Kuchnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Przez okno można dostrzec o każdej porze dnia uroki życia w portowej dzielnicy - od dzieciaków biegających i krzyczących, po panów załatwiających swoje potrzeby fizjologiczne, szczególnie o tych późniejszych porach już. Sama kuchnia wymiarami jest w sam raz dla rodziny Doe nauczonej życia w jednym taborze. Z pewnością kłótnie o miejsce przy stole czy ostatnie resztki ciastek to norma w tym pomieszczeniu. Stół, każde siedzisko nie do pary - a w szafkach identyczna sytuacja z talerzami i innymi kubkami, które wyglądają jak zbiór przypadku.
Musiała się stąd wyrwać i opuścić, chociaż na moment liche ściany mieszkania, które miało teraz nosić miano domu. Miejsca, w którym miała męża i szwagierkę, gdzie osiądzie na tyle, ile będzie trzeba, odnajdując spokój. Chciała, żeby to było takie proste, przestawić się na zwykłą codzienność. Nowa rzeczywistość, świadomość, że nie jest już sama, wcale nie ukoiły nerwów, nie dały poczucia bezpieczeństwa. Dlatego znikała drugi dzień z rzędu, wcześnie rano, gdy wokół panowała cisza i senna atmosfera. Uchylała delikatnie okno, by kilka minut później rozłożyć ptasie skrzydła. Poczucie osaczenia, najwyraźniej wspomagało animagię, niezawodzącą jeszcze ani razu. Wiedziała, jak zwodnicza jest to umiejętność, często nieposłuszna niewprawionej woli.
Lot ponad dachami, wysoko na niebie był tym, czego potrzebowała. Podejrzanie delikatne prądy powietrza pozwalały nieść się z daleka od spojrzeń i zagrożeń. To było przyjemne, uzależniało, lecz tak, jak poprzednio wyciszone nerwy rozbudzały rozsądek, rwący mocno i tęsknie tam, gdzie zostawiła dwójkę bliskich jej osób. Dlatego zawróciła, później niż planowała, usiadła miękko na zewnętrznym parapecie, składając starannie srocze skrzydła. Łepek odchyliła nieco w stronę, zdecydowanie większego od niej kruka. Raven zawsze czekał na nią, gdy nie decydował się towarzyszyć w locie, jednak teraz zdawał się nerwowy. Dziwne gardłowe dźwięki, brzmiały jak ostrzeżenie, niosły zapowiedź złości, której jeszcze nie rozumiała do końca. Nie zastanawiała się nad tym długo, wślizgnęła do środka, chcąc sfrunąć na podłogę i zmienić postać, wrócić do swego ciała, porzucając znów drobne ciałko sroki. Cichy dźwięk pazurków na parapecie nie zdradził jej obecność. Zanim zrobiła cokolwiek, spojrzała w głąb mieszkania, jakby niepewna, kto właśnie przyłapie ją na powrocie.
Pierwszego zobaczyła Jamesa, siadającego akurat przy stole, kolejna była Sheila i w końcu zwierzęce ślepka spoczęły na Thomasie. Żaden dźwięk nie wyrwał się z ptasiego gardła, skrzydła nie załomotały gniewnie w powietrzu, kiedy chciała zeskoczyć na ziemię. Tkwiła w miejscu, gdy jej uwagę zwabiły słowa Paprotki. Mimo dwóch lat nadal tylko Ona miała dość siły w wypowiadanych zdaniach, aby dotrzeć do niej. Szarpnięta echem złości, zmieniła się gwałtowniej niż zwykle i płynnie stanęła na nogi, robiąc już pierwsze kroki w stronę najstarszego Doe. Milczała, jakby bała się przerwać ciszę, która zapadła, ale gdyby spojrzeniem można było zabić, Tommy wydawałby właśnie ostatni oddech. Czuła dominujące rozczarowanie, większe niż sama się spodziewała, bo żył i widać miał się dobrze. Powędrowała wzrokiem od męża do szwagierki, jakby i na nich miało odbić się wszystko, lecz nie zrobiłaby im tego, nie obarczyła bezsensowną winą za własny chaos w myślach i uczuciach.
- Nie chcę Go tu, nie chcę Go widzieć - warknęła, niespodziewanie tracąc część odwagi, by powiedzieć dosadniej i więcej. Już teraz wiedziała, że nie powinna tego mówić po całym monologu Sheilii, że lepiej było ugryźć się w język, lecz emocje zbyt mocno zagotowały się w niej. W tym wszystkim było coś jeszcze, ukłucie zazdrości i znajomy już żal, bo ten, który na to nie zasługiwał, odzyskiwał właśnie rodzinę, swoich bliskich.
Lot ponad dachami, wysoko na niebie był tym, czego potrzebowała. Podejrzanie delikatne prądy powietrza pozwalały nieść się z daleka od spojrzeń i zagrożeń. To było przyjemne, uzależniało, lecz tak, jak poprzednio wyciszone nerwy rozbudzały rozsądek, rwący mocno i tęsknie tam, gdzie zostawiła dwójkę bliskich jej osób. Dlatego zawróciła, później niż planowała, usiadła miękko na zewnętrznym parapecie, składając starannie srocze skrzydła. Łepek odchyliła nieco w stronę, zdecydowanie większego od niej kruka. Raven zawsze czekał na nią, gdy nie decydował się towarzyszyć w locie, jednak teraz zdawał się nerwowy. Dziwne gardłowe dźwięki, brzmiały jak ostrzeżenie, niosły zapowiedź złości, której jeszcze nie rozumiała do końca. Nie zastanawiała się nad tym długo, wślizgnęła do środka, chcąc sfrunąć na podłogę i zmienić postać, wrócić do swego ciała, porzucając znów drobne ciałko sroki. Cichy dźwięk pazurków na parapecie nie zdradził jej obecność. Zanim zrobiła cokolwiek, spojrzała w głąb mieszkania, jakby niepewna, kto właśnie przyłapie ją na powrocie.
Pierwszego zobaczyła Jamesa, siadającego akurat przy stole, kolejna była Sheila i w końcu zwierzęce ślepka spoczęły na Thomasie. Żaden dźwięk nie wyrwał się z ptasiego gardła, skrzydła nie załomotały gniewnie w powietrzu, kiedy chciała zeskoczyć na ziemię. Tkwiła w miejscu, gdy jej uwagę zwabiły słowa Paprotki. Mimo dwóch lat nadal tylko Ona miała dość siły w wypowiadanych zdaniach, aby dotrzeć do niej. Szarpnięta echem złości, zmieniła się gwałtowniej niż zwykle i płynnie stanęła na nogi, robiąc już pierwsze kroki w stronę najstarszego Doe. Milczała, jakby bała się przerwać ciszę, która zapadła, ale gdyby spojrzeniem można było zabić, Tommy wydawałby właśnie ostatni oddech. Czuła dominujące rozczarowanie, większe niż sama się spodziewała, bo żył i widać miał się dobrze. Powędrowała wzrokiem od męża do szwagierki, jakby i na nich miało odbić się wszystko, lecz nie zrobiłaby im tego, nie obarczyła bezsensowną winą za własny chaos w myślach i uczuciach.
- Nie chcę Go tu, nie chcę Go widzieć - warknęła, niespodziewanie tracąc część odwagi, by powiedzieć dosadniej i więcej. Już teraz wiedziała, że nie powinna tego mówić po całym monologu Sheilii, że lepiej było ugryźć się w język, lecz emocje zbyt mocno zagotowały się w niej. W tym wszystkim było coś jeszcze, ukłucie zazdrości i znajomy już żal, bo ten, który na to nie zasługiwał, odzyskiwał właśnie rodzinę, swoich bliskich.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie potrafił się zdecydować. To, co czuł było tak silne i tak mętne jednocześnie. Z jednej strony, kiedy na niego patrzył, wciąż miał żal za to wszystko. Wciąż był zły. Miał pretensje, że to wszystko stało się przez niego — że od dwóch lat był złamany przez niego, nieszczęśliwy i zagubiony, a może nie, może to trwało znacznie dłużej. Może to zaczęło się wtedy, gdy liczył na niego i jego wsparcie w chwilach największej dziecięcej grozy, a on po prostu znikał nagle i niespodziewanie, zostawiając go tam samego z siostrą. Z drugiej ulga rozlewała się po nim ciepłem, które dawało Jaś ułudę poczucia bezpieczeństwa. Namiastkę domu, przeszłości i nadziei, że mogą — bo mogliby, prawda? — po prostu z dni ana dzień o wszystkim zapomnieć. O bólu, żalu i śmierci. Patrzył na nich, na Sheilę i Thomasa, zastanawiając się, co czuli, gdzie były ich myśli, ile tajemnic skrywali w sobie właśnie teraz. Jak on, nie mówiąc wszystkiego; nie mówiąc nic, pozwalając, by to przeczekało i magicznie odparowało.
— Spróbuj tylko — zagroził mu, marszcząc gniewnie brwi. Szukał czegoś, co miał pod ręką; okazało się, że najbliżej była tylko łyżka, więc rzucił nią przez stół w niego jeszcze zanim siostra na nich nakrzyczy za przepychanki. — On nie może gotować, prędzej umarlibyśmy z głodu, albo nabawili jakiś wrzodów żołądka, She. Naprawdę takiego losu dla nas chcesz?— spytał ją z niedowierzaniem i uniósł brew.
Ale kiedy Thomas prowokował go do walki, nawet się nie zawahał. To było silniejsze od niego, instynkt. Wyzwanie rzucone przez starszego brata młodszemu musiało zostać podjęte, rękawica podniesiona — przecież miał mu udowodnić, że był dobry, był co najmniej tak dobry w tym, jak on. Równy. I dumny. Wstał i ruchem głowy nakazał mu to samo. No chodź, cwaniaku, wstawaj.
— Mało już dostałeś? Chcesz żebym ci podbił drugie oko, żeby było symetrycznie? Wiesz, co mi powiedział, jak go już dorwałem, She? Że na randkę się wybiera dzisiaj. Zaraz będziesz ładniutki — zagroził mu, ale kąciki ust drżały mu w uśmiechu. Nawet jeśli zaczną się bić, teraz to już nie miało mieć takiej siły, agresji, co tam na ulicy. — Eeeej! Posprzątalibyśmy po sobie— jęknął w stronę Sheili z żalem; co ona o nich myślała. Przecież nie będą się tak prać, że wszystkie naczynia pójdą w ruch. Kochał Sheile całym sercem, ale w chwilach takich jak ta, czuł do niej taki respekt, że nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Nie miała pewnie pojęcia, jak bardzo jest podobna w swoim zachowaniu do ich babci, która potrafiła największego z chłopów postawić do pionu samym gadaniem. Nagle szmata i szczotka okazały się największymi wrogami i nie zamierzał im się stawiać.
Nim jednak doszło do jakiejkolwiek bójki, zaczął się ten nudny temat. Temat szkoły. Nie zamierzał niczego nadrabiać, nie zamierzał uzupełniać braków. Zakończył ją na SUMach, ten jeden rok więcej był i tak czymś, co w gruncie rzeczy nie było mu potrzebne. Nie aspirował na żadne wysokie stanowisko, nie potrzebował kursów i szkoleń, egzaminy końcowe na nic mu się nie mogły przydać. Tacy jak oni byli spisani na straty w społeczeństwie. Co by musiało się stać, by dostali godziwą pracę? Taką jak Steffen?
Przewrócił oczami, nie zamierzając mówić w tym temacie nic. Ale jeśli Sheila chciała, jeśli czuła, że mogłaby — nie było lepszego nauczyciela niż Cattermole. Znał się na zabezpieczeniach, musiał prócz run magię defensywną mieć w małym palcu. A to może mogłoby pomóc siostrze w trudniejszych czasach, mieli wojnę — oni potrafili się bić, ale Sheila była całkowicie bezbronna. Zamilkł na dłużej, wsłuchując się w słowa siostry. Może dlatego też nie zauważył przysiadającej na parapecie Eve. Spuścił wzrok na ziemię, dłonie włożył w kieszenie mokrych i brudnych spodni, które jeszcze od bójki z Thomasem nie zdążyły porządnie przeschnąć. Słowa siostry były dosadne. Były mocne w swoim przekazie i spowodowały, że pokręcił nosem, błądząc wzrokiem po podłodze. Miała sporo racji, była tez z nich najrozsądniejsza. Nic dziwnego, że to właśnie ona musiała głośno dojść do takich wniosków. Chciała odciążyć ich z wyrzutów sumienia? Poczuł się lepiej. Poczuł, że to wszystko jest do odbudowania, do nadrobienia, muszą tylko trzymać się razem. Wszyscy. Byli wszystkim, co im pozostało.
— Jeanie nie żyje — to było jedyne, czym podsumował jej wywód. Nie parzył ani na nią, ani na Thomasa — wiedział, że nie powie tego sam. Wiedział, że z trudem przeszło mu to przez gardło, nie chciał robić tego drugi raz. Czuł się w obowiązku, aby zrobić to za niego i wyjaśnić siostrze, przez co on sam przeszedł. Był zbyt dumny, by po prostu wyjawić, że też cierpiał. Obaj byli. I wtedy przemieniła się. Uniósł wzrok, słysząc trzepot skrzydeł, ujrzał jak powraca do swojej postaci. Pięknej jak zawsze. Jej słowa go nie zdziwiły, ale wywołały nim sprzeczne emocje — miała prawo go nienawidzić. Miała prawo czuć żal i gniew. Ale jednocześnie był jego bratem, nie mógł jej pozwolić na to, czego naprawdę pragnęła. Bez zastanowienia ruszył w jej stronę. Nie była tylko żoną, przede wszystkim była od lat najwierniejszą przyjaciółką. Stanął przednią, ujął jej twarz w dłonie i zwrócił ku sobie.
— Muszę coś załatwić na Isle od Dogs, jesteś mi tam potrzebna — poprosił dla odwrócenia uwagi; no dalej, Eve, popatrz na mnie, nie na niego. Tylko na mnie. Jestem tu z tobą i dla ciebie.— Chodź.— Odnalazł jej dłoń, zacisnął na niej własną. Nie puści jej zbyt łatwo. Pociągnął ją w stronę drzwi, gdzie zostawili buty. Zanim dojdzie do rękoczynów, zanim dojdzie do dramatów musiał z nią porozmawiać, zabrać ją na spacer, przygarnąć do siebie. Jeśli miała płakać i krzyczeć, niech to zrobi przy nim, by nie zadręczać się później sama tym wszystkim. — Dostał już ode mnie, zanim dostanie od ciebie, nich odpocznie — poprosił ją szeptem, ściskając jej palce mocno. Może masochistycznie wolał, by wyżyła się na nim, niż Thomasie. Może chciał czuć od niej coś więcej niż tylko cichą, obojętną obecność. Niemą akceptację obecnego stanu rzeczy. Może po prostu musiał wziąć to na siebie, bo młodsi bracia zawsze obrywali za przewiny starszych. By to jego obarczyła odpowiedzialnością i gniewem znowu. Niech bije — i bije mocno, zniesie to wszystko dzisiaj. Ale niech ich nie rozdziela. Już nigdy więcej, niech się nie rozstają.
| rzucam w głowę Thomasa łyżka, jesteśmy blisko to ST 20
— Spróbuj tylko — zagroził mu, marszcząc gniewnie brwi. Szukał czegoś, co miał pod ręką; okazało się, że najbliżej była tylko łyżka, więc rzucił nią przez stół w niego jeszcze zanim siostra na nich nakrzyczy za przepychanki. — On nie może gotować, prędzej umarlibyśmy z głodu, albo nabawili jakiś wrzodów żołądka, She. Naprawdę takiego losu dla nas chcesz?— spytał ją z niedowierzaniem i uniósł brew.
Ale kiedy Thomas prowokował go do walki, nawet się nie zawahał. To było silniejsze od niego, instynkt. Wyzwanie rzucone przez starszego brata młodszemu musiało zostać podjęte, rękawica podniesiona — przecież miał mu udowodnić, że był dobry, był co najmniej tak dobry w tym, jak on. Równy. I dumny. Wstał i ruchem głowy nakazał mu to samo. No chodź, cwaniaku, wstawaj.
