Livia Amara Abbott
Nazwisko matki: Prewett
Miejsce zamieszkania: Somerset, Norton Avenue
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Wzrost: 155 centymetrów
Waga: 43 kilogramy
Kolor włosów: Blado rude
Kolor oczu: Szmaragdowe
Znaki szczególne: Twarz usłana piegami; długie palce u dłoni; zwinny, cichy chód; medalion przedstawiający złotego ptaka na perłowym łańcuchu, zawsze noszony na szyi; dołeczki w obu policzkach podczas uśmiechu
dziesięciocalową, z dębu szypułkowego i rdzeniem z popiół hoo-hoo
Domowe nauczanie
-
Martwych członków najbliższej rodziny
Wilgotnym, leśnym drewnem, wysłużoną skórą, czerwonym winem i dobrej jakości tytoniem
Las pełen wolno żyjących znikaczy, którym nie straszne już wyginięcie
Magicznymi stworzeniami, w szczególności znikaczami, zielarstwem, tworzeniem eliksirów i kadzideł, byciem przykładną, młodą damą
-
Pomagam w rezerwacie znikaczy, tańczę, interesuję się sztuką i pilnie szlifuję wiedzę
Klasycznej
Sara Grace Wallerstedt
Pamiętała słowa. Opowieści. Pochodziły z ciemności, z rozmazanych obrazów widzianych przez nieprzyzwyczajone oczy. Pamiętała to, jak brat tłumaczył, że pewnego dnia wylęgła się z dużego, srebrnego jaja, którego skorupka popękała pod wpływem czułego dotyku pani matki, ukazując w wyrwach duże, zielone oczy. Nie zastanawiała się wtedy jak to możliwe, że z pisklęcia stała się niemowlęciem, to nie miało znaczenia: smutek związany z utratą skrzydeł tuszowały starania starszego z rodzeństwa, który podnosił Livię w swoich ramionach i mówił, że poleci dzięki temu w przestworza. Cały dworek w Dolinie Godryka był ich pasem startowym, mimo tego, że raz na jakiś czas wujkowie i ciocie zwracali uwagę, ze robią zbyt wiele hałasu. Musieli, to były przecież piękne dni, należące tylko do nich. Swobodne, spędzane na zabawie i marzeniach.
Obowiązki nadeszły później, wraz z pieczołowitą opieką całego gniazda postawionego na nogi po to, by dobrze wychować dziedziczkę. Do dziś jest im wdzięczna i nawet jeśli było to tak bardzo dawno temu, pamięta imiona guwernantek, służących, posiadających ogromną wiedzę krewnych i specjalnie sprowadzonych nauczycieli. Dzięki nim na początku uczyła się mówić, spokojnie komunikować swoje potrzeby, rezygnując z krzyków, płaczu i dąsów na rzecz wyważonego zachowania. Ptaki nie są głośne, nie te, które uwielbiała, dlatego musiała się zmienić.
Przeistoczyć się w małą, dobrze wychowaną damę.
Wraz z pękniętą skorupką jajka stała się lady Abbott - tego wyboru dokonało za nią przeznaczenie, a jego prawa są niepodważalne, niezaprzeczalne, toteż nie zamierzała się im przeciwstawiać ani wtedy, ani dzisiaj. Livia Amara Abbott, wykluta z jaja dwudziestego pierwszego marca, w miły, słoneczny poranek, nie oferując swojej pani matce zbytecznych bólów.
