam nie miał przecież apetytu.
Znowu kłamie. - przemknęło mu przez myśl, gdy szukał odpowiednich, dyplomatycznych słów. Z n o w u skłamał
znowu
skłamał
Teraz widział to wyraźnie, kłamstwa miały przecież paniczny zapach.
Ignorując całkowicie pozorną stanowczość w głosie przyjaciela, samemu zmarszczył lekko brwi i położył palec na jego ustach, bądź wreszcie cicho i nie kłam więcej.
-N i e ściemniaj. - warknął o wiele niższym barytonem niż zazwyczaj, spoglądając na Castora bez śladu wcześniejszej łagodności. -Nie m n i e. - jak ja tego, cholera, nienawidzę. Pamiętam doskonale, jak czuliśmy się gdy ostatni raz skłamałeś.
-Wiem przecież, że nie masz apetytu. - nie ty, nie nudziarz, ja jedyny mam tu apetyt. Przez mgnienie sekundy wydawał się autentycznie rozzłoszczony, aż nagle cofnął dłoń i nerwowo skrzyżował ręce na torsie, co mnie opętało.
-Ja też nie miałem. - wymamrotał, o wiele łagodniej, przepraszająco. -Chudniesz dość prędko i słabniesz, bo tak jest zawsze po ugryzieniu, ale można choć próbować utrzymać formę, ja nie próbowałem wcale i żałuję... - po prostu nie chcę, żebyś skończył tak samo. Nieśmiało odszukał wzrokiem jego spojrzenie, spoglądając na Sprouta ze smutną desperacją. -Potem odzyskałem trochę kondycję - przy Tobie -ale wymagało to czasu i pracy, a tym luksusem nie dysponujemy, hm? Dlatego masz zjadać obiady i dopilnuję tego osobiście, w razie czego. Zaproszenie na ten obiad u Aurory nadal aktualne? - wprosił się bezpardonowo, zdążywszy zapomnieć, że wcześniej skłamał, że niby już jadł.
-Mam kury i będę budować kurnik, nie wiem co w tym śmiesznego... - zaprotestował odruchowo, ale mimowolnie też się roześmiał. Śmiech był lekki, śmiech leczył, śmiech maskował złe wrażenia.
Jeśli jeszcze raz odezwiesz się przy nim, to...
Daj spokój, tylko pomagam.
Musiał się czymś zająć, bo z nim nie wytrzyma.
-Masz jakieś pułapki w domu? Nałożę tu muffilato, co? Na początek. - zaproponował, zadaniowość bardzo pomagała. -Wtedy będzie można swobodnie rozmawiać. - powinni od tego zresztą zacząć, zanim Castor teatralnie ściągnął koszulę.
Jak powiedział, tak zrobił, dopiwszy herbatę. Odstawił filiżankę, znów sięgnął po różdżkę i najbliższy kwadrans spędził na nakładaniu prostej pułapki. Musieli znów posiedzieć trochę w ciszy, biała magia wymagała skupienia - Mike nakładał już to proste zabezpieczenie niemalże odruchowo, ale i tak musiał skatalizować odpowiednią ilość magicznej energii i przekuć ją w zaklęcie wyciszające, które następnie musiał rozprowadzić po całej szopie. Obszedł pomieszczenie z różdżką, rozciągając wyciszającą barierę pomiędzy wszystkimi ścianami i oknami, aż do drzwi. Muffilato powinno od tej pory wyciszyć całe pomieszczenie.
nakładam pułapkę muffilato na szopę Castora
Oparł się o parapet i podniósł wzrok na przyjaciela. W szopie było jakoś jaśniej, niż jeszcze przed chwilą, albo to Michaelowi tak się wydawało. Oświetlone drobinki kurzu tańczyły po całym pomieszczeniu, osiadając na okularach Castora. Powinieneś je wyczyścić. Nadal było na nich widać ślady od mokrych rzęs. Zawahał się, niepewny, czy powinien przekraczać tą granicę, czy na pewno znów wszystko było tak jak dawniej - przecież chyba nie było.
Ale okulary były zamglone i same się nie wyczyszczą.
-Czekaj... - lewą ręką (nie krzycz, wiem, że powinienem użyć obu, ale nie mam trzeciej) zdjął delikatnie okulary z nosa przyjaciela, a prawą sięgnął po różdżkę. Odpowiednia odległość, żeby niczego zniszczyć, chyba jeszcze pamiętał jaka. To w końcu jedna z niewielu codziennych czynności, które robił jak czarodziej, a nie po mugolsku.
-Chłoszczyść. Evanesco. - woda szybko spłukała kurz i łzy, a magia wysuszyła taflę szkła. Ostrożnie oddał okulary Castorowi, napotykając na moment spojrzenie szarobłękitnych oczu i zatrzymując wzrok na promieniach słońca, igrających w jasnych lokach Castora. Blady i smutny, wyglądał jak jeden z posągów cherubinów z angielskich kościołów. Ciekawe, czy kościoły w Londynie jeszcze stoją - pewnie nie, zresztą bywał w nich rzadko nawet gdy wszystko było bezpieczne. Przynajmniej Castor stał przed nim, przetrwał, żył, choć pomimo zaskakująco pięknej i spokojnej twarzy wcale nie wydawał się niebiańskim oparciem (jak dawniej, jak wtedy gdy się poznali i wszystko wydawało się zagubionemu wilkołakowi wrogie i podejrzane - wszystko oprócz Castora Sprouta, ufnego i niewinnego i radosnego i cieszącego się z każdego meczu Quidditcha niczym dziecko). Teraz to Castor potrzebował oparcia, myślał, przesuwając wzrokiem po kościstych ramionach, zbyt luźnej koszuli, odsłoniętych kostkach. Mógłbym przecież ukraść komuś spodnie. - pomyślał z zaskakującą trzeźwością, wracając pamięcią do pojedynku sprzed kilku dni. Jeden z tamtych łupieżców był mniej więcej wzrostu Castora. Szkoda tylko, że dostał Lamino i że przy Aurorze Michael nie pomyślał o rabowaniu zwłok. Na myśl o walce, odruchowo zacisnął mocniej szczękę - a Castor odwzajemnił ten drobny gest niczym lustro, nagle wyglądając już nie jak anioł, a jak mężczyzna. Auror spojrzał na niego trochę nieobecnie, aż do rzeczywistości przywróciły go gniewne, szokujące rewelacje.
-Lord Carrow podszył się pod kogoś z rodziny Rineheart żeby... zalecać się do panny Auro...do twojej siostry? - powtórzył z rosnącym niedowierzaniem. Zanim zdążył poczuć złość z szacunku do własnego przyszłego szwagra i jego nazwiska (Vincent powinien się o tym dowiedzieć...), Castor zdążył dokończyć historię i Mike uśmiechnął się z mimowolnym rozbawieniem.
-Dałeś mu w nos tak, jak cię uczyłem? Złamałeś? - wyrwało mu się, niczym zaciekawionemu chłopcu, a nie poważnemu aurorowi - pełen satysfakcji i podziwu uśmiech również całkowicie nie przystawał do tej sytuacji.
Odchrząknął i spoważniał szybko.
-Gdzie na ulicy? Zna twoje nazwisko? Satysfakcja satysfakcją, ale... to ryzykowne. Jakiekolwiek kontakty z arystokratami są zresztą śmiertelnie groźne, Carrowowie to konserwatywny ród. - całkowicie szczerze ostrzegł Castora (i Aurorę), beztrosko nieświadom własnej hipokryzji. Po chwili stali już twarzą w twarz, z dłońmi Michaela na ramionach Castora i z dłońmi Castora na tych Michaela. Gest przyjaciela był czysto intuicyjny, ale słuszny - w świetle kolejnych rewelacji, Tonks potrzebował pewnego uspokojenia. Najpierw rejestr. Jedynie dotyk przyjaciela powstrzymał go od zaciśnięcia palców mocniej, instynktowna złość zalała
-Może i rejestr powstał w słusznych celach, ale nie łudzę się, że teraz stanie się narzędziem politycznym. Oni mają tam nazwiska, adresy, status krwi, cholerny dokument spalił dla wszystkich tyle bezpiecznych miejsc na spędzanie pełni... - do kwietnia on sam spędzał je głównie we własnym domu w Mickleham i pod Londynem, poza tamtym niefortunnym przypadkiem gdy wpadł na tereny patrolowane przez Lupina. Odkąd zdecydował się ukrywać, znalazł sporo nowych miejsc - ale za mało, wciąż za mało. Podobne opowieści słyszał od innych współpracujących z Zakonem likantropów - mugolaków, półkrwi synów mugolskich rodziców, wyklętych i znanych i poszukiwanych. Może i Castor miał czystą krew, ale dla wilkołaka to żaden parasol ochronny.
Wziął głęboki wdech. Musiał mu w końcu powiedzieć.
-Niektóre wilkołaki współpracują teraz z Zakonem Feniksa, Castor. Wrogowie jeszcze nie wiedzą, ale to pewnie kwestia czasu. A gdy prawda wyjdzie na jaw, wszyscy znajdą się w niebezpieczeństwie. Dlatego nie powiem nikomu i ty też nie powiesz nikomu. - wyjaśnił szeptem, z naciskiem. Nie będziesz pomagał Zakonowi jako wilkołak,
Wyrzuty sumienia jednak wcale nie ustały.
Bałem się? - na sam dźwięk tych słów, Michael odruchowo opuścił ręce i cofnął się o krok. Ale... jak to?
-...mnie? - wyrwało mu się cicho i żałośnie, zanim zdążył ugryźć się w język, bo nie miał przecież żądać od Castora tej odpowiedzi. Skronie zapulsowały cichym bólem, bałeś się m n i e?
Prędko odwrócił wzrok. To nie tak, że Castor nie miał powodów. Był wilkołakiem, zabił przy nim człowieka, a im dłużej trwała wojna, tym radykalniejsze poglądy polityczne głosił. Zmienił się - rozpoczął ich przyjaźń nie będąc dawnym sobą, ale i melancholijnego aurora z meczu Quidditcha zmieniła wojna. Przybyło koszmarów, przybyło zmartwień, zabrakło idealizmu i łagodności, każdego dnia musiał być trochę bardziej bezwzględny, czy Castor to widział, już wtedy? Co powiedziałby teraz, wiedząc co działo się ze mną podczas ostatnich miesięcy?
Zawsze czuł się w tej przyjaźni zupełnie bezpiecznie, ale może niesłusznie. Może Castor nie czuł się bezpiecznie.
Oczy zapiekły dziwnie, więc zamrugał prędko, usiłując odegnać spod powiek obraz krwi i posoki i narkotyków i gwiazd i nieobyczajnych namiętności i dementorów i ludzkiego mięsa.
-To już nieważne. - teraz byli w końcu na siebie skazali. Skłamał więc nieprzekonująco i głuchym głosem, próbując uspokoić swoim zdaniem Castora, ale tak naprawdę samego siebie.
Będzie dobrze. Po prostu Sprout nigdy się o nim pewnych rzeczy nie dowie - obiecał sobie, nieświadom, że za równe kilka sekund złamie tą obietnicę.
Pewne sekrety miały w końcu pozostać za zasłoną milczenia - ale nie mogły, nie gdy Castor zaczął wypierać się, że wcale nie brakuje mu jedzenia i apetytu.
Zacisnął lekko usta, jedynie przyglądając się Castorowi podejrzliwie w odpowiedzi na potok słów. Sprout zasłaniał się wojną i mamą całkiem przekonująco, ale przecież Mike doskonale pamiętał, jak to było w pierwszych miesiącach po likantropii. Wolał tego nie wspominać, ale sam nie miał przecież apetytu.
Znowu kłamie. - przemknęło mu przez myśl, gdy szukał odpowiednich, dyplomatycznych słów. Z n o w u skłamał
znowu
skłamał
Teraz widział to wyraźnie, kłamstwa miały przecież paniczny zapach.
Ignorując całkowicie pozorną stanowczość w głosie przyjaciela, samemu zmarszczył lekko brwi i położył palec na jego ustach, bądź wreszcie cicho i nie kłam więcej.
-N i e ściemniaj. - warknął o wiele niższym barytonem niż zazwyczaj, spoglądając na Castora bez śladu wcześniejszej łagodności. -Nie m n i e. - jak ja tego, cholera, nienawidzę. Pamiętam doskonale, jak czuliśmy się gdy ostatni raz skłamałeś.
-Wiem przecież, że nie masz apetytu. - nie ty, nie nudziarz, ja jedyny mam tu apetyt. Przez mgnienie sekundy wydawał się autentycznie rozzłoszczony, aż nagle cofnął dłoń i nerwowo skrzyżował ręce na torsie, co mnie opętało.
-Ja też nie miałem. - wymamrotał, o wiele łagodniej, przepraszająco. -Chudniesz dość prędko i słabniesz, bo tak jest zawsze po ugryzieniu, ale można choć próbować utrzymać formę, ja nie próbowałem wcale i żałuję... - po prostu nie chcę, żebyś skończył tak samo. Nieśmiało odszukał wzrokiem jego spojrzenie, spoglądając na Sprouta ze smutną desperacją. -Potem odzyskałem trochę kondycję - przy Tobie -ale wymagało to czasu i pracy, a tym luksusem nie dysponujemy, hm? Dlatego masz zjadać obiady i dopilnuję tego osobiście, w razie czego. Zaproszenie na ten obiad u Aurory nadal aktualne? - wprosił się bezpardonowo, zdążywszy zapomnieć, że wcześniej skłamał, że niby już jadł.
-Mam kury i będę budować kurnik, nie wiem co w tym śmiesznego... - zaprotestował odruchowo, ale mimowolnie też się roześmiał. Śmiech był lekki, śmiech leczył, śmiech maskował złe wrażenia.
Jeśli jeszcze raz odezwiesz się przy nim, to...
Daj spokój, tylko pomagam.
Musiał się czymś zająć, bo z nim nie wytrzyma.
-Masz jakieś pułapki w domu? Nałożę tu muffilato, co? Na początek. - zaproponował, zadaniowość bardzo pomagała. -Wtedy będzie można swobodnie rozmawiać. - powinni od tego zresztą zacząć, zanim Castor teatralnie ściągnął koszulę.
Jak powiedział, tak zrobił, dopiwszy herbatę. Odstawił filiżankę, znów sięgnął po różdżkę i najbliższy kwadrans spędził na nakładaniu prostej pułapki. Musieli znów posiedzieć trochę w ciszy, biała magia wymagała skupienia - Mike nakładał już to proste zabezpieczenie niemalże odruchowo, ale i tak musiał skatalizować odpowiednią ilość magicznej energii i przekuć ją w zaklęcie wyciszające, które następnie musiał rozprowadzić po całej szopie. Obszedł pomieszczenie z różdżką, rozciągając wyciszającą barierę pomiędzy wszystkimi ścianami i oknami, aż do drzwi. Muffilato powinno od tej pory wyciszyć całe pomieszczenie.
nakładam pułapkę muffilato na szopę Castora
Can I not save one
from the pitiless wave?
Uśmiech, który wykwitł z początku nieśmiało na twarzy Castora, nie zamierzał gasnąć. Wręcz przeciwnie, wraz z kolejnymi sekundami spokoju, które poczynały wypełniać wszystkie zakamarki szopy, wrażenie szczęścia narastało. Tak jak w przyrodzie, po każdym deszczu przychodziło kiedyś słońce. Wyczekiwane z zapartym tchem, z odwieczną zdolnością do osuszania łez. Zawsze lubił dni słoneczne, choć nie obrażał się, gdy przychodziły przepełnione deszczem tygodnie; do tych przywykł w szczególności w Londynie, ale dopiero ostatnimi czasy docierał do jednej, wyraźnej konkluzji.