— Mało już dostałeś? Chcesz żebym ci podbił drugie oko, żeby było symetrycznie? Wiesz, co mi powiedział, jak go już dorwałem, She? Że na randkę się wybiera dzisiaj. Zaraz będziesz ładniutki — zagroził mu, ale kąciki ust drżały mu w uśmiechu. Nawet jeśli zaczną się bić, teraz to już nie miało mieć takiej siły, agresji, co tam na ulicy. — Eeeej! Posprzątalibyśmy po sobie— jęknął w stronę Sheili z żalem; co ona o nich myślała. Przecież nie będą się tak prać, że wszystkie naczynia pójdą w ruch. Kochał Sheile całym sercem, ale w chwilach takich jak ta, czuł do niej taki respekt, że nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Nie miała pewnie pojęcia, jak bardzo jest podobna w swoim zachowaniu do ich babci, która potrafiła największego z chłopów postawić do pionu samym gadaniem. Nagle szmata i szczotka okazały się największymi wrogami i nie zamierzał im się stawiać.
Nim jednak doszło do jakiejkolwiek bójki, zaczął się ten nudny temat. Temat szkoły. Nie zamierzał niczego nadrabiać, nie zamierzał uzupełniać braków. Zakończył ją na SUMach, ten jeden rok więcej był i tak czymś, co w gruncie rzeczy nie było mu potrzebne. Nie aspirował na żadne wysokie stanowisko, nie potrzebował kursów i szkoleń, egzaminy końcowe na nic mu się nie mogły przydać. Tacy jak oni byli spisani na straty w społeczeństwie. Co by musiało się stać, by dostali godziwą pracę? Taką jak Steffen?
Przewrócił oczami, nie zamierzając mówić w tym temacie nic. Ale jeśli Sheila chciała, jeśli czuła, że mogłaby — nie było lepszego nauczyciela niż Cattermole. Znał się na zabezpieczeniach, musiał prócz run magię defensywną mieć w małym palcu. A to może mogłoby pomóc siostrze w trudniejszych czasach, mieli wojnę — oni potrafili się bić, ale Sheila była całkowicie bezbronna. Zamilkł na dłużej, wsłuchując się w słowa siostry. Może dlatego też nie zauważył przysiadającej na parapecie Eve. Spuścił wzrok na ziemię, dłonie włożył w kieszenie mokrych i brudnych spodni, które jeszcze od bójki z Thomasem nie zdążyły porządnie przeschnąć. Słowa siostry były dosadne. Były mocne w swoim przekazie i spowodowały, że pokręcił nosem, błądząc wzrokiem po podłodze. Miała sporo racji, była tez z nich najrozsądniejsza. Nic dziwnego, że to właśnie ona musiała głośno dojść do takich wniosków. Chciała odciążyć ich z wyrzutów sumienia? Poczuł się lepiej. Poczuł, że to wszystko jest do odbudowania, do nadrobienia, muszą tylko trzymać się razem. Wszyscy. Byli wszystkim, co im pozostało.
— Jeanie nie żyje — to było jedyne, czym podsumował jej wywód. Nie parzył ani na nią, ani na Thomasa — wiedział, że nie powie tego sam. Wiedział, że z trudem przeszło mu to przez gardło, nie chciał robić tego drugi raz. Czuł się w obowiązku, aby zrobić to za niego i wyjaśnić siostrze, przez co on sam przeszedł. Był zbyt dumny, by po prostu wyjawić, że też cierpiał. Obaj byli. I wtedy przemieniła się. Uniósł wzrok, słysząc trzepot skrzydeł, ujrzał jak powraca do swojej postaci. Pięknej jak zawsze. Jej słowa go nie zdziwiły, ale wywołały nim sprzeczne emocje — miała prawo go nienawidzić. Miała prawo czuć żal i gniew. Ale jednocześnie był jego bratem, nie mógł jej pozwolić na to, czego naprawdę pragnęła. Bez zastanowienia ruszył w jej stronę. Nie była tylko żoną, przede wszystkim była od lat najwierniejszą przyjaciółką. Stanął przednią, ujął jej twarz w dłonie i zwrócił ku sobie.
— Muszę coś załatwić na Isle od Dogs, jesteś mi tam potrzebna — poprosił dla odwrócenia uwagi; no dalej, Eve, popatrz na mnie, nie na niego. Tylko na mnie. Jestem tu z tobą i dla ciebie.— Chodź.— Odnalazł jej dłoń, zacisnął na niej własną. Nie puści jej zbyt łatwo. Pociągnął ją w stronę drzwi, gdzie zostawili buty. Zanim dojdzie do rękoczynów, zanim dojdzie do dramatów musiał z nią porozmawiać, zabrać ją na spacer, przygarnąć do siebie. Jeśli miała płakać i krzyczeć, niech to zrobi przy nim, by nie zadręczać się później sama tym wszystkim. — Dostał już ode mnie, zanim dostanie od ciebie, nich odpocznie — poprosił ją szeptem, ściskając jej palce mocno. Może masochistycznie wolał, by wyżyła się na nim, niż Thomasie. Może chciał czuć od niej coś więcej niż tylko cichą, obojętną obecność. Niemą akceptację obecnego stanu rzeczy. Może po prostu musiał wziąć to na siebie, bo młodsi bracia zawsze obrywali za przewiny starszych. By to jego obarczyła odpowiedzialnością i gniewem znowu. Niech bije — i bije mocno, zniesie to wszystko dzisiaj. Ale niech ich nie rozdziela. Już nigdy więcej, niech się nie rozstają.
| rzucam w głowę Thomasa łyżka, jesteśmy blisko to ST 20
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Bez zawahania podniósł się od stołu, kiedy ten go tak brutalnie zaatakował łyżką, której nie udało mu się jednak uniknąć. Cholera! Co on sobie w ogóle myślał rzucając w niego ŁYŻKĄ?! Chciał się bić? Oczywiście, że nie było problemu!
- Nie rozbijemy nic, dawno manta nie dostał i wyraźnie mu tęskno - powiedział z uśmiechem, szerokim i wesołym, bo choć mógł udawać zdenerwowane lub wydawać się przez moment taki gdy też sztuciec uderzył go w głowę, prawda była taka, że rzadko się denerwował - a tym bardziej już na brata czy siostrę. Wszystko traktował jak wygłupy i przepychanki, po których końcu razem się zaczną śmiać, prawda? Zawsze tak się kończyło. Głośnym śmiechem, może czasem jeszcze krzykiem wcześniej, ale stanowczo rzadziej krzywdą. Przecież nie skrzywdziłby rodzeństwa! A na pewno nie celowo… Nawet wtedy na ulicy, nie byłby w stanie podnieść na niego ręki!
- Oczywiście, że to TY byś posprzątał. Znasz zasady, przegrany sprząta - powiedział z uśmiechem, schylając się zaraz jednak po łyżkę i odkładając ją na blat. Uśmiechnął się wesoło do Sheili, jakby chcąc ją zapewnić, że może tym razem odpuści Jamesowi.
Choć na wspomnienie o randce wywrócił oczami.
- A co? Zazdrosny jesteś, że gdzieś wychodzę? Wziąłbyś ze mnie przykład, zabrał Eve na randkę. I spróbuj mi podbić oko jak równy z równym, no śmiało knypku. Nie urosło ci się jeszcze, co? - rzucił, dalej chętnie go prowokując. Zresztą, wtedy na ulicy się przecież nie bronił! James miał zwyczajnie w świecie ułatwione zadanie, żeby podbić mu oko… Nie było niczego czym powinien się szczycić w tej kwestii!
Chociaż stanowczo słowa siostry nieco go… ucieszyły. Cóż, zawsze jakiekolwiek skończenie szkoły było dla niej lepsze niż żadne. Nawet jeśli nie widział ani siebie, ani Jamesa w jakimś prestiżowym zawodzie, a już na pewno nie w miejscu jak Gringott czy Ministerstwo Magii - to zawsze było pocieszające, że Sheili jakoś się udało.
Wyciągnął rękę do niej, głaszcząc ją delikatnie po głowie. Oczywiście, że stanowczo była zdolniejsza od niego i Jamesa w kwestii nauki… No i bardziej się też prawdopodobnie przykładała.
- Poszukamy kogoś…. Hej, masz kontakt z kimś ze szkoły, Jimmy? Steff, może ktoś z Krukonów? Frances? - rzucił spokojnie, zerkając na brata. Można było poprosić dawnych znajomych nawet jeśli nie o lekcje to o jakieś podręczniki czy wskazówki, nieprawdaż? Chociaż tyle mogli zrobić…
- Albo nieważne. Sam napiszę do nich - zadeklarował się po chwili namysłu. Albo ich odwiedzi, spróbuje odnowić kontakt. Co jak co, ale Sheila miała rację w tej kwestii - to on był tym miłośnikiem gadziów. Uwielbiał łapać kontakt z mugolami, z czarodziejami, dosłownie z każdym, z kim tylko mógł. Nawet jeśli nie powinien, nawet jeśli wiedział jak bardzo wtedy w taborze jego zapał do nowych znajomości nie był mile widziany i czasem musiał się kryć czy z wysyłanymi sowami czy zawieranymi w przejezdnych wioskach relacjami, to po prostu nie potrafił tego wyjaśnić. Potrzebował innych ludzi, chociaż najbardziej cieszył się z tych kilku, których miał właśnie w tym pokoju przy sobie. I naprawdę cieszył się ze słów siostry, choć zaraz odwrócił wzrok od nich obojga, siadając przy stole.
Musiał poruszyć ten temat tu i teraz? Nie mógł poczekać? Nie mógł… po prostu o tym nie powiedzieć? Nie było to ważne przecież. Nawet jeśli było ważne to… nie mógł poczekać? Musiał od razu o tym mówić Sheili i…
Odwrócił wzrok w stronę Eve i mina mu zrzedła. Widział jak jest wściekła, jak na pewno ją boli… Właśnie stał przed nią, odpowiedzialny za śmierć jej bliskich. Nie wiedział co powiedzieć, jak zareagować. Wydawał się wręcz nieco skulić i mimo, że siedział przy stole, momentalnie się spiął. Był gotowy do wyjścia z mieszkania bez słowa. Nie chciał tego robić, ale tak samo… nie chciał zmuszać jej do patrzenia na siebie. Łatwiej było uciekać, po prostu bez słowa, chociaż ta opcja była niedostępna dla niego od momentu, w którym James go znalazł. Nie mógłby ich opuścić, zostawić… No i przecież był również i jej rodziną, chociaż był nią bardzo marną.
- Eve… Ja… - zaczął, nie mając nawet słów. Zawsze wygadany i śmiejący się nie miał teraz ani jednego słowa wystarczającego. Przepraszam? Zjebałem? To nie było wystarczające i doskonale o tym wiedział - ona również o tym wiedziała.
Spojrzał jak James do niej podchodzi, a żeby ułatwić sprawę, zaraz Thomas postanowił usunąć się z widoku bratowej, odsuwając nieco krzesło od stołu i ześlizgując się z niego na ziemię, tak aby ukryć się pod stołem. Zerknął na Sheilę, uśmiechając się do niej po chwili.
- Podasz mi talerz? Pachnie znakomicie… - poprosił szeptem, tak aby nie prowokować jeszcze przypadkiem Eve.
| tutaj nie unikam łyżki : /
- Nie rozbijemy nic, dawno manta nie dostał i wyraźnie mu tęskno - powiedział z uśmiechem, szerokim i wesołym, bo choć mógł udawać zdenerwowane lub wydawać się przez moment taki gdy też sztuciec uderzył go w głowę, prawda była taka, że rzadko się denerwował - a tym bardziej już na brata czy siostrę. Wszystko traktował jak wygłupy i przepychanki, po których końcu razem się zaczną śmiać, prawda? Zawsze tak się kończyło. Głośnym śmiechem, może czasem jeszcze krzykiem wcześniej, ale stanowczo rzadziej krzywdą. Przecież nie skrzywdziłby rodzeństwa! A na pewno nie celowo… Nawet wtedy na ulicy, nie byłby w stanie podnieść na niego ręki!
- Oczywiście, że to TY byś posprzątał. Znasz zasady, przegrany sprząta - powiedział z uśmiechem, schylając się zaraz jednak po łyżkę i odkładając ją na blat. Uśmiechnął się wesoło do Sheili, jakby chcąc ją zapewnić, że może tym razem odpuści Jamesowi.
Choć na wspomnienie o randce wywrócił oczami.
- A co? Zazdrosny jesteś, że gdzieś wychodzę? Wziąłbyś ze mnie przykład, zabrał Eve na randkę. I spróbuj mi podbić oko jak równy z równym, no śmiało knypku. Nie urosło ci się jeszcze, co? - rzucił, dalej chętnie go prowokując. Zresztą, wtedy na ulicy się przecież nie bronił! James miał zwyczajnie w świecie ułatwione zadanie, żeby podbić mu oko… Nie było niczego czym powinien się szczycić w tej kwestii!
Chociaż stanowczo słowa siostry nieco go… ucieszyły. Cóż, zawsze jakiekolwiek skończenie szkoły było dla niej lepsze niż żadne. Nawet jeśli nie widział ani siebie, ani Jamesa w jakimś prestiżowym zawodzie, a już na pewno nie w miejscu jak Gringott czy Ministerstwo Magii - to zawsze było pocieszające, że Sheili jakoś się udało.
Wyciągnął rękę do niej, głaszcząc ją delikatnie po głowie. Oczywiście, że stanowczo była zdolniejsza od niego i Jamesa w kwestii nauki… No i bardziej się też prawdopodobnie przykładała.
- Poszukamy kogoś…. Hej, masz kontakt z kimś ze szkoły, Jimmy? Steff, może ktoś z Krukonów? Frances? - rzucił spokojnie, zerkając na brata. Można było poprosić dawnych znajomych nawet jeśli nie o lekcje to o jakieś podręczniki czy wskazówki, nieprawdaż? Chociaż tyle mogli zrobić…
- Albo nieważne. Sam napiszę do nich - zadeklarował się po chwili namysłu. Albo ich odwiedzi, spróbuje odnowić kontakt. Co jak co, ale Sheila miała rację w tej kwestii - to on był tym miłośnikiem gadziów. Uwielbiał łapać kontakt z mugolami, z czarodziejami, dosłownie z każdym, z kim tylko mógł. Nawet jeśli nie powinien, nawet jeśli wiedział jak bardzo wtedy w taborze jego zapał do nowych znajomości nie był mile widziany i czasem musiał się kryć czy z wysyłanymi sowami czy zawieranymi w przejezdnych wioskach relacjami, to po prostu nie potrafił tego wyjaśnić. Potrzebował innych ludzi, chociaż najbardziej cieszył się z tych kilku, których miał właśnie w tym pokoju przy sobie. I naprawdę cieszył się ze słów siostry, choć zaraz odwrócił wzrok od nich obojga, siadając przy stole.
Musiał poruszyć ten temat tu i teraz? Nie mógł poczekać? Nie mógł… po prostu o tym nie powiedzieć? Nie było to ważne przecież. Nawet jeśli było ważne to… nie mógł poczekać? Musiał od razu o tym mówić Sheili i…
Odwrócił wzrok w stronę Eve i mina mu zrzedła. Widział jak jest wściekła, jak na pewno ją boli… Właśnie stał przed nią, odpowiedzialny za śmierć jej bliskich. Nie wiedział co powiedzieć, jak zareagować. Wydawał się wręcz nieco skulić i mimo, że siedział przy stole, momentalnie się spiął. Był gotowy do wyjścia z mieszkania bez słowa. Nie chciał tego robić, ale tak samo… nie chciał zmuszać jej do patrzenia na siebie. Łatwiej było uciekać, po prostu bez słowa, chociaż ta opcja była niedostępna dla niego od momentu, w którym James go znalazł. Nie mógłby ich opuścić, zostawić… No i przecież był również i jej rodziną, chociaż był nią bardzo marną.
- Eve… Ja… - zaczął, nie mając nawet słów. Zawsze wygadany i śmiejący się nie miał teraz ani jednego słowa wystarczającego. Przepraszam? Zjebałem? To nie było wystarczające i doskonale o tym wiedział - ona również o tym wiedziała.