Bywała niezadowolona kiedy sukienki ciągnęły się za nią po podłodze; kiedy nikt nie patrzył chciała biegać, jednak dodatkowy materiał sprawiał, że nadeptywała na niego bucikami i wywracała się na marmurowych posadzkach, nie daj Merlinie tworząc w tkaninach dziury. Ale wybaczano jej to, tej małej Abbottównie - wiedziała bowiem, do której służącej zwrócić się z prośbą o pomoc, by tajemnica nie ujrzała światła dziennego. W dworku zapanował spokój, jak w pewnym momencie nauczyła się chodzić korytarzami, nie gnać przez nie jak strzała. Było to mniej więcej wtedy, gdy pewnej nocy pani matka nakryła ją lewitującą nad łóżkiem w słodkim śnie, nieświadomą, że właśnie przejawiała pierwszy dowód magii płynącej przez młode żyły. Prawo losu zdecydowało, że i Livię obdarzono magicznym talentem, och, następnego dnia uśmiechom nie było końca! Ojciec posadził latorośl na swoich kolanach i pochwalił, opowiadał o świecie, do którego wkroczyć miała niebawem jako nastoletnia czarownica, gdzie wszystkiego się nauczy. Nie mogąc się powstrzymać - zapłakała, że nie chce nigdy opuszczać domu, nie chce być z daleka od ukochanego ojca, matki, brata, zmuszając Romulusa Abbotta do następnej porcji wyjaśnień. Taka jest kolej rzeczy, prawo rządzące naszym światem, a pewnego dnia powrócisz tu jako dorosła kobieta już na zawsze.
Lata w Dolinie Godryka mijały spokojnie. Małą lady Abbot cieszyły bliska obecność zieleni i otaczające rodzinne tereny rezerwaty, w których szybko stała się częstym bywalcem. Za przyzwoleniem pana ojca słuchała o przeróżnych magicznych stworzeniach, lecz głównie o małych kucach opatrzonych skrzydłami i jeszcze mniejszych ptaszkach o złotym ubarwieniu, które osądzono wyrokiem nadchodzącego wyginięcia. Kiedy tylko przyszło jej się o tym dowiedzieć, tata do późnych godzin nocnych musiał uspokajać dziecięcy szloch. Jak coś tak pięknego mogło znikać z ich dobrych ziem?
Chociaż otrzymała list z Hogwartu, Livia nigdy nie poszła do Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Decyzją ojca miała pozostać w domu i tam pobierać edukację, podczas gdy dyrektor Grindelwald szerzył w murach zamku bezprawie, pojąc umysły uczniów śladami czarnej magii, karząc tych, którzy wśród swoich przodków mieli mugoli. Ale podobno przecież... tata powtarzał, że każda żywa istota była sobie równa, życie miało tę samą wartość niezależnie od statusu krwi czy posiadanego majątku, a zawsze miał rację. Jak to możliwe? Dlaczego pan Grindelwald nie myślał tak samo? Długo słuchała tłumaczeń Romulusa Abbotta o tym, czym jest prawo i dlaczego należy go przestrzegać, by w przyszłości uchronić społeczeństwo przed kimś takim jak Grindelwald; przytakiwała jego słowom, święcie przekonana, że kryła się w nich prawda, choć jeszcze w pełni nie pojmowała wtedy wagi przekazu. Dostrzegała jedynie, że było to ważne, bo twarz ojca poważniała, a on mówił jej o tym spokojnie, nobliwie.
Napełniona zaognionymi przekonaniami cieszyła się, że nie będzie musiała zmierzyć się z nikczemnością wijącą swoje gniazdo wśród ścian Hogwartu, aczkolwiek w sercu osiadł nieznany ciężar samotności. Jej bracia zawsze szumnie opowiadali o swoich przygodach z magicznego zamku, zazdrościła im tego, pewna, że nie będzie jej dane przeżyć tego samego, podczas gdy znajome dzieci wyruszały w pierwszą podróż w kierunku nowej szkoły. To smutne... Bała się jeszcze, co stanie się z jej różdżką. Słyszała przecież, jak prawo mówiło o tym, by podczas pierwszych zakupów na ulicy Pokątnej wyposażyć się w magiczne drewno u zacnych Ollivanderów, ale co ze Livią? Przez kilka dni trwała w niepokoju, mięła sukienki w dłoniach i z obawą spoglądała w okna, zanim do dworku w Dolinie nadszedł szanowny wuj Ollivander dzierżący prezent dla swojej nie tak dalekiej krewnej. Och, wykonał wtedy prawdziwą tę rzemieślniczą doskonałość! Różdżka zaakceptowała młodą czarownicę jako swoją posiadaczkę, a w oczach znów zaszkliły się łzy, gdy przyglądała się drewnu z dębu szypułkowego, w którego środku, w rdzeniu, drzemał popiół hoo-hoo. Była elegancka, lekka i bogato zdobiona, na samym dole posiadając dużą perłę owiniętą w ornamentalne skrzydła. Radości nie było końca, kiedy najpierw dygnęła wyuczenie, a potem przylgnęła do piersi wuja, oferując mu zachwycone podziękowania. Jednym gestem dziecięce zmartwienie odeszło w niepamięć; mogła teraz zacząć naukę u boku doświadczonych czarodziejów z rodu Abbott, a także sprowadzonych w jej potrzebie ekspertów. Najpierw jednak...