Gdyby nie Michael, nie przywykłby do Londynu wcale.
Zmrużył nieco oczy. Osiadające na okularach resztki łez, rozmazane smugi pozostałe po rzęsach i drobinki kurzu tańczące w powietrzu nie pomagały w zachowaniu idealnego pola widzenia. Castor należał przy okazji do ludzi podchodzących szczególnie pedantycznie do własnych szkieł — nawet najmniejsze zabrudzenie, czy jeden z włosów zachodzący na okulary wprowadzał go w stan absolutnego wzburzenia i uniemożliwiał odpowiednie skupienie się na materii. Mike musiał wyczuć wyraźną niechęć, której powolna manifestacja przebijała się nawet przez rozpromienione oblicze Sprouta, ponieważ nim w głowie Castora nadeszła myśl dotycząca zdjęcia okularów i poddania ich oczyszczeniu, dłoń Michaela odnalazła to, co jego.
Sprout nawet nie drgnął. Czy była to wina polecenia, którego woli się poddał, czy po prostu wiedział, że Mike miał już opanowaną umiejętność wprawnego posługiwania się okularami? Otworzył usta na ułamek sekundy, chcąc wyrazić własną dezaprobatę i przestrzec przed używaniem tylko jednej ręki do zdejmowania okularów, lecz Tonks znów był krok do przodu. Nie zamierzał się przy tym wyrywać, takie zachowanie mogłoby tylko naruszyć delikatną strukturę znoszonych już okularów. Od jakiegoś czasu w jego głowie kiełkował pomysł, by spróbować odnaleźć kogoś, kto mógłby wpłynąć na ich trwałość — magioptycy w dzisiejszych czasach byli na wagę złota, dotrzeć do takiego było przesadnie trudno, a i możliwości finansowe często nie pozwalały na takie dyrdymały. Zwłaszcza gdy ktoś oszczędzał nawet na pasujących spodniach.
Uniósł nieco głowę ku górze, obserwując jak radzi sobie jego przyjaciel. Był zdolnym czarodziejem, ale nawet tak proste zaklęcia potrafiły czasem spłatać figla. Bo to zupełnie nie tak, że Castor mu nie ufał! Przed chwilą złożył przecież w jego dłonie własne życie, wraz z największą tajemnicą, którą kiedykolwiek w sobie nosił. To chyba wystarczający dowód na pełnię zaufania?
— Dziękuję — odrzekł od razu, gdy tylko okulary znów trafiły w jego ręce. Miękko, jakby na przekór szczękowi odstawianej filiżanki, w sposób, który Michael znał tak dobrze. Bo słyszał to słowo, wypowiadane z charakterystyczną odmianą Sproutowskiej łagodności tysiące razy. W pustej kawalerce w Londynie, w domku pod miastem, za każdym razem, gdy Michael odstawiał go gdzieś miotłą i nie śmiał się z jego braku umiejętności, gdy przekazywali sobie rzeczy z rąk do rąk, gdy zgadzali się na nocowanie w nie swoich łóżkach, ale razem, obok, bo tak jakoś było bezpieczniej, pewniej i weselej.
Wsunięte na nos okulary pozwoliły na kilkukrotne zamruganie, dla przyzwyczajenia oczu do konkretnej ostrości. W międzyczasie walczył ze sobą w myślach. Prawa dłoń poruszyła się niespokojnie, choć nie wybiła ponad linię pępka, dopóki nie zdecydował się, że będzie to dobry ruch.
Uniósł dłoń, by następnie położyć ją lekko na szczycie jasnych włosów przyjaciela. Pogłaskał blond pasma kilkukrotnie, w milczeniu, ze spojrzeniem delikatnie rozanielonym, mocno nieobecnym, które ostatnimi czasy stało się chyba wyłączną domeną jego siostry. Sam bał się być marzycielem, bał się porwania przez falę imaginacji, bo któż mógłby uchronić go przed jej zgubnymi skutkami? A jednak przy Michaelu czuł się tak, jak powinien. Jak dwudziestotrzyletni, młody mężczyzna, już nie dziecko, jeszcze nie w pełni dorosły. Nie jak człowiek, od którego postawy zależy los całego świata, który na swe barki bierze zdecydowanie za dużo, niż jest w stanie unieść tylko dlatego, że tak trzeba. Na chwilę znów stał się chłopcem zapatrzonym w świat dorosłych, nieco niepoukładanym, chaotycznym...
I bijącym ludzi w miejscu publicznym.
— Dokładnie — energiczne pokiwanie głową potwierdziło tylko, że to nie Michael gubił się w tej pokrętnej historii, tylko tak faktycznie było. Nie miał mu za złe tego, że nie uwierzył od razu — gdyby zamienili się miejscami i podobna historia wydostałaby się spomiędzy warg aurora, Castor podszedłby do niej równie sceptycznie.
Jednak uśmiech... Och, ten u ś m i e c h. Może i nie przystawał do sytuacji, lecz był chyba najlepszą nagrodą, którą mógł mu podarować. Serce Castora poderwało się nagle do lotu, a on sam poprawił się na miejscu, gotów kontynuować historię z równą dawką energii, gdyby nie to, że Mike prędko spoważniał. Naśladując mentora, spoważniał również i Castor, przypominając w tym momencie bardziej karcone dziecko, niż sprawcę ulicznej bijatyki.
— Nie wiem, czy złamał. Chyba nie, znaczy... Coś na pewno gruchnęło, ale zabrałem szybko rękę, więc nie było szans, bym dostał krwią. No i... uciekłem. Więc nie złapał mnie, nie wiem nawet, czy w ogóle był w stanie zobaczyć, kto wyprowadził cios, bo to wszystko było... — ręce same poszły w ruch, palce prawej ręki nerwowo zaczęły wyginać palec wskazujący lewej — Takie szybkie.
I nawet się nad tym nie zastanowił. Michael miał rację, za podobną rzecz można było trafić do więzienia, a kto wie, czy nawet nie umrzeć! Ale cóż z takiego tłumaczenia post factum, cóż z prób racjonalizacji, gdy mleko już się wylało i to kilka miesięcy temu.
— Masz rację, że to ryzykowne, ale... Jak go zobaczyłem... Mike, jest szansa, że może mnie nie pamiętać, bo oni z Aurorą... To było wtedy, gdy Rory wyjechała do Irlandii, wiesz? Ja wtedy byłem w Londynie, rodzice tutaj. A Ares, znaczy się lord Ares, był tutaj... chyba tylko raz wtedy, gdy byłem i ja.
Ponownie ułożył dłonie na ramionach przyjaciela. Podskórnie czuł, że potrzebują tego oboje. W świetle kolejnego tematu, nagłej zmiany tonu z opiekuńczego na ostrzegawczy, z ostrzegawczego na gniewny, nie mógł pozostać obojętny.
Ale słuchał słów Michaela, wpatrując się w niego z dobrze znaną uwagą i przejęciem. Sam pomysł rejestru wydawał się być nawet przemyślany, jednak jego nieodpowiednie użycie, powołanie tej całej Brygady wydawało się w umyśle Sprouta czymś absolutnie nieludzkim. I tym razem trudno było o pewność, po której stronie wyimaginowanego konfliktu znajdują się bestie. Albo które są gorsze.
— Mike, tylko... — wtrącił się wreszcie, głosem wyjątkowo cichym i zaskakująco słabym. Choć jeszcze chwilę temu prosił Michaela o pełną dyskrecję, choć przed momentem usłyszał coś, co stawiało jego życie na pierwszej linii potencjalnego niebezpieczeństwa, musiał poruszyć kwestię, która leżała mu na sercu. — Tylko Rory... wydaje mi się, że się domyśla. Widzi, że się od niej odsunąłem, a ja... Na Merlina, nie wiem, co powinienem jej powiedzieć... — wygłoszone na głos obawy stały się nagle bardziej realne od tych, które dojrzewały w jego głowie od jakiegoś czasu. Ale Michael miał przecież rodzeństwo. Stosunkowo dużo rodzeństwa, przynajmniej z perspektywy człowieka, który miał tylko jedno. Musiał mieć jakieś doświadczenie w ukrywaniu swoich sprawek, nawet przed ludźmi, którzy znali go najlepiej w całym świecie — Ukrywałeś to przed rodzeństwem? Mógłbyś mi pomóc?
Wiedział, że zaczyna powoli przekraczać pewną granicę. To kolejna prośba, którą składał w Tonksowe dłonie i zastanawiał się, czy nie była ona o jedną za dużo.
Na preludium koszmaru nie musiał długo czekać.
Najpierw ściągnięcie rąk. Cofnięcie się o krok. Castor nie zdążył zarejestrować tego zbyt prędko, więc dłonie zawisły na ułamek sekundy w jednym miejscu, by później opaść, wraz z gorzką realizacją. Słowo, które wymsknęło się starszemu z blondynów wbiło się w serce Sprouta zbyt prosto, niż oboje by tego chcieli.
— Ciebie? — głos Castora zadrżał, jakby znów zrobiło mu się przeraźliwie zimno, a jego lico skamieniało w przerażeniu. — Nie, nie, Mike, to zupełnie nie tak!
Gorączkowa próba wyjaśnienia zbiegła się z krokiem do przodu. Castor zamarł na moment, niepewny, czy powinien to w ogóle robić. Czy mądrym było ponowne zakłócenie jego przestrzeni osobistej? Nawet jeżeli było niemądre, zostało jedynym sposobem na poradzenie sobie z napięciem, które na powrót przemknęło po szopie.
Zniszczył dystans między nimi, znajdując się tak blisko niego, że niemal czuł ciepło jego ciała uciekające spod materiału ubrania. Wyciągnął ramiona raz jeszcze i ostrożnie, jakby bał się ewentualnego uszkodzenia, objął go pod ramionami, zaś palce prawej dłoni wsunął w jasne kosmyki włosów na tyle jego głowy. Nie zważając na ewentualne protesty, pokierował pewnie jego ciałem, umożliwiając mu złożenie głowy na własnym ramieniu. Różnica wzrostu między nimi nie była imponująca, toteż taka pozycja nie mogła przynieść wielkiego dyskomfortu.
— Bałem się, że n a m się coś stanie. Byłem i jestem paskudnym tchórzem i bałem się, że jeżeli nie uderzą w nas, to w moją rodzinę. A ja nie mógłbym żyć, gdyby coś im się stało z mojego powodu, wiesz? A ty... ty zasługujesz na lepszego przyjaciela, na takiego naprawdę odważnego. Który mógłby poświęcić się w stu procentach. I być zdolny oddać życie w imię sprawy, a wtedy... wtedy ja... — nie wiedział, skąd przyszedł mu ten nagły słowotok, ale ponownie poczuł palące uczucie wstydu, tym razem ulokowane bezpośrednio pod własnym obojczykiem. Duszące kłucia mogłyby zaniepokoić każdego innego czarodzieja, lecz Castor znał się z nimi dość dobrze i wiedział, że to serce go boli, ponownie, nic nowego... — Nie byłem na to gotowy. I... po prostu musiałem wtedy mówić tamte rzeczy, bo ja wiem, że jesteś uparty i że byś mnie szukał i nawet, jakbym powiedział ci, że absolutnie nie możesz, to robiłbyś to i tak, bo jesteś dobrym człowiekiem i się o mnie troszczysz... Ale masz przecież prawo żyć swoim życiem i nie przejmować się jakimś durnym Sproutem, który nawet nie potrafi złamać szlacheckiego nosa, Mike, zrozum...
Zrozum. Tylko o to proszę, bo przebaczenie jest zbyt daleko.
Dopiero gdy Mike przyznał, że już nieważne, co zrobił zdecydowanie zbyt mało przekonująco, by Castor mógł z czystym sumieniem poddać się jego narracji, ramiona Sprouta wyplątały wreszcie ciało Michaela z uścisku. Cas cofnął się nawet o krok, wyraźnie zmieszany, z wonią, którą przesiąknięte były włosy Tonksa wciąż tańczącą w nozdrzach. Była tak niebywale znajoma i przyjemna, że Castor zdziwił się, jak bardzo duży wpływ na jego odczucia mają zapachy. Chyba tak wyglądało właśnie życie w wilczej skórze.
Mógłby zastanawiać się nad tym dłużej, gdyby nie palec, który dotknął delikatnej skóry jego warg.
Ramiona uniosły się odrchowo, oczy rozszerzyły się w przestrachu, bo nagłe warknięcie i obniżony ton nie pasowały mu absolutnie do postaci Michaela, z którym rozmawiał jeszcze przed chwilą. Znów poczuł się w obowiązku tłumaczenia, znów chciałby przekazać, że to przecież wszystko nie tak, że nie jest dzieckiem ani potrzebującym, by pilnowano jego posiłków! Był przecież dorosłym mężczyzną utrzymującym dom i rodzinę, mieszkał samotnie przez trzy lata i potrafi o siebie zadbać, gdy tylko tego... chce.
Dopiero kolejna oznaka nagłej przestrzeni, dzielący ich dystans pozwolił mu na nabranie przerywanego, nerwowego oddechu. Drżał w cielesnych posadach, zupełnie zaskoczony takim obrotem spraw. Zwłaszcza, że Mike sam sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, skąd u niego taki wybuch złości.
— Nie miałem apetytu jeszcze przed ugryzieniem... — wypalił wreszcie, przez zaciśnięte z emocji szczęki. Niestety, ze względu na szok, który przebiegł przez jego ciało nie do końca zarejestrował dalszą część monologu Michaela. Przesunął się nieco w bok, ponownie sięgnął po filiżankę i to na niej, na dopiciu herbaty, skupił się na następne momenty. Dopiero powrót do imienia siostry sprowadził go na ziemię, pozwalając posłać Michaelowi długie, zagubione spojrzenie znad filiżanki.
— Tak, dalej jest aktualne... — nie brzmiał może szczególnie przekonany, ale coś za coś, czyż nie? Musiał przecież ochłonąć, zachowywali się dziś nie jak dorośli mężczyźni, a piątoroczniacy w szczycie zmian hormonalnych. Dla raczej statecznego i pogodnego Sprouta było to już trochę zbyt wiele. — Nie, nie mam pułapek. Ale... przydałyby się, tak myślę.
Uwaga o kurach i kurniku została zbyta delikatnym drgnięciem kącików ust w uśmiechu. Nie uwierzy dopóki nie zobaczy!
Tymczasem w ciszy obserwował nakładanie Muffilato. Złapał się też na tym, że przez moment przejął się ciszą tak mocno, że sam zapomniał o oddychaniu. Na szczęście prędko naprawił swój błąd, starając się wydawać przy tym jak najmniej dźwięku, jak było to fizycznie możliwe. Śledził wzrokiem poczynania przyjaciela, a gdy ten dał znać, że już zakończył swą pracę, Castor przeszedł do drzwi szopy i otworzył je szeroko.
— Nie wiem, co dziś jest w menu, ale wiem, że jeżeli się nie pospieszymy, to nam wystygnie — uśmiechnął się szeroko, opierając lewy bark o framugę drzwi. Skinął głową w kierunku przyjaciela, chcąc go nieco pospieszyć. Chyba nie chciał podpadać dwóm Sproutom tego samego dnia?
| z/t x2
Gdyby nie Michael, nie przywykłby do Londynu wcale.