Spojrzał jak James do niej podchodzi, a żeby ułatwić sprawę, zaraz Thomas postanowił usunąć się z widoku bratowej, odsuwając nieco krzesło od stołu i ześlizgując się z niego na ziemię, tak aby ukryć się pod stołem. Zerknął na Sheilę, uśmiechając się do niej po chwili.
- Podasz mi talerz? Pachnie znakomicie… - poprosił szeptem, tak aby nie prowokować jeszcze przypadkiem Eve.
| tutaj nie unikam łyżki : /
- Jak ja was zaraz pogonię! – Syknęła głośno, spoglądając na te rzucania w siebie łyżkami. Nie wiedziała, czy to dalej zdenerwowanie, czy to wzruszenie, czy to po prostu fakt, że wszystko tak mocno przeżywała i buzujące w niej emocje sprawiały, że skakała pomiędzy chęcią wytulenia wszystkich i wycałowania ich po policzkach a ochotą na przełożenie im przez głowę szczotką. Chciała skakać pomiędzy nimi, tak jakby nie mogła się zdecydować, do kogo biec. Tu był James, tam był Thomas. Temu chciała poprawić jasne włosy, następnemu zaś kołnierzyk koszuli. Oparzenie Jamesa chciała ucałować i spróbować zaleczyć, zaraz też trzepiąc młodszego z braci za to jego zachowanie i rzucanie łyżeczkami.
- Może jakbyście musieli jeść własne marne gotowanie, to byście docenili to moje nie tylko wtedy, jakbyście byli głodni i przychodzili, jęcząc po jedzenie. – Gadała tak teraz bardziej dla gadania, bo sama bardziej miała ochotę na przyszykowanie im wszystkiego, czego by teraz mogli spróbować. Ba, wyprawiłaby im ucztę, ale czego nie mogli się spodziewać, to to, że wojna przetrzepie ich sakiewki i możliwości jedzeniowe. Nie, że kiedykolwiek było z tym dobrze, teraz jednak chciałabym mieć możliwość, aby inni też zjedli nieco lepiej. I nie miała jak zrobić czegokolwiek.
- Naprawdę idziesz na randkę? – Chciała powiedzieć coś więcej, ale w tym momencie poczuła chyba jakieś rozczarowanie. Znaleźli się co dopiero i teraz już uciekał? Naprawdę o tym myślał w momencie, kiedy rodzina na nich czekała? W końcu nie był to dobry pomysł, a ona sama bardzo chciała, aby Tommy jednak został. Żeby mogli nadrobić te stracone dwa lata, w których brakowało jej dłoni najstarszego brata, niezwykle delikatnie splatającego jej warkocze.
Musnęła jeszcze czoło jednego i drugiego brata swoimi ustami, zapewniając w jakiś sposób, że zamierzała o nich zadbać. Miała nadzieję, że będą czuć się dobrze i że żadne z nich nie będzie już zgnębione. Że teraz w końcu mieli siebie i żadne z nich nie będzie takie jak wcześniej – zagubione, bez rodziny, bez bliskich, bez wsparcia.
- Tak samo jak posprzątaliście po tym, jak po bójce w błocie rzeki wtrabaniliście się do wozu? – Pamiętała wtedy, jak szybko babcia rzuciła się w ich kierunku i jak sprawnie uciekali przed lecącymi w ich stronę narzędziami i przekleństwami, pisząc od razu, zanim też nie wciśnięto ich do rzeki na dodatkową kąpiel. Żaden nie cieszył się z mocnych ruchów szczotką i twardego grzebienia, a wyglądali po tym jak dwa zmokłe i niezadowolone kurczaki.
Spoglądała to na jednego, to na drugiego. Zastanawiała się, jak dobrze im było w tym miejscu i czy teraz będzie lepiej. Czy to mieszkanie w dokach będzie dla nich wystarczające? Czy powinna dodać coś do tego miejsca, aby było to dla nich wygodniejsze, czy jednak rozmyślali nad jego niedaleką zmianą? Te pytania miały się dopiero pojawić, dlatego spokojnie siedziała, nie wiedząc jeszcze, co niby miało się z nimi zadziać. Ale teraz chyba wystarczyło, że wszyscy przysiądą nad jedzeniem? I będą mogli pogodzić się z tym, że teraz, we czwórkę, dadzą sobie radę. Jej kochana rodzina.
Zjawienie się Eve było niespodziewane. Nie chciała nic mówić, ale chciała zdecydowanie, aby mogła tu czuć się swobodnie. James przejął pałeczkę, dlatego sama nie ruszyła się z miejsca, pozwalając jej na zadecydowanie, co teraz mało się zadziać. Informacja o Jeanie tylko dodała ponurości tej całej sytuacji, dlatego Sheila na chwilę kopnęła Thomasa w nogę, czekając, aby ten nie prezentował zbytnio jakichkolwiek problemów. I czekała, co dalej zrobią Eve i James i Thomas.
- Może jakbyście musieli jeść własne marne gotowanie, to byście docenili to moje nie tylko wtedy, jakbyście byli głodni i przychodzili, jęcząc po jedzenie. – Gadała tak teraz bardziej dla gadania, bo sama bardziej miała ochotę na przyszykowanie im wszystkiego, czego by teraz mogli spróbować. Ba, wyprawiłaby im ucztę, ale czego nie mogli się spodziewać, to to, że wojna przetrzepie ich sakiewki i możliwości jedzeniowe. Nie, że kiedykolwiek było z tym dobrze, teraz jednak chciałabym mieć możliwość, aby inni też zjedli nieco lepiej. I nie miała jak zrobić czegokolwiek.
- Naprawdę idziesz na randkę? – Chciała powiedzieć coś więcej, ale w tym momencie poczuła chyba jakieś rozczarowanie. Znaleźli się co dopiero i teraz już uciekał? Naprawdę o tym myślał w momencie, kiedy rodzina na nich czekała? W końcu nie był to dobry pomysł, a ona sama bardzo chciała, aby Tommy jednak został. Żeby mogli nadrobić te stracone dwa lata, w których brakowało jej dłoni najstarszego brata, niezwykle delikatnie splatającego jej warkocze.
Musnęła jeszcze czoło jednego i drugiego brata swoimi ustami, zapewniając w jakiś sposób, że zamierzała o nich zadbać. Miała nadzieję, że będą czuć się dobrze i że żadne z nich nie będzie już zgnębione. Że teraz w końcu mieli siebie i żadne z nich nie będzie takie jak wcześniej – zagubione, bez rodziny, bez bliskich, bez wsparcia.
- Tak samo jak posprzątaliście po tym, jak po bójce w błocie rzeki wtrabaniliście się do wozu? – Pamiętała wtedy, jak szybko babcia rzuciła się w ich kierunku i jak sprawnie uciekali przed lecącymi w ich stronę narzędziami i przekleństwami, pisząc od razu, zanim też nie wciśnięto ich do rzeki na dodatkową kąpiel. Żaden nie cieszył się z mocnych ruchów szczotką i twardego grzebienia, a wyglądali po tym jak dwa zmokłe i niezadowolone kurczaki.
Spoglądała to na jednego, to na drugiego. Zastanawiała się, jak dobrze im było w tym miejscu i czy teraz będzie lepiej. Czy to mieszkanie w dokach będzie dla nich wystarczające? Czy powinna dodać coś do tego miejsca, aby było to dla nich wygodniejsze, czy jednak rozmyślali nad jego niedaleką zmianą? Te pytania miały się dopiero pojawić, dlatego spokojnie siedziała, nie wiedząc jeszcze, co niby miało się z nimi zadziać. Ale teraz chyba wystarczyło, że wszyscy przysiądą nad jedzeniem? I będą mogli pogodzić się z tym, że teraz, we czwórkę, dadzą sobie radę. Jej kochana rodzina.
Zjawienie się Eve było niespodziewane. Nie chciała nic mówić, ale chciała zdecydowanie, aby mogła tu czuć się swobodnie. James przejął pałeczkę, dlatego sama nie ruszyła się z miejsca, pozwalając jej na zadecydowanie, co teraz mało się zadziać. Informacja o Jeanie tylko dodała ponurości tej całej sytuacji, dlatego Sheila na chwilę kopnęła Thomasa w nogę, czekając, aby ten nie prezentował zbytnio jakichkolwiek problemów. I czekała, co dalej zrobią Eve i James i Thomas.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Wiedziała, że jej odczucia nie znajdą zrozumienia ani u Sheili ani u Jamesa. Ten, którego widoku, tak bardzo nie mogła znieść, który budził w niej wściekłość, był im w końcu bratem. Rodziny się nie odtrącało, a zwłaszcza nie w Ich przypadku, nawet kiedy należało mu się. Mimo tej świadomości, czuła, jakby coś rozrywało ją od środka, złość, która nie miała znaleźć ujścia. Wbiła ciemne tęczówki w Jamesa, kiedy stanął tuż przed nią, kiedy ujął jej twarz i wyraźnie próbował odwrócić uwagę. Słowa ledwo do niej trafiały, spojrzenie uciekło w kierunku najstarszego chłopaka, gdy usłyszała swoje imię.
- Co?! Co ty? – jej głos, zwykle melodyjny i pogodny, teraz tonął w gniewie, nabierając brzydkiej ostrości. Zadrżała lekko, emocje przytłoczyły ją i gdyby nie Jimmy zrobiłaby coś głupiego. Różdżka w kieszeni, kusiła by sięgnąć po nią i nie przebierać szczególnie w zaklęciach. Zamiast tego stała w miejscu, nie potrafiąc wyrwać się, okazać dość mściwą.
- Dlaczego.- szepnęła odrobinę spokojniej, uniosła rękę i dotknęła dłoni Jamesa, która spoczywała na jej policzku. Dlaczego nie pozwalasz mi? Co byś zrobił na moim miejscu? Jesteś niesprawiedliwy, Jamie. Myśli nie składały się w całość, chaos w nich robił swoje i żadna nie wybrzmiała w słowach czy oskarżeniu. Zamknęła na moment oczy, a gdy otworzyła je znów, zdawały się bardziej przygaszone. Emocje nie opadły, ale poddała się na ten moment, krótką chwilę. Czuła jego dłoń zaciskającą się na jej, lekkie szarpnięcie w kierunku drzwi. Podążyła za nim, bez słowa. Trochę, jak kukiełka bez własnej woli. Spojrzała raz jeszcze na Thomasa, kiedy schował się pod stołem. Głupia kryjówka, nie był tego świadom? Usta wykrzywił grymas niezadowolenia, ciałem szarpnął lekki bunt prawie zatrzymujący ją w miejscu, ale zdecydowany chwyt Doe skutecznie uniemożliwił zrobienie czegokolwiek impulsywnego. Prześlizgnęła wzrokiem po Sheili, ale nie potrafiła wydusić z siebie, nawet cichego przepraszam. Nie zabrzmiałoby to szczerze, podszyte rozczarowaniem i złością.
- Nie zasłużył na to, by odpocząć.- stwierdziła jedynie. Dlaczego miałby móc? Co miało sprawić, że powinien odpocząć? Zauważając tworzące się siniaki, nie sądziła, aby dostał wystarczająco. Mógł bardziej, mocniej i skończyć o wiele gorzej. Na to zasługiwał.
- Co?! Co ty? – jej głos, zwykle melodyjny i pogodny, teraz tonął w gniewie, nabierając brzydkiej ostrości. Zadrżała lekko, emocje przytłoczyły ją i gdyby nie Jimmy zrobiłaby coś głupiego. Różdżka w kieszeni, kusiła by sięgnąć po nią i nie przebierać szczególnie w zaklęciach. Zamiast tego stała w miejscu, nie potrafiąc wyrwać się, okazać dość mściwą.
- Dlaczego.- szepnęła odrobinę spokojniej, uniosła rękę i dotknęła dłoni Jamesa, która spoczywała na jej policzku. Dlaczego nie pozwalasz mi? Co byś zrobił na moim miejscu? Jesteś niesprawiedliwy, Jamie. Myśli nie składały się w całość, chaos w nich robił swoje i żadna nie wybrzmiała w słowach czy oskarżeniu. Zamknęła na moment oczy, a gdy otworzyła je znów, zdawały się bardziej przygaszone. Emocje nie opadły, ale poddała się na ten moment, krótką chwilę. Czuła jego dłoń zaciskającą się na jej, lekkie szarpnięcie w kierunku drzwi. Podążyła za nim, bez słowa. Trochę, jak kukiełka bez własnej woli. Spojrzała raz jeszcze na Thomasa, kiedy schował się pod stołem. Głupia kryjówka, nie był tego świadom? Usta wykrzywił grymas niezadowolenia, ciałem szarpnął lekki bunt prawie zatrzymujący ją w miejscu, ale zdecydowany chwyt Doe skutecznie uniemożliwił zrobienie czegokolwiek impulsywnego. Prześlizgnęła wzrokiem po Sheili, ale nie potrafiła wydusić z siebie, nawet cichego przepraszam. Nie zabrzmiałoby to szczerze, podszyte rozczarowaniem i złością.
- Nie zasłużył na to, by odpocząć.- stwierdziła jedynie. Dlaczego miałby móc? Co miało sprawić, że powinien odpocząć? Zauważając tworzące się siniaki, nie sądziła, aby dostał wystarczająco. Mógł bardziej, mocniej i skończyć o wiele gorzej. Na to zasługiwał.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Łyżka odbiła się od Thomasa ze śmiesznym dźwiękiem, ale powstrzymał śmiech, gdy jego brat wstał od stołu udając groźniejszego niż w rzeczywistości był. Właściwie udało mu się zapomnieć na kilka chwil — na to, że zniknął wtedy, nie próbował ich szukać, doprowadził do tragedii. Za to, że kiedy go spostrzegł zaczął uciekać. Przez chwilę było, jak dawniej — dopóki nie pomyślał, a raczej nie doświadczył pojawienia się międzyniemi Eveline.
— Zazdrosny? Żartujesz sobie — zakpił, spoglądając na niego. Przez chwilę chciał kontynuować temat, ale kiedy wspomniał o jego żonie spoważniał znów. To będzie dla niej cios. Policzek. Wsadzenie rozżarzonego żelaza prosto w niezagojoną ranę. Pomyślał o jej rodzinie, o bliskich. Wiedziała tyle, ile jej powiedział, nigdy nie wracała tam, na miejsce. Zostawiła wszystko ze sobą — może to i lepiej. Może nie widząc makabry, tego, co się stało na własne oczy mogła po prostu pójść dalej. A przecież to był jego brat. Thomas. Ich Thomas. Może właśnie to był dobry moment, by im przerwać, kiedy Sheila niczym ich własna babka zaczęła się wygrażać. Nie zamierzał jej podpaść, a jeśli Thomasowi życie było miłe, tym bardziej dziś nie powinien.
Uniósł dłoń do twarzy i przygryzł paznokieć zębami, spoglądając to na młodszą siostrę to na brata.
— Tak, ze Steffenem. Pracuje w Londynie — pokiwał głową jednak, kiedy Tommy stwierdził, że sam się tym zajmie. Całus od Sheili przywołał na jego usta uśmiech, ale na krótko, bo zaraz potem musiał zmierzyć się z prawdziwym żywiołem. Spojrzenie Eve było ciemne, chmurne i pełne nienawiści. Próbował je na siebie skierować, ale uciekało w stronę Thomasa. Był pewien, że jeśli ją puści ruszy do niego, by zdzielić go po głowie, gdy już zacznie — trudno będzie jej przerwać. Ale nie tego obawiał się najbardziej. Ledwie wróciła, była chwiejna, nieobecna. Nie była dziewczyną, którą pamiętał. Może wyidealizował ją przez te dwa lata, może z tęsknoty stworzył zupełnie inny obraz na jej podobieństwo. Bał się, że zniknie, że ucieknie, a on nie zdoła jej zatrzymać.
Bo jest moim bratem, pomyślał, ale nie odpowiedział jej, choć usta rozchyliły się, by już to zrobić. To nie było dla niej dobre wyjaśnienie, ale nie miał innego. Nic nie przychodziło mu do głowy, był tak samo rozemocjonowany tym zdarzeniem, jak ona. Odkryciem — obecnością brata. Nawet jeśli teraz podłoże było już zupełnie inne.