Najpierw otrzymała swoją wymarzoną ceremonię przydziału. Nad głową brakowało sztucznego nieba, przy stołach nie zasiadła setka uczniów, byli tylko oni, we dwójkę. Ona i pan ojciec, przygotowujący w dłoniach wysłużoną tiarę; polecił, by zajęła miejsce na stołku w pięknym salonie, a potem założył na nią nakrycie. Pamiętała, że było za duże i prędko opadło jej na oczy, do nozdrzy snując zapach starej skóry. Hufflepuff, orzekł głos zza pleców dziewczynki, a ona znów zapłakała z radości. Dziękuję.
Tamtego wieczora Livia tańczyła z tatą przed kominkiem. Nazajutrz miała zacząć się jej prawdziwa, samotna nauka, na co nie mogła się doczekać; wszystkie te emocje sprawiły, że zasnęła w końcu w rodzicielskich objęciach, a gdy pan Abbott odniósł ją na piętro do sypialni, jego oczom mógł ukazać się obraz pochodzący ze snów. Znów odezwała się wówczas magia dziecięca, przeobrażając pokój dziewczynki w piękne miejsce na ciepłej łące, wśród kwiatów.
Uczennicą była pilną, jest nadal, szczególnie w opiece nad magicznymi stworzeniami i zielarstwie, w tych dwóch dziedzinach odnajdując spełnienie. Delikatne dłonie i uważny umysł pozwoliły biegle studiować procesy powstawania przeróżnych mikstur, a gdy tylko zauważono smykałkę w tym kierunku, ciotka Clara przez następne lata zapoznała siostrzenicę z podstawami anatomii, by z czasem była w stanie wykonywać także lecznicze eliksiry, w razie potrzeby. Warzenie mikstur, najpierw prostych, a w późniejszym czasie coraz bardziej złożonych stało się jej małą dumą; radowało ją obserwowanie, jak wywar w kociołku przybierał odpowiednią barwę, jak gęstniał kiedy powinien i rozrzedzał konsystencję poprzez dodatnie konkretnego składniku. Biegłość w magicznej dziedzinie z początku pielęgnował w niej wuj, następnie zaś w tej potrzebie sprowadzono do Norton Avenue bieglejszego mistrza, surowego i wymagającego, a przy tym niezwykle utalentowanego, którego młoda Abbottówna szanowała od pierwszego dnia wspólnych nauk. Czarodziej pokazał jej bowiem wiele, a ona chłonęła wiedzę jak spragniony wody pustynny wędrowiec, wieczorami chwaląc się pani matce fiolkami wypełnionymi nowymi wywarami.