Zmrużył nieco oczy. Osiadające na okularach resztki łez, rozmazane smugi pozostałe po rzęsach i drobinki kurzu tańczące w powietrzu nie pomagały w zachowaniu idealnego pola widzenia. Castor należał przy okazji do ludzi podchodzących szczególnie pedantycznie do własnych szkieł — nawet najmniejsze zabrudzenie, czy jeden z włosów zachodzący na okulary wprowadzał go w stan absolutnego wzburzenia i uniemożliwiał odpowiednie skupienie się na materii. Mike musiał wyczuć wyraźną niechęć, której powolna manifestacja przebijała się nawet przez rozpromienione oblicze Sprouta, ponieważ nim w głowie Castora nadeszła myśl dotycząca zdjęcia okularów i poddania ich oczyszczeniu, dłoń Michaela odnalazła to, co jego.
Sprout nawet nie drgnął. Czy była to wina polecenia, którego woli się poddał, czy po prostu wiedział, że Mike miał już opanowaną umiejętność wprawnego posługiwania się okularami? Otworzył usta na ułamek sekundy, chcąc wyrazić własną dezaprobatę i przestrzec przed używaniem tylko jednej ręki do zdejmowania okularów, lecz Tonks znów był krok do przodu. Nie zamierzał się przy tym wyrywać, takie zachowanie mogłoby tylko naruszyć delikatną strukturę znoszonych już okularów. Od jakiegoś czasu w jego głowie kiełkował pomysł, by spróbować odnaleźć kogoś, kto mógłby wpłynąć na ich trwałość — magioptycy w dzisiejszych czasach byli na wagę złota, dotrzeć do takiego było przesadnie trudno, a i możliwości finansowe często nie pozwalały na takie dyrdymały. Zwłaszcza gdy ktoś oszczędzał nawet na pasujących spodniach.
Uniósł nieco głowę ku górze, obserwując jak radzi sobie jego przyjaciel. Był zdolnym czarodziejem, ale nawet tak proste zaklęcia potrafiły czasem spłatać figla. Bo to zupełnie nie tak, że Castor mu nie ufał! Przed chwilą złożył przecież w jego dłonie własne życie, wraz z największą tajemnicą, którą kiedykolwiek w sobie nosił. To chyba wystarczający dowód na pełnię zaufania?
— Dziękuję — odrzekł od razu, gdy tylko okulary znów trafiły w jego ręce. Miękko, jakby na przekór szczękowi odstawianej filiżanki, w sposób, który Michael znał tak dobrze. Bo słyszał to słowo, wypowiadane z charakterystyczną odmianą Sproutowskiej łagodności tysiące razy. W pustej kawalerce w Londynie, w domku pod miastem, za każdym razem, gdy Michael odstawiał go gdzieś miotłą i nie śmiał się z jego braku umiejętności, gdy przekazywali sobie rzeczy z rąk do rąk, gdy zgadzali się na nocowanie w nie swoich łóżkach, ale razem, obok, bo tak jakoś było bezpieczniej, pewniej i weselej.
Wsunięte na nos okulary pozwoliły na kilkukrotne zamruganie, dla przyzwyczajenia oczu do konkretnej ostrości. W międzyczasie walczył ze sobą w myślach. Prawa dłoń poruszyła się niespokojnie, choć nie wybiła ponad linię pępka, dopóki nie zdecydował się, że będzie to dobry ruch.
Uniósł dłoń, by następnie położyć ją lekko na szczycie jasnych włosów przyjaciela. Pogłaskał blond pasma kilkukrotnie, w milczeniu, ze spojrzeniem delikatnie rozanielonym, mocno nieobecnym, które ostatnimi czasy stało się chyba wyłączną domeną jego siostry. Sam bał się być marzycielem, bał się porwania przez falę imaginacji, bo któż mógłby uchronić go przed jej zgubnymi skutkami? A jednak przy Michaelu czuł się tak, jak powinien. Jak dwudziestotrzyletni, młody mężczyzna, już nie dziecko, jeszcze nie w pełni dorosły. Nie jak człowiek, od którego postawy zależy los całego świata, który na swe barki bierze zdecydowanie za dużo, niż jest w stanie unieść tylko dlatego, że tak trzeba. Na chwilę znów stał się chłopcem zapatrzonym w świat dorosłych, nieco niepoukładanym, chaotycznym...
I bijącym ludzi w miejscu publicznym.
— Dokładnie — energiczne pokiwanie głową potwierdziło tylko, że to nie Michael gubił się w tej pokrętnej historii, tylko tak faktycznie było. Nie miał mu za złe tego, że nie uwierzył od razu — gdyby zamienili się miejscami i podobna historia wydostałaby się spomiędzy warg aurora, Castor podszedłby do niej równie sceptycznie.
Jednak uśmiech... Och, ten u ś m i e c h. Może i nie przystawał do sytuacji, lecz był chyba najlepszą nagrodą, którą mógł mu podarować. Serce Castora poderwało się nagle do lotu, a on sam poprawił się na miejscu, gotów kontynuować historię z równą dawką energii, gdyby nie to, że Mike prędko spoważniał. Naśladując mentora, spoważniał również i Castor, przypominając w tym momencie bardziej karcone dziecko, niż sprawcę ulicznej bijatyki.
— Nie wiem, czy złamał. Chyba nie, znaczy... Coś na pewno gruchnęło, ale zabrałem szybko rękę, więc nie było szans, bym dostał krwią. No i... uciekłem. Więc nie złapał mnie, nie wiem nawet, czy w ogóle był w stanie zobaczyć, kto wyprowadził cios, bo to wszystko było... — ręce same poszły w ruch, palce prawej ręki nerwowo zaczęły wyginać palec wskazujący lewej — Takie szybkie.
I nawet się nad tym nie zastanowił. Michael miał rację, za podobną rzecz można było trafić do więzienia, a kto wie, czy nawet nie umrzeć! Ale cóż z takiego tłumaczenia post factum, cóż z prób racjonalizacji, gdy mleko już się wylało i to kilka miesięcy temu.
— Masz rację, że to ryzykowne, ale... Jak go zobaczyłem... Mike, jest szansa, że może mnie nie pamiętać, bo oni z Aurorą... To było wtedy, gdy Rory wyjechała do Irlandii, wiesz? Ja wtedy byłem w Londynie, rodzice tutaj. A Ares, znaczy się lord Ares, był tutaj... chyba tylko raz wtedy, gdy byłem i ja.
Ponownie ułożył dłonie na ramionach przyjaciela. Podskórnie czuł, że potrzebują tego oboje. W świetle kolejnego tematu, nagłej zmiany tonu z opiekuńczego na ostrzegawczy, z ostrzegawczego na gniewny, nie mógł pozostać obojętny.
Ale słuchał słów Michaela, wpatrując się w niego z dobrze znaną uwagą i przejęciem. Sam pomysł rejestru wydawał się być nawet przemyślany, jednak jego nieodpowiednie użycie, powołanie tej całej Brygady wydawało się w umyśle Sprouta czymś absolutnie nieludzkim. I tym razem trudno było o pewność, po której stronie wyimaginowanego konfliktu znajdują się bestie. Albo które są gorsze.
— Mike, tylko... — wtrącił się wreszcie, głosem wyjątkowo cichym i zaskakująco słabym. Choć jeszcze chwilę temu prosił Michaela o pełną dyskrecję, choć przed momentem usłyszał coś, co stawiało jego życie na pierwszej linii potencjalnego niebezpieczeństwa, musiał poruszyć kwestię, która leżała mu na sercu. — Tylko Rory... wydaje mi się, że się domyśla. Widzi, że się od niej odsunąłem, a ja... Na Merlina, nie wiem, co powinienem jej powiedzieć... — wygłoszone na głos obawy stały się nagle bardziej realne od tych, które dojrzewały w jego głowie od jakiegoś czasu. Ale Michael miał przecież rodzeństwo. Stosunkowo dużo rodzeństwa, przynajmniej z perspektywy człowieka, który miał tylko jedno. Musiał mieć jakieś doświadczenie w ukrywaniu swoich sprawek, nawet przed ludźmi, którzy znali go najlepiej w całym świecie — Ukrywałeś to przed rodzeństwem? Mógłbyś mi pomóc?
Wiedział, że zaczyna powoli przekraczać pewną granicę. To kolejna prośba, którą składał w Tonksowe dłonie i zastanawiał się, czy nie była ona o jedną za dużo.
Na preludium koszmaru nie musiał długo czekać.
Najpierw ściągnięcie rąk. Cofnięcie się o krok. Castor nie zdążył zarejestrować tego zbyt prędko, więc dłonie zawisły na ułamek sekundy w jednym miejscu, by później opaść, wraz z gorzką realizacją. Słowo, które wymsknęło się starszemu z blondynów wbiło się w serce Sprouta zbyt prosto, niż oboje by tego chcieli.
— Ciebie? — głos Castora zadrżał, jakby znów zrobiło mu się przeraźliwie zimno, a jego lico skamieniało w przerażeniu. — Nie, nie, Mike, to zupełnie nie tak!
Gorączkowa próba wyjaśnienia zbiegła się z krokiem do przodu. Castor zamarł na moment, niepewny, czy powinien to w ogóle robić. Czy mądrym było ponowne zakłócenie jego przestrzeni osobistej? Nawet jeżeli było niemądre, zostało jedynym sposobem na poradzenie sobie z napięciem, które na powrót przemknęło po szopie.
Zniszczył dystans między nimi, znajdując się tak blisko niego, że niemal czuł ciepło jego ciała uciekające spod materiału ubrania. Wyciągnął ramiona raz jeszcze i ostrożnie, jakby bał się ewentualnego uszkodzenia, objął go pod ramionami, zaś palce prawej dłoni wsunął w jasne kosmyki włosów na tyle jego głowy. Nie zważając na ewentualne protesty, pokierował pewnie jego ciałem, umożliwiając mu złożenie głowy na własnym ramieniu. Różnica wzrostu między nimi nie była imponująca, toteż taka pozycja nie mogła przynieść wielkiego dyskomfortu.
— Bałem się, że n a m się coś stanie. Byłem i jestem paskudnym tchórzem i bałem się, że jeżeli nie uderzą w nas, to w moją rodzinę. A ja nie mógłbym żyć, gdyby coś im się stało z mojego powodu, wiesz? A ty... ty zasługujesz na lepszego przyjaciela, na takiego naprawdę odważnego. Który mógłby poświęcić się w stu procentach. I być zdolny oddać życie w imię sprawy, a wtedy... wtedy ja... — nie wiedział, skąd przyszedł mu ten nagły słowotok, ale ponownie poczuł palące uczucie wstydu, tym razem ulokowane bezpośrednio pod własnym obojczykiem. Duszące kłucia mogłyby zaniepokoić każdego innego czarodzieja, lecz Castor znał się z nimi dość dobrze i wiedział, że to serce go boli, ponownie, nic nowego... — Nie byłem na to gotowy. I... po prostu musiałem wtedy mówić tamte rzeczy, bo ja wiem, że jesteś uparty i że byś mnie szukał i nawet, jakbym powiedział ci, że absolutnie nie możesz, to robiłbyś to i tak, bo jesteś dobrym człowiekiem i się o mnie troszczysz... Ale masz przecież prawo żyć swoim życiem i nie przejmować się jakimś durnym Sproutem, który nawet nie potrafi złamać szlacheckiego nosa, Mike, zrozum...
Zrozum. Tylko o to proszę, bo przebaczenie jest zbyt daleko.
Dopiero gdy Mike przyznał, że już nieważne, co zrobił zdecydowanie zbyt mało przekonująco, by Castor mógł z czystym sumieniem poddać się jego narracji, ramiona Sprouta wyplątały wreszcie ciało Michaela z uścisku. Cas cofnął się nawet o krok, wyraźnie zmieszany, z wonią, którą przesiąknięte były włosy Tonksa wciąż tańczącą w nozdrzach. Była tak niebywale znajoma i przyjemna, że Castor zdziwił się, jak bardzo duży wpływ na jego odczucia mają zapachy. Chyba tak wyglądało właśnie życie w wilczej skórze.
Mógłby zastanawiać się nad tym dłużej, gdyby nie palec, który dotknął delikatnej skóry jego warg.
Ramiona uniosły się odrchowo, oczy rozszerzyły się w przestrachu, bo nagłe warknięcie i obniżony ton nie pasowały mu absolutnie do postaci Michaela, z którym rozmawiał jeszcze przed chwilą. Znów poczuł się w obowiązku tłumaczenia, znów chciałby przekazać, że to przecież wszystko nie tak, że nie jest dzieckiem ani potrzebującym, by pilnowano jego posiłków! Był przecież dorosłym mężczyzną utrzymującym dom i rodzinę, mieszkał samotnie przez trzy lata i potrafi o siebie zadbać, gdy tylko tego... chce.
Dopiero kolejna oznaka nagłej przestrzeni, dzielący ich dystans pozwolił mu na nabranie przerywanego, nerwowego oddechu. Drżał w cielesnych posadach, zupełnie zaskoczony takim obrotem spraw. Zwłaszcza, że Mike sam sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, skąd u niego taki wybuch złości.
— Nie miałem apetytu jeszcze przed ugryzieniem... — wypalił wreszcie, przez zaciśnięte z emocji szczęki. Niestety, ze względu na szok, który przebiegł przez jego ciało nie do końca zarejestrował dalszą część monologu Michaela. Przesunął się nieco w bok, ponownie sięgnął po filiżankę i to na niej, na dopiciu herbaty, skupił się na następne momenty. Dopiero powrót do imienia siostry sprowadził go na ziemię, pozwalając posłać Michaelowi długie, zagubione spojrzenie znad filiżanki.
— Tak, dalej jest aktualne... — nie brzmiał może szczególnie przekonany, ale coś za coś, czyż nie? Musiał przecież ochłonąć, zachowywali się dziś nie jak dorośli mężczyźni, a piątoroczniacy w szczycie zmian hormonalnych. Dla raczej statecznego i pogodnego Sprouta było to już trochę zbyt wiele. — Nie, nie mam pułapek. Ale... przydałyby się, tak myślę.
Uwaga o kurach i kurniku została zbyta delikatnym drgnięciem kącików ust w uśmiechu. Nie uwierzy dopóki nie zobaczy!
Tymczasem w ciszy obserwował nakładanie Muffilato. Złapał się też na tym, że przez moment przejął się ciszą tak mocno, że sam zapomniał o oddychaniu. Na szczęście prędko naprawił swój błąd, starając się wydawać przy tym jak najmniej dźwięku, jak było to fizycznie możliwe. Śledził wzrokiem poczynania przyjaciela, a gdy ten dał znać, że już zakończył swą pracę, Castor przeszedł do drzwi szopy i otworzył je szeroko.
— Nie wiem, co dziś jest w menu, ale wiem, że jeżeli się nie pospieszymy, to nam wystygnie — uśmiechnął się szeroko, opierając lewy bark o framugę drzwi. Skinął głową w kierunku przyjaciela, chcąc go nieco pospieszyć. Chyba nie chciał podpadać dwóm Sproutom tego samego dnia?
| z/t x2
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
16 grudnia 1957
Sowa otrzymana od Volansa Moore'a była zaskoczeniem. Zaskoczeniem przyjemnym w swej niespodziewanej naturze, bowiem Castor znał już nieco tę rodzinę, właściwie to udało mu się spędzić w ostatnich miesiącach czas z połową z braci, a teraz, przez zamówienie złożone w lekkich słowach kreślonych na pergaminie mógł porozmawiać jeszcze z trzecim, choć najstarszym.