— Nie zasłużył — przytaknął jej więc już pod drzwiami, gdy zakładał ubłocone buty i spojrzał w stronę Thomasa. Nie powiedział mu nic, nie skinął głową, ale liczył na to, że gdy wrócą wciąż tu będzie. Nie ucieknie nigdzie, prawda? A jednak ucieczka stąd była i dla niego metodą na poradzenie sobie z tym wszystkim. Ochłonięcie, przetrawienie. Byli niemalże w komplecie, nie licząc siostry Eve. Byli w domu, razem. Wiedział, że czekał ich trudny okres, ale musieli temu podołać.
Złapał ja znów za rękę i wyprowadził. Milczał przez całą drogę po schodach, choć pewnie powinien coś powiedzieć, jakoś ją pocieszyć, uspokoić. Nie był pewien jak. Nie sądził, by jakiekolwiek słowa mogły załagodzić jej żal i ból w sercu. Poprowadził ją na Isle od Dogs, na upiorne, zabiedzone ulice, na cmentarzysko krzeseł ulokowane w ruinach starego basenu. Wszędzie wokół był smutek, nędza i śmierć. Nie był to ani piękny ani romantyczny spacer, ale wcale nie miał taki być. Ale może to był dobry obraz, by w końcu pojąć, że wciąć coś mieli. Mieli siebie.
| ja i Eve zt
— Zazdrosny? Żartujesz sobie — zakpił, spoglądając na niego. Przez chwilę chciał kontynuować temat, ale kiedy wspomniał o jego żonie spoważniał znów. To będzie dla niej cios. Policzek. Wsadzenie rozżarzonego żelaza prosto w niezagojoną ranę. Pomyślał o jej rodzinie, o bliskich. Wiedziała tyle, ile jej powiedział, nigdy nie wracała tam, na miejsce. Zostawiła wszystko ze sobą — może to i lepiej. Może nie widząc makabry, tego, co się stało na własne oczy mogła po prostu pójść dalej. A przecież to był jego brat. Thomas. Ich Thomas. Może właśnie to był dobry moment, by im przerwać, kiedy Sheila niczym ich własna babka zaczęła się wygrażać. Nie zamierzał jej podpaść, a jeśli Thomasowi życie było miłe, tym bardziej dziś nie powinien.
Uniósł dłoń do twarzy i przygryzł paznokieć zębami, spoglądając to na młodszą siostrę to na brata.
— Tak, ze Steffenem. Pracuje w Londynie — pokiwał głową jednak, kiedy Tommy stwierdził, że sam się tym zajmie. Całus od Sheili przywołał na jego usta uśmiech, ale na krótko, bo zaraz potem musiał zmierzyć się z prawdziwym żywiołem. Spojrzenie Eve było ciemne, chmurne i pełne nienawiści. Próbował je na siebie skierować, ale uciekało w stronę Thomasa. Był pewien, że jeśli ją puści ruszy do niego, by zdzielić go po głowie, gdy już zacznie — trudno będzie jej przerwać. Ale nie tego obawiał się najbardziej. Ledwie wróciła, była chwiejna, nieobecna. Nie była dziewczyną, którą pamiętał. Może wyidealizował ją przez te dwa lata, może z tęsknoty stworzył zupełnie inny obraz na jej podobieństwo. Bał się, że zniknie, że ucieknie, a on nie zdoła jej zatrzymać.
Bo jest moim bratem, pomyślał, ale nie odpowiedział jej, choć usta rozchyliły się, by już to zrobić. To nie było dla niej dobre wyjaśnienie, ale nie miał innego. Nic nie przychodziło mu do głowy, był tak samo rozemocjonowany tym zdarzeniem, jak ona. Odkryciem — obecnością brata. Nawet jeśli teraz podłoże było już zupełnie inne.
— Nie zasłużył — przytaknął jej więc już pod drzwiami, gdy zakładał ubłocone buty i spojrzał w stronę Thomasa. Nie powiedział mu nic, nie skinął głową, ale liczył na to, że gdy wrócą wciąż tu będzie. Nie ucieknie nigdzie, prawda? A jednak ucieczka stąd była i dla niego metodą na poradzenie sobie z tym wszystkim. Ochłonięcie, przetrawienie. Byli niemalże w komplecie, nie licząc siostry Eve. Byli w domu, razem. Wiedział, że czekał ich trudny okres, ale musieli temu podołać.
Złapał ja znów za rękę i wyprowadził. Milczał przez całą drogę po schodach, choć pewnie powinien coś powiedzieć, jakoś ją pocieszyć, uspokoić. Nie był pewien jak. Nie sądził, by jakiekolwiek słowa mogły załagodzić jej żal i ból w sercu. Poprowadził ją na Isle od Dogs, na upiorne, zabiedzone ulice, na cmentarzysko krzeseł ulokowane w ruinach starego basenu. Wszędzie wokół był smutek, nędza i śmierć. Nie był to ani piękny ani romantyczny spacer, ale wcale nie miał taki być. Ale może to był dobry obraz, by w końcu pojąć, że wciąć coś mieli. Mieli siebie.
| ja i Eve zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mimo złości Sheili, wcale mu nie przeszkadzała - nie denerwowała, nie bał się. Cieszył się na nią, bo zdążył przez te dwa lata zatęsknić. Może dlatego szczerzył się jak głupi do sera? Możliwe...
Zaraz jednak pokręciło głową lekko na jej słowa, uśmiechając się do niej delikatniej. Cóż, mogłaby go podejrzewać o umawianie się na randki - ale nawet gdyby tak było, dzisiaj po prostu zostawiłby taką potencjalną pannę.
- Nie, Paprotko. Powiedziałem tak, żeby James mi twarzy nie obił - powiedział, po części co było prawdziwe. Chociaż widząc to rozczarowanie na twarzy siostry, wyciągnął do niej dłoń, gładząc jej włosy. - Hej, hej. No co taką minę robisz? Nigdzie się nie wybieram... A na pewno nie dzisiaj. Jasne? Musisz mi jeszcze dużo opowiedzieć o tym, co robiłaś przez te dwa lata... Nawet jeśli to były nudne rzecz - zaraz rzucił, szeroko się do niej uśmiechając, bo j uśmiech zawsze był zaraźliwy.
Chociaż dla tej jednej członkini ich rodziny nie miał żadnych słów - dla Eve. Nie wiedział co miał powiedzieć, bo czym było głupie przepraszam w obliczu tego, co zgotował im wszystkim? Przez swoją głupią decyzję...
Nie mówił, nie odzywał się. Zerknąć jednak z wyrzutem w stronę młodszej siostry, kiedy ta go pod tym stołem kopnęła. No naprawdę... Za co?! Przecież niczego takiego jeszcze nie zdążył zrobić! Chociaż może to po prostu na zapas? W końcu kto jak kto, ale Sheila doskonale wiedziała jak głupie pomysły czasem mu przychodziły do głowy.
Wyszedł spod stołu dopiero słysząc jak drzwi się zamknęły. Siadł z powrotem na krześle, zerkając jeszcze na siostrę.
- Myślisz, że kiedyś... Eve, no wiesz... Wybaczy mi? - rzucił cicho, naprawdę się tym martwiąc. W końcu całe ich życie raczej mieli lepszą niż gorszą relacje, mogąc się często śmiać wspólnie z wielu rzeczy. Mieli tę nić porozumienia - ale te dwa lata temu Thomas skutecznie ją zerwał. Czy naprawdę była szansa na odbudowę tego wszystkiego?
Wbił jednak wzrok w talerz, zaraz zabierając się do jedzenia, bo nie mogło się przecież zmarnować. Szeroko uśmiechnął się do siostry.
- Jest przepyszne, dziękuję! Dawno nie jadłem czegoś tak cudownego... Chyba nawet jest lepsze niż babcine - zaczął zachwalać kuchnię siostry, a po tym jak zjedli, jeszcze trochę rozmawiali - odkładając też porcje dla pozostałe i części rodziny.
Thomas słuchał siostry, ale też zdradzał jej trochę jak wyglądały jego ostatnie dwa lata, kiedy podróżował głównie po Szkocji. Opowiadał o wszystkim o czym tylko chciała słuchać, może czasem unikając części, w których pakował się w większe tarapaty. Były rzeczy, o których nie musiała wiedzieć - jak spotkania z dementorami czy nagle anomalie, na które trafiał podczas podróży. Tak było spokojniej dla niej, nie musiała się przecież martwić o coś, z czego wyszedł cało.
Zt x2
Zaraz jednak pokręciło głową lekko na jej słowa, uśmiechając się do niej delikatniej. Cóż, mogłaby go podejrzewać o umawianie się na randki - ale nawet gdyby tak było, dzisiaj po prostu zostawiłby taką potencjalną pannę.
- Nie, Paprotko. Powiedziałem tak, żeby James mi twarzy nie obił - powiedział, po części co było prawdziwe. Chociaż widząc to rozczarowanie na twarzy siostry, wyciągnął do niej dłoń, gładząc jej włosy. - Hej, hej. No co taką minę robisz? Nigdzie się nie wybieram... A na pewno nie dzisiaj. Jasne? Musisz mi jeszcze dużo opowiedzieć o tym, co robiłaś przez te dwa lata... Nawet jeśli to były nudne rzecz - zaraz rzucił, szeroko się do niej uśmiechając, bo j uśmiech zawsze był zaraźliwy.
Chociaż dla tej jednej członkini ich rodziny nie miał żadnych słów - dla Eve. Nie wiedział co miał powiedzieć, bo czym było głupie przepraszam w obliczu tego, co zgotował im wszystkim? Przez swoją głupią decyzję...
Nie mówił, nie odzywał się. Zerknąć jednak z wyrzutem w stronę młodszej siostry, kiedy ta go pod tym stołem kopnęła. No naprawdę... Za co?! Przecież niczego takiego jeszcze nie zdążył zrobić! Chociaż może to po prostu na zapas? W końcu kto jak kto, ale Sheila doskonale wiedziała jak głupie pomysły czasem mu przychodziły do głowy.
Wyszedł spod stołu dopiero słysząc jak drzwi się zamknęły. Siadł z powrotem na krześle, zerkając jeszcze na siostrę.
- Myślisz, że kiedyś... Eve, no wiesz... Wybaczy mi? - rzucił cicho, naprawdę się tym martwiąc. W końcu całe ich życie raczej mieli lepszą niż gorszą relacje, mogąc się często śmiać wspólnie z wielu rzeczy. Mieli tę nić porozumienia - ale te dwa lata temu Thomas skutecznie ją zerwał. Czy naprawdę była szansa na odbudowę tego wszystkiego?
Wbił jednak wzrok w talerz, zaraz zabierając się do jedzenia, bo nie mogło się przecież zmarnować. Szeroko uśmiechnął się do siostry.
- Jest przepyszne, dziękuję! Dawno nie jadłem czegoś tak cudownego... Chyba nawet jest lepsze niż babcine - zaczął zachwalać kuchnię siostry, a po tym jak zjedli, jeszcze trochę rozmawiali - odkładając też porcje dla pozostałe i części rodziny.
Thomas słuchał siostry, ale też zdradzał jej trochę jak wyglądały jego ostatnie dwa lata, kiedy podróżował głównie po Szkocji. Opowiadał o wszystkim o czym tylko chciała słuchać, może czasem unikając części, w których pakował się w większe tarapaty. Były rzeczy, o których nie musiała wiedzieć - jak spotkania z dementorami czy nagle anomalie, na które trafiał podczas podróży. Tak było spokojniej dla niej, nie musiała się przecież martwić o coś, z czego wyszedł cało.
Zt x2
Śnieg osiadł na włosach i długich, ciemnych rzęsach, ramionach ściągniętych w łuk, gdy kurczowo wciskał zmarznięte dłonie pod pachy, barkiem otwierając drzwi dobrze znanej kamienicy. Oddech się spłycił po pokonaniu dwóch pięter już, był zmęczony, a trzy ostatnie noce pozbawione snu dawały się we znaki. Było zbyt zimno, by zasnąć — wiedział, że jeśli to zrobi tam, gdzie był, już nigdy się nie obudzi. Może powinien. Może to było jakieś wyjście. Nie był nawet pewien, dlaczego wrócił. Wiedział, że wszystkim było lepiej bez niego, wiecznie ściągał na wszystkich kłopoty. Przynosił ze sobą tylko rozczarowanie. Był rozczarowaniem dla ludzi, którzy na nim polegali, pokładali w nim jakąś nadzieję; Vane mu o tym przypomniał bardzo wyraźnie.
Otworzył drzwi do mieszkania, które okupował od prawie roku, nie zastanawiając się nawet nad tym, czy otwarte mogły być przypadkiem, czy może jego siostra i Eve opuściły to miejsce w pośpiechu. Bardzo starał się o nich nie myśleć odkąd tylko opuścił mieszkanie profesora, gdzieś tam w Irlandii, pośrodku niczego. Myślenie o nich wywoływało w nim tylko poczucie winy, ale musiał podjąć jakąś decyzję. Zrobić coś dla nich. Dać im wreszcie spokój. Nie mógł wrócić do DOliny Godryka. Musiał wrócić tutaj — to tu schował swoje pieniądze, które mogły mu pozwolić przeżyć. Kiedy wszedł do środka nie zastanawiał się też nad tym, że piecyk był rozpalony, poczuł to już w progu i od razu skierował w tamtą stronę swoje kroki. Przykucnąwszy przed nim powoli, w za długim i za dużym płaszczu Vane'a wyciągnął ręce przed siebie, w kierunku rozgrzanej blachy. Palce były zsiniałe, naznaczone ranami, skóra miejscami zaczerwieniona i popękana z zimna aż do krwi. Już nie wiedział, czy dotąd szczupłe i smukłe palce wyglądały tak koszmarnie z powodu Tower, czy warunków ostatnich tygodni. Nie przypominały już jego dłoni, były obce, jak całe jego ciało. Sam czuł się dla siebie obcy.
Śnieg szybko topił się na włosach, sprawiając, że zaraz zrobiły się mokre i ciężkie, lepiąc mu skronie i czoło; a krople rozpuszczonego śniegu spłynęły mu po umorusanych policzkach, przecinając brudną skórę świeżą, czystą smugą. Siąknął nosem. Źle się czuł. Pewnie miał gorączkę. Od kilku dni kaszlał, głos miał ochrypnięty, ale też niewiele się odzywał. Nie było do kogo. Podróż tutaj zajęła mu więcej niż się spodziewał, ale przestał się spieszyć. A może nie spieszył się wcale, myśli zostawiając gdzieś daleko. Chciał to zostawić za sobą. Tower, przygnębiające myśli, goniące go wątpliwości, strach, złość, a w końcu tęsknotę.
Nie był typem samotnika.
Kiedy dziś stanął pod Tower of London nie poczuł zupełnie nic. Patrzył na bramę więzienia beznamiętnie i długo, obserwując wchodzących i wychodzących strażników, podejrzanych, zatrzymanych. Zmarzł całkiem, ziąb przeniknął przez płaszcz, cienkie — zniszczone ubranie, w którym został zatrzymany na początku stycznia. Wspomnienia wciąż były jak żywe, ale nie mogły go już ranić. Ani obrazek ciemnej celi, krat, ani widok Thomasa i Marceliusa w złym stanie. Nie dręczyło go już tamto upodlenie i uczucie poniżenia, jakie mu zagwarantowali. Ani strach i obrzydzenie bliskością strażnika. Przede wszystkim to. Po prostu patrzył, jak drzwi się otwierają i zamykają, wiedząc, że był tam, ale dziś był już zupełnie gdzie indziej.