Jako prawdziwa córka swego ojca nie próbowała oszukiwać podczas prac domowych. Nie udawała, że przeczytała więcej stron podręcznika niż faktycznie, uznając to za przejaw oszustwa, którego nie pragnęła się nigdy dopuścić - było przecież złe! W razie własnego niepowodzenia po prostu przyznawała się do niego otwarcie, oczekująca na sprawiedliwe konsekwencje: jednak tych przypadków nigdy nie było dużo. Dzięki bystremu umysłowi i łatwemu zapamiętywaniu informacji uczyła się dobrze, coraz więcej czasu spędzała także w rezerwacie znikaczy, zafascynowana ptaszkami, których na świecie znajdowało się coraz mniej. Były cudowne, intrygowała ją ich biologia i sposób, w jaki można uchronić je od całkowitego wyginięcia, dlatego podczas trzynastych urodzin Abbottówna poprosiła rodziców, by pozwolili jej spędzać czas po nauce właśnie tam. Potrzebowały jej, czuła to... I słyszała, kiedy towarzyszące w drodze do rezerwatu ptaki szeptały do niej pięknym trelem. Rozumiała co mówią, odpowiadała im ku początkowemu niezrozumieniu niani i służących, aż zaczynały śpiewać razem, melodyjnie i enigmatycznie.
Niektórym daleko było do zaakceptowania czyjejś odmienności. Jedna ze służek, przestraszona zdolnością podopiecznej zasłyszaną późnym wieczorem, była przekonana, że to przekleństwo. Że to abominacja. Tamtej nocy wyciągnęła Livię z łóżka i, szarpnąwszy za rękę, zabrała do pobliskiego opuszczonego budynku pod pretekstem chęci wypędzenia z niej złych duchów; dziewczynka płakała głośno, przerażona, drżąca, przeświadczona o tym, że umrze tam w zimnej piwnicy, jednak w porę odnaleźli ją ludzie ojca, roztrzęsione pisklę zabrawszy z powrotem do posiadłości. Od tamtego czasu boi się tego, co znajduje się pod ziemią. Każdego pomieszczenia, w którym brakuje okien. Choć kobietę spotkała sprawiedliwa kara i Abbottówna nigdy więcej nie zobaczyła jej w rodowym dworku, to nie ukoiło rozbudzonej traumy, nawet jeśli próbowała z całej siły zapewniać, że nic się nie stało. Przecież nie umiała kłamać.
Dźwięk jej pozbawionego przekonania głosu sprawił, że matka po prostu chwyciła córę w swoje ramiona i trzymała w nich długo, głaszcząc rdzawe włosy, aż kończyny przestały dygotać i uspokoił się oddech.
Nie uwierzyła tamtej pani. Rozmowy z ptakami były naturalne, wyjaśnił jej to wuj Abbott, który sam posiadał podobny talent, jednak skoncentrowany na zwierzętach czterokopytnych - i to właśnie on przekonał młódkę, pozwolił zrozumieć. To, że tamta zagubiona niewiasta nie miała prawa odebrać jej od bliskich i próbować uczynić krzywdy, bo los nie dopatrywał się w ich genetycznych umiejętnościach żadnej zbrodni.
Od tamtego czasu nauka Livii przebiegała już spokojnie, jednak z roku na rok coraz bardziej samotnie. Chętnie pielęgnowała znajomość magicznych roślin, o których zaczytywała się w księgach, następnie próbując odnaleźć je na łąkach czy choćby w rodzinnych szklarniach - ale nie można było ukryć faktu, że większość swojej uwagi wciąż skupiała na magicznej faunie. To ona intrygowała ją ponad wszystko, nie tylko znikacze, ale wiele gatunków, na jakie spoglądała z zachwytem. Profesorowie nalegali także, by nauczyła się podstaw historii magii i astronomii, natomiast guwernantki skrupulatnie przykładały się do zapoznania szlachcianki z mnogością dziedzin sztuki. Wprowadzono ją do świata literatury, z rozkoszą zauważywszy rodzący się we mnie zalążek talentu do tworzenia poezji; tłumaczono jej zawiłości historii malarstwa, muzyki, rzeźbiarstwa, w praktyce stawiając na śpiew i rzeźbę właśnie. Chłonęła tę wiedzę chętnie i szybko, nie upatrywała w zajęciach straconego czasu, a tata powtarzał, że wszystkim tym ostrzyła swój umysł.