Sowa Volansa zastała Castora — a jakże — w szopie, ulubionym miejscu na terenach rodziny Sprout, warsztacie, który z dnia na dzień tracił na swej pierwotnej prowizoryczności. Niestety jednak piętnastego grudnia przypadał dzień porządków, dlatego też spełnienie prośby o wykonanie talizmanu musiało poczekać przynajmniej dobę. Blondyn należał bowiem do tego rodzaju rzemieślników, który nie znosił bałaganu poza chaosem wykonawczym; oznaczało to, że nim rozpoczął jakąkolwiek próbę majstrowania przy czymś wymagającym użycia kociołka, musiał upewnić się, że wszystko znajdowało się w należytym porządku. Może to wina — lub zasługa, jak kto woli — dyscypliny pracy, którą nabył w trakcie kursu alchemicznego, bojąc się kontaminacji szeregu mikstur. Nawet domorosły alchemik, bez odpowiedniego wykształcenia wiedział bowiem, że naruszenie delikatnej struktury proporcji, składu i mocy zbliżało nieostrożnego czarodzieja do granicy niebezpieczeństwa.
Zazwyczaj wybuchającego kociołka.
Castor cenił sobie własne zdrowie, cenił także wartości materialne, kociołek, szopę i stojący niedaleko dom. Spektakularna porażka i wybuchy były koszmarami sennymi czającymi się na krańcach jasnych rzęs, lecz metodą prób i błędów, powoli, z każdym kolejnym sukcesem tak w kwestii eliksirów, jak i talizmanów, przesuwał granice swego strachu o krok dalej, czując się w alchemii jeszcze pewniej, niż wcześniej. Mimo to wciąż był pełen typowej dla nowicjuszów pokory, choć może kajał się głównie przed niezbadanym pięknem i mocą nauki?
Następnego ranka po otrzymaniu listu wiedział, że nie może zwlekać. Wstał jeszcze przed wschodem słońca, obliczając czas potrzebny na toaletę i śniadanie tak, by móc zabrać się do pracy wraz z pojawieniem się pierwszych promieni słonecznych. Nie było to może szczególnie potrzebne, zwłaszcza, że miał do wykonania talizman, nie zaś eliksir, którego moc uzależniona jest od pory dnia ważenia czy obecnej fazy księżyca. Zauważył jednak, że lepiej pracuje mu się rankiem — wypoczęty umysł wyłapywał błędy, które dawało się jeszcze skorygować, nawet te miniskularne. Dziś potrzebował najwyższej formy skupienia, bowiem talizman talizmanem, zamawiający zamawiającym, lecz obdarowaną miała zostać panna—sąsiadka, niezastąpiona Trixie Beckett! Pod burzą blond loków kwitły pytania, kwitły licznie, jak kwiaty w letnim ogrodzie, gdzieś w drugiej części umysłu pojawiał się sam wujek Stevie, który już swój prezent otrzymał. Po prawdzie amulet wujka wyszedł mu perfekcyjnie, stąd też Castor wiedział, że musi naprawdę przyłożyć się do stworzenia przynajmniej równie pięknego dla jego córki.
Szczęk przekręcanego kluczyka uruchomił machinę przygotowań. Najpierw poddała się jedna z szafek, która po łagodnym szarpnięciu ukazała Castorowi swe wnętrze i to nie byle jakie! Właśnie tam młody mężczyzna trzymał swe notatki oraz jedną ze książek, które zabrał ze sobą z Londynu. Jej głównym tematem była sztuka jubilerstwa, zaś skupiała się głównie na formach ręcznych, jak zwykł je nazywać Sprout. Wciąż obce mu było co prawda fachowe słownictwo, lecz zaznajamiał się z tą pozycją sumiennie od ponad trzech tygodni po powrocie ze stolicy.
Wcześniej zwykł tworzyć głównie talizmany w formie prostych pierścieni, lecz dziś, biorąc pod uwagę więź, która łączyła go z Trixie, nie zamierzał przykładać ręki do czegoś banalnego. Formą eksperymentalną miała okazać się bransoletka. Runa zajęczego skoku, bo to właśnie ona miała grać pierwsze skrzypce talizmanu, tradycyjnie występowała w formie w kształcie króliczej łapki. Castor stworzył podobny talizman raz, jeszcze w trakcie terminowania u Atticusa. Nie był co prawda wybitnie zadowolony z efektu swej pracy, lecz czuł, że zdobyte od tamtego momentu doświadczenie pomoże mu stworzyć coś znacznie lepszego. Coś, co dumnie będzie reprezentować szczere — przynajmniej taką miał nadzieję! — intencje Volansa względem jego przyjaciółki z dzieciństwa.
Otwartą na stronie traktującej o najlepszym sposobie doboru kamieni do bransoletek książkę oparł o okno i parapet tak, żeby pozostawała otwarta, ale nie leżała na płasko. Zaczynał powoli żałować, że nie wpadł wcześniej na pomysł zakupu dedykowanego stojaka na książki, lecz dziś nie było czasu do stracenia. Bezpośrednio pod książką ułożył notatki dotyczące samego talizmanu, zaś po lewej stronie, wygrzebaną po dłuższej chwili formę w kształcie króliczej łapki. W centralnym punkcie blatu roboczego stanął palnik, zaraz nad nim z kolei kociołek. Minie jeszcze trochę czasu nim nagrzeje się do odpowiedniej temperatury.
Czas ten wykorzystał Castor na krótki spacer wokół półek, na których wcześniej stały zbierające kurz, uszkodzone doniczki. Od wczoraj miejsce to zajmowane było przez wszelkiego rodzaju ingrediencje, wśród których Sprout wybrał początkowo dwie. Srebro, będące jednym z podstawowych składników odpowiadających za magiczne właściwości talizmanu, oraz szkło, które miało z kolei stanowić drugą z baz. Zastanawiał się przez chwilę nad wyborem czegoś innego w miejsce drugiej bazy, spojrzenie zatrzymując na moment na drewnie i manganie, uznał jednak, że szkło lepiej będzie pasować do lśniącej powłoki srebra, a jego bezbarwność pomoże w utrwaleniu najlepszych cech metalu oraz w utrzymaniu czystości intencji, które stały się poniekąd motywem przewodnim dzisiejszego talizmanotwórstwa.
Gdy powrócił do kociołka, użył termometru do sprawdzenia jego temperatury. Wciąż nie była ona optymalna; winę zrzucił na wciąż niezabezpieczone szczeliny szopy, przez które z łatwością ulatywało ciepło. Gdyby siedział ponownie w rodzinnym salonie, kociołek byłby gotowy, lecz dziś potrzebował nieco więcej cierpliwości. Miał nadzieję, że ta temperaturowa niedogodność zostanie mu wynagrodzona i nawet jeżeli talizman nie otrzyma odpowiednich właściwości, będzie mógł cieszyć oko przynajmniej pod kątem biżuteryjnym.
Odczekał kolejne pięć minut, by powtórzyć sprawdzenie. Tym razem odczyt był prawidłowy, toteż nie czekając na specjalne zaproszenie, zmniejszył najpierw ogień pod kociołkiem, by następnie ostrożnie dodać bazy talizmanu. Nie robił tego jednocześnie — najpierw w kociołku odnalazła się idealnie odmierzona na złotej wadze ilość srebra, a gdy te zaczęło się rozpuszczać, dołączyło do niego szkło. Pozwolił bazom na złączenie się bez własnej ingerencji. Zareagował dopiero, gdy zauważył cząstki szkła wnikające w srebrną masę.
Zerknął przez lewe ramię, spojrzenie szaro—błękitnych tęczówek wbijając w tarczę zegara. Za piętnaście ósma.
Według przepisywanej receptury, od momentu połączenia obu baz miało minąć równo pięć minut, zanim powinno dodać się odczynnik. Na powrót stanął przed półkami, tym razem jednak spojrzenie koncentrując poziom niżej, wśród fiolek ze wszelkiego rodzaju odczynnikami. Wyciągnięta ręka zadrżała pomiędzy fiolkami z krwią mandragory i żywicą cisu. Zagryziona warga dodała jego osobie wyrazu niepewności, lecz ostatecznie jego dłoń wylądowała na fiolce z drugim z odczynników. Westchnął z wyraźną ulgą, choć zważył w myślach, że już dawno nie czuł się równie spięty przy tworzeniu talizmanu, jak dzisiaj. To z pewnością przez wiedzę, do czyich albo raczej na jakie ręce miał trafić.
Nie zamierzał jednak kwestionować wyboru, zwłaszcza jeżeli podjął go instynktownie, a instynkt w zakresie alchemii mylił go niesamowicie rzadko. Gdy otworzył fiolkę i przelał około połowy jej zawartości do kociołka, pozbył się wszystkich wcześniejszych wątpliwości. W widoku ciągnącego się, lepkiego płynu obejmującego srebrzysto—szklaną masę było coś dziwnie uspokajającego, a on nie zamierzał się temu przeciwstawiać. Chwycił jednak prędko po złotą łyżeczkę i na powrót odwrócił się w kierunku zegara.
Za dziesięć.
Teraz dziesięć minut mieszania. Powolnego, leniwego, jakby na przekór runie, która przecież kojarzyła się z prędkością, szybkością reakcji i zwiewaniem przed zagrożeniem. Na jedną minutę miały przypadać cztery okrążenia. Trzy zgodnie z ruchem wskazówek zegara oraz jedno w stronę przeciwną. Był to też jedyny talizman, przy którego przyrządzaniu nie korzystał z różdżki do mieszania. Była to metoda bardziej ryzykowna, lecz jednocześnie dokładniejsza i tego zamierzał się trzymać. Po czterdziestu okrążeniach — trzydziestu zgodnie, dziesięciu w stronę przeciwną — wyłączył ogień pod kociołkiem i przeszedł bezpośrednio do układania formy.
Przedostatnią kluczową kwestią było dobranie odpowiedniego serca. Kwarc był oczywistą koniecznością, bowiem to jego połączenie ze srebrem oraz umiejętnie nakreśloną runą było gwarantem sukcesu. Co do drugiego z serc nie miał już żadnych wątpliwości. Plecione misternie łodygi roślin stanowiły idealne dopełnienie, wręcz kwintesencję dziewczęcego uroku, którym Trixie emanowała na co dzień, i który prawdopodobnie uderzył także do Volansowej głowy, jeżeli Sprout mógł w ogóle snuć podobne insynuacje. Oba serca znalazły się prędko na blacie w towarzystwie nieodłącznych przyjaciół Castora w talizmanotwórstwie, czyli złotych szczypiec.
Najpierw jednak przelał nieco przestudzoną miksturę do formy w kształcie króliczej łapki. Wyrównał ją tak, by wypełniła dokładnie formę i nie stworzyła nieestetycznych bąbelków powietrza, zwłaszcza na jej dolnej powierzchni. Zazwyczaj wystarczało delikatne, lecz stanowcze stuknięcie o blat, by zagubione pęcherzyki wydostały się na powierzchnię, a złote szczypce mogły je z łatwością poprzedziurawiać. Dopiero gdy był przekonany o nienaganności odlewu i czuł, że wciąż jeszcze mógł zmieścić się czasowo z umieszczeniem w masie serc, przystąpił do działania. Kwarc zajął główne miejsce, natomiast splecione łodygi ułożyły się po obu jego stronach, dłuższym bokiem.
Nie mógł już odwlekać chwili prawdy. Dłoń, która chwyciła różdżkę już nie drżała. Wierzył, że pewność siebie pozwoli mu na uniknięcie amatorskich błędów, lecz jak będzie naprawdę — mógł dowiedzieć się całkiem niedługo, gdy runa postanowi wybuchnąć mu w twarz, lub za jakiś czas, gdy materiał w formie okrzepnie i będzie można go z niej wyciągnąć.
Niezależnie od wyniku tegoż przedsięwzięcia, Castor rozpoczął ponowne sprzątanie swego stanowiska pracy. Po niedługim czasie na blacie zostały wyłącznie dwa przedmioty — forma z wciąż stygnącym talizmanem oraz srebrny łańcuszek ze zdobnym zapięciem, który niedługo zostanie połączony z talizmanem. Albo biżuterią, w końcu Volans napisał, że nawet, jeżeli talizman nie wyjdzie, to będzie ucieszony z błyskotki!
| tworzę talizman: runa zajęczego skoku; zużywam srebro i kwarc.
1. rzucam k100 na powodzenie; st 70 +22 z eliksirów
2. rzucam 3k6-3 na właściwości talizmanu
z/t
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'k6' : 4, 2, 1
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'k6' : 4, 2, 1
3 grudnia 1957
Długo nosił się z koniecznością zmierzenia się z kolejną mieszanką. Ostatnie tygodnie poświęcił przede wszystkim na talizmany, lecz przedwczorajsze spotkanie z Isabellą znów przypomniało mu o tym, co właściwie rozpoczęło jego przygodę z tą dziedziną nauki. Pierwsza lekcja eliksirów, choć z każdym kolejnym dniem oddalał się od niej coraz to dalej, choć minęło już ponad dwanaście lat od pierwszego stanięcia przed kociołkiem, wciąż była wspomnieniem żywym.
Szopa przepełniła się ekscytacją nowicjusza. Wisiała w powietrzu, wylewała się ze spojrzenia Castora, skrzyła w miodowych kosmykach. Castor dobrze wiedział, czego szukał; w lewej ręce ciążyło mu opasłe tomiszcze, które podebrał z pracowni eliksirów, a z którego uczył się jeszcze jego ojciec. Marginesy strony opisujących eliksir szkiele—wzro pokryte były notatkami sporządzonymi przez dwa pokolenia Sproutów.
Umieścił kociołek na blacie roboczym, po czym zajął się rozpalaniem ognia. Gdy woda została odpowiednio podgotowana, wrzucił do niej serce eliksiru, korę drzewa wiggen. Nie mógł powstrzymać się przed zajrzeniem do kociołka, choć zazwyczaj tego nie robił, obawiając się działania wydobywających się z niego oparów. Dziś jednak czuł, że przez wykorzystanie ingrediencji szlachetnych mógł liczyć na tę odrobinkę szczęścia, której ostatnio mu brakowało. Musiał tylko zachować jasny umysł i dodawać składniki w odpowiedniej kolejności.
A jeżeli już o kolejności mowa, według księgi jako kolejny składnik do kociołka miały trafić idealnie sproszkowane rogi jelenia. Przez pracę z talizmanami zaczynał zapominać, jak to jest posługiwać się ingrediencjami odzwierzęcymi. Ale musiał się przecież wreszcie przełamać. Sama rozmowa z Isabellą, która zahaczyła o temat trucizn i ich znaczenia w rozwoju alchemika stanowiła idealny punkt wyjścia. Każdy musiał przecież przezwyciężyć własne słabości.