Piecyk grzał, ciepło sprawiło, że zaczął drżeć, ale było to przyjemne uczucie rozpalającego go od przodu gorąca. Dłonie już bolały od ciepła — skostniałe teraz płonęły, ale nie odsunął ich, sprawiając, że poranione knykcie zaczęły parzyć. Leonora pojawiła się na parapecie, ale okno było zamknięte. Dostrzegł ją kątem oka, ale nie obrócił głowy, wpatrując się w blachę przed sobą, czując jak ogarnia go przerażająca senność.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie trzymała się jednego miejsca, znikała z Doliny, by być gdzieś... gdziekolwiek. Czasami pojawiała się w stolicy, czasami w innych dużych miastach, często gdzie popadnie, szukając zajęcia. Miała wrażenie, że wróciła do tego, co było dawniej. Może ocknęła się w końcu cygańska natura i potrzeba bycia w ruchu, a może zwyczajnie za bardzo przywykła do życia na własną rękę i lekkie tąpnięcie wystarczyło, aby za tym zatęsknić. W Somerset pojawiała się dla Sheili, może odrobinę dla Thomasa, którego jednak i tak więcej nie było, niż był. Nie dociekała już, gdzie go niosło, co kombinował. Nie martwiła się, że ściągnie na nich kłopoty, czując, że jeśli los miał im zgotować kolejny koszmar to i tak to zrobi. Dopadnie wszystkich lub tylko konkretne osoby, ale to zrobi. Zostawiła za sobą ostrożność, nie chcąc tracić czasu i spodziewać się wszelakich konsekwencji. To nie miało sensu. Powoli przestawała również liczyć dni od powrotu Thomasa, a które pokrywały się z dniami od kiedy James nie dał znaku życia. Nie odezwał się przez pierwsze dni ani tydzień, gdy rozpoczął się kolejny, przestała się łudzić. Chyba od początku wiedziała, że najstarszy Doe okłamał ją i Sheilę, nie wygarnęła mu jednak tego ani wcześniej, ani później. Nie chciała już, nie potrzebowała spięć i może w jakimś stopniu rozumiała go. Czy sama nie zdecydowałaby się na blef w podobnej sytuacji? Dla dobra i spokoju najpewniej tak. Pozostawała kwestia tego, gdzie był Jamie, ale za każdym razem brakowało jej odwagi, by spytać. Wybierała więc milczenie.
Rzadko już wracała do mieszkania w Londynie, nie miała czego tu szukać, ani na kogo czekać. Czasami jednak były to bezpieczne mury, kiedy późną porą wałęsała się jeszcze po stolicy albo zwyczajnie nie chciała wracać do Doliny. Dziś był taki dzień, gdy potrzebowała pozostać tylko z własnymi myślami i bez śledzącego ją spojrzenia Sheili. Uwielbiała ją, kochała na swój sposób, ale czasami czuła się zbyt przytłoczona cudzą uwagą. Puste poddasze ciągnęło nieprzyjemnym chłodem, dlatego rozpaliła piecyk, by zimne mury wypełniły się ciepłem. Długo obserwowała, jak języki ognia tańczą na kawałkach drewna wrzuconych do piecyka, a ogrzane powietrze przyjemnie otulało sylwetkę. W końcu jednak musiała ruszyć się z miejsca. Podniosła się niechętnie z podłogi, by pójść do pokoju obok, tego, który zajmowała z Jamesem. Przestrzeń, która wyciągała na wierzch najprzyjemniejsze wspomnienia ostatniego czasu. Rzuciła krótkie spojrzenie w kierunku łóżka, lecz tak jak poprzednio, zabrała z niego jedynie koc. W głównym pomieszczeniu przy piecyku było o wiele cieplej, a znajdująca się blisko kanapa, wystarczająco wygodna, aby się zdrzemnąć przez noc. Jutro zamierzała wrócić do bliskich, ale dziś pozostawała tutaj.
Odwracając się w kierunku wyjścia z pokoju, usłyszała otwierane drzwi do mieszkania i kroki po skrzypiącej podłodze. Zmarszczyła delikatnie brwi, nie spodziewając się nikogo. W odruchu przyciągnęła koc do piersi, jakby miał ją przed czymkolwiek obronić. Szybko prychnęła pod nosem, by sięgnąć po różdżkę schowaną w dodatkowo wszytej kieszeni w sukience. Dziesięć cali figowca w dłoni leżało pewnie, chociaż nie była wprawiona w pojedynkach. Nigdy jej to nie interesowało, co okazało się dużym błędem z biegiem czasu. Stanęła w przejściu, by zawiesić ciemne tęczówki na skulonej sylwetce, którą odnalazła spojrzeniem tam, gdzie niedawno sama siedziała.
- Co tu robisz? Wyjdź stąd.- rzuciła gniewnie, unosząc różdżkę przeciw obcemu. Potrzebowała paru długich sekund, nim zrozumiała, kogo miała przed sobą. Kto niespodziewanie postanowił wrócić, zjawić się bez ostrzeżenia. Koc wyślizgnął jej się z dłoni, opadając bezwiednie na podłogę przy nogach. Dłoń, która zaciskała się na różdżce, drgnęła zauważalnie i sama nie wiedziała, jakim cudem utrzymała ją w palcach. Powoli opuściła rękę, wpatrując się w niego.
- Jamie.- szepnęła, ale nie potrafiła wydusić nic więcej. Z jednej strony chciała do niego podejść, upewnić się, że to naprawdę On. Przytulić go, pocałować, uświadomić, jak bardzo tęskniła za jego obecnością i jak bardzo cieszyła się, że tu był. Z drugiej poczuła się zraniona raz jeszcze i mocniej niż wcześniej. Za te wszystkie dni, gdy nie odezwał się. Za to, że gdyby nie była tu dziś, nadal nie wiedziałaby o nim nic. Obiecywał jej, że wszystko będzie już dobrze, obiecywał tak wiele rzeczy i złamał każde jedno zapewnienie. Okrutnie pozwolił, by zachłysnęła się poczuciem bezpieczeństwa i szczęściem u jego boku, by znów mu zaufała, by znów go kochała.
Nie mogła ruszyć się z miejsca, nie potrafiła zrobić chociaż jednego kroku. Miała wrażenie, jakby ciało decydowało samo, wybierając dystans i bezruch, by nie rozpaść się zaraz. Skuliła nieco ramiona, wbijając wzrok w podłogę. Czuła, jak oczy szklą się, jak łzy wzbierają w kącikach.
Idź stąd, Jimmy. Wyjdź stąd. Po co wróciłeś?
Dlaczego przyszedłeś tutaj, gdzie nie powinno być nikogo?
Milczała, bojąc się spytać o cokolwiek. Czując rozchodzący się po ciele zimny strach, że mogłaby dostać odpowiedź, taką, której chyba potrafiła się domyślić.
Rzadko już wracała do mieszkania w Londynie, nie miała czego tu szukać, ani na kogo czekać. Czasami jednak były to bezpieczne mury, kiedy późną porą wałęsała się jeszcze po stolicy albo zwyczajnie nie chciała wracać do Doliny. Dziś był taki dzień, gdy potrzebowała pozostać tylko z własnymi myślami i bez śledzącego ją spojrzenia Sheili. Uwielbiała ją, kochała na swój sposób, ale czasami czuła się zbyt przytłoczona cudzą uwagą. Puste poddasze ciągnęło nieprzyjemnym chłodem, dlatego rozpaliła piecyk, by zimne mury wypełniły się ciepłem. Długo obserwowała, jak języki ognia tańczą na kawałkach drewna wrzuconych do piecyka, a ogrzane powietrze przyjemnie otulało sylwetkę. W końcu jednak musiała ruszyć się z miejsca. Podniosła się niechętnie z podłogi, by pójść do pokoju obok, tego, który zajmowała z Jamesem. Przestrzeń, która wyciągała na wierzch najprzyjemniejsze wspomnienia ostatniego czasu. Rzuciła krótkie spojrzenie w kierunku łóżka, lecz tak jak poprzednio, zabrała z niego jedynie koc. W głównym pomieszczeniu przy piecyku było o wiele cieplej, a znajdująca się blisko kanapa, wystarczająco wygodna, aby się zdrzemnąć przez noc. Jutro zamierzała wrócić do bliskich, ale dziś pozostawała tutaj.
Odwracając się w kierunku wyjścia z pokoju, usłyszała otwierane drzwi do mieszkania i kroki po skrzypiącej podłodze. Zmarszczyła delikatnie brwi, nie spodziewając się nikogo. W odruchu przyciągnęła koc do piersi, jakby miał ją przed czymkolwiek obronić. Szybko prychnęła pod nosem, by sięgnąć po różdżkę schowaną w dodatkowo wszytej kieszeni w sukience. Dziesięć cali figowca w dłoni leżało pewnie, chociaż nie była wprawiona w pojedynkach. Nigdy jej to nie interesowało, co okazało się dużym błędem z biegiem czasu. Stanęła w przejściu, by zawiesić ciemne tęczówki na skulonej sylwetce, którą odnalazła spojrzeniem tam, gdzie niedawno sama siedziała.
- Co tu robisz? Wyjdź stąd.- rzuciła gniewnie, unosząc różdżkę przeciw obcemu. Potrzebowała paru długich sekund, nim zrozumiała, kogo miała przed sobą. Kto niespodziewanie postanowił wrócić, zjawić się bez ostrzeżenia. Koc wyślizgnął jej się z dłoni, opadając bezwiednie na podłogę przy nogach. Dłoń, która zaciskała się na różdżce, drgnęła zauważalnie i sama nie wiedziała, jakim cudem utrzymała ją w palcach. Powoli opuściła rękę, wpatrując się w niego.
- Jamie.- szepnęła, ale nie potrafiła wydusić nic więcej. Z jednej strony chciała do niego podejść, upewnić się, że to naprawdę On. Przytulić go, pocałować, uświadomić, jak bardzo tęskniła za jego obecnością i jak bardzo cieszyła się, że tu był. Z drugiej poczuła się zraniona raz jeszcze i mocniej niż wcześniej. Za te wszystkie dni, gdy nie odezwał się. Za to, że gdyby nie była tu dziś, nadal nie wiedziałaby o nim nic. Obiecywał jej, że wszystko będzie już dobrze, obiecywał tak wiele rzeczy i złamał każde jedno zapewnienie. Okrutnie pozwolił, by zachłysnęła się poczuciem bezpieczeństwa i szczęściem u jego boku, by znów mu zaufała, by znów go kochała.
Nie mogła ruszyć się z miejsca, nie potrafiła zrobić chociaż jednego kroku. Miała wrażenie, jakby ciało decydowało samo, wybierając dystans i bezruch, by nie rozpaść się zaraz. Skuliła nieco ramiona, wbijając wzrok w podłogę. Czuła, jak oczy szklą się, jak łzy wzbierają w kącikach.
Idź stąd, Jimmy. Wyjdź stąd. Po co wróciłeś?
Dlaczego przyszedłeś tutaj, gdzie nie powinno być nikogo?
Milczała, bojąc się spytać o cokolwiek. Czując rozchodzący się po ciele zimny strach, że mogłaby dostać odpowiedź, taką, której chyba potrafiła się domyślić.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Próbował udać przed samym sobą zaskoczonego, kiedy usłyszał jej głos, wmawiając sobie, że wcale jej się tu nie spodziewał, ale pomimo uparcie przyjętego toku mylenia, któraś jego część nie tylko przeczuwała, że to mogłoby się wydarzyć, ale może i na to liczyła. Spychana na margines nie miała szans dotrzeć do świadomości, która wykoleiła go z trasy szczerości z samym sobą. Egoistyczna i zachłanna próbowała dostać się bliżej powierzchni, ale to, co nazywał swoją powinnością skutecznie ją blokowało. Wobec czego jego brwi drgnęły niespokojnie, a wzrok osiadł na zakurzonej, starej skrzypiącej podłodze mieszkania, które pomimo ciepła rozchodzącego się z piecyka w niczym nie przypominało domu, który odzyskał na zaledwie dwa miesiące. Przełknął ślinę, opuszczając powoli rozłożone dłonie.
Ale nie opowiesz mi, jak to jest budzić się obok kobiety i czuć się naprawdę szczęśliwym.
Nigdy nie wierzył, że ludzie są tacy, jak widzą ich inni. Zwykł odwracać się plecami do tych, którzy przypinali mu określone łatki, atakował, gdy nie miał już sił tego ignorować. I choć przywykł do tego, nie przestawał reagować na to tak samo alergicznie. Przecież nic o nim nie wiedzieli, nie znali go, nie wiedzieli jaki był, co czuł. Nie mieli pojęcia przez co przeszedł. To, co widzieli było tylko częścią całości, tą najbardziej wyeksponowaną, a przecież było tego znacznie więcej. Nigdy nikt nie pytał, każdy z góry coś zakładał. Każdy wiedział lepiej. Każdy narzucał swój sposób patrzenia, jakby tylko jego perspektywa była istotna. Ale co kryło się w cieniu? Co pozostawało głęboko schowane? Od jakiegoś czasu zastanawiał się, czy może profesor miał rację. Czy może jednak był kimś, kogo widział, a nie kimś, za kogo się sam uważał.
Wstał powoli, odsuwając się od źródła ciepła i ruszył w kierunku drzwi do pokoju, próbując na nią nie patrzeć. Było wiele powodów — znał ją na tył dobrze, by przewidzieć w jakim była stanie. Jeśli na nią spojrzy, nie ochroni się przed salwą wyrzutów sumienia. Nie mówiła już nic, a jednak cisza, odkąd się zjawiła była inna. I w tej ciszy wyczuwał jej cierpienie i ból, o których bardzo starał się nie myśleć. Nie mógł pozwolić, by pękło mu serce. Jeśli jej pęknie, w końcu wyjdzie jej na dobre. Zapomni. Ułoży sobie życie. Nie słyszał jej szlochu, ale wiedział, że nad wszystkim przeważało rozczarowanie i uczepiony tej myśli szukał w niej ratunku i siły. Wytłumaczenia. Zatrzymał się tuż przy niej, bo jakaś niewidzialna siła wepchnęła mu dłoń w pierś, nie pozwalając przejść obojętnie dalej. Ale wciąż nie miał odwagi na nią spojrzeć.
— Zaraz znikam — odparł nieswoim, ochrypniętym głosem na powitanie; ruszył dalej, wprost do pokoju. Może rzeczywiście nadeszła pora, by być kimś, za kogo wszyscy go mieli. Skończyć z wrażliwym chłopakiem, który próbował robić wszystko dla najbliższych. Nigdy nie wychodziło, a dobre chęci zawsze pchały ich wszystkich kłopoty. Nie chciał dla nich więcej kłopotów. Dla niej. Nie chciał ich cierpienia, łez. Nie chciał wiecznego zamartwiania się, porażek. Nie chciał być całe życie jej rozczarowaniem. Musiał przestać z tym walczyć. Walka z całym światem nie miała najmniejszego sensu.
Pokój, który służył mu przez niespełna rok za sypialnię, a od niedawna, za ich sypialnię, budził wiele wspomnień i emocji. Ale próbował udowodnić samemu sobie, że jest silny i potrafi wytrwać w swoich postanowieniach. Robić to, co do niego należy. Chciałby wyzbyć się tego wszystkiego, pozbawić się sentymentów, ale nie potrafił. Czas, myślał, tylko czas mu w tym pomoże. Uniewrażliwi go na to wszystko. Kucnął przy łóżku, wsunął dłoń od spodu, pomiędzy szczebelkami szukając tego po co — jak sądził — przyszedł. Zmarszczył brwi, nie odnalazłszy niczego. Pierwsza fala frustracji zalała go szybko, zdawało mu się, że jego palce wydawały się mniej czułe, niezgrabne w swoich poszukiwaniach. W końcu podniósł materac i spojrzał pod łóżko, ale wciąż nie dostrzegł niczego. Przeszperał szufladę, ale przetrzepawszy jej zawartość nie znalazł tego, czego szukał. To samo zrobił z kolejną, a potem ostatnią, aż wstał i otworzył zamaszyście szafę. — Gdzie są pieniądze? — spytał w końcu głośniej, a potem zakaszlał, zamykając mebel. Rozejrzał się, ale wokół nie było już ich osobistych rzeczy. Opuszczając mieszkanie w Londynie zabrali wszystko. Sheila zabrała, przecież wiedział, że jest w Dolinie. Miał ochotę zakląć, trzasnąć drzwiami, przewrócić materac na drugą stronę, ale tego nie zrobił. Cofnął się o krok aż oparł o chwiejną szafę i z obojętnym wyrazem twarzy wbił spojrzenie w łóżko. Co miał jej powiedzieć zanim odejdzie? Powiedzieć cokolwiek? Że nie wróci? Że powinna sobie ułożyć życie według tego, co już poczyniła przez te dwa lata?