Dzielni mężowie w tym czasie zapoznawali ją z obroną nad czarną magią, inni zaś z transmutacją, ściągając do dworku Norton Avenue często i chętnie. Rodzice nalegali, by oprócz wiedzy teoretycznej nabyła także tę praktyczną, zaś Livia nie oponowała; do każdego zadania podchodziła skrupulatnie i z zaangażowaniem, choć nie mogła nie przyznać przed samą sobą, że gdzieś w młodym sercu tlił się zalążek strachu. Obrona - a zatem kiedyś mogło dojść do sytuacji, gdy ktoś zwróci przeciwko niej różdżkę z chęcią sprawienia jej krzywdy. To motywowało, ale i przerażało. Mimo zapewnień, że będzie bezpieczna i nikt odpowiedzialny za jej ochronę nie spuści jej z oka, przezwyciężyła swoje opory i studiowała pokazywane jej zaklęcia, czy to obronne, czy z dziedziny transmutacji właśnie. Ta ostatnia wydawała jej się bardzo urocza. Chyba rzadko kiedy niosła zniszczenie, a pozwalała na tworzenie wspaniałych zmian w otaczającej rzeczywistości. Do obrony przed czarną magią miała natomiast ogromny szacunek. Wedle posłyszanych wyjaśnień wielu czarodziejów parało się tą dziedziną w pilnowaniu przestrzegania prawa, więc nie były to jedynie przelewki. Podobnie stało się także z magią leczniczą. Jej tajniki pierwszy raz pokazał jej wuj Prewett, wspaniały uzdrowiciel i toksykolog, otwierając przed Livią bramę do magii, która urzekła ją swoim dobrem. Chciała pomagać - leczyć, nie ranić, zatem w każde z zaklęć wkładała porcję swojego dziewczęcego serca, łącząc w myślach informacje na temat nowych zaklęć z anatomią, którą studiowała już wcześniej.
Wieczorami zaś pan ojciec zabierał córkę na jazdy konne, jeszcze zanim zaszło słońce. Zaczynała od zwykłych koni, lecz prędko przesiadła się w siodła ułożone na grzbiecie aetonana, sprawnie radząc sobie ze współpracą ze zwierzęciem. Były takie cudowne! Ogromne, mężne, zdolne wzbić się w powietrze. Razem z Romulusem przemierzali połacie zielonej wolności, łącząc to z kolejną porcją nauki. Livia od młodych lat potrafiła zapanować nad tymi majestatycznymi stworzeniami, odrzucając z serca lęk przed szybszą jazdą czy drobnymi skokami w pokonaniu przeszkody. A wspólne chwile spędzane z lordem Abbott? Och, uwielbiała je. Pośród dzikiej przyrody pan ojciec mógł dzielić z córą swój świat, mówił jej o tym, co wiedzieć o świecie powinna, tłumaczył gdzie leżała granica między dobrem a złem, w co wierzyła zresztą całym sercem. Miał w sobie niezwykłą mądrość.
A kiedy zostawała sama, kiedy u jej boku brakowało innych dzieci... Uchylała okno w swojej ślicznej sypialni i szeptem rozmawiała z ptakami. Słuchała o miejscach, jakie odwiedzały, marząc, że pewnego dnia znajdzie się tam razem z nimi, by potem śnić o tym słodkie sny. Wszystko, byle tylko odegnać od siebie doskwierającą izolację.