Przewrócił prędko kartki. Obok kociołka szczęknęły dwa szklane słoiki. W jednym z nich zamknięte były suszone poziomki, których pięć wrzucił Castor do wywaru przy pomocy złotych szczypiec. W dalszej kolejności walczył ze zbyt mocno zakręconym słoikiem z prawoślazem. Siłował się z wieczkiem dobre dwie minuty, zanim ustąpił z głośnym pyknięciem. Trzy łodyżki, dwa kwiaty. Pomimo dodania tak przyjemnych wizualnie, smakowo i zapachowo ingrediencji, typowy dla eliksiru zapach sugerujący nadchodzące nieprzyjemne wrażenia smakowe zdążył się już pojawić.
Jednakże Castor nie otwierał okna. Podszedł do szafki z ingrediencjami, szukając ostatniej z nich. Pióro białego gołębia nie było trudne do odnalezienia. Wśród wielokolorowych składników jego barwa niemal kłuła w oczy. Tym razem poradził sobie ze słoikiem na miejscu, wyciągnął jedno pióro i zanurzył je w wywarze, chorągiewką do przodu.
Dopiero wtedy chwycił za różdżkę, z której pomocą wymieszał wywar. Cztery razy w prawo i cztery razy w lewo.
| Tworzę szkiele—wzro (ST50) +22 z eliksirów.
Wymagane: Trzy ingrediencje roślinne, dwie ingrediencje zwierzęce
R: kora drzewa wiggen, suszone poziomki, prawoślaz
Z: pióra białego gołębia, sproszkowane rogi jelenia.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Nawet jeśli z tyłu głowy termin pierwszego tygodnia stycznia wciąż mu wisiał, mógł spróbować o tym nie myśleć. Nie wiedział jeszcze jakie plany miał Marcel, ale chciał coś wykombinować… Wątpił, aby przeżył to spotkanie w Tower - żeby wyszedł stamtąd żywy. Nie było na to nawet opcji. Nie, na pewno… prawdopodobnie już nikogo nie zobaczy. Dobrze było spróbować umówić się na spotkanie z częścią znajomych, jeszcze w grudniu. Ale nie musiał im mówić, co go dręczyło czy że mogło to być ich ostatnie spotkanie.
Jeśli zacznie dalej kłamać, w końcu to wyjdzie na jaw - w końcu się zorientują, że nie wszystko jest w porządku i że przynosi im zwykłe bajki. Mógł się łudzić, że są aż takimi idiotami i się nie zorientują przez najbliższe miesiące czy lata, ale zwyczajnie w świecie się bał nie o siebie, a konsekwencje dla rodziny. Ucieczka była sensownym wyjściem, ale… co jeśli wojna ich dogoni, niezależnie gdzie się pojawią?
Jednak teraz, kiedy lądował na miotle w ogródku Sproutów, starał się o tym nie myśleć. To by jeszcze przeniosło jakiegoś pecha i złe myśli na wianki, które mieli pleść z Castorem dla Sheili i Eve! Chociaż… w gruncie rzeczy, chyba nie powinien wspominać o Eve. Castor wciąż myślał, że Jeanie żyła… Kiedyś mu powie. Kiedyś.
Jednak zaraz, kiedy nieco poprawił ubranie po locie na miotle, rozejrzał się i zarazą krzyknął:
- CAAAASTOOOOR! Już jestem!
Nie przejmował się, że inni domownicy go usłyszą. W końcu krzyk był całkiem udany, bo już po chwili usłyszał głos Castora dochodząc z… szopy. Oh, najwyraźniej jego rodzina już go miała dosyć. Ciekawe czy gdyby Sheila i James mieli dostęp do takiej szopy na własność, też by go w niej zamykali w sytuacjach, w których za bardzo by im nadeptywał na odcisk…
Zaraz wszedł do środka. Może rzeczywiście zamieszkanie gdzieś w domku z rodziną nie było takim złym pomysłem? Skoro powinni się wynieść z Londynu… stanowczo powinni o tym pomyśleć prędzej czy później. To nie był taki zły pomysł w końcu. A zawsze na podwórku można było zacząć konstruować nowe wozy…
Zaraz zaczął się rozglądać po szopie, zerkając na różnorodne przedmioty, kwiatki, rośliny i te inne. Widział też, że kolega przygotował dla nich już kwiaty, o których wcześniej rozmawiali. Dawno nie plótł wianków, szczególnie takich dla siostry. Może nawet nieco się stresował? Chociaż był pewny, że Sheila będzie zachwycona. W końcu liczył się gest. A przynajmniej tak chciał sobie wmawiać, bo tych gestów stanowczo potrzebował wykonać o wiele więcej. Żałował, że pierwszy jego plan nie miał prawa zostać zrealizowanym przed świętami… Za krótki czas, brak funduszy, nie zdążyłby czegoś podobnego zamówić u odpowiedniej krawcowej. Ale może porozmawia na ten temat z Jamesem? Powinni w końcu zadbać o siostrę, no i Eve, która jakby nie patrzeć była ich rodziną. W końcu nosiła nazwisko Doe.
- Nie jest ci tu zimno jak tak siedzisz? - rzucił, zaraz opierając swoją miotłę o pobliską ścianę, chociaż nie bardzo się przejmował czy przy tym czegoś by nie zrzucił.
Perspektywa kolejnej wizyty Thomasa na Wrzosowisku powoli urastała do rangi okoliczności stresującej. Za każdym razem bowiem, gdy Doe zjawiał się u niego w domu, działo się coś przynajmniej specyficznego. Od konsumpcji alkoholu na cmentarzu przez listy głoszące o nagłych zaręczynach jego siostry z nikim innym jak Marcelem... Jednakże czy Castor Sprout byłby Castorem Sproutem, gdyby odmówił przyjacielowi w potrzebie? Oczywiście, że nie. Zwłaszcza że ta zawarta na pergaminie listu, który przyniosła dziwnie wyglądająca sowa Thomasa, nie była znowuż taka wielka. Ot, miał użyczyć mu kwiatów z własnej szklarni, aby przygotować wianki dla dziewczyn.
Dziewczyny jednak w jego głowie oznaczały żonę i siostrę Thomasa, a więc Jeanie i Sheilę. O tym, że Eve miała wkroczyć do rodziny Doe, póki co nie wiedział, więc nie uwzględniał jej w planach. Ale jeżeli Thomas zechciałby jednak pociągnąć grę pozorów dalej i wianek przeznaczony dla Jeanie uznać za właśnie taki upleciony dla niej, zaś dla Eve przygotować kolejny, Castor gotów był uzupełnić przygotowane wcześniej rośliny tak, by wystarczyły na trzy przepiękne, zaplecione z dobrymi intencjami wianki.
Akurat stał przy oknie, gdy zauważył, że ktoś ląduje na jego podwórku. Mógłby łudzić się i wierzyć, że to nie Thomas we własnej osobie, gdyby nie to, że ciemnowłosy zdecydował się oznajmić swoje przybycie w tylko jemu właściwy sposób. Głośno i wyraźnie, aby nikt przypadkiem nie pomylił go z... kimś innym właśnie.
Castor odbił się od blatu roboczego niemal natychmiast, a przed otwarciem drzwi chwycił jeszcze ciepły płaszcz, który zarzucił sobie na plecy i ramiona.
— Wiesz, że nie musisz się tak drzeć? — powitał go w nietradycyjnych słowach, lecz na jego twarzy nie widać było nawet grama zirytowania. Zdążył się już, niestety, uodpornić na pewne sztuczki stosowane przez Doe, choć cały czas łapał się na zmartwieniach krążących wokół jego postaci. List o pobycie w Tower ani trochę nie poprawił sytuacji, zaś ulotki głoszące o zupie z trupa tylko podkreśliły w umyśle Castora konieczność porozmawiania z Thomasem o konieczności znalezienia mu innego schronienia. — Też mi cię miło widzieć. Chodź do środka.
Gestem dłoni nakazał mu podążenie za sobą, do środka szopy. Ta od listopada przeszła niewielkie przemeblowanie. Przede wszystkim znalazła się w niej stara, choć miękka kanapa w kolorze jasnozielonym, na którą narzucona była ręcznie tkana przez jego mamę narzuta. Zdążył ocieplić szopę przed pierwszymi mrozami, dlatego też w środku bywało czasami chłodno, ale nigdy nie zimno. Odwiesił płaszcz na wieszak znajdujący się za drzwiami, po czym opuścił podciągnięte rękawy czerwonego — chyba mugolskiego — swetra.
— Kiedyś bywało tu znacznie zimniej, ale udało mi się połatać dziury i ogólnie docieplić to miejsce — odpowiedział zgodnie z prawdą, przesuwając się w kierunku blatu roboczego, na którym spoczywały przygotowane wcześniej kwiaty, o które prosił Thomas. Fiołki i astry przedzielone zostały kilkoma liśćmi paproci, które odnalazł w swych zasobach. — Ale ruszam się tu nieco, więc nawet jak jest naprawdę zimno, to tego nie czuję. W każdym razie chodź tutaj i zobacz, o takie kwiaty ci chodziło? — otwartą dłonią wskazał na rośliny, przyglądając się przyjacielowi wyczekująco. Nie oczekiwał od niego znajomości nazw kwiatów, zakładając raczej, że rzucił nazwami, które pierwsze przyszły mu do głowy. Zawsze lepiej było upewnić się do zamiarów tego chłopaka.
— Napijesz się czegoś? Mogę ci herbatę zrobić, pewnie zmarzłeś.
Dziewczyny jednak w jego głowie oznaczały żonę i siostrę Thomasa, a więc Jeanie i Sheilę. O tym, że Eve miała wkroczyć do rodziny Doe, póki co nie wiedział, więc nie uwzględniał jej w planach. Ale jeżeli Thomas zechciałby jednak pociągnąć grę pozorów dalej i wianek przeznaczony dla Jeanie uznać za właśnie taki upleciony dla niej, zaś dla Eve przygotować kolejny, Castor gotów był uzupełnić przygotowane wcześniej rośliny tak, by wystarczyły na trzy przepiękne, zaplecione z dobrymi intencjami wianki.
Akurat stał przy oknie, gdy zauważył, że ktoś ląduje na jego podwórku. Mógłby łudzić się i wierzyć, że to nie Thomas we własnej osobie, gdyby nie to, że ciemnowłosy zdecydował się oznajmić swoje przybycie w tylko jemu właściwy sposób. Głośno i wyraźnie, aby nikt przypadkiem nie pomylił go z... kimś innym właśnie.
Castor odbił się od blatu roboczego niemal natychmiast, a przed otwarciem drzwi chwycił jeszcze ciepły płaszcz, który zarzucił sobie na plecy i ramiona.
— Wiesz, że nie musisz się tak drzeć? — powitał go w nietradycyjnych słowach, lecz na jego twarzy nie widać było nawet grama zirytowania. Zdążył się już, niestety, uodpornić na pewne sztuczki stosowane przez Doe, choć cały czas łapał się na zmartwieniach krążących wokół jego postaci. List o pobycie w Tower ani trochę nie poprawił sytuacji, zaś ulotki głoszące o zupie z trupa tylko podkreśliły w umyśle Castora konieczność porozmawiania z Thomasem o konieczności znalezienia mu innego schronienia. — Też mi cię miło widzieć. Chodź do środka.
Gestem dłoni nakazał mu podążenie za sobą, do środka szopy. Ta od listopada przeszła niewielkie przemeblowanie. Przede wszystkim znalazła się w niej stara, choć miękka kanapa w kolorze jasnozielonym, na którą narzucona była ręcznie tkana przez jego mamę narzuta. Zdążył ocieplić szopę przed pierwszymi mrozami, dlatego też w środku bywało czasami chłodno, ale nigdy nie zimno. Odwiesił płaszcz na wieszak znajdujący się za drzwiami, po czym opuścił podciągnięte rękawy czerwonego — chyba mugolskiego — swetra.
— Kiedyś bywało tu znacznie zimniej, ale udało mi się połatać dziury i ogólnie docieplić to miejsce — odpowiedział zgodnie z prawdą, przesuwając się w kierunku blatu roboczego, na którym spoczywały przygotowane wcześniej kwiaty, o które prosił Thomas. Fiołki i astry przedzielone zostały kilkoma liśćmi paproci, które odnalazł w swych zasobach. — Ale ruszam się tu nieco, więc nawet jak jest naprawdę zimno, to tego nie czuję. W każdym razie chodź tutaj i zobacz, o takie kwiaty ci chodziło? — otwartą dłonią wskazał na rośliny, przyglądając się przyjacielowi wyczekująco. Nie oczekiwał od niego znajomości nazw kwiatów, zakładając raczej, że rzucił nazwami, które pierwsze przyszły mu do głowy. Zawsze lepiej było upewnić się do zamiarów tego chłopaka.
— Napijesz się czegoś? Mogę ci herbatę zrobić, pewnie zmarzłeś.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
- Jak to nie muszę? Skąd byś wiedział, że to ja, gdybym się nie zapowiedział, hmm? - rzucił z uśmiechem, wzruszając ramionami. Cóż, może i trochę wiedział, ale jednocześnie lubił sprowadzać na siebie uwagę - bo przecież nie było w tym niczego złego. Zawsze był głośny i ruchliwy, zawsze wszędzie było go pełno, ale kto mógłby o tym wiedzieć lepiej niż był prefekt, który musiał uganiać się za ruchliwymi Gryfonami? Kiedy ci biegali i wymyślali kolejne problemy, kiedy tylko on odwrócił od nic swój wzrok - jak i pozostali prefekci. Zawsze sprawiali kłopoty, ale taki już był ich urok, którym podbijali serca wielu.
Posłał koledze uśmiech, postanawiając nie chwalić mu się dopiero co minioną wizytą w Tower - nie musiał się nią martwić. Tym razem była to tylko noc, i nie była to aż tak koszmarna noc jak podczas listopadowej wizyty. Nawet jeśli ledwo zmrużył oczy w celi, w obawie że mogłoby się to zmienić. Oczywiście, że się bał, ale nie mógł pokazywać tego nikomu! Co to komu da? Nie wpłynie to pozytywnie na niczyj humor - a uśmiech już mógł to zmienić. Chyba właśnie dlatego już od najmłodszych lat starał się zgrywać tego wesołego błazna, żeby inni mogli się też cieszyć i śmiać. Bo co miał innego zrobić? Nie chciał widzieć jak Sheila w panice krzyczy, jak jest przerażona i nie potrafi wydusić z siebie słowa, bo nie rozumie co się działo, ani tym bardziej jak James znów wpada w złość i nie potrafi sobie z nią poradzić przez najmniejsze niepowodzenie - powinni przy nim oboje widzieć, że wszystko jest w porządku. Nawet jeśli jego rodzeństwo z pewnością już dawno przejrzało, że jego uśmiech częściej zwiastował kłopoty niż spokój, to i tak mogli znaleźć w nim coś znajomego; zapewnienie że nic nie odbiegało za nadto od znanej im normalności.
Podszedł do stołu, zaraz przeglądając kwiaty, które tak dobrze znał - bo w końcu jednym ze sposobów na zarabianie przez tabory były zbiory i sprzedaże kwiatów. Zawsze podróżowali w rejony na wiosnę, kiedy tylko zaczynało się ocieplać, gdzie pożądane gatunki kwiatów kwitły pierwsze. Spędzali całe dnie na zbieraniu ich, a później na utrzymaniu ich w zimnej kąpieli, aby tak przygotowane sprzedawać w miasteczkach czy chodząc od domu do domu - szczególnie przed tą całą wojną, było niezwykłe zapotrzebowanie na coś podobnego. Panie domu uwielbiały mieć świeże i piękne kwiaty do wystroju, kiedy jeszcze niewiele rzeczy kwitło na zewnątrz. To im przypominało wiosnę i sam Thomas nie mógł się nie zgodzić z tym, że było w tych roślinach coś magicznego.