Nie powiedział nic. Minął ją po raz drugi, zmęczonym spojrzeniem sunąć po podłodze, jakby na spróchniałych deskach wyrysowana była linia prosto do kuchni, gdzie spodziewał się znaleźć trochę jedzenia. Nie zdjął płaszcza, wciąż było mu zimno, po plecach przebiegały mu nieprzyjemne dreszcze.
Ale nie opowiesz mi, jak to jest budzić się obok kobiety i czuć się naprawdę szczęśliwym.
Nigdy nie wierzył, że ludzie są tacy, jak widzą ich inni. Zwykł odwracać się plecami do tych, którzy przypinali mu określone łatki, atakował, gdy nie miał już sił tego ignorować. I choć przywykł do tego, nie przestawał reagować na to tak samo alergicznie. Przecież nic o nim nie wiedzieli, nie znali go, nie wiedzieli jaki był, co czuł. Nie mieli pojęcia przez co przeszedł. To, co widzieli było tylko częścią całości, tą najbardziej wyeksponowaną, a przecież było tego znacznie więcej. Nigdy nikt nie pytał, każdy z góry coś zakładał. Każdy wiedział lepiej. Każdy narzucał swój sposób patrzenia, jakby tylko jego perspektywa była istotna. Ale co kryło się w cieniu? Co pozostawało głęboko schowane? Od jakiegoś czasu zastanawiał się, czy może profesor miał rację. Czy może jednak był kimś, kogo widział, a nie kimś, za kogo się sam uważał.
Wstał powoli, odsuwając się od źródła ciepła i ruszył w kierunku drzwi do pokoju, próbując na nią nie patrzeć. Było wiele powodów — znał ją na tył dobrze, by przewidzieć w jakim była stanie. Jeśli na nią spojrzy, nie ochroni się przed salwą wyrzutów sumienia. Nie mówiła już nic, a jednak cisza, odkąd się zjawiła była inna. I w tej ciszy wyczuwał jej cierpienie i ból, o których bardzo starał się nie myśleć. Nie mógł pozwolić, by pękło mu serce. Jeśli jej pęknie, w końcu wyjdzie jej na dobre. Zapomni. Ułoży sobie życie. Nie słyszał jej szlochu, ale wiedział, że nad wszystkim przeważało rozczarowanie i uczepiony tej myśli szukał w niej ratunku i siły. Wytłumaczenia. Zatrzymał się tuż przy niej, bo jakaś niewidzialna siła wepchnęła mu dłoń w pierś, nie pozwalając przejść obojętnie dalej. Ale wciąż nie miał odwagi na nią spojrzeć.
— Zaraz znikam — odparł nieswoim, ochrypniętym głosem na powitanie; ruszył dalej, wprost do pokoju. Może rzeczywiście nadeszła pora, by być kimś, za kogo wszyscy go mieli. Skończyć z wrażliwym chłopakiem, który próbował robić wszystko dla najbliższych. Nigdy nie wychodziło, a dobre chęci zawsze pchały ich wszystkich kłopoty. Nie chciał dla nich więcej kłopotów. Dla niej. Nie chciał ich cierpienia, łez. Nie chciał wiecznego zamartwiania się, porażek. Nie chciał być całe życie jej rozczarowaniem. Musiał przestać z tym walczyć. Walka z całym światem nie miała najmniejszego sensu.
Pokój, który służył mu przez niespełna rok za sypialnię, a od niedawna, za ich sypialnię, budził wiele wspomnień i emocji. Ale próbował udowodnić samemu sobie, że jest silny i potrafi wytrwać w swoich postanowieniach. Robić to, co do niego należy. Chciałby wyzbyć się tego wszystkiego, pozbawić się sentymentów, ale nie potrafił. Czas, myślał, tylko czas mu w tym pomoże. Uniewrażliwi go na to wszystko. Kucnął przy łóżku, wsunął dłoń od spodu, pomiędzy szczebelkami szukając tego po co — jak sądził — przyszedł. Zmarszczył brwi, nie odnalazłszy niczego. Pierwsza fala frustracji zalała go szybko, zdawało mu się, że jego palce wydawały się mniej czułe, niezgrabne w swoich poszukiwaniach. W końcu podniósł materac i spojrzał pod łóżko, ale wciąż nie dostrzegł niczego. Przeszperał szufladę, ale przetrzepawszy jej zawartość nie znalazł tego, czego szukał. To samo zrobił z kolejną, a potem ostatnią, aż wstał i otworzył zamaszyście szafę. — Gdzie są pieniądze? — spytał w końcu głośniej, a potem zakaszlał, zamykając mebel. Rozejrzał się, ale wokół nie było już ich osobistych rzeczy. Opuszczając mieszkanie w Londynie zabrali wszystko. Sheila zabrała, przecież wiedział, że jest w Dolinie. Miał ochotę zakląć, trzasnąć drzwiami, przewrócić materac na drugą stronę, ale tego nie zrobił. Cofnął się o krok aż oparł o chwiejną szafę i z obojętnym wyrazem twarzy wbił spojrzenie w łóżko. Co miał jej powiedzieć zanim odejdzie? Powiedzieć cokolwiek? Że nie wróci? Że powinna sobie ułożyć życie według tego, co już poczyniła przez te dwa lata?
Nie powiedział nic. Minął ją po raz drugi, zmęczonym spojrzeniem sunąć po podłodze, jakby na spróchniałych deskach wyrysowana była linia prosto do kuchni, gdzie spodziewał się znaleźć trochę jedzenia. Nie zdjął płaszcza, wciąż było mu zimno, po plecach przebiegały mu nieprzyjemne dreszcze.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zamrugała szybko, by pozbyć się łez z kącików oczu i podnieść wzrok, oderwać od podniszczonej podłogi. Jednak patrząc na niego, błądząc z niezrozumieniem wzrokiem po męskiej sylwetce, nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że to wszystko jest jakieś abstrakcyjne. Do bólu nierzeczywiste w przypadkowości, która teraz wisiała ciężko w powietrzu, a która nie powinna mieć miejsca. Opuszczając Dolinę, nie spodziewała się spotkać go tutaj, na poddaszu w murach opuszczonego mieszkania. Tym razem przecież wcale go nie szukała, naiwnie za to czekała, aż wróci do Niej. Miała nadzieję, że to tylko sen, najdziwniejszy koszmar, chociaż tak bardzo chciała, aby był znów obok. Zauważyła bezruch i późniejszą powolną reakcję, spojrzenie skupione gdzieś, ale byle nie na niej. To sprawiało dyskomfort, rozlewało się nieprzyjemnie po ciele, jak fizyczny bodziec, siejąc pozornie niewidoczne spustoszenie. Mimo to nie ruszała się z miejsca, nie potrafiła wykonać nawet najmniejszego ruchu w jego kierunku. Jedynie palce nieco mocniej zamknęły się na różdżce, jakby panicznie próbując utrzymać czegoś bardziej rzeczywistego.
Spięła się odrobinę, kiedy wstał i ruszył w jej kierunku, gdy stanął tuż obok. Był na wyciągnięcie ręki, tak niewiele potrzeba było, aby naruszyć ten dystans, a mimo to nie mogła nawet drgnąć. Ciemne tęczówki uniosły się na chłopięcą twarz, tak bardzo znajomą, a jednak obecnie niemożliwie wręcz obcą. Patrzyła na znajome rysy, nie umiejąc dostrzec w nich chłopaka, którego kochała i który był jej mężem. Rozchyliła pełne usta, chcąc coś powiedzieć, lecz wtedy usłyszała jego słowa i milczała. Poczuła, jakby wymierzył policzek mocny, siarczysty. Tylko tyle miała usłyszeć? Zapewnienie, że zaraz znów zniknie nie wiadomo gdzie? Dlaczego chciał, dlaczego myślał, że to dobry pomysł. Ten ton, ten głos, nie rozumiała, co mu się stało.
Kiedy minął ją i wszedł do pokoju, zawiesiła spojrzenie na przestrzeni przed sobą; ścianie na której krzywo wisiał obrazek, piecyku, który rozgrzewał powietrze. Drżała delikatnie, mimo że nie było jej zimno, lecz emocje robiły swoje. Słyszała jego kroki za sobą, mając za plecami ich sypialnię. Wypuściła powoli powietrze z płuc, zmuszając samą siebie do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Powoli schowała różdżkę, czując to, dziwne opóźnienie między myślą, a gestem, chęcią, a działaniem. Oparła się plecami o krawędź futryny drzwi, prowadzących do pokoju. Słuchała, kiedy szukał pod materacem, w szufladach i szafie.
- Przecież wiesz.- odparła cicho na jego pytanie. Oczywiste było, że wszystko zabrała Sheila, każda cenna rzecz musiała znaleźć się wraz z dziewczyną w bezpiecznym miejscu. Nic nie mogło tu zostać, gdy porzucili mieszkanie. Odwróciła nieco głowę, kiedy szafa zaskrzypiała pod ciężarem ciała wspartym o nią. Powiodła wzrokiem za nim, gdy poszedł w kierunku kuchni, nadal omijając ją, jakby była jedynie jednym z mebli. Nieistotnych, niezauważalnych. Czyżby nie zasługiwała nawet na krótkie spojrzenie? Czy powinna być wdzięczna za namiastkę rozmowy, która mogłaby wcale nie zaistnieć. Czuła ukłucie złości i rozczarowania, nie były jednak dość silne, aby popchnąć ją ku bezmyślnym gestom. Zbyt szybko zmieniły się w falę goryczy i bezsilności, dominujący smutek.- Mam trochę pieniędzy.- odezwała się, głos stał się na moment bezbarwny, co usłyszała od razu. Często miała przy sobie niedużą sumę, ledwie parę sykli na wszelki wypadek. Znikając na całe dnie, nie mogła pozostawać z niczym.
Podeszła do kanapy, gdzie zostawiła płaszcz i z kieszeni wyjęła niedużą sakiewkę, by położyć ją na stole.- Weź, jeśli potrzebujesz.- dodała nieco ciszej. Nie chciała, by odchodził, chociaż najwyraźniej on bardzo tego chciał, dystansując się od niej. Wbrew cichej akceptacji jego decyzji, ominęła stół, by podejść bliżej. Smukłe palce zacisnęły się na rękawie płaszcza, gdy chciała go zatrzymać, kiedy przeszukiwał kuchnię za czymś do jedzenia. Wiedziała, że raczej nic zdatnego nie znajdzie w szafkach. Uniosła drugą dłoń, aby dotknąć policzka Jamesa, nienachalnie skłonić, by spojrzał na nią w końcu. Wspięła się na palce i na drugim policzku złożyła krótki pocałunek.
- Tęsknie za Tobą.- szepnęła przy jego uchu, czując, jak pojedyncza łza ucieka z kącika oka. Nie chciała, żeby tak to się kończyło, ale w tej chwili nie czuła się dość silna, by zatrzymać go. Przytuliła się do niego delikatnie, ostrożnie przywierając do męskiego torsu. Nie trzymała na siłę, dając mu możliwość, by odsunął ją, odtrącił bardziej bezpośrednio.- Przepraszam, jeśli zrobiłam coś źle.- może nie powinna szukać winy w samej sobie, ale przecież wiedziała, jaka była. Może zrobiła coś, co upewniło go, że chciał ponownie odejść. Być nie wiadomo gdzie.
Spięła się odrobinę, kiedy wstał i ruszył w jej kierunku, gdy stanął tuż obok. Był na wyciągnięcie ręki, tak niewiele potrzeba było, aby naruszyć ten dystans, a mimo to nie mogła nawet drgnąć. Ciemne tęczówki uniosły się na chłopięcą twarz, tak bardzo znajomą, a jednak obecnie niemożliwie wręcz obcą. Patrzyła na znajome rysy, nie umiejąc dostrzec w nich chłopaka, którego kochała i który był jej mężem. Rozchyliła pełne usta, chcąc coś powiedzieć, lecz wtedy usłyszała jego słowa i milczała. Poczuła, jakby wymierzył policzek mocny, siarczysty. Tylko tyle miała usłyszeć? Zapewnienie, że zaraz znów zniknie nie wiadomo gdzie? Dlaczego chciał, dlaczego myślał, że to dobry pomysł. Ten ton, ten głos, nie rozumiała, co mu się stało.
Kiedy minął ją i wszedł do pokoju, zawiesiła spojrzenie na przestrzeni przed sobą; ścianie na której krzywo wisiał obrazek, piecyku, który rozgrzewał powietrze. Drżała delikatnie, mimo że nie było jej zimno, lecz emocje robiły swoje. Słyszała jego kroki za sobą, mając za plecami ich sypialnię. Wypuściła powoli powietrze z płuc, zmuszając samą siebie do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Powoli schowała różdżkę, czując to, dziwne opóźnienie między myślą, a gestem, chęcią, a działaniem. Oparła się plecami o krawędź futryny drzwi, prowadzących do pokoju. Słuchała, kiedy szukał pod materacem, w szufladach i szafie.
- Przecież wiesz.- odparła cicho na jego pytanie. Oczywiste było, że wszystko zabrała Sheila, każda cenna rzecz musiała znaleźć się wraz z dziewczyną w bezpiecznym miejscu. Nic nie mogło tu zostać, gdy porzucili mieszkanie. Odwróciła nieco głowę, kiedy szafa zaskrzypiała pod ciężarem ciała wspartym o nią. Powiodła wzrokiem za nim, gdy poszedł w kierunku kuchni, nadal omijając ją, jakby była jedynie jednym z mebli. Nieistotnych, niezauważalnych. Czyżby nie zasługiwała nawet na krótkie spojrzenie? Czy powinna być wdzięczna za namiastkę rozmowy, która mogłaby wcale nie zaistnieć. Czuła ukłucie złości i rozczarowania, nie były jednak dość silne, aby popchnąć ją ku bezmyślnym gestom. Zbyt szybko zmieniły się w falę goryczy i bezsilności, dominujący smutek.- Mam trochę pieniędzy.- odezwała się, głos stał się na moment bezbarwny, co usłyszała od razu. Często miała przy sobie niedużą sumę, ledwie parę sykli na wszelki wypadek. Znikając na całe dnie, nie mogła pozostawać z niczym.
Podeszła do kanapy, gdzie zostawiła płaszcz i z kieszeni wyjęła niedużą sakiewkę, by położyć ją na stole.- Weź, jeśli potrzebujesz.- dodała nieco ciszej. Nie chciała, by odchodził, chociaż najwyraźniej on bardzo tego chciał, dystansując się od niej. Wbrew cichej akceptacji jego decyzji, ominęła stół, by podejść bliżej. Smukłe palce zacisnęły się na rękawie płaszcza, gdy chciała go zatrzymać, kiedy przeszukiwał kuchnię za czymś do jedzenia. Wiedziała, że raczej nic zdatnego nie znajdzie w szafkach. Uniosła drugą dłoń, aby dotknąć policzka Jamesa, nienachalnie skłonić, by spojrzał na nią w końcu. Wspięła się na palce i na drugim policzku złożyła krótki pocałunek.