W wieku piętnastu lat oficjalnie pozwolono Livii działać na rzecz rezerwatu znikaczy należącego do rodziny. Jej zaangażowanie rodziło się od małych kroczków, a stopniowo przeobrażało w coraz więcej zadań powierzanych na jej podekscytowane ręce. Podejmowała się każdego zadania, każdej formy pomocy w tym miejscu, jednocześnie ucząc się obcować z tymi delikatnymi stworzeniami. Skradała się, byle tylko ich nie spłoszyć. Wypraktykowała w jaki sposób trzymać je na swoich dłoniach, by nie narazić ich na krzywdę, wszystkie z nich poznając z nadanych przez pracowników imion. Takie cudowne, takie delikatne... Czasem przynosiła im zerwane na łące kwiaty, bo tych, które rosły w abbottowskich ogrodach nie mogłaby zabrać bez słowa pozwolenia matki, to byłaby kradzież. Ale one nie wydawały się rozróżniać wypielęgnowanej ogrodniczo flory od tej, jaką mogła dostać na wolności, zawsze wdzięczne i poszukujące dojścia do słodyczy nektaru długimi dzióbkami. Eteryczne, kruche, niesprawiedliwie eksploatowane przez wieki. Ocalę was, przysięgała w sercu, zainspirowana historią Modesty Rabnott, która jako pierwsza zwróciła światu uwagę na konieczność ochrony praw zwierząt. Historyczna figura prędko stała się bohaterką dziewczęcia. Jej myśli automatycznie uciekały w kierunku sposobów zapewnienia im jak najlepszych warunków, tego, co można było poczynić, by chętniej zaczęły się rozmnażać, a także dywagacji, czy można było w jakiś sposób kamuflować owe ptaki przed myśliwymi. Livii zależało na wspólnym działaniu logistycznym z bardziej doświadczonymi czarodziejami, ekspertami od magicznego ptactwa, dlatego zawsze naciskała na sprowadzanie do rezerwatu wielkich umysłów mogących zaproponować im nowe rozwiązania. Od nich także chciała czerpać wiedzę.
Kiedy tańczyła, wyobrażała sobie, że jest znikaczem. Miała kilka złotych sukienek, których poły rozkładała szeroko, pląsając w rytm muzyki, w formacji kroków narzuconych przez wprawnego nauczyciela. To on od lat uczył ją zarówno podstaw baletu, jak i tańca balowego, polerując przy tym zwinność ciała i proporcje sylwetki. Uwielbiała to. Wolność wyuczonych, pełnych gracji ruchów, jakie z wiekiem stawały się coraz bardziej urzekające. Na oczach krewnych z pucołowatego dziecka stawała się piękną, młodą kobietą o rudawych włosach swojej matki, łagodnym spojrzeniu i bladych, kruchych dłoniach, ruchach ulotnych jak wiatr, łagodnych, przykładnych.
Mogłoby się wydawać, że wszelkie sukcesy w lekcjach Livia okupiła umiejętnością sprawnego latania na miotle. Zajęcia z tej dziedziny sportu miała rzadko, zapewne dlatego, że gdy tylko musiała wsiąść na miotłę od razu ogarniał ją przeszywający strach, a stopy nie chciały oderwać się od ziemi. Skrzydła były inne od miotły, a spadek z niej bolał tak bardzo, rozbijał kolana i zostawiał siniaki... Przerażała ją purpura znacząca skórę. Przerażał ból. Koniec końców nauczyła się więc absolutnego minimum, ale nie przyniosła chluby braciom i kuzynom, którzy świetnie radzili sobie nawet z grą w dziwacznego w jej mniemaniu quidditcha. To nic, mówiła mama, jesteś damą, tobie pasować będzie jeszcze wiele innych aktywności. I miała rację! Nauka pływania przyszła Abbottównie o wiele lepiej, szczególnie jeśli na dnie jeziora mogła badać żyjące tam rośliny, tak różne od ich powierzchniowych odpowiedników. W cieplejsze dni ciężko było przez to wygonić ją z wody. Wreszcie dołączył do niej także nauczyciel zielarstwa, ulubiony wuj, dokładnie tłumacząc zawiłości alg, które odnajdywała pośród mułu i przyjemnego piasku; może dlatego, mimo wszystko, skupiona na roślinach, wcale nie pływa tak dobrze, jak powinna? Przez cały ten czas, spośród wszystkich sportów i fizycznych biegłości, to jeździectwo przychodziło jej najbardziej naturalnie.