- Tak, o nie chodziło - potwierdził, kiwając głową i zaraz dobierając kilka, aby zacząć pierwszy z wianków. - Nigdy jedzenia i picia nie odmawiam, powinieneś o tym już wiedzieć - odpowiedział również na propozycję Castora z szerokim uśmiechem.
- Plotłeś kiedyś wianki? - zaraz zapytał też kolegi, wiedząc że jednak ta umiejętność nie była znana każdemu. Sam Thomas w końcu nauczył się dla siostry tej czynności. No i wiedział, ze niby Castor miał Aurorę, więc to nie tak, że nie miał kto mu pokazywać takich rzeczy, ale… w sumie to nie wiedział nawet tak do końca jak blisko Puchon był ze swoją rodziną. Skoro wciąż mieszkał z rodzicami to raczej musiał być blisko? Ale to przecież nie znaczyło, że wszystkiego uczył się od starszej Sprout.
- Jest cieplej niż czasem w wozach jak przyszły ostrzejsze mrozy, to na pewno. Często tutaj siedzisz? Nie wygodniej ci pracować nie wiem… w kuchni? Albo w salonie? Lepiej w takich polnych warunkach? - dopyta, bo w końcu nie tak daleko stał dom, który był zarówno znacznie cieplejszy jak i przytulniejsze do spędzania w nim czasu.
Posłał koledze uśmiech, postanawiając nie chwalić mu się dopiero co minioną wizytą w Tower - nie musiał się nią martwić. Tym razem była to tylko noc, i nie była to aż tak koszmarna noc jak podczas listopadowej wizyty. Nawet jeśli ledwo zmrużył oczy w celi, w obawie że mogłoby się to zmienić. Oczywiście, że się bał, ale nie mógł pokazywać tego nikomu! Co to komu da? Nie wpłynie to pozytywnie na niczyj humor - a uśmiech już mógł to zmienić. Chyba właśnie dlatego już od najmłodszych lat starał się zgrywać tego wesołego błazna, żeby inni mogli się też cieszyć i śmiać. Bo co miał innego zrobić? Nie chciał widzieć jak Sheila w panice krzyczy, jak jest przerażona i nie potrafi wydusić z siebie słowa, bo nie rozumie co się działo, ani tym bardziej jak James znów wpada w złość i nie potrafi sobie z nią poradzić przez najmniejsze niepowodzenie - powinni przy nim oboje widzieć, że wszystko jest w porządku. Nawet jeśli jego rodzeństwo z pewnością już dawno przejrzało, że jego uśmiech częściej zwiastował kłopoty niż spokój, to i tak mogli znaleźć w nim coś znajomego; zapewnienie że nic nie odbiegało za nadto od znanej im normalności.
Podszedł do stołu, zaraz przeglądając kwiaty, które tak dobrze znał - bo w końcu jednym ze sposobów na zarabianie przez tabory były zbiory i sprzedaże kwiatów. Zawsze podróżowali w rejony na wiosnę, kiedy tylko zaczynało się ocieplać, gdzie pożądane gatunki kwiatów kwitły pierwsze. Spędzali całe dnie na zbieraniu ich, a później na utrzymaniu ich w zimnej kąpieli, aby tak przygotowane sprzedawać w miasteczkach czy chodząc od domu do domu - szczególnie przed tą całą wojną, było niezwykłe zapotrzebowanie na coś podobnego. Panie domu uwielbiały mieć świeże i piękne kwiaty do wystroju, kiedy jeszcze niewiele rzeczy kwitło na zewnątrz. To im przypominało wiosnę i sam Thomas nie mógł się nie zgodzić z tym, że było w tych roślinach coś magicznego.
- Tak, o nie chodziło - potwierdził, kiwając głową i zaraz dobierając kilka, aby zacząć pierwszy z wianków. - Nigdy jedzenia i picia nie odmawiam, powinieneś o tym już wiedzieć - odpowiedział również na propozycję Castora z szerokim uśmiechem.
- Plotłeś kiedyś wianki? - zaraz zapytał też kolegi, wiedząc że jednak ta umiejętność nie była znana każdemu. Sam Thomas w końcu nauczył się dla siostry tej czynności. No i wiedział, ze niby Castor miał Aurorę, więc to nie tak, że nie miał kto mu pokazywać takich rzeczy, ale… w sumie to nie wiedział nawet tak do końca jak blisko Puchon był ze swoją rodziną. Skoro wciąż mieszkał z rodzicami to raczej musiał być blisko? Ale to przecież nie znaczyło, że wszystkiego uczył się od starszej Sprout.
- Jest cieplej niż czasem w wozach jak przyszły ostrzejsze mrozy, to na pewno. Często tutaj siedzisz? Nie wygodniej ci pracować nie wiem… w kuchni? Albo w salonie? Lepiej w takich polnych warunkach? - dopyta, bo w końcu nie tak daleko stał dom, który był zarówno znacznie cieplejszy jak i przytulniejsze do spędzania w nim czasu.
Prawa dłoń uniosła się ku okularom, a dokładniej miejsca, w którym okrągłe oprawki spotykały się z jednym z piórek, które umożliwiały ich komfortowe noszenie. Palec wskazujący lewej ręki posłużył za to za wskaźnik, nakazujący skupienie uwagi na szkłach.
— Mam okulary — powiedział, osuwając je nieco w dół tak, by palec mógł wskazać na jasne tęczówki — oraz oczy — dodał, niedługo po tym układając sobie szkła na nosie tak, aby faktycznie mógł wszystko odpowiednio widzieć. Dopiero po tym krótkim rytuale obrócił się jeszcze na pięcie wokół własnej osi (o mały włos nie ślizgając się na śniegu, ale chyba naoglądał się robiącej podobne akrobacje z zaskakującą lekkością Finley), aby wskazać ostatecznie na okna szopy, które wychodziły akurat na podwórko. — I w dodatku szopę z oknami. Kto by pomyślał?
Te drobne, teatralne złośliwości nie oznaczały przecież nic ponad to, że Castor zawsze szukał innych rozwiązań. Oczywiście, gdyby nie wojna, która czasami zaglądała nawet do Somerset, pomimo tego, że nie chciał w to wierzyć, pewnie nie robiłby z głośnego przywitania nawet w połowie tak ważnego zagadnienia, jak zrobił to dzisiaj. Thomas powinien jednak — jego zdaniem oczywiście — zastanowić się nad formami zwracania na siebie uwagi. Castor nie wiedział jeszcze, że podobny wykład powinien mu zrobić dobry miesiąc temu, albo może dwie odsiadki wcześniej.
Wpuścił go jednak do środka, a następnie dał chwilę na to, by przyjaciel mógł zaznajomić się z kwiatami. Och, gdyby tylko wiedział, czym zajmowała się rodzina Doe albo może i nawet więcej rodzin w taborze, gdy łąki pokrywały się kwieciem! Z przyjemnością porozmawiałby pewnie z tą, czy inną starszą kobietą, może podzieliliby się własnymi trikami na utrzymanie kwiatów w świeżości nawet po zerwaniu? Choć niekoniecznie był odpowiednią osobą do zgłębiania obcych kultur, skorzystałby z szansy, jeżeli by się nadarzyła. Ale raczej się nie nadarzy, chociażby z faktu, że nie mógł wyglądać bardziej jak gadzio, ze swoimi jasnymi lokami, chmurnym spojrzeniem, bladym płótnem skóry, resztkami akcentu ze stolicy przebijającymi się przez typowe dla West Country głoski i tym skrajnie średnioklasowym stylem ubioru i chodzenia.
Z rozmyślań wyrwało go potwierdzenie, które przyjął z niewymowną ulgą oraz kolejne trafne spostrzeżenie. Mógłby się nauczyć i po prostu przyszykować im poczęstunek (jeżeli można tak nazwać herbatę) wcześniej, ale... Nie pomyślał.
— Racja. Daj mi chwilę — uśmiechnął się ciepło, a po kilku chwilach Thomas został w szopie zupełnie sam. Castor pobiegł — bez płaszcza i szalika — wydeptaną ścieżką między szopą a domem, wpadając do kuchni przez tylnie drzwi. Na całe szczęście któryś z domowników, chyba jego tata, robił sobie herbatę, toteż nie musiał czekać zbyt długo na zagotowanie się wody. Do pomieszczenia powrócił z dwoma kanarkowożółtymi filiżankami, w których dochodziła czarna herbata. — Proszę, ale uważaj, bo gorące — filiżanka szczęknęła przy odstawianiu, a odgłos powtórzył się, gdy na kilka chwil odłożył także i swoją.
— Tak, z siostrą pletliśmy, jeszcze jak byliśmy dziećmi. I z Trixie trochę, choć z nią to woleliśmy rzucać się pomidorami, takimi przekwitłymi, które same spadały z gałęzi — zaśmiał się krótko, chwytając w dłonie kwiaty. Rozpoczął swoją pracę praktycznie od razu, trochę ze względu na własne, wystawiane na próbę ego oraz fakt, że chciał ostatecznie pokazać, że coś tymi palcami robić potrafi, nie tylko wskazywać winnych szkolnych psikusów i kierunków do sali, w której odbywały się szlabany.
Na kolejne słowa Thomasa uniósł na niego wzrok, kiwając ze zrozumieniem głową. Nie był specem od budowlanki, szopę pomagał mu przecież docieplać Richard, ale zakładał, że z utrzymaniem temperatury w wozach mogło być zdecydowanie trudniej niż z domem.
— Wiesz co, moja praca jest nieco wymagająca. Eliksiry wymagają odpowiedniego podejścia, zwłaszcza te, które należy warzyć w odpowiedniej fazie księżyca i porze dnia. Talizmany z kolei... Wiesz, że niepoprawnie nakreślona runa potrafi wybuchnąć w twarz? Gdybym to wszystko robił w kuchni albo w salonie, nie dość, że przeszkadzałbym innym domownikom, to jeszcze mógłbym zrobić im krzywdę. A tutaj nic mnie nie rozprasza, jest całkiem ciepło, gdy ktoś chce przyjść, porozmawiać to przyjdzie... Dobrze jest też mieć miejsce, w którym myślisz tylko o pracy i nic cię nie rozprasza. Jakbym siedział w salonie to pewnie bym wolał muzyki posłuchać, albo książkę przeczytać. Jak myślisz? — skinął w jego kierunku głową, ciekawy jego zdania. Czy gdyby miał wejść w buty rzemieślnika, postąpiłby podobnie jak on? Czy wręcz przeciwnie, obrałby sobie zupełnie inny styl pracy?
— Mam okulary — powiedział, osuwając je nieco w dół tak, by palec mógł wskazać na jasne tęczówki — oraz oczy — dodał, niedługo po tym układając sobie szkła na nosie tak, aby faktycznie mógł wszystko odpowiednio widzieć. Dopiero po tym krótkim rytuale obrócił się jeszcze na pięcie wokół własnej osi (o mały włos nie ślizgając się na śniegu, ale chyba naoglądał się robiącej podobne akrobacje z zaskakującą lekkością Finley), aby wskazać ostatecznie na okna szopy, które wychodziły akurat na podwórko. — I w dodatku szopę z oknami. Kto by pomyślał?
Te drobne, teatralne złośliwości nie oznaczały przecież nic ponad to, że Castor zawsze szukał innych rozwiązań. Oczywiście, gdyby nie wojna, która czasami zaglądała nawet do Somerset, pomimo tego, że nie chciał w to wierzyć, pewnie nie robiłby z głośnego przywitania nawet w połowie tak ważnego zagadnienia, jak zrobił to dzisiaj. Thomas powinien jednak — jego zdaniem oczywiście — zastanowić się nad formami zwracania na siebie uwagi. Castor nie wiedział jeszcze, że podobny wykład powinien mu zrobić dobry miesiąc temu, albo może dwie odsiadki wcześniej.
Wpuścił go jednak do środka, a następnie dał chwilę na to, by przyjaciel mógł zaznajomić się z kwiatami. Och, gdyby tylko wiedział, czym zajmowała się rodzina Doe albo może i nawet więcej rodzin w taborze, gdy łąki pokrywały się kwieciem! Z przyjemnością porozmawiałby pewnie z tą, czy inną starszą kobietą, może podzieliliby się własnymi trikami na utrzymanie kwiatów w świeżości nawet po zerwaniu? Choć niekoniecznie był odpowiednią osobą do zgłębiania obcych kultur, skorzystałby z szansy, jeżeli by się nadarzyła. Ale raczej się nie nadarzy, chociażby z faktu, że nie mógł wyglądać bardziej jak gadzio, ze swoimi jasnymi lokami, chmurnym spojrzeniem, bladym płótnem skóry, resztkami akcentu ze stolicy przebijającymi się przez typowe dla West Country głoski i tym skrajnie średnioklasowym stylem ubioru i chodzenia.
Z rozmyślań wyrwało go potwierdzenie, które przyjął z niewymowną ulgą oraz kolejne trafne spostrzeżenie. Mógłby się nauczyć i po prostu przyszykować im poczęstunek (jeżeli można tak nazwać herbatę) wcześniej, ale... Nie pomyślał.
— Racja. Daj mi chwilę — uśmiechnął się ciepło, a po kilku chwilach Thomas został w szopie zupełnie sam. Castor pobiegł — bez płaszcza i szalika — wydeptaną ścieżką między szopą a domem, wpadając do kuchni przez tylnie drzwi. Na całe szczęście któryś z domowników, chyba jego tata, robił sobie herbatę, toteż nie musiał czekać zbyt długo na zagotowanie się wody. Do pomieszczenia powrócił z dwoma kanarkowożółtymi filiżankami, w których dochodziła czarna herbata. — Proszę, ale uważaj, bo gorące — filiżanka szczęknęła przy odstawianiu, a odgłos powtórzył się, gdy na kilka chwil odłożył także i swoją.
— Tak, z siostrą pletliśmy, jeszcze jak byliśmy dziećmi. I z Trixie trochę, choć z nią to woleliśmy rzucać się pomidorami, takimi przekwitłymi, które same spadały z gałęzi — zaśmiał się krótko, chwytając w dłonie kwiaty. Rozpoczął swoją pracę praktycznie od razu, trochę ze względu na własne, wystawiane na próbę ego oraz fakt, że chciał ostatecznie pokazać, że coś tymi palcami robić potrafi, nie tylko wskazywać winnych szkolnych psikusów i kierunków do sali, w której odbywały się szlabany.
Na kolejne słowa Thomasa uniósł na niego wzrok, kiwając ze zrozumieniem głową. Nie był specem od budowlanki, szopę pomagał mu przecież docieplać Richard, ale zakładał, że z utrzymaniem temperatury w wozach mogło być zdecydowanie trudniej niż z domem.