- Tęsknie za Tobą.- szepnęła przy jego uchu, czując, jak pojedyncza łza ucieka z kącika oka. Nie chciała, żeby tak to się kończyło, ale w tej chwili nie czuła się dość silna, by zatrzymać go. Przytuliła się do niego delikatnie, ostrożnie przywierając do męskiego torsu. Nie trzymała na siłę, dając mu możliwość, by odsunął ją, odtrącił bardziej bezpośrednio.- Przepraszam, jeśli zrobiłam coś źle.- może nie powinna szukać winy w samej sobie, ale przecież wiedziała, jaka była. Może zrobiła coś, co upewniło go, że chciał ponownie odejść. Być nie wiadomo gdzie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Czuł się jak sprany, wypłowiały sweter, pełen dziur, powyrywanych nitek, zbyt ciasny, skurczny przez wysoką temperaturę, szorstki i nieprzyjemny. Nie chciał się nosić. Nikt nie chciał takiego nosić. Nadawał się tylko do wyrzucenia, ale pogoda na dworze była tak fatalna, że byle jaki kawałek ubrania potrafił uratować życie. Znosił ten sweter bo go potrzebował, nic więcej. Potrafisz tylko skomleć, jak zagubiony, zbity szczeniak i gryźć każdego, kto chce ci pomóc. Krzywdzisz tych, którzy są najbliżej ciebie, bo wiesz, że nie mają wyboru, tylko z tobą zostać. Rodziny się nie wybiera. Rodzi się w takiej, gdzie ojciec bije matkę i nie zna jego trzeźwej strony. Może okazałaby się przyjemna, nawet błyskotliwa, ale nie wie tego. Trzeba znosić siostry i niepokornych, lekkomyślnych braci. Takich, którzy mają tendencję do nieodpowiednich wyborów; którzy w czarnej, ciasnej dupie zawsze chwycą się czyjej dłoni, która ich wyciągnie z największego gówna. A jednak Eveline dokonała wyboru. Zdawał sobie sprawę, że to od początku był jej wybór. Pierwszy, najważniejszy. Zabrał jej najważniejsze chwile. Ograbił ją z dziewczęcych aspiracji, kusząc cichą obietnicą szczęśliwego życia, a przecież brakowało mu szczęścia — zawsze i wszędzie. Była uśmiechem losu, jego złotą monetą, światłem w ciemności. Nie zasługiwał na nią, ale był egoistą. Nic nigdy nie wychodziło tak, jak powinno. A ona mogła dziś być gdzieś indziej, nie tu, w starym mieszkaniu w londyńskim porcie. To mógł być ktoś inny. Mogła być teraz żoną i matką czyiś dzieci. Jakiegoś mężczyzny, który dobrze by ją traktował, kochał, obsypywał górą kosztowności, na które zasługiwała. A jednak przywłaszczył to sobie i schował do kieszeni, rujnując tym samym jej życie. Łudząc się, że też egoistycznie mógłby być. Nie mógł trafić przecież lepiej. To nie mogło się udać. To nie mogło mieć szczęśliwego zakończenia, żadnego i żyli długo i szczęśliwie. Będzie z nim nieszczęśliwa. Będzie cierpieć, płakać, martwić się. Będzie mierzyć się z rozczarowaniem i konfrontować z ponurą rzeczywistością, która zdeptała dziecięce marzenia. Nie miał odwagi na nią patrzeć. I nie miał na to siły. Był wyczerpany, marznięty, chory. Zdeterminowany tylko do tego, by wytrwać w swoim postanowieniu i dać im spokój. A tu los zadrwił z niego znów, pchając ich na jedną ścieżkę.
Westchnął cicho, gdy wspomniała o pieniądzach, a jego wzrok powoli spłynął na podłogę, kiedy zamykał jedną z ostatnich szafek. Były wszystkie puste, Sheila zabrała wszystko, co dało się zjeść. Za woreczkiem mąki znalazł nieco rozsypanego tytoniu, bibułę. Odsunął to i zgarnął dłonią na drugą, a potem na blat, próbując zebrać tego na tyle, by skleić papierosa.
Dźwięk sakiewki kładzionej na blat, kilku monet przewracających się w woreczku rozbijał się po jego głowie pustych echem.
— Tobie przydadzą się bardziej — odpowiedział po chwili, siląc się na zdecydowany, pewny siebie ton. Oni potrzebowali ich bardziej, sam da sobie radę. Będzie robił to, co robił całe życie. Kradł. Przetrwa. Zawsze mu się jakoś udawało — ostatnio zdał sobie sprawę, że nawet wtedy, kiedy nie chciał. Przeznaczenie nie ułatwiało mu niczego, odbierało łatwe rozwiązania. Złapała za jego rękaw, więc instynktownie pociągnął łokieć w górę, próbując wysunąć rękę z jej uścisku. Po plecach przebiegł mu dreszcz, kiedy dotknęła jego policzka. Zaprotestował lekko, oparł się jej gestowi, poddając dopiero po chwili. Jej pocałunki zawsze były słodkie jak miód.
Nie, nie rób tego myślał, gdy znalazła się przy nim. Nie mów takich rzeczy, nie rób tak. Chciał ją przytulić, a tak niewiele było trzeba; trochę wyciągnąć dłonie. Zamknąć w klatce ramion, mocno objąć i nie wypuszczać. Potrzebował tego, jej, była tuż obok. Czuł jej ciepły oddech na policzku, jej słowa wryły mu się w podświadomość, a oczy zeszkliły. Zacisnął zęby, przymknął na chwilę oczy. Nie mógł się zapomnieć, nie mógł sobie na to pozwolić. Legilimencja. Ograbia cię z prywatności, momentów, gdy czujesz się najbardziej bezbronny. Boisz się własnych myśli, a skoro boisz się samego siebie, nigdy nie będziesz tym, kim możesz być. I tym, kogo potrzebują inni. Vane miał rację. Nigdy nie będzie dla Eve tym, kogo potrzebowała. A tam, na jarmarku mogli ją schwytać. Co zrobiliby jej w Tower? Co zrobiłby z nią strażnik, który stanął mu na drodze?
Odsunął się zdecydowanie, ale niezbyt daleko. Przełknął ślinę, oczy wciąż pozostawały szkliste, malowało się w nich zmęczenie i smutek, pomimo tego, jak bardzo starał się być obojętny.
— Daj spokój, po dwóch latach na pewno już przywykłaś do takiego stanu — zadrwił, opuszczając wzrok. Uśmiechnął się krótko i nieszczerze. Jeśli z nim zostanie, zniszczy ją. Pociągnie ją ze sobą na dno. Miejsce, w którym się znalazł było ciemne, nie było tam dla niej miejsca. — Poradzisz sobie świetnie. Faceci jedzą ci z ręki, możesz mieć kogo tylko chcesz.— Zamilkł na chwilę, jedną dłonią opierając się o blat tuż obok niej, pokaleczonymi palcami skrobał jego kant.— To nie ty, to ja. Nie masz za co przepraszać. Nie zrobiłaś nic złego.— Był pewien, że powinna być gdzieś indziej, ale nie zapytał o to. Chciał zupełnie czegoś innego, mieć ją blisko, w ramionach. Chciał zanurzyć nos w jej puszystych włosach, poczuć ciepło jej ciała, usłyszeć bicie jej serca, ale wiedział, że jeśli na to pozwoli przepadnie. Przepadną oboje. Nie chciał być egoistą. Nie chciał być tym, którego będzie zmuszona podnosić tylko dlatego, że nie miała wyboru i musiała z nim zostać.
Obrócił się do blatu, kończąc zwijać w bibułę tytoń, a następnie oblizał krawędź i uformował go ostatecznie. Różdżką wyciągnięta z kieszeni odpalił jego koniec, zaciągnął się, mocno, kilka razy. Ręka mu drżała, a w tej, na prędce sklejony papieros.
Westchnął cicho, gdy wspomniała o pieniądzach, a jego wzrok powoli spłynął na podłogę, kiedy zamykał jedną z ostatnich szafek. Były wszystkie puste, Sheila zabrała wszystko, co dało się zjeść. Za woreczkiem mąki znalazł nieco rozsypanego tytoniu, bibułę. Odsunął to i zgarnął dłonią na drugą, a potem na blat, próbując zebrać tego na tyle, by skleić papierosa.
Dźwięk sakiewki kładzionej na blat, kilku monet przewracających się w woreczku rozbijał się po jego głowie pustych echem.
— Tobie przydadzą się bardziej — odpowiedział po chwili, siląc się na zdecydowany, pewny siebie ton. Oni potrzebowali ich bardziej, sam da sobie radę. Będzie robił to, co robił całe życie. Kradł. Przetrwa. Zawsze mu się jakoś udawało — ostatnio zdał sobie sprawę, że nawet wtedy, kiedy nie chciał. Przeznaczenie nie ułatwiało mu niczego, odbierało łatwe rozwiązania. Złapała za jego rękaw, więc instynktownie pociągnął łokieć w górę, próbując wysunąć rękę z jej uścisku. Po plecach przebiegł mu dreszcz, kiedy dotknęła jego policzka. Zaprotestował lekko, oparł się jej gestowi, poddając dopiero po chwili. Jej pocałunki zawsze były słodkie jak miód.
Nie, nie rób tego myślał, gdy znalazła się przy nim. Nie mów takich rzeczy, nie rób tak. Chciał ją przytulić, a tak niewiele było trzeba; trochę wyciągnąć dłonie. Zamknąć w klatce ramion, mocno objąć i nie wypuszczać. Potrzebował tego, jej, była tuż obok. Czuł jej ciepły oddech na policzku, jej słowa wryły mu się w podświadomość, a oczy zeszkliły. Zacisnął zęby, przymknął na chwilę oczy. Nie mógł się zapomnieć, nie mógł sobie na to pozwolić. Legilimencja. Ograbia cię z prywatności, momentów, gdy czujesz się najbardziej bezbronny. Boisz się własnych myśli, a skoro boisz się samego siebie, nigdy nie będziesz tym, kim możesz być. I tym, kogo potrzebują inni. Vane miał rację. Nigdy nie będzie dla Eve tym, kogo potrzebowała. A tam, na jarmarku mogli ją schwytać. Co zrobiliby jej w Tower? Co zrobiłby z nią strażnik, który stanął mu na drodze?
Odsunął się zdecydowanie, ale niezbyt daleko. Przełknął ślinę, oczy wciąż pozostawały szkliste, malowało się w nich zmęczenie i smutek, pomimo tego, jak bardzo starał się być obojętny.
— Daj spokój, po dwóch latach na pewno już przywykłaś do takiego stanu — zadrwił, opuszczając wzrok. Uśmiechnął się krótko i nieszczerze. Jeśli z nim zostanie, zniszczy ją. Pociągnie ją ze sobą na dno. Miejsce, w którym się znalazł było ciemne, nie było tam dla niej miejsca. — Poradzisz sobie świetnie. Faceci jedzą ci z ręki, możesz mieć kogo tylko chcesz.— Zamilkł na chwilę, jedną dłonią opierając się o blat tuż obok niej, pokaleczonymi palcami skrobał jego kant.— To nie ty, to ja. Nie masz za co przepraszać. Nie zrobiłaś nic złego.— Był pewien, że powinna być gdzieś indziej, ale nie zapytał o to. Chciał zupełnie czegoś innego, mieć ją blisko, w ramionach. Chciał zanurzyć nos w jej puszystych włosach, poczuć ciepło jej ciała, usłyszeć bicie jej serca, ale wiedział, że jeśli na to pozwoli przepadnie. Przepadną oboje. Nie chciał być egoistą. Nie chciał być tym, którego będzie zmuszona podnosić tylko dlatego, że nie miała wyboru i musiała z nim zostać.
Obrócił się do blatu, kończąc zwijać w bibułę tytoń, a następnie oblizał krawędź i uformował go ostatecznie. Różdżką wyciągnięta z kieszeni odpalił jego koniec, zaciągnął się, mocno, kilka razy. Ręka mu drżała, a w tej, na prędce sklejony papieros.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chciała stąd uciec, wycofać się. Trzasnąć drzwiami i udać, że to wcale nie miało miejsca. To dziwne oderwanie od rzeczywistości, od tego, co dobrze znała. Przekraczając próg mieszkania, nic nie zwiastowało tego, co miało się wydarzyć. Nauczyła się nie ufać losowi, który odbierał wszystko na czym jej zależało. Nie przypuszczała jednak, że dziś stanie się coś takiego. Odzyska swoje szczęście, ukochanego chłopaka i może straci boleśniej, okropniej niż mogła nawet zakładać. Miała go przed sobą, lecz zdawał się tak bardzo poza zasięgiem, dalej niż kiedykolwiek. Przez dwa lata był w myślach, we wspomnieniach, był celem dla którego szła na przód, a teraz stojąc tuż przed nią... mając go na wyciągnięcie ręki, był za daleko. Ciemne oczy śledziły jego ruch, osiadały na znajomej sylwetce, muskały odsłonięte fragmenty ciała. Czekała na moment w którym odwróci się ze śmiechem, przyzna do kolejnego głupiego dowcipu. Nie byłaby na niego zła, ten jeden raz w uldze, zapomniałaby ten durny wybryk. Proszę, Jimmy.
Sekundy i minuty mijały jednak w ciszy oraz spojrzeniach, które ani na moment się nie spotykały. Czuła falę słabości i złości, miała ochotę krzyczeć z bezradności wobec tego przeklętego cygana, by zaraz myśleć jedynie o skuleniu ramion. Nie miał prawa jej tego robić. Odetchnęła, próbując wyszarpnąć resztki spokoju, opanowania, cierpliwości. Uporządkować emocje, nie dać się znów szczeniackiej impulsywności to nie zaprowadziłoby ich nigdzie. Nie raz porównywał ją do ognia, tego niszczycielskiego żywiołu, ale nigdy nie czuła się tak silna. Czas, gdy była w stanie zadrzeć hardo brodę i pozornie nie dać się światu minął. Pozostała taka jak teraz, nadal za delikatna by cały czas działać w pojedynkę, zbyt nieporadna. Wobec niego zawsze taka była, silna pozostając tylko dzięki niemu.
Przyglądała się, gdy próbował pozbierać znalezioną resztkę tytoniu. Obserwowała jego dłonie, zauważając w jakim były stanie. Poranione, podrażnione zimnem z dworu i ciepłem od piecyka przy którym kucał chwilę temu. To był tylko kolejny dowód kłamstwa Thomasa, cokolwiek stało się po ich wyjściu, było dalekie od ułudy najstarszego Doe.
- Weź je.- odparła raz jeszcze, kiedy przyznał, że to jej będą potrzebne.- Poradzę sobie, zarobię jutro kolejne.- dodała, jakby to było pewne. Wcale nie było, każdy dzień był nieprzewidywalny.
Kiedy stała tak blisko niego, długie palce zaciskając na rękawie płaszcza, błagała w myślach, by ją przytulił. Nadal łudziła się, że to zaraz minie, jego dystans i zachowanie tak odbiegającego od tego, co znała. Widziała, jak odsunął rękę, próbując uciec przed dotykiem. Nie pozwoliła mu, odzyskując odrobinę uporu i nieco więcej nieustępliwości. Czuła opór, kiedy dotknęła chłopięcego policzka, ale również chwilę, kiedy ustąpił. Moment bezruchu z obu stron, gdy złożyła pocałunek na jego skórze, zdawał się trwać dłużej niż w rzeczywistości. Przymknęła oczy, stojąc blisko niego, naprawdę wierząc, że nie odsunie już jej i zaraz obejmie. Zamiast tego cofnął się, a ona pozostała w miejscu, czując, jak głupie serce rwie bólem. Pochyliła głowę, a ciemne loki opadły nieco na twarz, ukrywając ją przed wzrokiem, który i tak nie zatrzymywał się na niej. Łzy popłynęły po policzkach, ale szloch nie szarpnął szczupłymi ramionami. Tkwiła w bezruchu, oddychając powoli przez usta, by się wyciszyć i zdusić płacz.
W końcu po kilku minutach uniosła znów głowę, podniosła ciemne oczy na niego, teraz wydające się wręcz czarne. Usta wykrzywiły się w grymasie, gdy dotarła do niej drwina. Nie odezwała się, słowa nie przechodziły przez gardło przez dłuższą chwilę.
- Nie mogę.- odezwała się cicho.- Bo Ten, którego chcę, nie chce mnie.- wydusiła z siebie, a grymas pogłębił się. Nie była zła, czuła się nijak. Pozwoliła ciszy przez moment wisieć w powietrzu, między nimi.- Ty? Co takiego zrobiłeś? – nie rozumiała go, nie pojmowała, dlaczego uważał, że musi radzić sobie sam. Spojrzenie ześlizgnęło się z twarzy Jamesa na szary obłoczek dymu, który pojawił się wraz z odpalonym papierosem.