Poznawanie innych arystokratek nigdy nie napawało jej niechęcią czy niepewnością, wręcz przeciwnie: ich także była ciekawa, zawsze zachwycona, gdy ojciec sprowadzał do domu gości mających córki w jej wieku. Z radością uczyła się o ich dniach, rozterkach, zainteresowaniach i przemyśleniach, zaintrygowana, czy będą podobne do jej własnych. To był inny świat. Czyjaś prywatność, jaką ona, przykładna młoda dama, bardzo szanowała. Możliwość zawiązania przyjaźni z dziewczętami z innych rodów odganiała od niej samotność, z której istnienia świadomie nawet nie zdawała sobie sprawy...
Co roku dzieci z Doliny Godryka powracały ze szkoły na wakacje, a miasteczko zaczynało tętnić życiem; przywoziły ze sobą barwne opowieści i wspaniałe przygody, jakie przeżywały pomimo specyficznej, zakrawającej o bezprawie edukacji otrzymywanej w Hogwarcie, a ona słuchała, czasem przechadzając się po Somerset w obecności zaufanego człowieka jej ojca. To bolało. Przekonanie, że za kilka miesięcy znów ruszą na wielką wyprawę, zostawiając ją z tyłu. Kiedy wielkimi krokami zbliżał się wrzesień, Livia obserwowała z okien jak rodziny czarodziejskie szykują się do dostarczenia pociech na dworzec King's Cross, wprost do wielkiej, metalowej bestii mającej dowieźć ich na następny rok nauki, podczas gdy jej nauka wciąż wyglądała tak samo.
Zmieniał się jedynie materiał, rzadko kiedy nawet nauczyciele.
Z tego powodu każda wizyta młodych arystokratek i arystokratów w rodzinnym dworku napawała ją, cóż, po prostu szczęściem. Potrafiła już zachowywać się nienagannie, nauczona odpowiednich manier, a szlachetnie urodzonych młodzieńców zawsze przyjmowała w obecności zaufanej guwernantki, czasem innej służącej, z dziewczęcą elegancją zabawiając ich rozmową. Potrafiła ich czarować - ku zdziwieniu tych, którzy dopatrywali się w niej zamrożonego w nicości brzydkiego kaczątka. Zamiast tego stała się łabędziem. By przemianę tę osiągnąć, naturalnie, potrzebne były częste spotkania z wprawną damą, ciotką Elsą, która z matczyną cierpliwością ujawniała przed Livią sekrety obcowania z płcią przeciwną. Czy wykorzystywać miała to świadomie, z premedytacją? To zależało wyłącznie od niej, ważnym było jedynie, by umiejętność tę w ogóle posiadła, ponoć dla własnego dobra. Kobieta winna być uległa, usłużna, lecz ciotka Elsa twierdziła, że nie na tym kończyła się jej rola. Miała być nie tylko czarownicą, ale i czarodziejką męskiej atencji, by zapewnić sobie wygodną, szczęśliwą przyszłość, jeśli przeznaczenie pozwoli: u boku kogoś, kogo w sobie rozkocha. Jakież to zawstydzające...
W cieplejsze dni Abbottówna organizowała małe pikniki, podczas których można było grać w niehazardowe gry karciane czy polo, pić przepyszną herbatę, a czasem nawet wspólnie jeździć konno po zaufanych, bezpiecznych terenach. Rzadko jednak zapraszała nieznajomych czy ledwie poznaną młodzież do rezerwatu. Owszem, powszechnie szerzyła wiedzę o tym, jak ważnym jest zaprzestanie kłusownictwa na te małe, złote ptaszki, lecz wejście do środka, do jej sekretnych miejsc, mieli ci, którym Livia rzeczywiście ufała, wówczas z chęcią oprowadzając ów gości po krętych, zielonych dróżkach. Pokazywała im tam błyszczące stworzonka przesiadujące na gałęziach. Mówiła o ogromnej potrzebie pozwolenia znikaczom odnowienia swojej populacji, by mogły ponownie zasiedlić brytyjskie tereny bez obawy, że kilka utraconych jaj zaważy na całym ich dobrodziejstwie. Snuła przy tym także fantastyczne opowieści, byle tylko porywać serca.
Ukończone szesnaste urodziny sygnował kolejny przypływ magicznych umiejętności. Poszerzając swoje talenty nauczyła się tworzyć proste kadzidła, sumiennie starała się wyczarować pierwszego patronusa o fizycznej formie, aczkolwiek to zadanie było o wiele trudniejsze, niż pierwotnie mogła przepuszczać, niezdolna odnaleźć w sobie wystarczająco silnego, dobrego wspomnienia... Nie pomogły też anomalie, które na powrót napełniły jej serce lękiem. Przez pewien czas bała się w ogóle korzystać z magii, po tym, kiedy przez przypadek, nie ze swojej winy, skrzywdziła nauczyciela za sprawą kapryśnej konsekwencji. Dopiero zażegnanie tej strasznej sytuacji sprawiło, że znów poczuła się pewniej. Chętniej wypatrywała na horyzoncie zajęć, bez obaw dzierżąc w dłoni różdżkę.
Teraz pozostał przed nią ponad rok domowej edukacji, później zaś będzie mogła spełnić marzenie każdej dobrze ułożonej kobiety, wpojone jej od podstaw życia. Usłucha mądrej decyzji pana ojca co do kawalera, który poprosi o jej rękę, by potem urodzić mu potomka, z jednoczesnym wyrazem nadziei na ustach o to, by pozwolił jej pozostać sercem i ciałem w rezerwacie, do którego po tylu latach zdążyła tak bardzo się przywiązać. Bezpieczna, mimo wojny trawiącej ich kraj. Będzie to dobry człowiek, wie to. Sprawiedliwy, szczery i honorowy. Za innego lorda lord Romulus Abbott nigdy by jej nie wydał.
I nigdy więcej nie będzie samotna.
Tak bardzo przecież chce być szczęśliwa.
Statystyki | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | 1 (rożdżka) |
Uroki: | 2 | 0 |
Czarna magia: | 0 | 0 |
Magia lecznicza: | 3 | 0 |
Transmutacja: | 3 | 0 |
Eliksiry: | 12 | 4 (rożdżka) |
Sprawność: | 4 | Brak |
Zwinność: | 12 | Brak |
Reszta: 0 |
Biegłości | ||
Język | Wartość | Wydane punkty |
Angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Kokieteria | I | 2 |
ONMS | II | 10 |
Perswazja | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Skradanie | I | 2 |
Zielarstwo | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Savoir-vivre | II | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | - |
Rozpoznawalność | I | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie poezji) | I | 0.5 |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 |
Malarstwo (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (śpiew) | I | 0.5 |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 |
Muzyka (gra na harfie) | I | 0.5 |
Rzeźba (tworzenie) | I | 0.5 |
Rzeźba (wiedza) | I | 0.5 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Taniec klasyczny | I | 0.5 |
Jeździectwo | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Zwierzęcioustny | - | 5 (+10) |
Reszta: 19 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Livia Abbott dnia 02.06.21 14:16, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzała: Deirdre Mericourt
[02.06.21] Październik/grudzień
[27.08.21] Styczeń/marzec
[20.06.21] Osiągnięcia (Mały pędzibimber, Architekt): +60 PD
[23.07.21] Konkurs plastyczny: +15 PD
[31.07.21] Wsiąkiewka (paź-gru): +90 PD
[19.08.21] Osiągnięcia (Do wyboru, do koloru): +30 PD
[27.08.21] Zakup; oko ślepego, nakładka na pas z sakwami, srebrny gwiezdny pył: -230 PD