— Wiesz co, moja praca jest nieco wymagająca. Eliksiry wymagają odpowiedniego podejścia, zwłaszcza te, które należy warzyć w odpowiedniej fazie księżyca i porze dnia. Talizmany z kolei... Wiesz, że niepoprawnie nakreślona runa potrafi wybuchnąć w twarz? Gdybym to wszystko robił w kuchni albo w salonie, nie dość, że przeszkadzałbym innym domownikom, to jeszcze mógłbym zrobić im krzywdę. A tutaj nic mnie nie rozprasza, jest całkiem ciepło, gdy ktoś chce przyjść, porozmawiać to przyjdzie... Dobrze jest też mieć miejsce, w którym myślisz tylko o pracy i nic cię nie rozprasza. Jakbym siedział w salonie to pewnie bym wolał muzyki posłuchać, albo książkę przeczytać. Jak myślisz? — skinął w jego kierunku głową, ciekawy jego zdania. Czy gdyby miał wejść w buty rzemieślnika, postąpiłby podobnie jak on? Czy wręcz przeciwnie, obrałby sobie zupełnie inny styl pracy?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
- Hej, przecież nie wiedziałem czy jesteś w szopie, czy w domu - stwierdził wciąż raczej niezrażony, wesoło się uśmiechając. No tak, nawet jeśli był jednym z tych, na których chociażby cały kryzys ekonomiczny przez wojnę się odbijał to nie odczuwał strachu przed tym, że ktoś mógłby zwrócić na niego uwagę, bo go usłyszał. Już Steffen zwracał na to uwagę, ale… Thomas wciąż nie do końca widział czy rozumiał, dlaczego miałby zachowywać się ciszej i ostrożniej. Przecież niczym nie ryzykował, prawda?
O ile Thomas nie był odpowiednim źródłem takich informacji, był pewny, że jego młodsza siostra czy bratowa doskonale znały się na tym, co i gdzie można było dokładniej znaleźć. Sam Thomas raczej wiedział to jak ścinać te kwiaty czy też które utrzymywać w zimnej kąpieli, jak je wkładać do niej i wyciągać, żeby nie uszkodzić i móc o wiele więcej dostać za te piękne rośliny od bogatych pań domu.
Pokiwał głową z uśmiechem, zaraz zaczynając się rozglądać. Przeglądał narzędzia, przedmioty znajdujące się w tym miejscu - może taka szopa mogła być całkiem przydatna. Zawsze było to ciche miejsce do zajęcia się czymś. No i nie robił się bałagan w domu, a raczej w mieszkaniu. Pamiętał jak ludzie z taboru rozkładali się na dworze, na trawie i wśród roślin ze swoimi narzędziami, z farbami - w zależności od tego, co zamierzali robić danego dnia. Ozdabianie instrumentów, ozdabianie wozów, szycie i farbowanie tkanin, a często i inne rzemieślnicze zajęcia. Może dlatego Thomas w Hogwarcie lubił rozmawiać z niektórymi szlachciankami? One znały doskonale to wszystko co wiązało się ze sztuką, a sam Thomas był wychowany w mnóstwie barw i kolorów, wśród pięknych dźwięków. Żałował, że nie miał nigdy okazji posłuchać jak Octavia gra, miał jedynie możliwość małej nauki jej na harmonijce. Nic poza tym.
- Mhm, jasne. Dzięki - powiedział z uśmiechem, sięgając po swoją porcję herbaty, ale zanim w ogóle zdążył upić z kubka, niemalże wylał wrzątek na siebie, szybko odkładając ten na blat i próbując powstrzymać rechot. Na wspomnienie o pomidorach od razu przed jego oczami pojawiła się wizja jednego z Blacków obrywającego zgniłym pomidorem, i tego gościa Rookwooda, który go skuł a rzucił się bronić innych przed innym zgniłym pomidorem. Bali się wtedy… Absolutnie się bali! I nie wiedzieli co zrobić! I nawet jeśli sam Thomas rzeczywiście tego dnia się bał, kiedy był skuty to dzisiaj już czuł się dużo bardziej spokojnie, potrafił się śmiać z tego co miało miejsce - nawet jeśli to wszystko w tamtym momencie go przerażało.
- Na Connaught Square… Ktoś rzucił w Blacków takim przekwitłym pomidorem - a dokładniej James i to takim dwumiesięcznym pomidorem, dodał w myślach, starając się uspokoić swój śmiech. Nie potrafił wyrzucić tego obrazu z pamięci. Nawet jeśli ceną za to zamieszanie była noc w Tower, nie żałował tego. Mogli coś zrobić, mogli coś zmienić. Może Marcel miał rację co do tego, że rzeczywiście on sam mógł decydować o tym, co może zrobić?
Nie mówiąc już o tym ciepłym i przyjemnym uczuciu na myśl, kiedy ludzie na płacy sami podchwycili i zaczęli potwierdzać, że w tej zupie BYŁ trup. Były zęby, jakieś inne ludzkie kości - to było kłamstwo, ale oni w nie uwierzyli! Mógł kształtować rzeczywistość za pomocą kilku słów, za pomocą dwóch czy trzech zaklęć i to pod swoje własne uznanie. Czuł ekscytację na tę myśl, na tę możliwość i adrenalinę. Ryzykował, oczywiście że ryzykował wtedy wiele - a jednocześnie to uczucie było niesamowite.
Klapnął zaraz wygodnie na stole, przesuwając kwiaty aby ich nie zgnieść, uspokajając śmiech i sięgając znów po herbatę i upijając nieco, dużo spokojniejszy.
- Mnie by tutaj rozpraszało dużo rzeczy - stwierdził, zaraz kiwając głową w stronę okna. - Dużo się dzieje za oknem, nie uważasz? - rzucił z uśmiechem. Ptaki, zwierzęta, las, zmiany w pogodzie - wszystko mogło przykuć jego uwagę. Chociaż jeśli znałby to miejsce dobrze… może rzeczywiście mógłby się skupić na jednym? A może by się znudził?
- W taborze siłą rzeczy nie mieliśmy nigdy miejsca na takie… no szopy, wiesz. Ale zawsze jest dużo pracy i rzeczy do zrobienia. Wszystko się robi na dworze, rozkłada stoły czasem i takie tam - powiedział, sięgając ręką do kieszeni i wyciągając swoją harmonijkę, żeby zaraz podać ją Castorowi. Żłobienia w drewnie i metalu, nieco już złuszczająca się farba przez lata użytkowania.
- Harfa Sheili jest jeszcze piękniejsza… Nie wiem czy kiedyś widziałeś. Zawsze ktoś od nas zdobi nasze instrumenty - wyjaśnił, pozwalając Castorowi sięgnąć po harmonijkę i obejrzeć, a samemu odłożył po chwili kubek i sięgnął po kilka kwiatów, zaczynając pleść wianki.
O ile Thomas nie był odpowiednim źródłem takich informacji, był pewny, że jego młodsza siostra czy bratowa doskonale znały się na tym, co i gdzie można było dokładniej znaleźć. Sam Thomas raczej wiedział to jak ścinać te kwiaty czy też które utrzymywać w zimnej kąpieli, jak je wkładać do niej i wyciągać, żeby nie uszkodzić i móc o wiele więcej dostać za te piękne rośliny od bogatych pań domu.
Pokiwał głową z uśmiechem, zaraz zaczynając się rozglądać. Przeglądał narzędzia, przedmioty znajdujące się w tym miejscu - może taka szopa mogła być całkiem przydatna. Zawsze było to ciche miejsce do zajęcia się czymś. No i nie robił się bałagan w domu, a raczej w mieszkaniu. Pamiętał jak ludzie z taboru rozkładali się na dworze, na trawie i wśród roślin ze swoimi narzędziami, z farbami - w zależności od tego, co zamierzali robić danego dnia. Ozdabianie instrumentów, ozdabianie wozów, szycie i farbowanie tkanin, a często i inne rzemieślnicze zajęcia. Może dlatego Thomas w Hogwarcie lubił rozmawiać z niektórymi szlachciankami? One znały doskonale to wszystko co wiązało się ze sztuką, a sam Thomas był wychowany w mnóstwie barw i kolorów, wśród pięknych dźwięków. Żałował, że nie miał nigdy okazji posłuchać jak Octavia gra, miał jedynie możliwość małej nauki jej na harmonijce. Nic poza tym.
- Mhm, jasne. Dzięki - powiedział z uśmiechem, sięgając po swoją porcję herbaty, ale zanim w ogóle zdążył upić z kubka, niemalże wylał wrzątek na siebie, szybko odkładając ten na blat i próbując powstrzymać rechot. Na wspomnienie o pomidorach od razu przed jego oczami pojawiła się wizja jednego z Blacków obrywającego zgniłym pomidorem, i tego gościa Rookwooda, który go skuł a rzucił się bronić innych przed innym zgniłym pomidorem. Bali się wtedy… Absolutnie się bali! I nie wiedzieli co zrobić! I nawet jeśli sam Thomas rzeczywiście tego dnia się bał, kiedy był skuty to dzisiaj już czuł się dużo bardziej spokojnie, potrafił się śmiać z tego co miało miejsce - nawet jeśli to wszystko w tamtym momencie go przerażało.
- Na Connaught Square… Ktoś rzucił w Blacków takim przekwitłym pomidorem - a dokładniej James i to takim dwumiesięcznym pomidorem, dodał w myślach, starając się uspokoić swój śmiech. Nie potrafił wyrzucić tego obrazu z pamięci. Nawet jeśli ceną za to zamieszanie była noc w Tower, nie żałował tego. Mogli coś zrobić, mogli coś zmienić. Może Marcel miał rację co do tego, że rzeczywiście on sam mógł decydować o tym, co może zrobić?
Nie mówiąc już o tym ciepłym i przyjemnym uczuciu na myśl, kiedy ludzie na płacy sami podchwycili i zaczęli potwierdzać, że w tej zupie BYŁ trup. Były zęby, jakieś inne ludzkie kości - to było kłamstwo, ale oni w nie uwierzyli! Mógł kształtować rzeczywistość za pomocą kilku słów, za pomocą dwóch czy trzech zaklęć i to pod swoje własne uznanie. Czuł ekscytację na tę myśl, na tę możliwość i adrenalinę. Ryzykował, oczywiście że ryzykował wtedy wiele - a jednocześnie to uczucie było niesamowite.
Klapnął zaraz wygodnie na stole, przesuwając kwiaty aby ich nie zgnieść, uspokajając śmiech i sięgając znów po herbatę i upijając nieco, dużo spokojniejszy.
- Mnie by tutaj rozpraszało dużo rzeczy - stwierdził, zaraz kiwając głową w stronę okna. - Dużo się dzieje za oknem, nie uważasz? - rzucił z uśmiechem. Ptaki, zwierzęta, las, zmiany w pogodzie - wszystko mogło przykuć jego uwagę. Chociaż jeśli znałby to miejsce dobrze… może rzeczywiście mógłby się skupić na jednym? A może by się znudził?
- W taborze siłą rzeczy nie mieliśmy nigdy miejsca na takie… no szopy, wiesz. Ale zawsze jest dużo pracy i rzeczy do zrobienia. Wszystko się robi na dworze, rozkłada stoły czasem i takie tam - powiedział, sięgając ręką do kieszeni i wyciągając swoją harmonijkę, żeby zaraz podać ją Castorowi. Żłobienia w drewnie i metalu, nieco już złuszczająca się farba przez lata użytkowania.
- Harfa Sheili jest jeszcze piękniejsza… Nie wiem czy kiedyś widziałeś. Zawsze ktoś od nas zdobi nasze instrumenty - wyjaśnił, pozwalając Castorowi sięgnąć po harmonijkę i obejrzeć, a samemu odłożył po chwili kubek i sięgnął po kilka kwiatów, zaczynając pleść wianki.
Machnął tylko ręką. Thomas potrafił być jednocześnie niereformowalny i bardzo logiczny, a dalsze ciągnięcie tematu do niczego ich nie doprowadzi. Wolał chyba pozostawić kwestię wychowania starszego z braci Doe Steffenowi. Wydawało mu się, że Cattermole zawsze potrafił odnaleźć zdrowy balans między gryfońską brawurą, a wymuszanym okolicznościami rozsądkiem. Castor z kolei w dowolnym momencie zmieniał się w przewrażliwioną matkę kwokę, próbując jakimś cudem i ślepym zrządzeniem losu wyprowadzić "swoją" gromadkę na prawidłową drogę. Chciał myśleć, że szło mu to całkiem dobrze, ale przecież wystarczy kilka tygodni, by dowiedzieć się, że wcale tak nie było.
Póki co jednak skupił wzrok na Thomasie, który niemal wylał wrzątek i chyba zamachnął się nawet na integralność jego ulubionej pary filiżanek. Już zaciskał palce na różdżce, gotów na próby zatrzymania nadciągającej katastrofy albo przynajmniej wystosowanie reparo w akcie desperacji, lecz na całe szczęście tylko na szczęknięciu i fali strachu się skończyło.
A i Tommy postanowił prędko zająć jego myśli czymś innym.
— Ktoś? — spytał, unosząc wymownie prawą brew ku górze. Intensywne spojrzenie szarobłękitnych oczu skupił wyłącznie na postaci chichrającego się młodzieńca, oczekując... czegokolwiek. W idealnym świecie pewnie byłoby to zapewnienie, że ani on, ani jego rodzina, ani tym bardziej grupa zebranych w Hogwarcie przyjaciół nie miała z tym nic wspólnego. Castor wiedział jednak, że naiwnością karmili się głupcy, a on nigdy nie aspirował do tego miana. Pragnąc wybić się ponad poziom marnej średniości, przyjął już, że nie może uspokajać sumienia białymi kłamstwami, choć chyba wolałby nie wiedzieć większości przygód Thomasa.
— I... czekaj, czekaj. W Blacków? Tych Blacków? Thomas... Na Merlina... W Aquilę czy w Rigela...? — Rigel wspominał kiedyś, że miał jeszcze dwóch starszych braci, choć teraz to chyba tylko jednego. Castor nigdy jednakże nie przejmował się personaliami starszego rodzeństwa Krukona, przyjmując pokornie jedno z praw, które rządziły rozdartym przez wojnę światem. Granice istniały z jakiegoś powodu. A jego nigdy nie interesowało ich przesuwanie.
Był tylko ciekaw, czy przekwitły pomidor uderzył w jeden z drogich kaftanów, które nosił Rigel, czy może zdobną suknię jego młodszej siostry. Oba scenariusze wymusiły w nim drobne poblednięcie, jednak jeden był zdecydowanie śmieszniejszy od drugiego.
Chyba faktycznie nie był dobrym człowiekiem, skoro bawiły go akty wandalizmu wymierzone w politycznego przeciwnika.
Chyba musiał się napić. Ale tym razem herbaty, nie bimbru. Jeszcze tego brakowało, by każda kolejna wizyta Thomasa na Wrzosowisku oznaczała nic innego jak kolejny epizod alkoholizacji. Potrafili przecież spędzać popołudnia jak szanujący się młodzieńcy, czyż nie? Plecenie wianków przy herbacie, plecenie wianków przy herbacie... Tak, to dobry plan.
— Mam takie wrażenie, że ciebie to wszędzie łatwo rozproszyć — zauważył znad filiżanki, uśmiechając się przy tym całkiem poczciwie. Nie było bowiem w tej uwadze nic złośliwego, ot po prostu mieli różne progi skupienia. Na słowa o oknie odwrócił się odruchowo w jego kierunku, by wyjrzeć na zewnątrz. — Widok w zasadzie się nie zmienia. A to, do czego człowiek jest przyzwyczajony, rozprasza zdecydowanie mniej.
Podzielił się swoim spostrzeżeniem, odkładając wreszcie filiżankę. Chwycił kilka kwiatów, rozpoczynając pierwszy z wianków, gdy Thomas wyciągnął swój instrument. Skupił się na nim na dłuższy moment. Może nie był najbardziej doświadczonym i obeznanym ze sztuką rzemieślnikiem, ale już na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że udekorowanie harmonijki w ten sposób było zadaniem czasochłonnym oraz wymagającym doświadczenia.
— Nie, harfy Sheili nie widziałem, ale twoja... to harmonijka, tak? — uniósł na niego wzrok, chcąc być całkowicie pewny, że nie pomylił instrumentu. — Jest bardzo ładna. Widać, że robił ją człowiek, który zna się na rzeczy. Nie chciałeś nigdy sam zająć się takim czymś? Zakładam, że porządne instrumenty sporo kosztują, więc nie miałbyś problemu się utrzymać. Później takie harmonijki, harfy i inne smyczki przechodziłyby z pokolenia na pokolenie, wszystkie podpisane Twoim nazwiskiem. Instrumenty Magiczne Thomasa Doe. Taki zakład byłby idealny na Pokątną.
Póki co jednak skupił wzrok na Thomasie, który niemal wylał wrzątek i chyba zamachnął się nawet na integralność jego ulubionej pary filiżanek. Już zaciskał palce na różdżce, gotów na próby zatrzymania nadciągającej katastrofy albo przynajmniej wystosowanie reparo w akcie desperacji, lecz na całe szczęście tylko na szczęknięciu i fali strachu się skończyło.
A i Tommy postanowił prędko zająć jego myśli czymś innym.
— Ktoś? — spytał, unosząc wymownie prawą brew ku górze. Intensywne spojrzenie szarobłękitnych oczu skupił wyłącznie na postaci chichrającego się młodzieńca, oczekując... czegokolwiek. W idealnym świecie pewnie byłoby to zapewnienie, że ani on, ani jego rodzina, ani tym bardziej grupa zebranych w Hogwarcie przyjaciół nie miała z tym nic wspólnego. Castor wiedział jednak, że naiwnością karmili się głupcy, a on nigdy nie aspirował do tego miana. Pragnąc wybić się ponad poziom marnej średniości, przyjął już, że nie może uspokajać sumienia białymi kłamstwami, choć chyba wolałby nie wiedzieć większości przygód Thomasa.
— I... czekaj, czekaj. W Blacków? Tych Blacków? Thomas... Na Merlina... W Aquilę czy w Rigela...? — Rigel wspominał kiedyś, że miał jeszcze dwóch starszych braci, choć teraz to chyba tylko jednego. Castor nigdy jednakże nie przejmował się personaliami starszego rodzeństwa Krukona, przyjmując pokornie jedno z praw, które rządziły rozdartym przez wojnę światem. Granice istniały z jakiegoś powodu. A jego nigdy nie interesowało ich przesuwanie.
Był tylko ciekaw, czy przekwitły pomidor uderzył w jeden z drogich kaftanów, które nosił Rigel, czy może zdobną suknię jego młodszej siostry. Oba scenariusze wymusiły w nim drobne poblednięcie, jednak jeden był zdecydowanie śmieszniejszy od drugiego.
Chyba faktycznie nie był dobrym człowiekiem, skoro bawiły go akty wandalizmu wymierzone w politycznego przeciwnika.
Chyba musiał się napić. Ale tym razem herbaty, nie bimbru. Jeszcze tego brakowało, by każda kolejna wizyta Thomasa na Wrzosowisku oznaczała nic innego jak kolejny epizod alkoholizacji. Potrafili przecież spędzać popołudnia jak szanujący się młodzieńcy, czyż nie? Plecenie wianków przy herbacie, plecenie wianków przy herbacie... Tak, to dobry plan.
— Mam takie wrażenie, że ciebie to wszędzie łatwo rozproszyć — zauważył znad filiżanki, uśmiechając się przy tym całkiem poczciwie. Nie było bowiem w tej uwadze nic złośliwego, ot po prostu mieli różne progi skupienia. Na słowa o oknie odwrócił się odruchowo w jego kierunku, by wyjrzeć na zewnątrz. — Widok w zasadzie się nie zmienia. A to, do czego człowiek jest przyzwyczajony, rozprasza zdecydowanie mniej.
Podzielił się swoim spostrzeżeniem, odkładając wreszcie filiżankę. Chwycił kilka kwiatów, rozpoczynając pierwszy z wianków, gdy Thomas wyciągnął swój instrument. Skupił się na nim na dłuższy moment. Może nie był najbardziej doświadczonym i obeznanym ze sztuką rzemieślnikiem, ale już na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że udekorowanie harmonijki w ten sposób było zadaniem czasochłonnym oraz wymagającym doświadczenia.
— Nie, harfy Sheili nie widziałem, ale twoja... to harmonijka, tak? — uniósł na niego wzrok, chcąc być całkowicie pewny, że nie pomylił instrumentu. — Jest bardzo ładna. Widać, że robił ją człowiek, który zna się na rzeczy. Nie chciałeś nigdy sam zająć się takim czymś? Zakładam, że porządne instrumenty sporo kosztują, więc nie miałbyś problemu się utrzymać. Później takie harmonijki, harfy i inne smyczki przechodziłyby z pokolenia na pokolenie, wszystkie podpisane Twoim nazwiskiem. Instrumenty Magiczne Thomasa Doe. Taki zakład byłby idealny na Pokątną.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Przecież nie powie mu, że ten ktoś, kto okazał się rzucać pomidorem nosił dokładnie to samo nazwisko co najstarszy Doe, a nawet krok dalej, bo dzielił z nim rodziców… To nie musiało być teraz najważniejsze, kto dokładnie dokonał podobnej rzeczy…
- Nie widziałem kto, byłem na placu, a pomidor leciał z dachów - skłamał, choć nie do końca. Przecież był rzeczywiście na placu… Ale jednak wciąż się szczerzył jak debil, kiedy tylko myślał o tym co miało miejsce. Był szczęśliwy, bawiło go to, że utarli nieco nosa szlachcie i ich absurdalnym zachowaniom. Nie można było się dziwić, że miał świetny humor… nawet pomimo nocy spędzonej w tower. Nie dało się ukryć, że poczuł podczas wydarzeń na placu, że rzeczywiście byli w stanie mieć wpływ na sytuację w Londynie.
- Tak, w tych… Eee… wiesz, nie do końca pamiętam. Tam chyba na scenie nie było Rigela, była Aquila - wyjaśnił spokojnie, chociaż tych szczegółów raczej dowiedział się później od Marcela i Jamesa, bo sam nie zwracał do końca uwagi na scenę aż tak bardzo. Był zajęty Rokwoodem i jego kajdanami, bo ten coś sobie ubzdurał… chociaż wyraźnie ani on, ani ten szlachciur później nie poprawili swojej sytuacji. Ludzie widzieli ich jako wrogów, którzy go zaatakowali - jednego z nich, niewinnego i miłego chłopaka, który przyszedł głodny na plac. Dokładnie w ten sposób to postrzegali! I może była to z ich strony manipulacja… ale czy ona była zła, jeśli wszyscy powinni wiedzieć, że ci ludzie rozdający na placu byli źli? Wojna trwała dlatego, że nie chcieli jej skończyć przecież!
- Nie tak łatwo chyba. W sensie… no jak dzieje się dużo to przecież nie moja wina, że chcę tam iść - stwierdził, wzruszając ramionami. Upił nieco herbaty, łapiąc kwiaty do drugiej ręki. Te, które mogłyby ładnie razem wyglądać… miał szczerą nadzieję, że Sheila i Eve docenią taki drobny gest. Nie mieli wiele, ani jedzenia ani pieniędzy, ani niczego innego tak naprawdę - ale mógł chociaż w ten sposób umilić im święta.
Jednak na propozycję Castora, jedynie wzruszył ramionami. To nie tak, że o tym nigdy nie myślał i nie próbował… ale była to po prostu jedna z wielu różnych rzeczy, których chwytał się na moment.
- Umiejętności, cierpliwość, znajomość instrumentu, wiedza jak nałożyć farbę, jak zbudować taki instrument. Ja po prostu zawsze sprzedawałem z dziadkiem konie. Tak było łatwiej, bo nie plątałem się innym pod nogami - stwierdził zupełnie spokojnie, bo taka była po części prawda. To nie tak, że był spychany w taborze, ale ciężko było mu usiedzieć na miejscu. W momencie, w którym nie miał problemów z nawiązywaniem kontaktów z gadziami, w końcu uznano że powinien pomagać właśnie w tym. Zresztą, zawsze był bardzo nierozważny i niecierpliwy do takiej czasochłonnej pracy. I wielu ludzi nie doceniało ich.
- Na Pokątną? - rzucił z lekką drwiną. - Ta, jasne. Co jeszcze? Castor, ludzie nie lubią Cygan. Wiesz co by zrobili z takim zakładem? Próbowali niszczyć i atakować, okradać. Ludzie nie lubili nigdy naszych wozów w okolicy, myślisz że co by zrobili widząc cygański sklep w Londynie? - powiedział, marszcząc brwi. To nie tak, że nie doceniał, że niektórzy ze znajomych z Hogwartu nie patrzyli na takie kwestie jak to, że on z rodziną byli Romami, a jednocześnie miał wrażenie, że oni zapominali, że nie było to takie łatwe dla nich.
Chociaż siedząc przy Castorze różnice chociażby w kolorze włosów, czy rzeczywiście ciemniejszej skórze były widoczne - tak te różnice były również przy Eve. Ani on, ani James czy Sheila nie mieli tak ciemnej skóry jak ona, a ich włosy były bardziej różnorodne w odcieniu. Nie wyglądali jak typowy cygan, nie wyglądali jak typowy Anglik i czasem było to pomocne, a czasem zgubne.
Zaraz jednak odłożył kwiatki, łapiąc harmonijkę w obie ręce i grając krótką melodię. Z pewnością nie brzmiał już tak samo jak to drażniące rzępolenie z Hogwartu - w końcu miał za sobą o wiele więcej lat praktyki. Ale stanowczo harmonijka do niego pasowała, nawet jeśli czasem zazdrościł rodzeństwu tego na jakich instrumentach oni potrafili grać to sam by tego małego nie zamienił na nic innego.
Po tym jednak po prostu schował instrument do kieszeni.
- Robisz też dla Finnie? Jak w ogóle, widziałeś się z nią od czasu randki? - rzucił z szerokim uśmiechem do kolegi. No skoro mógł się czegoś dowiedzieć na temat jego związku z panną Jones to przecież, że chciał wykorzystać tę okazję!
- Nie widziałem kto, byłem na placu, a pomidor leciał z dachów - skłamał, choć nie do końca. Przecież był rzeczywiście na placu… Ale jednak wciąż się szczerzył jak debil, kiedy tylko myślał o tym co miało miejsce. Był szczęśliwy, bawiło go to, że utarli nieco nosa szlachcie i ich absurdalnym zachowaniom. Nie można było się dziwić, że miał świetny humor… nawet pomimo nocy spędzonej w tower. Nie dało się ukryć, że poczuł podczas wydarzeń na placu, że rzeczywiście byli w stanie mieć wpływ na sytuację w Londynie.
- Tak, w tych… Eee… wiesz, nie do końca pamiętam. Tam chyba na scenie nie było Rigela, była Aquila - wyjaśnił spokojnie, chociaż tych szczegółów raczej dowiedział się później od Marcela i Jamesa, bo sam nie zwracał do końca uwagi na scenę aż tak bardzo. Był zajęty Rokwoodem i jego kajdanami, bo ten coś sobie ubzdurał… chociaż wyraźnie ani on, ani ten szlachciur później nie poprawili swojej sytuacji. Ludzie widzieli ich jako wrogów, którzy go zaatakowali - jednego z nich, niewinnego i miłego chłopaka, który przyszedł głodny na plac. Dokładnie w ten sposób to postrzegali! I może była to z ich strony manipulacja… ale czy ona była zła, jeśli wszyscy powinni wiedzieć, że ci ludzie rozdający na placu byli źli? Wojna trwała dlatego, że nie chcieli jej skończyć przecież!
- Nie tak łatwo chyba. W sensie… no jak dzieje się dużo to przecież nie moja wina, że chcę tam iść - stwierdził, wzruszając ramionami. Upił nieco herbaty, łapiąc kwiaty do drugiej ręki. Te, które mogłyby ładnie razem wyglądać… miał szczerą nadzieję, że Sheila i Eve docenią taki drobny gest. Nie mieli wiele, ani jedzenia ani pieniędzy, ani niczego innego tak naprawdę - ale mógł chociaż w ten sposób umilić im święta.
Jednak na propozycję Castora, jedynie wzruszył ramionami. To nie tak, że o tym nigdy nie myślał i nie próbował… ale była to po prostu jedna z wielu różnych rzeczy, których chwytał się na moment.
- Umiejętności, cierpliwość, znajomość instrumentu, wiedza jak nałożyć farbę, jak zbudować taki instrument. Ja po prostu zawsze sprzedawałem z dziadkiem konie. Tak było łatwiej, bo nie plątałem się innym pod nogami - stwierdził zupełnie spokojnie, bo taka była po części prawda. To nie tak, że był spychany w taborze, ale ciężko było mu usiedzieć na miejscu. W momencie, w którym nie miał problemów z nawiązywaniem kontaktów z gadziami, w końcu uznano że powinien pomagać właśnie w tym. Zresztą, zawsze był bardzo nierozważny i niecierpliwy do takiej czasochłonnej pracy. I wielu ludzi nie doceniało ich.
- Na Pokątną? - rzucił z lekką drwiną. - Ta, jasne. Co jeszcze? Castor, ludzie nie lubią Cygan. Wiesz co by zrobili z takim zakładem? Próbowali niszczyć i atakować, okradać. Ludzie nie lubili nigdy naszych wozów w okolicy, myślisz że co by zrobili widząc cygański sklep w Londynie? - powiedział, marszcząc brwi. To nie tak, że nie doceniał, że niektórzy ze znajomych z Hogwartu nie patrzyli na takie kwestie jak to, że on z rodziną byli Romami, a jednocześnie miał wrażenie, że oni zapominali, że nie było to takie łatwe dla nich.
Chociaż siedząc przy Castorze różnice chociażby w kolorze włosów, czy rzeczywiście ciemniejszej skórze były widoczne - tak te różnice były również przy Eve. Ani on, ani James czy Sheila nie mieli tak ciemnej skóry jak ona, a ich włosy były bardziej różnorodne w odcieniu. Nie wyglądali jak typowy cygan, nie wyglądali jak typowy Anglik i czasem było to pomocne, a czasem zgubne.
Zaraz jednak odłożył kwiatki, łapiąc harmonijkę w obie ręce i grając krótką melodię. Z pewnością nie brzmiał już tak samo jak to drażniące rzępolenie z Hogwartu - w końcu miał za sobą o wiele więcej lat praktyki. Ale stanowczo harmonijka do niego pasowała, nawet jeśli czasem zazdrościł rodzeństwu tego na jakich instrumentach oni potrafili grać to sam by tego małego nie zamienił na nic innego.
Po tym jednak po prostu schował instrument do kieszeni.
- Robisz też dla Finnie? Jak w ogóle, widziałeś się z nią od czasu randki? - rzucił z szerokim uśmiechem do kolegi. No skoro mógł się czegoś dowiedzieć na temat jego związku z panną Jones to przecież, że chciał wykorzystać tę okazję!
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Stara szopa
Szybka odpowiedź