- Kobiety w taborze nie raz powtarzały, że nie istnieje nic bardziej upokarzającego dla żony niż odtrącenie męża.- podjęła, chociaż nie patrzyła na niego. Zerkała gdzieś w bok, dalej od niego.- Rozumiem już dlaczego. To okropny moment, gdy jest się potraktowanym gorzej niż przedmioty.- smutny uśmiech zagościł na jej ustach.- Wodzisz wzrokiem wszędzie i robisz wszystko, byle nie patrzeć na mnie. Nigdy nie sądziłam, że tak prosta rzecz może drażnić boleśnie.- przyznała, nieco tym zdumiona, a odczucie trwało od dłuższego czasu. Objęła się lekko ramionami, chcąc zebrać w sobie. Powinna stąd wyjść, zabrać płaszcz i wydostać się z potrzasku, koszmaru w jaki wpadła nagle. Nie potrafiła, nie mogła go tu zostawić. Była wierną idiotką, jako żona i przyjaciółka.
- Dlaczego to robisz? – spytała w końcu, dlaczego odtrącał ją. Co mogło się stać, że odwrócił się nawet od swojego rodzeństwa, od dwójki z którą dzielił więzy krwi.
Sekundy i minuty mijały jednak w ciszy oraz spojrzeniach, które ani na moment się nie spotykały. Czuła falę słabości i złości, miała ochotę krzyczeć z bezradności wobec tego przeklętego cygana, by zaraz myśleć jedynie o skuleniu ramion. Nie miał prawa jej tego robić. Odetchnęła, próbując wyszarpnąć resztki spokoju, opanowania, cierpliwości. Uporządkować emocje, nie dać się znów szczeniackiej impulsywności to nie zaprowadziłoby ich nigdzie. Nie raz porównywał ją do ognia, tego niszczycielskiego żywiołu, ale nigdy nie czuła się tak silna. Czas, gdy była w stanie zadrzeć hardo brodę i pozornie nie dać się światu minął. Pozostała taka jak teraz, nadal za delikatna by cały czas działać w pojedynkę, zbyt nieporadna. Wobec niego zawsze taka była, silna pozostając tylko dzięki niemu.
Przyglądała się, gdy próbował pozbierać znalezioną resztkę tytoniu. Obserwowała jego dłonie, zauważając w jakim były stanie. Poranione, podrażnione zimnem z dworu i ciepłem od piecyka przy którym kucał chwilę temu. To był tylko kolejny dowód kłamstwa Thomasa, cokolwiek stało się po ich wyjściu, było dalekie od ułudy najstarszego Doe.
- Weź je.- odparła raz jeszcze, kiedy przyznał, że to jej będą potrzebne.- Poradzę sobie, zarobię jutro kolejne.- dodała, jakby to było pewne. Wcale nie było, każdy dzień był nieprzewidywalny.
Kiedy stała tak blisko niego, długie palce zaciskając na rękawie płaszcza, błagała w myślach, by ją przytulił. Nadal łudziła się, że to zaraz minie, jego dystans i zachowanie tak odbiegającego od tego, co znała. Widziała, jak odsunął rękę, próbując uciec przed dotykiem. Nie pozwoliła mu, odzyskując odrobinę uporu i nieco więcej nieustępliwości. Czuła opór, kiedy dotknęła chłopięcego policzka, ale również chwilę, kiedy ustąpił. Moment bezruchu z obu stron, gdy złożyła pocałunek na jego skórze, zdawał się trwać dłużej niż w rzeczywistości. Przymknęła oczy, stojąc blisko niego, naprawdę wierząc, że nie odsunie już jej i zaraz obejmie. Zamiast tego cofnął się, a ona pozostała w miejscu, czując, jak głupie serce rwie bólem. Pochyliła głowę, a ciemne loki opadły nieco na twarz, ukrywając ją przed wzrokiem, który i tak nie zatrzymywał się na niej. Łzy popłynęły po policzkach, ale szloch nie szarpnął szczupłymi ramionami. Tkwiła w bezruchu, oddychając powoli przez usta, by się wyciszyć i zdusić płacz.
W końcu po kilku minutach uniosła znów głowę, podniosła ciemne oczy na niego, teraz wydające się wręcz czarne. Usta wykrzywiły się w grymasie, gdy dotarła do niej drwina. Nie odezwała się, słowa nie przechodziły przez gardło przez dłuższą chwilę.
- Nie mogę.- odezwała się cicho.- Bo Ten, którego chcę, nie chce mnie.- wydusiła z siebie, a grymas pogłębił się. Nie była zła, czuła się nijak. Pozwoliła ciszy przez moment wisieć w powietrzu, między nimi.- Ty? Co takiego zrobiłeś? – nie rozumiała go, nie pojmowała, dlaczego uważał, że musi radzić sobie sam. Spojrzenie ześlizgnęło się z twarzy Jamesa na szary obłoczek dymu, który pojawił się wraz z odpalonym papierosem.
- Kobiety w taborze nie raz powtarzały, że nie istnieje nic bardziej upokarzającego dla żony niż odtrącenie męża.- podjęła, chociaż nie patrzyła na niego. Zerkała gdzieś w bok, dalej od niego.- Rozumiem już dlaczego. To okropny moment, gdy jest się potraktowanym gorzej niż przedmioty.- smutny uśmiech zagościł na jej ustach.- Wodzisz wzrokiem wszędzie i robisz wszystko, byle nie patrzeć na mnie. Nigdy nie sądziłam, że tak prosta rzecz może drażnić boleśnie.- przyznała, nieco tym zdumiona, a odczucie trwało od dłuższego czasu. Objęła się lekko ramionami, chcąc zebrać w sobie. Powinna stąd wyjść, zabrać płaszcz i wydostać się z potrzasku, koszmaru w jaki wpadła nagle. Nie potrafiła, nie mogła go tu zostawić. Była wierną idiotką, jako żona i przyjaciółka.
- Dlaczego to robisz? – spytała w końcu, dlaczego odtrącał ją. Co mogło się stać, że odwrócił się nawet od swojego rodzeństwa, od dwójki z którą dzielił więzy krwi.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Zawsze wiedział, że przyszłość niosła obrazy tak potworne i przykre, że nie otrzymał przywileju poznania odpowiedzi na najprostsze pytania. Karty milczały. A może milczała babcia, która stawiała je raz za razem, szukając ścieżek dla swoich wnucząt. Najgorsze miało dopiero nadejść, nie łudził się, że było już za nim. To był dopiero początek. Nie zatrzyma tego. Ciążące nad nimi fatum nie okaże najmniejszej litości, zabierając kawałek po kawałku szczęśliwego życia, aż nie zostanie nawet najdrobniejszy okruch. Przeznaczenia nie można było oszukać. Od zapisanych w gwiazdach ścieżek utkanych przez los nie było już odwrotu. Nie miał siły by prosić o to, by uchronił jego najbliższych; by ocalił to co dało się jeszcze uratować. Nie było w nim już ani wiary ani nadziei, nie było żalu ani rozpaczy. Tylko dziwna, głucha pustka, o którą sam prosił jeszcze w ciemnych, ciasnych murach Tower. Pustka odgradzająca go od emocji, które czyniły go porywczym, narwanym i gwałtownym, ale też pełnym pasji, namiętności i radości. Nie chciał czuć bólu, nie chciał być już jego powodem. Nie chciał wrócić, bo wiedział, że tak będzie. Musiał przestać — martwić ją i Sheilę, niepokoić i dręczyć. Nie miał tyle odwagi, by unieść na nią wzrok. Bał się tego, co w nim zobaczy — a czego nie. Bał się też tego, co sam zobaczy w jej tęczówkach, a więc i tego, że nie dadzą sobie z tym rady. Tak miało być prościej. Pozostawić ponurą obojętność, okraszać smutek drwiną, jakby to nie było nic istotnego. Będzie zła, rozgoryczona, ale będzie jej łatwiej, myślał. Skoro już się stało, skoro już się spotkali, nie było innego wyjścia, jak pozwolić jej wierzyć, że nie zostało już nic.
Nie zasłużyła na to. Już sam jej oddech był dla niego tak głośny i uciążliwy, że zaciągał się papierosowym dymem z pewną łapczywością i lekkim zdenerwowaniem. A potem zakaszlał ciężko, głośno. Nie mógł zabrać od niej pieniędzy. Wiedział, że tego nie zrobi, dlatego puścił jej słowa mimo uszu, pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń. Nie myślał już o Marcelu, o tym, że jego życie legło w gruzach z jego powodu. Nie myślał też o zemście, która trawiła go przez pierwsze dni; chęci powrotu i milczeniu, które objęło go na wiele długich dni. Czuł, że płakała. Bezgłośnie, wewnętrznie rozrywała ją tragedia, której stał się przyczyną. Ale tylko opierał się o blat nieruchomo, wygłuszając docierającą do niego rzeczywistość, dopóki się nie odezwała. Poczuł, że oczy zaczynają go piec, ale nie zamrugał, patrząc wciąż przy siebie nieruchomo. Dopiero, gdy spytała wzniósł wzrok ku sufitowi, ręka z papierosem zawisła gdzieś w powietrzu, w połowie drogi.
— Zostawiłem cię samą — pomimo swoich najszczerszych słów i chęci. — Zmusiłem do tęsknoty, zmartwień. Naraziłem na niebezpieczeństwo. Nie posłuchałem. Okłamałem. Nie dotrzymałem słowa. Nie znalazłem. Zawiodłem, rozczarowałem. Pozbawiłem rodziny. Wziąłem za żonę. Pokochałem — wymieniał, cofając się pamięcią do zdarzeń, których stał się powodem jej smutku. Dopiero teraz, kiedy powiedział to głośno, zdał sobie sprawę, że pomimo tylu lat znajomości, tylu wspólnych przeżyć przez ostatnie niespełna trzy lata zrobił więcej szkód niż całe swoje wcześniejsze życie. Posypało się, jak domek z kart. Przed oczami miał dłonie tarocistki tasujące karty. Skradzioną kartę koła fortuny. Może Sheila się myliła, może to naprawdę było jego przekleństwo.
Opuścił powoli głowę, przymykając na moment powieki. Dłoń z papierosem w końcu trafiła w okolice ust, które objęły na wpół samoistnie wypalonego papierosa, popiół osypał się na ciemny płaszcz Jaydena. Nie chciał jej ukorzyć. Ostatnie czego chciał to jej nieszczęścia, hańby. Była czymś więcej niż kobietą, którą poprosił o zostanie jego żoną. Zawsze była i zawsze będzie, w głowie i sercu. Nigdy nie sądził, że do tego dojdzie; że będzie musiał jej to zrobić, by ją ocalić, ale to nie była taka wielka cena, kiedy na to patrzył w ten sposób. Chciał zrobić coś dobrego w końcu. CHciał postąpić właściwie, tak jak trzeba. Tak jak zrobiłby to Vane. Jego słowa już nie przeszywały go na wskroś, ale nie mógł wyrzucić ich z głowy. — Nie zmienię się — nie była to ani groźba ani obietnica. Nie nadał tym słowom buntu, a zamiast niego znalazł się w nich przepraszający ton. Nie mógł na to nic poradzić. Nie zrobi z tym nic, to już zawsze będzie tak wyglądać. Mógł to przerwać. Mogli oboje, ale musieli zareagować zdecydowanie.
Oglądał się wszędzie, byle nie musieć patrzeć jej w oczy, miała rację. Ale w końcu to zrobił. Uniósł na nią spojrzenie, własnym szukając jej oczu wyłaniających się spod burzy ciemnych, osypujących się na twarz włosów. Milczał przez chwilę, aż oczy zwilgotniały na tyle, by łza przelała się i spłynęła po policzku. Nawet nie drgnął. Stał nieruchomo, jak wyciosany z kamienia marny posąg.Tylko oczy, wpatrzone w nią, skrzyły się w słabym blasku. Dlaczego? — Zabiorę cię ze sobą na dno — szepnął z przestrogą, nie odrywając od niej wzroku. Nie chciał do tego dopuścić, ale to się wydarzy. Prędzej lub później, znajdą się tam oboje. Musiał coś zrobić. Był jej to winien. Musiał jej dać, choćby to, choćby na kilka chwil: prawdę, choć nie miał jej za wiele. Tylko to, cztery słowa wypowiedziane cichym, zachrypniętym głosem.
Nie zasłużyła na to. Już sam jej oddech był dla niego tak głośny i uciążliwy, że zaciągał się papierosowym dymem z pewną łapczywością i lekkim zdenerwowaniem. A potem zakaszlał ciężko, głośno. Nie mógł zabrać od niej pieniędzy. Wiedział, że tego nie zrobi, dlatego puścił jej słowa mimo uszu, pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń. Nie myślał już o Marcelu, o tym, że jego życie legło w gruzach z jego powodu. Nie myślał też o zemście, która trawiła go przez pierwsze dni; chęci powrotu i milczeniu, które objęło go na wiele długich dni. Czuł, że płakała. Bezgłośnie, wewnętrznie rozrywała ją tragedia, której stał się przyczyną. Ale tylko opierał się o blat nieruchomo, wygłuszając docierającą do niego rzeczywistość, dopóki się nie odezwała. Poczuł, że oczy zaczynają go piec, ale nie zamrugał, patrząc wciąż przy siebie nieruchomo. Dopiero, gdy spytała wzniósł wzrok ku sufitowi, ręka z papierosem zawisła gdzieś w powietrzu, w połowie drogi.
— Zostawiłem cię samą — pomimo swoich najszczerszych słów i chęci. — Zmusiłem do tęsknoty, zmartwień. Naraziłem na niebezpieczeństwo. Nie posłuchałem. Okłamałem. Nie dotrzymałem słowa. Nie znalazłem. Zawiodłem, rozczarowałem. Pozbawiłem rodziny. Wziąłem za żonę. Pokochałem — wymieniał, cofając się pamięcią do zdarzeń, których stał się powodem jej smutku. Dopiero teraz, kiedy powiedział to głośno, zdał sobie sprawę, że pomimo tylu lat znajomości, tylu wspólnych przeżyć przez ostatnie niespełna trzy lata zrobił więcej szkód niż całe swoje wcześniejsze życie. Posypało się, jak domek z kart. Przed oczami miał dłonie tarocistki tasujące karty. Skradzioną kartę koła fortuny. Może Sheila się myliła, może to naprawdę było jego przekleństwo.
Opuścił powoli głowę, przymykając na moment powieki. Dłoń z papierosem w końcu trafiła w okolice ust, które objęły na wpół samoistnie wypalonego papierosa, popiół osypał się na ciemny płaszcz Jaydena. Nie chciał jej ukorzyć. Ostatnie czego chciał to jej nieszczęścia, hańby. Była czymś więcej niż kobietą, którą poprosił o zostanie jego żoną. Zawsze była i zawsze będzie, w głowie i sercu. Nigdy nie sądził, że do tego dojdzie; że będzie musiał jej to zrobić, by ją ocalić, ale to nie była taka wielka cena, kiedy na to patrzył w ten sposób. Chciał zrobić coś dobrego w końcu. CHciał postąpić właściwie, tak jak trzeba. Tak jak zrobiłby to Vane. Jego słowa już nie przeszywały go na wskroś, ale nie mógł wyrzucić ich z głowy. — Nie zmienię się — nie była to ani groźba ani obietnica. Nie nadał tym słowom buntu, a zamiast niego znalazł się w nich przepraszający ton. Nie mógł na to nic poradzić. Nie zrobi z tym nic, to już zawsze będzie tak wyglądać. Mógł to przerwać. Mogli oboje, ale musieli zareagować zdecydowanie.
Oglądał się wszędzie, byle nie musieć patrzeć jej w oczy, miała rację. Ale w końcu to zrobił. Uniósł na nią spojrzenie, własnym szukając jej oczu wyłaniających się spod burzy ciemnych, osypujących się na twarz włosów. Milczał przez chwilę, aż oczy zwilgotniały na tyle, by łza przelała się i spłynęła po policzku. Nawet nie drgnął. Stał nieruchomo, jak wyciosany z kamienia marny posąg.Tylko oczy, wpatrzone w nią, skrzyły się w słabym blasku. Dlaczego? — Zabiorę cię ze sobą na dno — szepnął z przestrogą, nie odrywając od niej wzroku. Nie chciał do tego dopuścić, ale to się wydarzy. Prędzej lub później, znajdą się tam oboje. Musiał coś zrobić. Był jej to winien. Musiał jej dać, choćby to, choćby na kilka chwil: prawdę, choć nie miał jej za wiele. Tylko to, cztery słowa wypowiedziane cichym, zachrypniętym głosem.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź