Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Wieś Farleigh Hungerford
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Wieś Farleigh Hungerford
Mała, skromna wieś na północnym-wschodzie Somerset, położona blisko granicy z hrabstwem Wiltshire, zamieszkała przez mugoli, jak i czarodziejów trudniących się rolnictwem oraz hodowlą bydła. Zabudowania ciągną się wzdłuż głównej ulicy oraz rzeki Frome, a krajobraz wieńczą ruiny rozległego zamczyska. Można tam spotkać pałętające się duchy, opowiadające historie z czternastego wieku tyczące się budowli i okolic, a także najważniejszych wydarzeń historycznych tego regionu. Wokół wsi znajduje się pełno pól rolnych, przecinanych pastwiskami, po których pałętają się stada krów. Od wschodu ziemie przylegają do rozległego lasu, gdzie znajduje się niebezpieczny, skalisty wąwóz powstały w wyniku dawnego pojedynku między dwójką potężnych czarodziejów.
| 27 listopada
Abbottowie byli po ich stronie, współtworzyli sojusz, który zapewniał Półwyspowi Kornwalijskiemu namiastkę spokoju, wiedziała o tym, mimo to nie spodziewała się, że wraz z końcem listopada zostanie skierowana bezpośrednio do lorda Romulusa – tego samego, którego kojarzyła jeszcze z ministerialnych korytarzy, a który zniknął zaraz po zamachu stanu ze Stonehenge. Jednego z nielicznych, których motywacji nigdy nie kwestionowała; wszak choć byli składową departamentu przestrzegania prawa czarodziejów, ich biur nie wypełniali jedynie idealiści. Niegdyś stanowił opierający się próbie czasu monument surowej, bezwzględnej sprawiedliwości, trwałą pociechę, że podejmowane przez nich wysiłki nie idą na marne. Później jednak zniknął minister Longbottom, zniknął lord Romulus, a wraz z nimi kolejni, których łączyła wierność tym samym ideałom. Bezksiężycowa noc była zaś tym, co złamało ją samą.
Nie pytała, czy arystokrata potrzebował pomocy kogoś, kto pracował dla ministra na wygnaniu, czy raczej członka Zakonu Feniksa. Wierzyła, że wszystkiego dowie się na miejscu, już w Dolinie Godryka. I choć na czas podróży odmieniła swą twarz – wolała nie ryzykować nawet i na ziemiach, na które sługusi Malfoya nie zwykli się zapuszczać – to stając przed lordem Abbottem zmusiła ciało do prezentowania swej prawdziwej formy. Wiedział, że była metamorfomagiem, zaś próba zwiedzenia go na manowce mogłaby zostać odebrana jako policzek dla goszczącego ją w swych progach lorda. Po niewprawnym ukłonie i pełnym szacunku powitaniu nadszedł czas na poznanie powodów ich nieoczekiwanego spotkania. Do opiekunów Somerset doszły słuchy, że w niewielkiej, sielskiej wsi Farleigh Hungerford wrzało z powodu nagłego zniknięcia kilku mieszkańców. Odeszli z własnej woli, a może zostali porwani...? Tego musiała się dowiedzieć. Sytuacja była niezwykle napięta, koegzystujący ze sobą czarodzieje i niemagiczni spoglądali na siebie wilkiem, prędzej czy później wzbierający gniew i towarzyszący mu brak zrozumienia miały zebrać krwawe żniwo. Ktoś jednak, zakrzyczany przez pozostałych, obrzucających się wzajemnymi oskarżeniami starzec, twierdził, że widział nadciągających pod osłoną nocy obcych – i nikt nie chciał go słuchać.
Nikt oprócz niej. Może było to jedynie czcze gadanie, może chciał zwrócić na siebie uwagę, może też pani Byrde odeszła z własnej woli. Czasy mieli niespokojne, wielu czarodziejów z mugolskich rodzin robiło wszystko, byle tylko zdobyć świstoklik czy dostać się na pokład statku, które zabrałyby ich w bezpieczne miejsce, zapewniły wychowywanym dzieciom należny spokój. Wiekowy rolnik zarzekał się jednak, że widział kilku mężczyzn nadchodzących ze wschodu, od strony lasu. Oględziny ulokowanej na obrzeżach chaty tylko podsyciły narastający niepokój; w środku panował rozgardiasz, meble były połamane. Historyjka o porzuceniu dobytku i ruszeniu ku lepszemu światu z każdą chwilą robiła się coraz mniej prawdopodobna. Nikt inny nic nie widział, nie słyszał, ślady walki zbywając komentarzem na temat rzekomej klątwy lykantropii zaginionej kobiety. Jedynym tropem był pobliski bór. Tam też w końcu podążyła, rezygnując z dłuższego chodzenia od drzwi do drzwi; marnowała tylko czas.
Stary nie kłamał. W osnutym legendą o pojedynku dwóch potężnych czarodziejów wąwozie ujrzała obóz. Zmierzchało już, wokół ogniska skupiało się kilka rzucających długie cienie sylwetek, słyszała podniesione głosy i głośne, zakropione alkoholem śmiechy. Czy to byli oni, wspomniani intruzi...? Ostrożnie podkradła się bliżej, poprawiając materiał uszytego ze skóry wsiąkiewki kaftana, zarzuconej na ramiona peleryny; zaklęciem transmutowała swe oczy w oczy kota, próbując zidentyfikować kręcących się przy namiotach nieznajomych. Wtedy też dojrzała klatki, w klatkach zaś – zakrwawionych, nie próbujących już nawet walczyć ludzi. Od jak dawna to trwało? I ilu kolejnych agresorów mogło kręcić się w okolicy...?
– Sir – zwróciła się do Romulusa, gdy już aportowali się na łące opodal skąpanej w mroku miejscowości; ruchy miała sztywne, lecz nie nerwowe. Zdała mu raport z tego, co znalazła. Poprosiła o wsparcie. I otrzymała je w osobie samego lorda Abbotta. Czy to na pewno dobry pomysł? Czy nie powinni zabrać ze sobą kogoś jeszcze? Nie wiedziała. Nie śmiała jednak kwestionować decyzji dawnego zastępcy szefa departamentu; homenum revelio, które rzuciła nim jeszcze opuściła teren wąwozu, nie zdradziło obecności większej liczby napastników. Była ich trójka, przynajmniej wtedy. – Zastanawiałam się nad tym, jak najlepiej rozwiązać tę sytuację. Możemy z nimi walczyć, oczywiście, nie mamy jednak pewności, czy żadne zbłąkane zaklęcie nie zagrozi przetrzymywanym w klatkach więźniom. Możemy też spróbować odciągnąć szmalcowników ku przewężeniu, z dala od obozu, dopiero tam przejść do otwartej walki. Myślałam również o pavor veneno, trudno jednak przewidzieć, czy powiewy wiatru nie rozproszą mgły i tym samym nie pokrzyżują nam planów... – urwała, wznosząc wzrok w górę, na twarz idącego obok arystokraty. Nie była pewna, jak powinna się do niego zwracać, ani czy snucie hipotez było na miejscu, czy może lord miał już gotowy plan. Wiedziała tylko, że są coraz bliżej celu swej wędrówki, że drzewa przerzedzają się, a przed ich oczami wyrasta ścieżka prowadząca nad urwisko wąwozu. [bylobrzydkobedzieladnie]
Abbottowie byli po ich stronie, współtworzyli sojusz, który zapewniał Półwyspowi Kornwalijskiemu namiastkę spokoju, wiedziała o tym, mimo to nie spodziewała się, że wraz z końcem listopada zostanie skierowana bezpośrednio do lorda Romulusa – tego samego, którego kojarzyła jeszcze z ministerialnych korytarzy, a który zniknął zaraz po zamachu stanu ze Stonehenge. Jednego z nielicznych, których motywacji nigdy nie kwestionowała; wszak choć byli składową departamentu przestrzegania prawa czarodziejów, ich biur nie wypełniali jedynie idealiści. Niegdyś stanowił opierający się próbie czasu monument surowej, bezwzględnej sprawiedliwości, trwałą pociechę, że podejmowane przez nich wysiłki nie idą na marne. Później jednak zniknął minister Longbottom, zniknął lord Romulus, a wraz z nimi kolejni, których łączyła wierność tym samym ideałom. Bezksiężycowa noc była zaś tym, co złamało ją samą.
Nie pytała, czy arystokrata potrzebował pomocy kogoś, kto pracował dla ministra na wygnaniu, czy raczej członka Zakonu Feniksa. Wierzyła, że wszystkiego dowie się na miejscu, już w Dolinie Godryka. I choć na czas podróży odmieniła swą twarz – wolała nie ryzykować nawet i na ziemiach, na które sługusi Malfoya nie zwykli się zapuszczać – to stając przed lordem Abbottem zmusiła ciało do prezentowania swej prawdziwej formy. Wiedział, że była metamorfomagiem, zaś próba zwiedzenia go na manowce mogłaby zostać odebrana jako policzek dla goszczącego ją w swych progach lorda. Po niewprawnym ukłonie i pełnym szacunku powitaniu nadszedł czas na poznanie powodów ich nieoczekiwanego spotkania. Do opiekunów Somerset doszły słuchy, że w niewielkiej, sielskiej wsi Farleigh Hungerford wrzało z powodu nagłego zniknięcia kilku mieszkańców. Odeszli z własnej woli, a może zostali porwani...? Tego musiała się dowiedzieć. Sytuacja była niezwykle napięta, koegzystujący ze sobą czarodzieje i niemagiczni spoglądali na siebie wilkiem, prędzej czy później wzbierający gniew i towarzyszący mu brak zrozumienia miały zebrać krwawe żniwo. Ktoś jednak, zakrzyczany przez pozostałych, obrzucających się wzajemnymi oskarżeniami starzec, twierdził, że widział nadciągających pod osłoną nocy obcych – i nikt nie chciał go słuchać.
Nikt oprócz niej. Może było to jedynie czcze gadanie, może chciał zwrócić na siebie uwagę, może też pani Byrde odeszła z własnej woli. Czasy mieli niespokojne, wielu czarodziejów z mugolskich rodzin robiło wszystko, byle tylko zdobyć świstoklik czy dostać się na pokład statku, które zabrałyby ich w bezpieczne miejsce, zapewniły wychowywanym dzieciom należny spokój. Wiekowy rolnik zarzekał się jednak, że widział kilku mężczyzn nadchodzących ze wschodu, od strony lasu. Oględziny ulokowanej na obrzeżach chaty tylko podsyciły narastający niepokój; w środku panował rozgardiasz, meble były połamane. Historyjka o porzuceniu dobytku i ruszeniu ku lepszemu światu z każdą chwilą robiła się coraz mniej prawdopodobna. Nikt inny nic nie widział, nie słyszał, ślady walki zbywając komentarzem na temat rzekomej klątwy lykantropii zaginionej kobiety. Jedynym tropem był pobliski bór. Tam też w końcu podążyła, rezygnując z dłuższego chodzenia od drzwi do drzwi; marnowała tylko czas.
Stary nie kłamał. W osnutym legendą o pojedynku dwóch potężnych czarodziejów wąwozie ujrzała obóz. Zmierzchało już, wokół ogniska skupiało się kilka rzucających długie cienie sylwetek, słyszała podniesione głosy i głośne, zakropione alkoholem śmiechy. Czy to byli oni, wspomniani intruzi...? Ostrożnie podkradła się bliżej, poprawiając materiał uszytego ze skóry wsiąkiewki kaftana, zarzuconej na ramiona peleryny; zaklęciem transmutowała swe oczy w oczy kota, próbując zidentyfikować kręcących się przy namiotach nieznajomych. Wtedy też dojrzała klatki, w klatkach zaś – zakrwawionych, nie próbujących już nawet walczyć ludzi. Od jak dawna to trwało? I ilu kolejnych agresorów mogło kręcić się w okolicy...?
– Sir – zwróciła się do Romulusa, gdy już aportowali się na łące opodal skąpanej w mroku miejscowości; ruchy miała sztywne, lecz nie nerwowe. Zdała mu raport z tego, co znalazła. Poprosiła o wsparcie. I otrzymała je w osobie samego lorda Abbotta. Czy to na pewno dobry pomysł? Czy nie powinni zabrać ze sobą kogoś jeszcze? Nie wiedziała. Nie śmiała jednak kwestionować decyzji dawnego zastępcy szefa departamentu; homenum revelio, które rzuciła nim jeszcze opuściła teren wąwozu, nie zdradziło obecności większej liczby napastników. Była ich trójka, przynajmniej wtedy. – Zastanawiałam się nad tym, jak najlepiej rozwiązać tę sytuację. Możemy z nimi walczyć, oczywiście, nie mamy jednak pewności, czy żadne zbłąkane zaklęcie nie zagrozi przetrzymywanym w klatkach więźniom. Możemy też spróbować odciągnąć szmalcowników ku przewężeniu, z dala od obozu, dopiero tam przejść do otwartej walki. Myślałam również o pavor veneno, trudno jednak przewidzieć, czy powiewy wiatru nie rozproszą mgły i tym samym nie pokrzyżują nam planów... – urwała, wznosząc wzrok w górę, na twarz idącego obok arystokraty. Nie była pewna, jak powinna się do niego zwracać, ani czy snucie hipotez było na miejscu, czy może lord miał już gotowy plan. Wiedziała tylko, że są coraz bliżej celu swej wędrówki, że drzewa przerzedzają się, a przed ich oczami wyrasta ścieżka prowadząca nad urwisko wąwozu. [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 07.06.21 7:59, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
„Robią pustynię (z kraju) i nazywają to pokojem.”
- Tacyt
- Tacyt
Cieszyła go możliwość współpracy z Zakonem Feniksa, na którego wsparcie mogli liczyć Abbottowie, jako sojusznicy lorda Prewetta, który kilka tygodni temu odważnie odpowiedział na obrazoburcze listy Cronusa Malfoya, pragnącego, jak zwykle zastraszyć przeciwnika. Pamiętał doskonale, co stało się na Stonehenge i nawet jeśli minął już rok od jawnego zamachu stanu, krew wciąż kipiała wściekłością na pięknie zagrany teatr przez antymugolską elitę społeczeństwa. Spodziewał się, że sytuacja zacznie rozwijać się dosadniej, po całkowitym przejęciu Londynu, dlatego już od początku, gdy doszły go słuchy o zniknięciu kilku mieszkańców ze wsi Farleigh Hungerford, przeczucie podpowiadało, że zamieszane były w to działania ministerialnych psów. Dlatego potrzebował kogoś, kto zbadałby sprawę dogłębnie, a jednak z należną delikatnością i dyskrecją – kogoś, kto wiedział, jak słuchać, sprawdzać i baczyć spostrzegawczym okiem na sprawę, utrzymując jednak spokój, bez niepotrzebnego wszczynania paniki. Potrzebował Wiedźmiego Strażnika. Dostał jednak znacznie więcej.
Jak się okazało, przeczucie nie zawiodło lorda, a wtargnięcie na ziemie należne jemu i jego rodzinie było nie do zaakceptowania. Porywanie niewinnych, których objął nie tylko protektorat sojuszu, ale również i jego osobiste ramię, było rzuceniem rycerskiej rękawicy. Oczywiście, wystarczyło, aby wysłał znanych sobie wprawnych czarodziejów, co więcej, mógł posłać po samego Skamandra, lecz czy właśnie tędy wiodła droga? Czy był na to czas, ażeby organizować posiłki, podczas gdy sam w ciągu kilku chwil mógł dobyć różdżkę i pomóc? Wszakże mogło być zaledwie kwestią czasu, by uwięzieni ludzie zostali zabrani z granicy i przewiezieni najpewniej do Londynu – stolicy nieprawości, obłudy i krwawego bestialstwa, którego świadectwem była brutalna rzeczywistość. Słyszał o umiejętnościach panny Clearwater oraz nie wątpił, że to jej biegła różdżka będzie wiodła prym, dlatego podjął się wyzwania, czym prędzej ruszając z nią, nie chcąc marnować ani chwili. Nie stresował się, bił od niego dziwny spokój, może nawet nuta chłodu, będąca wynikiem niezadowolenia z pojawienia się szmalcowników. Być może winien porozmawiać z nestorem, a także Archibaldem w kwestii umocnienia granicy? Większa liczba patroli? Kto jednak miał za to zapłacić? Czy mieli w ogóle ludzi, którzy mogli dzień w dzień przeszukiwać okolice dokładnie tak, jak zrobiła to zakonniczka z niewątpliwą skutecznością? Były to rozmowy, które należało odbyć, jak najprędzej – przydałaby się również taktyka, która pozwoliłaby na większe bezpieczeństwo wewnątrz, kończąca spory między mugolami oraz czarodziejami. Słyszał o tych, którzy jawnie stawali okoniem, odgradzając się nawet od pomocy, łypiąc wilkiem na każdą różdżkę.
W skupieniu odsłuchał raportu, starając się wszelkie pytanie zostawić na sam koniec słów kobiety. Nie nawykł do wplatania ich w wypowiedź innej osoby, było to niegrzeczne, zresztą był przyzwyczajony do skrupulatnego notowania w pamięci faktów oraz informacji z sali rozpraw, czekając na swoją kolej, która niechybnie miała nadejść. Choć zarys planów pojawiał się powoli, tak nabrał tempa dopiero gdy czarownica poczęła prawić o swoich pomysłach, które właściwie były naprawdę trafne. – Jak rozumiem, zbadała waćpanna teren pod względem ewentualnych pułapek? – zaczął, woląc upewnić się, że nic nie miało zgubić ich przewagi, bo tę mieli ogromną. Nie potrafił również wyzbyć się należnej tytulatury, nawet przy takiej współpracy, pozostawał lordem. Jeśli intruzi tak swobodnie raczyli się alkoholem, nie bacząc na możliwe zaskoczenie, zastanowił się, czy naprawdę nie połasili się o żadną pułapkę, która mogłaby w razie konieczności poinformować o odsieczy dla cywili. Być może byli na tyle głupi, aby nie spodziewać się nikogo? Zastanawiało go to odrobinę, chociaż cóż się dziwić – wielu z nich było butnymi łasuchami na pieniądze, często nawet nierozgarniętymi. Ludzie bali się przez ich nieokrzesanie, pełne agresji i przemocy, która dyktowała ruchy. Nie wątpił w to, że mieszkańcy wsi oblepieni strachem przed pojmaniem, woleli się nie zapuszczać w gęstwinę, mogącą ich pochłonąć. Przystanął na chwilę, między przerzedzającymi się drzewami, wyjmując kieszonkowy zegarek i sprawdziwszy godzinę, zerknął ponownie na ciemnowłosą kobietę. Gdy się odezwał, przyciszył głos, aby nie przyciągać zbytniej uwagi, nawet jeśli urwisko znajdowało jeszcze sporo metrów przed nimi. – Otwarta walka przy przetrzymywanych więźniach nie wchodzi w grę, moglibyśmy ich narazić. Szmalcownicy są bezwzględni, nie zawahają się sięgnąć po szantaż, a wystarczy im jedno zaklęcie, aby pozbawić życia pojmanych nieszczęśników – stwierdził, kojarząc ten typ działania. Manewry Lorda Voldemorta dostatecznie uświadomiły go, że ludzie wyznający jego ideologię nie mieli żadnych skrupułów. – Odciągnięcie, jak panna określiła, ku przewężeniu wydaje mi się odpowiednim pomysłem – dodał, kiwając głową z delikatną aprobatą. – Można również tedy spróbować odciąć drogę do obozu i wyjścia z wąwozu… – zamyślił się, zerkając w stronę urwiska, na krótką chwilę. Zaraz jednak powiódł błękit tęczówek na rozmówczynię, skąpaną w nikłym świetle. – Tym samym próbując sprowadzić do defensywy zaklęciami obszarowymi, zamykając ich podobnie, jak niegdyś Rzymianie zostali zamknięci w Wąwozie Kaudyńskim. Musieli się poddać, oddając tym samym zakładników. Jednak tak jak mówiłem, szmalcownicy nie oddadzą uwięzionych cywili, po prostu ich zabiją, dlatego, tak jak już wspomniałem, nie powinniśmy doprowadzać do tej sytuacji, w której więźniowie będą tuż obok nich – dokończył, przecierając delikatnie krótki zarost w zastanowieniu. Ciężar podejmowania decyzji był czymś, do czego przywykł, jednak rzadziej miał okazję egzekwować takie sprawunki osobiście. – Jednocześnie, podejmując taką taktykę, oboje będziemy skądinąd pozostawieni sami sobie, jeśli weźmiemy ich w dwa ognie, a przy niefortunnym obrocie spraw sporo ryzykujemy – zauważył, wciąż tym samym spokojnym, pełnym opanowania tonem. – Wiele zależy również od tego, czy zechcemy ich zwyczajnie przepędzić czy… zatrzymać, być może przesłuchać. W ostateczności uwięzić i z czasem osądzić – zerknął na pannę Clearwater, oczekując od niej opinii. W kwestii rozmów mógł przekonać wielu, przesłuchać w formie klasycznej, zgodnej z prawem. Jednak szmalcownicy nie ugięliby się tak łatwo, a od takich przesłuchań, Abbott miał Skamandra. Słów o sądzeniu nie mógł sobie odpuścić, każdemu przysługiwała sprawiedliwa kara, nawet podczas wojny. – W każdym razie, naszym priorytetem powinni być uwięzieni ludzie. Natomiast względem zaklęcia pavor veneno… Słusznie panna ujęła przeciwwskazania, osobiście nie podejmowałbym takiego ryzyka, jeśli żadne z nas nie jest wprawnym meteorologiem – wyjął z kieszeni płaszcza różdżkę, jednocześnie wciągając powoli chłodne powietrze. – Reasumując, zwracamy ich uwagę, aby odciągnąć ich ku przewężeniu, następnie możemy spróbować zaatakować z dwóch stron lub we dwójkę stanąć między nimi a uwięzionymi. Chciałbym usłyszeć panny pełne zdanie w tej kwestii, panno Clearwater. Proszę się nie krępować – splótł dłonie za sobą, przypatrując się zakonniczce w oczekiwaniu na jej odpowiedź. Nie miał zamiaru iść tam bez stosownie ułożonego planu, choćby w trakcie sytuacja miała zmusić ich oboje do zmiany taktyki. Nie był również głuchy na wskazówki kogoś tak doświadczonego w działaniach terenowych, nawet jeśli była to kobieta.
Nie dała po sobie poznać zdziwienia, które spłynęło na nią wraz z dosłyszeniem wybranego przez arystokratę zwrotu – waćpanna. Przez jedną, krótką chwilę widziała to niezwykle wyraźnie, wszystkie dzielące ich różnice, przepaść między takimi jak ona i pochodzącymi z innego, wzniesionego ze złota świata możnymi. Jednak wrażenie to zniknęło tak szybko jak się pojawiło; przemyślenia na temat kontrastujących klas społecznych zostały zastąpione gonitwą myśli, które wyrywały się w kierunku wąwozu i znajdujących się w nim intruzów. Szumiący wśród gałęzi drzew wiatr nakazywał zachować ostrożność, z uwagą obserwować okolicę w poszukiwaniu jakichkolwiek nieprawidłowości; nie mogli opuszczać gardy, jeśli nie chcieli dać się zaskoczyć. Oddech zamieniał się w parę, palce grabiały od listopadowego mrozu, zapewne było już poniżej zera, mimo to nie założyła rękawiczek, które mogłyby ją przed tym chłodem ochronić; musiała czuć drewienko kurczowo ściskanej w dłoni różdżki. – Oczywiście, sir – przytaknęła, gdy upewnił się, czy sprawdziła teren pod kątem obecności pułapek. – Zaklęcie nic nie wykryło, przyznaję jednak, że nie schodziłam na dół, by nie kusić losu. Dobrym pomysłem wydaje się sprawdzenie tego raz jeszcze, gdy znajdziemy się bliżej obozowiska. Tak czy inaczej sądzę, że po prostu nic tam nie ma, zasięg poprawnie rzuconego Carpiene powinien pozwolić na zbadanie całego wąwozu. – Ostrożnie dobierała słowa, kątem oka spoglądając ku twarzy lorda. Było to podejrzanie nieroztropne, niewątpliwie, lecz czy naprawdę zdziwiłaby się, gdyby szmalcownicy zaniedbali środki ostrożności i uznali, że forma terenu to wszystko, czego potrzebują, by zapewnić sobie spokój? Mieszkańcy pobliskiej wioski od dawna nie zapuszczali się w te rejony, głównie ze strachu przed wiszącym w powietrzu konfliktem, wojna musiała w końcu dotrzeć i tutaj, do ich spokojnej wioski. Granica z Wiltshire nie była na tyle umocniona, by nie obawiać się nadejścia ludzi Malfoya. Porywacze musieli czuć się bezkarni.
Kiedy już podzieliła się swymi przemyśleniami z idącym obok lordem Abbottem, w milczeniu wysłuchała jego odpowiedzi; nie oddalała się zbytnio, by nie dać wieczornym szmerom i pohukiwaniom zagłuszyć słów dowódcy. Nie była pewna, jak Rzymianie zostali zamknięci w Wąwozie Kaudyńskim, na moment poczuła się jak niegodna przynależności do domu kruka ignorantka, potrafiła sobie jednak wyobrazić, co Romulus ma na myśli – a to było w tej chwili najważniejsze. Pokiwała krótko głową, rozważając wszelkie za i przeciw. Opracowanie jak najlepszej taktyki było pierwszym krokiem do sukcesu. – Jeśli tylko będzie to możliwe, powinniśmy ich pochwycić, przynajmniej jednego z nich. W ten sposób dowiedzielibyśmy się czegoś więcej na temat innych szmalcowników, co byłoby niezwykle cenne. – Nie używała trybu przypuszczającego, wiedziała, że wyduszenie z jeńców informacji było jedynie kwestią czasu, niezależnie od tego, czy stosowane przez przesłuchujących metody wzbudzały w niej opór, czy nie. Może będzie w stanie oszczędzić im tragicznego w skutkach spotkania ze Skamanderem czy innym legilimentą, o ile oczywiście tamci postanowią współpracować. I o ile ona sama nie zmieni zdania, kiedy już ujrzy, co też zrobili z przetrzymywanymi w klatkach czarodziejami. – W porządku. Odciągnięcie ich od więźniów wydaje się być najrozsądniejszym rozwiązaniem. Możemy spróbować wywołać u nich omamy słuchowe, w połączeniu z alkoholem, który wypili, powinny kupić nam wystarczająco dużo czasu, by wykonać kolejny ruch. – Mówiła cicho, a między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy próbowała przewidzieć rozwój sytuacji, zdecydować się na jeden z wielu możliwych scenariuszy. – Najlepiej byłoby użyć Murusio, by uwięzić ich między dwiema przeszkodami, nie pozwolić uciec... Możemy jednak, po odwróceniu ich uwagi, skoczyć w dół, złagodzić upadek Lento, później odgrodzić więźniów murem. Mniejsza szansa, że coś pójdzie nie tak. Wystarczy, że schwytamy chociażby jednego ze szmalcowników. Reszta może uciec z podkulonymi ogonami, zasiać ziarno zwątpienia w pozostałych... – urwała, pozwalając tym samym, by to towarzysz miał ostatnie słowo. Odkąd dołączyła do Zakonu Feniksa, coraz częściej bywała w terenie, nabierała wprawy w walce i w podejmowaniu odpowiednich decyzji. A mimo to żałowała, że na spotkanie z intruzami ruszyli tylko we dwoje. Obecność zaprawionego w bojach aurora zdjęłaby z jej barków choć część ciężaru odpowiedzialności. Co by się stało, gdyby przez choćby najdrobniejsze zaniedbanie pojmano samego lorda Abbotta...? Nie chciała się nad tym zastanawiać. – Jesteśmy już blisko. Potrzebuję chwili, by się zmienić, sir – dodała jeszcze, nim wsparła się dłonią o mijane własne drzewo, przystanęła wpół kroku i zamknęła oczy, skupiając tylko i wyłącznie na podporządkowaniu ciała swej woli. Nie zależało jej na pełnej przemianie, gdyby jednak którykolwiek z przeciwników zdołał uciec, wolała, by nie poznał jej prawdziwej twarzy.
Czekała na znak, że mogą zaczynać.
| ST 20-40, Zmiana twarzy w inną, nienależącą do konkretnej osoby, bonus +30[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy już podzieliła się swymi przemyśleniami z idącym obok lordem Abbottem, w milczeniu wysłuchała jego odpowiedzi; nie oddalała się zbytnio, by nie dać wieczornym szmerom i pohukiwaniom zagłuszyć słów dowódcy. Nie była pewna, jak Rzymianie zostali zamknięci w Wąwozie Kaudyńskim, na moment poczuła się jak niegodna przynależności do domu kruka ignorantka, potrafiła sobie jednak wyobrazić, co Romulus ma na myśli – a to było w tej chwili najważniejsze. Pokiwała krótko głową, rozważając wszelkie za i przeciw. Opracowanie jak najlepszej taktyki było pierwszym krokiem do sukcesu. – Jeśli tylko będzie to możliwe, powinniśmy ich pochwycić, przynajmniej jednego z nich. W ten sposób dowiedzielibyśmy się czegoś więcej na temat innych szmalcowników, co byłoby niezwykle cenne. – Nie używała trybu przypuszczającego, wiedziała, że wyduszenie z jeńców informacji było jedynie kwestią czasu, niezależnie od tego, czy stosowane przez przesłuchujących metody wzbudzały w niej opór, czy nie. Może będzie w stanie oszczędzić im tragicznego w skutkach spotkania ze Skamanderem czy innym legilimentą, o ile oczywiście tamci postanowią współpracować. I o ile ona sama nie zmieni zdania, kiedy już ujrzy, co też zrobili z przetrzymywanymi w klatkach czarodziejami. – W porządku. Odciągnięcie ich od więźniów wydaje się być najrozsądniejszym rozwiązaniem. Możemy spróbować wywołać u nich omamy słuchowe, w połączeniu z alkoholem, który wypili, powinny kupić nam wystarczająco dużo czasu, by wykonać kolejny ruch. – Mówiła cicho, a między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy próbowała przewidzieć rozwój sytuacji, zdecydować się na jeden z wielu możliwych scenariuszy. – Najlepiej byłoby użyć Murusio, by uwięzić ich między dwiema przeszkodami, nie pozwolić uciec... Możemy jednak, po odwróceniu ich uwagi, skoczyć w dół, złagodzić upadek Lento, później odgrodzić więźniów murem. Mniejsza szansa, że coś pójdzie nie tak. Wystarczy, że schwytamy chociażby jednego ze szmalcowników. Reszta może uciec z podkulonymi ogonami, zasiać ziarno zwątpienia w pozostałych... – urwała, pozwalając tym samym, by to towarzysz miał ostatnie słowo. Odkąd dołączyła do Zakonu Feniksa, coraz częściej bywała w terenie, nabierała wprawy w walce i w podejmowaniu odpowiednich decyzji. A mimo to żałowała, że na spotkanie z intruzami ruszyli tylko we dwoje. Obecność zaprawionego w bojach aurora zdjęłaby z jej barków choć część ciężaru odpowiedzialności. Co by się stało, gdyby przez choćby najdrobniejsze zaniedbanie pojmano samego lorda Abbotta...? Nie chciała się nad tym zastanawiać. – Jesteśmy już blisko. Potrzebuję chwili, by się zmienić, sir – dodała jeszcze, nim wsparła się dłonią o mijane własne drzewo, przystanęła wpół kroku i zamknęła oczy, skupiając tylko i wyłącznie na podporządkowaniu ciała swej woli. Nie zależało jej na pełnej przemianie, gdyby jednak którykolwiek z przeciwników zdołał uciec, wolała, by nie poznał jej prawdziwej twarzy.
Czekała na znak, że mogą zaczynać.
| ST 20-40, Zmiana twarzy w inną, nienależącą do konkretnej osoby, bonus +30[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 07.06.21 16:09, w całości zmieniany 2 razy
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 44
'k100' : 44
Pomruk zamyślenia wyrwał się z jego krtani, gdy słuchał o wykryciu pułapek. Wolał ostrożność, przezorność, jeśli była ku temu możliwość. – Dobra robota. Dla pewności gdy podejdziemy bliżej, sprawdzę jeszcze teren – podsumował, a potem kiwnął kilkakrotnie głową, ponownie nie wchodząc w słowa kobiety, ażeby dać jej pełną możliwość przedstawienia własnych koncepcji. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się krawędzi wąwozu, zastanawiając się nad dogodną pozycją, aż wreszcie powrócił spojrzeniem na pannę Clearwater. – Murusio… – powtórzył cicho, a potem delikatny, wręcz ledwo widoczny cień uśmiechu przebiegł po ustach szlachcica. – Wpędźmy ich w absolutną pułapkę, jeśli staniemy w odpowiednim miejscu, będziemy w stanie mieć na oku więźniów, a także szmalcowników. Dokładnie tak, jak panna rzekła, Murusio odetnie im drogę ucieczki, ponownie rzucone zaklęcie oddzieli ich od więźniów, a w środku powinno czekać na nich… coś grząskiego, coś, co uwięzi ich, tak aby byli wystawieni na nasze zaklęcia w pełnej krasie. Deserpes? Duna? – zasugerował, chociaż sam nie był biegły w dziedzinie transmutacji, więc odpowiedzialność za rzucenie trudniejszego z zaklęć musiała całkowicie spocząć na Clearwater. – Panno oraz Caneteria Ficta powinny wystarczyć, aby przyciągnąć ich uwagę, a potem… – westchnął. – Mamy opcjonalne scenariusze, które już zostały powiedziane. Panno Clearwater – zerknął na nią z powagą. – Jeśli coś pójdzie nie tak, proszę pamiętać o cywilach – nie powiedział wprost, by to ich życie było ważniejsze od niego, jednak wierzył, że zrozumiała, co miał na myśli. Zdawał sobie sprawę z zagrożenia płynącego na jego osobę, ale był tutaj przede wszystkim dla porwanych ludzi, którzy nie zasługiwali na taki los. Niesprawiedliwość szerzona przez okrutny reżim była nie do zaakceptowania, a w szczególności, gdy przebrzydli oprawcy rościli sobie prawo do krzywdzenia mieszkańców hrabstwa antyrządowego sojuszu. Zagłębianie się w wewnętrzne dysputy musiał jednak zostawić na bok, by skupić się na rzeczywistości oraz podjętym działaniu.
– Oczywiście – zareagował na prośbę towarzyszki natychmiast. Zatrzymał się, odwracając spojrzenie w dal, jak gdyby metamorfomagiczna przemiana stanowiła intymny proces, który winien zostać dokonany bez spojrzenia publiki. Sam postanowił więc zająć się swoim polepszeniem wizji, nie marnując czasu. W kilku wprawnych ruchach i wypowiedzianej cicho inkantacji Fera Ecco zmienił dotychczas błękitne tęczówki w parę złotych, kocich oczu. Świat z tej perspektywy wyglądał inaczej, żywiej, jaśniej, dokładniej – ciemność nie kryła już w sobie tajemnic. Dopiero gdy kobieta dołączyła do niego ponownie, lord przyjrzał się przez chwilę nieznajomej już twarzy z uwagą. Wprawna to była umiejętność i niezwykła, by zmienić swe lico, gdy tylko zaszła tego potrzeba. Rozumiał, dlaczego tak wielu szpiegów okazywało się metamorfomagami, zdolnymi przyjąć twarz każdego bez potrzeby picia eliksiru wielosokowego. – Chodźmy – wyszeptał, po czym skierował swe kroki do krawędzi wąwozu, gdzie kucnął, wychylając się delikatnie. Zdawał się słyszeć brzęk butelek i śmiechy, poświadczające o przedniej zabawie szmalcowników. Nie skrzywił się, jednak również nie uśmiechnął, jego twarzy wyrażała brak, jakiejkolwiek emocji związanej z procederem mającym miejsce w dole. Wzniósł różdżkę, a potem rzucił Carpiene, sprawdzając teren, lecz żadnej pułapki nie było w okolicy. Pycha i ego psów Malfoya było większe od przezorności i zdrowego rozsądku. Kiwnął porozumiewawczo głową do panny Clearwater, aby udać się kawałek dalej, ku przewężeniu, gdzie mieli zająć się przygotowaniem terenu. Oddalił się od krawędzi, a następnie wzniósł różdżkę, by wypowiedzieć w miarę cicho, lecz wyraźnie dobrze znaną mu inkantację. – Magicus Extremos.
| IDZIEMY DO SZAFKI
– Oczywiście – zareagował na prośbę towarzyszki natychmiast. Zatrzymał się, odwracając spojrzenie w dal, jak gdyby metamorfomagiczna przemiana stanowiła intymny proces, który winien zostać dokonany bez spojrzenia publiki. Sam postanowił więc zająć się swoim polepszeniem wizji, nie marnując czasu. W kilku wprawnych ruchach i wypowiedzianej cicho inkantacji Fera Ecco zmienił dotychczas błękitne tęczówki w parę złotych, kocich oczu. Świat z tej perspektywy wyglądał inaczej, żywiej, jaśniej, dokładniej – ciemność nie kryła już w sobie tajemnic. Dopiero gdy kobieta dołączyła do niego ponownie, lord przyjrzał się przez chwilę nieznajomej już twarzy z uwagą. Wprawna to była umiejętność i niezwykła, by zmienić swe lico, gdy tylko zaszła tego potrzeba. Rozumiał, dlaczego tak wielu szpiegów okazywało się metamorfomagami, zdolnymi przyjąć twarz każdego bez potrzeby picia eliksiru wielosokowego. – Chodźmy – wyszeptał, po czym skierował swe kroki do krawędzi wąwozu, gdzie kucnął, wychylając się delikatnie. Zdawał się słyszeć brzęk butelek i śmiechy, poświadczające o przedniej zabawie szmalcowników. Nie skrzywił się, jednak również nie uśmiechnął, jego twarzy wyrażała brak, jakiejkolwiek emocji związanej z procederem mającym miejsce w dole. Wzniósł różdżkę, a potem rzucił Carpiene, sprawdzając teren, lecz żadnej pułapki nie było w okolicy. Pycha i ego psów Malfoya było większe od przezorności i zdrowego rozsądku. Kiwnął porozumiewawczo głową do panny Clearwater, aby udać się kawałek dalej, ku przewężeniu, gdzie mieli zająć się przygotowaniem terenu. Oddalił się od krawędzi, a następnie wzniósł różdżkę, by wypowiedzieć w miarę cicho, lecz wyraźnie dobrze znaną mu inkantację. – Magicus Extremos.
| IDZIEMY DO SZAFKI
The member 'Romulus Abbott' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 6
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 5, 6, 4, 8, 8
#1 'k100' : 6
--------------------------------
#2 'k8' : 5, 5, 6, 4, 8, 8
| i wracamy z szafki
Nie była pewna, ile czasu upłynęło między rzuceniem pierwszego zaklęcia, które zwabiło szmalcownika w pułapkę, utkaniem iluzji Skamandera, a unieruchomieniem wszystkich trzech agresorów. Ledwie kilka minut? Kwadrans...? Nie miało to większego znaczenia, nawet jeśli mięśnie wciąż miała napięte, a gardło obolałe od prędkiego wypowiadania kolejnych inkantacji – wygrali. Nie powinni jednak zwlekać z odebraniem intruzom różdżek, zniewoleniem kajdanami Esposas; mężczyźni w każdej chwili mogli wybudzić się spod działania zaklęć, które odebrały im swobodę ruchów i sprawiły, że runęli jak dłudzy. – Sir – zwróciła się do lorda Abbota, dopiero teraz mogąc mu się dokładniej przyjrzeć, upewnić, że choćby włos mu z głowy nie spadł; odchrząknęła, by pozbyć się zmieniającej brzmienie głosu chrypy. – Powinniśmy ich jak najszybciej spętać. – Chciała zapytać, czy był gotowy do zeskoczenia w dół, czy ta walka nie była dla niego zbyt męcząca, zamiast tego uraczyła go oczywistością, nie potrafiąc zdobyć się na taką poufałość względem niegdysiejszego zastępcy szefa departamentu. Ruszyła przodem, upadek łagodząc rzuconym bez trudu Lento. Później zaś zaczęła od posłania Esposas w kierunku tego z mężczyzn, który nie zdołał osłonić się przed wprawnie rzuconym Expelliarmusem arystokraty. – Czy istnieje szansa, by przysłać tu jakichś ludzi? – Zapytała, ogniskując spojrzenie na nie zdradzających żadnych emocji twarzy czarodzieja, z którym dopiero co ramię w ramię stoczyła bój ze szmalcownikami. – Powinniśmy ich przesłuchać, jednak już nam nie uciekną. Kiedy zajmiemy się cywilami, mogę... mogę zostać tutaj, poczekać na przybycie posiłków – zaproponowała, choć wizja wystawania na środku wąwozu w towarzystwie trzech wrogich mężczyzn, nie napawała jej optymizmem. Jednak wątpiła, by wraz z lordem Romulusem byli w stanie sprawnie przetransportować ich w bezpieczne miejsce, a jednocześnie zaoferować wciąż tkwiącym w klatkach więźniom wszelką pomoc, której ci mogli potrzebować.
Kilkoma prędko rzuconymi urokami zadbali o to, by wszyscy trzech szmalcownicy zostali rozbrojeni, a na ich nadgarstkach i nogach zacisnęły się kajdany. Odebrane im różdżki schowała do kieszeni płaszcza; mogły się kiedyś przydać, o ile koniec końców nie zdecydują się na wyczyszczenie pamięci pojmanych czarodziejów i zwrócenie im odebranych siłą drewienek. Starała się o tym teraz nie myśleć; to nie była jej odpowiedzialność, to nie był jej wybór. Wiedziała tylko, że muszą wyciągnąć od nich jak najwięcej informacji na temat działań pozostałych szmalcowników, przyjmowanych przez nich taktyk, jeśli chcieli rozbić więcej takich grup. Krok po kroku, mogli zepchnąć wroga poza granice Somerset – i innych ziem, na których rozpanoszyli się szalbierze.
Kiedy już upewnili się, że przeciwnicy nie są im w stanie zagrozić, ruszyli w kierunku wciąż dzielącego wąwóz na dwoje muru. Wiedziała, że nie może go po prostu rozproszyć, cofnąć rzuconego na początku walki zaklęcia, zdecydowała się więc na rzucenie Deprimo, dzięki któremu stworzyła przejście na drugą stronę przeszkody. W końcu dotarli do porzuconego przez mężczyzn ogniska, to wciąż nie wygasło, mogli przeszukać ich bagaże, a co ważniejsze – uwolnić pochwycone w pobliskiej wiosce osoby. – Nic wam nie zrobimy. Jesteśmy tu po to, żeby wam pomóc – zwróciła się do skulonej w kącie klatki kobiety; podchwyciła jej wzrok, podszyty strachem, dziki. Jak długo tu tkwiła? Naprawdę ledwie kilka dni? W gardle ścisnęło ją dopiero w chwili, gdy spojrzała w bok, na pozostałe ofiary szmalcowników – dwójkę niewielkich dzieci, zapewne ledwie kilkuletnich. Spały, czy raczej...?
Zwyrodnialce. Potwory.
– Alohomora. Alohomora – powtórzyła z naciskiem, chcąc jak najszybciej pozbyć się zamkniętych na cztery spusty krat. Miała nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, że będą mogli zabrać ich do domu.
Nie była pewna, ile czasu upłynęło między rzuceniem pierwszego zaklęcia, które zwabiło szmalcownika w pułapkę, utkaniem iluzji Skamandera, a unieruchomieniem wszystkich trzech agresorów. Ledwie kilka minut? Kwadrans...? Nie miało to większego znaczenia, nawet jeśli mięśnie wciąż miała napięte, a gardło obolałe od prędkiego wypowiadania kolejnych inkantacji – wygrali. Nie powinni jednak zwlekać z odebraniem intruzom różdżek, zniewoleniem kajdanami Esposas; mężczyźni w każdej chwili mogli wybudzić się spod działania zaklęć, które odebrały im swobodę ruchów i sprawiły, że runęli jak dłudzy. – Sir – zwróciła się do lorda Abbota, dopiero teraz mogąc mu się dokładniej przyjrzeć, upewnić, że choćby włos mu z głowy nie spadł; odchrząknęła, by pozbyć się zmieniającej brzmienie głosu chrypy. – Powinniśmy ich jak najszybciej spętać. – Chciała zapytać, czy był gotowy do zeskoczenia w dół, czy ta walka nie była dla niego zbyt męcząca, zamiast tego uraczyła go oczywistością, nie potrafiąc zdobyć się na taką poufałość względem niegdysiejszego zastępcy szefa departamentu. Ruszyła przodem, upadek łagodząc rzuconym bez trudu Lento. Później zaś zaczęła od posłania Esposas w kierunku tego z mężczyzn, który nie zdołał osłonić się przed wprawnie rzuconym Expelliarmusem arystokraty. – Czy istnieje szansa, by przysłać tu jakichś ludzi? – Zapytała, ogniskując spojrzenie na nie zdradzających żadnych emocji twarzy czarodzieja, z którym dopiero co ramię w ramię stoczyła bój ze szmalcownikami. – Powinniśmy ich przesłuchać, jednak już nam nie uciekną. Kiedy zajmiemy się cywilami, mogę... mogę zostać tutaj, poczekać na przybycie posiłków – zaproponowała, choć wizja wystawania na środku wąwozu w towarzystwie trzech wrogich mężczyzn, nie napawała jej optymizmem. Jednak wątpiła, by wraz z lordem Romulusem byli w stanie sprawnie przetransportować ich w bezpieczne miejsce, a jednocześnie zaoferować wciąż tkwiącym w klatkach więźniom wszelką pomoc, której ci mogli potrzebować.
Kilkoma prędko rzuconymi urokami zadbali o to, by wszyscy trzech szmalcownicy zostali rozbrojeni, a na ich nadgarstkach i nogach zacisnęły się kajdany. Odebrane im różdżki schowała do kieszeni płaszcza; mogły się kiedyś przydać, o ile koniec końców nie zdecydują się na wyczyszczenie pamięci pojmanych czarodziejów i zwrócenie im odebranych siłą drewienek. Starała się o tym teraz nie myśleć; to nie była jej odpowiedzialność, to nie był jej wybór. Wiedziała tylko, że muszą wyciągnąć od nich jak najwięcej informacji na temat działań pozostałych szmalcowników, przyjmowanych przez nich taktyk, jeśli chcieli rozbić więcej takich grup. Krok po kroku, mogli zepchnąć wroga poza granice Somerset – i innych ziem, na których rozpanoszyli się szalbierze.
Kiedy już upewnili się, że przeciwnicy nie są im w stanie zagrozić, ruszyli w kierunku wciąż dzielącego wąwóz na dwoje muru. Wiedziała, że nie może go po prostu rozproszyć, cofnąć rzuconego na początku walki zaklęcia, zdecydowała się więc na rzucenie Deprimo, dzięki któremu stworzyła przejście na drugą stronę przeszkody. W końcu dotarli do porzuconego przez mężczyzn ogniska, to wciąż nie wygasło, mogli przeszukać ich bagaże, a co ważniejsze – uwolnić pochwycone w pobliskiej wiosce osoby. – Nic wam nie zrobimy. Jesteśmy tu po to, żeby wam pomóc – zwróciła się do skulonej w kącie klatki kobiety; podchwyciła jej wzrok, podszyty strachem, dziki. Jak długo tu tkwiła? Naprawdę ledwie kilka dni? W gardle ścisnęło ją dopiero w chwili, gdy spojrzała w bok, na pozostałe ofiary szmalcowników – dwójkę niewielkich dzieci, zapewne ledwie kilkuletnich. Spały, czy raczej...?
Zwyrodnialce. Potwory.
– Alohomora. Alohomora – powtórzyła z naciskiem, chcąc jak najszybciej pozbyć się zamkniętych na cztery spusty krat. Miała nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, że będą mogli zabrać ich do domu.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Odetchnął z wyraźną ulgą, odrobinę triumfalnie podnosząc brodę do góry. Czy mogli nazwać to już wygraną? Bitwa wciąż się nie skończyła, póki nie upewnili się, że cywile byli absolutnie bezpieczni, zaś napastnicy całkowicie spętani. Usłyszawszy kobiecy głos, zerkną na towarzyszkę broni i przytaknął krótko jej słowom, bez porywania się na dodatkowe komentarze. Stał przez chwilę przy krawędzi, rozglądając się jeszcze wokół. Znalezienie się w wąwozie było utratą świetnej pozycji jednak jaki ostatecznie miał już wybór? Liczył zaledwie, że nie było więcej szmalcowników, którzy być może oddalili się akurat od obozu gdy doszło do starcia. Niemniej jednak podobnie, jak panna Clearwater, rzucił lento w trakcie skoku do wnętrza wąwozu. Płaszcz zafalował na wietrze, a kamienie zgrzytnęły pod podeszwami głucho. Cisza w niecce była niepokojąca i gdyby nie transmutowane kocie oczy, które umożliwiały mu dostrzeganie szczegółów w ciemności, najpewniej czułby większy dyskomfort. Zamyślił się chwilę, lustrując spojrzeniem trzech szmalcowników, oceniając ich postępowanie. Obrzydliwe bestie, w których głowach mogło pałętać się wiele ważnych informacji. – Jedno z nas musiałoby deportować się w kierunku doliny lub wsi, choć w dolinie znajdziemy… bardziej kompetentnych ludzi – zasugerował, podchodząc do jednego z mężczyzn. Nieopodal we wsi mogli znaleźć ochotników, lecz nie takich, którzy odważnie zadziałaliby z ramienia zakonu. – Zastanowimy się nad tym, gdy dowiemy się, w jakim stanie są ci cywile – zasugerował. – Póki co, spętajmy ich, być może uda nam się wykorzystać te klatki przy ognisku dla dodatkowego zabezpieczenia – nadmienił z mniejszą determinacją w głosie. Wcześniej zakładali pochwycenie zaledwie jednego z nich, teraz posiadali całą trójkę, która mogła wyśpiewać bardzo wiele w zależności od obranych metod. Jednak przetransportowanie szmalcowników wiązało się z niebezpieczeństwem. Zresztą przy ognisku wciąż znajdowali się ludzie, którzy potrzebowali pomocy i z pewnością – niezależnie od ich stanu i wieku – nie powinni być świadkami takiego wydobywania informacji. Rzucone uroki zalśniły w ciemnym wąwozie, a zaraz potem huk zburzonego muru zmusił drzemiące ptaszyska do wzbicia się ku górze. Choć jego spojrzenie w pierwszej chwili zogniskowało się na kobiecie, tak zaraz potem szczęknięcie zamków klatek zwróciło jego uwagę. Zacisnął usta i prędko ruszył do dziecka będącego bliżej, ostrożnie biorąc chłopczyka na ręce i kładąc bliżej ogniska na jednym z postawionych przez szmalcowników płaszczy, uprzednio upewniając się, że nigdzie nie dostrzegał otwartych złamań. Przemknął dłonią po pobladłej i chłodnej twarzy, przez moment tracąc nadzieję na odzyskanie do świata żywych niewinnej istoty. – Diagno Coro – przyłożył różdżkę do dziecięcej piersi. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w młodą twarzyczkę, dostrzegający delikatne rysy twarzy, podobny tym, które mijały go na korytarzach Dunster Castle. Kiedy jego dzieci były w tym wieku? Cassius był przecież niewiele starszy, równie kędzierzawy i szupły. Ile ciepła mogło dać ognisko pod koniec listopada, gdy było się tak cieniutko ubranym? Usłyszał wreszcie to powolne bicie i odetchnął z ulgą, podnosząc spojrzenie na pannę Clearwater. – Żyje. Alti calor – skomentował krótko, zarówno do swojej towarzyszki, jak i przerażonej kobiety, następnie rzucając zaklęcie podwyższające temperaturę ciała. Zaraz prędko przeszedł do drugiego dziecka, pobieżnie poszukując otwartych złamań, lecz jedynie dostrzegł plamy, które zignorował w pierwszej chwili. Nogą kopnął skórzany śpiwór, który rozwinął się sprytnie. Szlachcic ułożył chłopca na miękkim futrze, dopiero teraz dostrzegając jakie plamy pozostały na jego odzieniu. Gdy przycisnął różdżkę do piersi dziecka, spostrzegł ropę przeciskającą się przez dziurawy materiał koszuli. Zacisnął usta i chociaż wciąż nasłuchiwał bicia serca, ponownie stosując odpowiednie zaklęcie, tak drugą ręką podwinął kawałek cieniutkiej koszuliny, w którą ubrany był chłopiec. Siniaki od uderzeń zdobiły korpus młodzieńca, a lord jedynie przeklną w myślach – co jeśli młody miał złamane żebra? Tinta krwi ubroczyła skórzaną rękawiczkę, a ropa zalśniła w blasku palącego nieopodal ogniska. Usłyszał delikatne bicie i ścisnął szczękę – od jak dawna młodzian potrzebował pomocy? – Z tym jest gorzej, w ranę wdało się zakażenie. Panno Clearwater, proszę dać mi chwilę – rzucił prędko do towarzyszki i nie czekając na dalsze jej reakcje, podwinął bardziej koszulę dziecka. – Puratio exercette – szepnął, nakierowując czubek drewna na ranę. W jednej chwili z rany wyciekła ropa, a chłopczyk rozbudził się z krzykiem, przecinającym przestrzeń. Zerwał się i tylko dłoń szlachcica była w stanie przytrzymać dziecko przy ziemi. Drobne łezki i niezrozumiale bełkotane słowa w panice poświadczały, ile musiał już przejść. Chciał zbiec na oślep, byle dalej, byle tylko nie czuć bólu. – Spokojnie. Ignominia – wypowiedział kolejną inkantację, aby uspokoić chłopczyka. – Już jesteś bezpieczny, bardzo dzielny chłopcze. Spokojnie, jak masz na imię? – próbował nawiązać kontakt, złapać jego spojrzenie. Choć zaklęcie zadziałało poprawnie, najwyraźniej ból był silniejszy. Maluch jęknął i ścisnął piąstki, a z oczu pociekły kolejny łzy. – P-p-patrick – wydusił z siebie. – Boli! Boli bałdzo! – krzyknął zaraz, próbując odwrócić się od lorda. Mężczyzna kiwnął głową, wciąż przytrzymując go delikatnie, zaś różdżką wykonał kolejny gest. – Nie ruszaj się przez chwilę, Patricku. Ferula – dodał, a magiczne bandaże owinęły się wokół korpusu dziecka. – Trzeba będzie go przetransportować do lecznicy – podsumował, prostując się, chociaż wciąż pozostawał na kolanach przy dziecku. Przetarł wierzchem dłoni czoło, a potem zerknął na poprzedniego chłopca, który wciąż pozostawał nieprzytomny, najwyraźniej śpiąc. – Właściwie ich wszystkich – dodał nieco ciszej. Jego wzrok powędrował na niewinną kobietę, być może matkę obu chłopców? – Szmalcowników było więcej? – starał się przekazać jasnym komunikatem, aby nieznajoma nie miała problemu ze zrozumieniem. Opowiedziała jedynie przeczącym gestem głowy. – Tylko trzech? – dopytał, a ona kiwnęła. Chwilę przypatrywał się jeszcze kobiecie, aż wreszcie zwrócił się do utalentowanej czarownicy, która kilka chwil temu rozgromiła szmalcowników. – Panno Clearwater, zostanę z nimi, spróbuję jeszcze pomóc. Proszę udać się do lecznicy w Dolinie, sprowadzić uzdrowicieli, którzy ich zabiorą, a potem… zajmiemy się tamtymi – mówiąc to, gestem głowy wskazał na spętanych magicznymi kajdanami szmalcowników. Jego ostatnie słowa stały się chłodniejsze, wyzbyte z jakiegokolwiek współczucia w przeciwieństwie do tonu, którego używał, mówiąc do chłopca. Nie uważał, aby przedstawiony plan był najrozważniejszy, lecz wiele więcej opcji nie mieli.
Mimowolnie wybiegała myślami w przyszłość; znała się na tyle, by wiedzieć, że im mniej pozostawi miejsca niewiadomym, tym łatwiej będzie zmusić ciało do rozluźnienia się, poczuć, że ma nad wszystkim kontrolę. Lecz lord Abbott miał rację – wpierw musieli zająć się tymi, którzy zostali uwięzieni w klatkach, dopiero później snuć plany, co zrobią z będącymi na ich łasce szmalcownikami. Skinęła głową, bezwiednie ściągając usta w wąską kreskę, odgarniając opadający na policzek kosmyk zmierzwionych włosów; choć wygrali pojedynek, nie musieli dłużej obawiać się trzech podchmielonych przeciwników, to panująca dookoła ciemność mogła skrywać niejedną niespodziankę. Pohukiwania sów zmieszane z szumem porywistego, szarpiącego ogołoconymi gałęziami drzew wiatru sprawiały, że stale miała się na baczności; mięśnie czarownicy były spięte, gotowe do skoku, gdyby tylko musiała uniknąć wiązki nowego, nieoczekiwanie rozświetlającego mroki nocy zaklęcia. Jednak nikt ich nie atakował, już nie. Ostrożnie, niemalże bezszelestnie stawiała kolejne kroki, gdy zbliżali się do porzuconego obozowiska, wciąż trzaskającego wesoło ognia – później będzie musiała zająć się dokładnym przeszukaniem leżących w nieładzie bagaży. Przy odrobinie szczęścia odnajdzie wskazówki, listy, które pomogą połączyć ich trójkę z innymi szmalcownikami, dołożyć nową nić do tworzonej powoli mapy wpływów i zależności. Takiej samej, jakimi posiłkowała się podczas pracy w Ministerstwie, a którymi teraz działała przeciwko niemu.
Ze ściśniętym gardłem błądziła wzrokiem od zlęknionej kobiety do drobnych, nieruchomych ciał dzieci, od razu zakładając najgorsze. W końcu czy nie płacono im od głowy? Żywi czy martwi, urzędnikom nie robiło to większej różnicy, taki przynajmniej wyciągnęła morał z makabrycznych opowieści, które padły przy stole obrad. Echem wciąż odbijały się po jej głowie słowa o dwudziestu dziewięciu mugolskich sercach, żywcem wyjętych z piersi, a później złożonych przy trumnie grzebanego nie tak dawno Blacka w formie... czego? Hołdu? Ktokolwiek mógł uznać ten gest za wyraz szacunku, był niezwykle chorym, skrzywdzonym człowiekiem. Nie, nie człowiekiem – a bestią.
To jednak było wtedy, tam; musiała wziąć się w garść, jeśli nie chciała okazać się całkowicie bezużyteczna, ugiąć pod ciężarem rozgrywającego się na jej oczach dramatu. Wydusiła z siebie inkantacje odpowiednich zaklęć, klatki stanęły przed nimi otworem, pozwalając dotrzeć do przetrzymywanych w nich osób. Lord Abbott zareagował jako pierwszy, zachowując zimną krew. Nie znała się na pierwszej pomocy, nigdy nie opanowała podstaw magii leczniczej, dopiero teraz nadrabiając zaległości w zakresie dawkowania prostych leków i szczegółowej budowy ciała. Nie mogła mu pomóc, choćby chciała. Tłumiona z trudem panika opóźniała czas reakcji, odgradzała ją od tu i teraz mgłą otępienia. Przybyli za późno? Pozwolili im umrzeć...? Może nie powinna do niego wracać, składać raportu, prosić o wsparcie, zamiast tego – podjąć próbę stawienia im czoła w pojedynkę. Niewidzącym wzrokiem obserwowała ruchy arystokraty, na krótką chwilę zapominając o wszystkim, o tym, by zająć się kobietą, by robić cokolwiek. Po prostu patrzyła, bledsza niż zwykle, czując powoli zbierającą się na języku gorycz.
Spłynęła na nią ulgą, gdy usłyszała jedno krótkie słowo: żyje. Jednak z letargu wybudziły ją dopiero krzyki drugiego z chłopców – skrzywiła się, bezwiednie wznosząc dłoń do ust, pozwalając sobie na chwilę słabości. Nie mogła tak stać. Nie mogła być bezczynna. – Jak się pani czuje? Czy coś pani dolega? – zwróciła się do wciąż tkwiącej w klatce kobiety, gestem zachęcając nieznajomą, by podeszła bliżej, przekroczyła próg dotychczasowego więzienia. – To... to pani synowie? – zapytała; nie chciałaby być w jej skórze. Przysłuchiwać się przeszywającym okolicę krzykom pełnym bólu. Zastanawiać się, czy dzieci dożyją kolejnego poranka. Pluła sobie w brodę, że nie potrafiła nic zrobić, że nie mogła ukrócić ich cierpień. – Sir – odpowiedziała tylko, gdy Romulus wydał rozkaz, który przyjęła z niewysłowioną wdzięcznością. Wskazał jej drogę, cel, pomagając pozbyć się resztek zdradliwego odrętwienia. – Wrócę jak najszybciej – dodała jeszcze, nim zrobiła kilka kroków w bok i deportowała się z cichym trzaskiem. Dolina wydawała się dziwnie cicha, opustoszała, czuła, jak gdyby ktoś ją obserwował, droga do lecznicy była jednak krótka, a im bliżej się znajdowała, tym bezpieczniej się czuła. W oknach budynku paliły się światła, a to oznaczało, że ktoś, jakiś uzdrowiciel, wciąż czuwał. Zapomniała o tym, że przychodzi pod obcą, nijaką twarzą; z początku spoglądano na nią ze zdziwieniem, jednak im dłużej mówiła, tym łatwiej było odnaleźć wspólny język. Widok Roselyn podniósł ją na duchu; wierzyła w jej umiejętności, wiedziała, że zajmie się rannymi możliwie jak najlepiej. Problemem pozostawała jedynie kwestia transportu.
Nie była pewna, ile minęło czasu, nim znów znalazła się przy oświetlonym blaskiem dogasającego ognia wąwozie. Teraz jednak nie była już sama; towarzyszyła jej Wright, zaś zabrany z lecznicy świstoklik miał wystarczyć, by przenieść wszystkich w bezpieczne miejsce. – Jesteśmy. Możemy przenieść cywili do Doliny, tam zajmie się nimi Rose – zwróciła się do Romulusa, kiedy już znów znalazła się u jego boku, wodząc poruszonym wzrokiem od jednego chłopca do drugiego. Nie mogła pozbyć się strachu, że to za mało, że nie dadzą rady im pomóc. – Czy powinnam sprowadzić kogoś jeszcze? Żeby zająć się tamtymi? – Odnalazła jego spojrzenie własnym, na krótką chwilę zamierając w bezruchu. Mogli ich tu zostawić, zamknąć w tych przeklętych klatkach. Wtedy jednak istniała szansa, że odnajdzie ich ktoś inny, kogo mogliby skusić nagrodą, nakłonić w ten sposób do oswobodzenia.
Ze ściśniętym gardłem błądziła wzrokiem od zlęknionej kobiety do drobnych, nieruchomych ciał dzieci, od razu zakładając najgorsze. W końcu czy nie płacono im od głowy? Żywi czy martwi, urzędnikom nie robiło to większej różnicy, taki przynajmniej wyciągnęła morał z makabrycznych opowieści, które padły przy stole obrad. Echem wciąż odbijały się po jej głowie słowa o dwudziestu dziewięciu mugolskich sercach, żywcem wyjętych z piersi, a później złożonych przy trumnie grzebanego nie tak dawno Blacka w formie... czego? Hołdu? Ktokolwiek mógł uznać ten gest za wyraz szacunku, był niezwykle chorym, skrzywdzonym człowiekiem. Nie, nie człowiekiem – a bestią.
To jednak było wtedy, tam; musiała wziąć się w garść, jeśli nie chciała okazać się całkowicie bezużyteczna, ugiąć pod ciężarem rozgrywającego się na jej oczach dramatu. Wydusiła z siebie inkantacje odpowiednich zaklęć, klatki stanęły przed nimi otworem, pozwalając dotrzeć do przetrzymywanych w nich osób. Lord Abbott zareagował jako pierwszy, zachowując zimną krew. Nie znała się na pierwszej pomocy, nigdy nie opanowała podstaw magii leczniczej, dopiero teraz nadrabiając zaległości w zakresie dawkowania prostych leków i szczegółowej budowy ciała. Nie mogła mu pomóc, choćby chciała. Tłumiona z trudem panika opóźniała czas reakcji, odgradzała ją od tu i teraz mgłą otępienia. Przybyli za późno? Pozwolili im umrzeć...? Może nie powinna do niego wracać, składać raportu, prosić o wsparcie, zamiast tego – podjąć próbę stawienia im czoła w pojedynkę. Niewidzącym wzrokiem obserwowała ruchy arystokraty, na krótką chwilę zapominając o wszystkim, o tym, by zająć się kobietą, by robić cokolwiek. Po prostu patrzyła, bledsza niż zwykle, czując powoli zbierającą się na języku gorycz.
Spłynęła na nią ulgą, gdy usłyszała jedno krótkie słowo: żyje. Jednak z letargu wybudziły ją dopiero krzyki drugiego z chłopców – skrzywiła się, bezwiednie wznosząc dłoń do ust, pozwalając sobie na chwilę słabości. Nie mogła tak stać. Nie mogła być bezczynna. – Jak się pani czuje? Czy coś pani dolega? – zwróciła się do wciąż tkwiącej w klatce kobiety, gestem zachęcając nieznajomą, by podeszła bliżej, przekroczyła próg dotychczasowego więzienia. – To... to pani synowie? – zapytała; nie chciałaby być w jej skórze. Przysłuchiwać się przeszywającym okolicę krzykom pełnym bólu. Zastanawiać się, czy dzieci dożyją kolejnego poranka. Pluła sobie w brodę, że nie potrafiła nic zrobić, że nie mogła ukrócić ich cierpień. – Sir – odpowiedziała tylko, gdy Romulus wydał rozkaz, który przyjęła z niewysłowioną wdzięcznością. Wskazał jej drogę, cel, pomagając pozbyć się resztek zdradliwego odrętwienia. – Wrócę jak najszybciej – dodała jeszcze, nim zrobiła kilka kroków w bok i deportowała się z cichym trzaskiem. Dolina wydawała się dziwnie cicha, opustoszała, czuła, jak gdyby ktoś ją obserwował, droga do lecznicy była jednak krótka, a im bliżej się znajdowała, tym bezpieczniej się czuła. W oknach budynku paliły się światła, a to oznaczało, że ktoś, jakiś uzdrowiciel, wciąż czuwał. Zapomniała o tym, że przychodzi pod obcą, nijaką twarzą; z początku spoglądano na nią ze zdziwieniem, jednak im dłużej mówiła, tym łatwiej było odnaleźć wspólny język. Widok Roselyn podniósł ją na duchu; wierzyła w jej umiejętności, wiedziała, że zajmie się rannymi możliwie jak najlepiej. Problemem pozostawała jedynie kwestia transportu.
Nie była pewna, ile minęło czasu, nim znów znalazła się przy oświetlonym blaskiem dogasającego ognia wąwozie. Teraz jednak nie była już sama; towarzyszyła jej Wright, zaś zabrany z lecznicy świstoklik miał wystarczyć, by przenieść wszystkich w bezpieczne miejsce. – Jesteśmy. Możemy przenieść cywili do Doliny, tam zajmie się nimi Rose – zwróciła się do Romulusa, kiedy już znów znalazła się u jego boku, wodząc poruszonym wzrokiem od jednego chłopca do drugiego. Nie mogła pozbyć się strachu, że to za mało, że nie dadzą rady im pomóc. – Czy powinnam sprowadzić kogoś jeszcze? Żeby zająć się tamtymi? – Odnalazła jego spojrzenie własnym, na krótką chwilę zamierając w bezruchu. Mogli ich tu zostawić, zamknąć w tych przeklętych klatkach. Wtedy jednak istniała szansa, że odnajdzie ich ktoś inny, kogo mogliby skusić nagrodą, nakłonić w ten sposób do oswobodzenia.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przytaknął niemo na przyjęcie jego słów przez pannę Clearwater, ani trochę nie wątpiąc w to, że za kilka minut w wąwozie znajdzie się odpowiednia pomoc medyczna dla poszkodowanych, a oni będą mogli zająć się niegodziwcami, którzy śmieli nie tylko zakłócić spokój okolicznych mieszkańców, lecz przede wszystkim skrzywdzić niewinnych. Nie potrafił pojąć ich motywacji, a może nawet nie chciał.
Gdy pozostał sam, poczuł, jak cisza przeszywa go na wskroś. Nieprzyjemne uczucie rozbiegało się po karku, pozostawiając mięśnie wciąż spięte i gotowe do działania w przypadku niespodziewanego ataku możliwych napastników. Zerkał więc ukradkiem w kierunku szmalcowników, chociaż wciąż próbował skupić się na poszkodowanych cywilach. Wbrew pozorom to oni zasługiwali na największą uwagę, szczególnie przez wzgląd na ich zły stan. Nie chcąc marnować czasu, zdecydował się ostatecznie pobieżnie zbadać również nieznajomą kobietę, jednak zaraz potem wrócił do czuwania nad małym chłopcem. Myślami wydawał się krążyć przy swoim najmłodszym synu, który mógłby być na miejscu rannego, gdyby tylko urodził się w innej rodzinie, gdyby nie był pod czujnym okiem krewnych w wielkiej posiadłości. Dlaczego więc nie spróbować w jakiś sposób ochronić również tych, którzy sami nie byli zdolni do zadbania o własne bezpieczeństwo? Już nie myślał o działaniach z ramienia Zakonu Feniksa, lecz przede wszystkim, jak ktoś, kto musiał roztoczyć opiekę nad tymi wszystkimi ludźmi. Jak wielkim ciężarem to było?
Dla rozluźnienia atmosfery kilkakrotnie próbował podjąć rozmowę ze wciąż przerażoną kobietą, starając się uspokoić jej skołatane nerwy, ale również dowiedzieć, jak najwięcej o tym co mogli mówić pijani szubrawcy przy ognisku.
Wreszcie pomoc przybyła, a lord odetchnął, dostrzegając utalentowaną uzdrowicielkę. Chwilę potem razem z panną Clearwater zostali już sami, a poszkodowani cywile znaleźli się w dobrych rękach. Usilnie starał się wierzyć, że wszyscy z nich przeżyją, choć rzecz oczywista, ta okropna sytuacja musiała pozostawić bliznę na dwóch młodych umysłach, ale również w pamięci matki chłopców.
Zadumał się, zastanawiając nad dogodną opcją podejścia do sprawy szmalcowników. Wypadało zabrać ich w ustronne miejsce, gdzie poddani wprawnym technikom przesłuchań mogliby wyjawić przydatne informacje, już nie tylko dla Zakonu Feniksa, lecz przede wszystkim dla sojuszu, który składał się z promugolskich rodów, broniących przynależne im ziemie oraz ludzi. Przeanalizował pokrótce miejsca, które mógłby do tego przeznaczyć na ziemiach Abbottów i westchnął ciężko, niekoniecznie będąc zadowolonym z wagi podejmowanej samotnie decyzji. Wreszcie spojrzał ponownie na pannę Clearwater i po kolejnej chwili milczenia, zebrał w sobie słowa, które miały paść względem podjętej decyzji. - Niech panna wezwie naszych sojuszników, zabiorą tych nikczemników w miejsce, gdzie poczekają na przesłuchanie. Wierzę, że zechce w nim panna uczestniczyć - oznajmił poniekąd zadając również pytanie. Następnie podszedł do pozostawionych przez szmalcowników rzeczy wokół ogniska, rozważając ich przetrząśnięcie. Kucnął przy skórzanej torbie i rozchylił ją, przesuwając różdżką, znajdujące się wewnątrz przedmioty. Wyciągnął kilka podejrzanie wyglądających kartek oraz skórzany notatnik, w którym rozpisane były plany porwania uwięzionych cywili. Nie brakowało tam jednak takich słów jak szlamy czy szlamojebcy, na co lord westchnął głośno, gardząc tak opresyjnym słownictwem. Jak bardzo zdążyła stoczyć się insytytucja ministerstwa? - Nie wszystko jest opisane, ale daje nam to jakieś wskazówki - zauważył wyciągając notatnik w kierunku panny Clearwater. - Zwyrodnialcy - mruknął w kierunku pojmanych szmalcowników. Czuł się dosyć osobliwie, grzebiąc w rzeczach, które do niego nie należały, jednak starał się pozbawić samego siebie tego osobliwego uczucia, tłumacząc samemu sobie, że nie naruszał niczyjego mienia. To była powinność, którą musiał wykonać czy tego chciał, czy nie, a honor nie pozwalał, by wyręczał się również w tym przypadku panną Clearwater. Sięgnął do kieszeni jednego z pozostawionych płaszczy, aby również tam sprawdzić, czy nie było pozostałości czegoś, co byłoby sensowne do wykorzystania.
Gdy pozostał sam, poczuł, jak cisza przeszywa go na wskroś. Nieprzyjemne uczucie rozbiegało się po karku, pozostawiając mięśnie wciąż spięte i gotowe do działania w przypadku niespodziewanego ataku możliwych napastników. Zerkał więc ukradkiem w kierunku szmalcowników, chociaż wciąż próbował skupić się na poszkodowanych cywilach. Wbrew pozorom to oni zasługiwali na największą uwagę, szczególnie przez wzgląd na ich zły stan. Nie chcąc marnować czasu, zdecydował się ostatecznie pobieżnie zbadać również nieznajomą kobietę, jednak zaraz potem wrócił do czuwania nad małym chłopcem. Myślami wydawał się krążyć przy swoim najmłodszym synu, który mógłby być na miejscu rannego, gdyby tylko urodził się w innej rodzinie, gdyby nie był pod czujnym okiem krewnych w wielkiej posiadłości. Dlaczego więc nie spróbować w jakiś sposób ochronić również tych, którzy sami nie byli zdolni do zadbania o własne bezpieczeństwo? Już nie myślał o działaniach z ramienia Zakonu Feniksa, lecz przede wszystkim, jak ktoś, kto musiał roztoczyć opiekę nad tymi wszystkimi ludźmi. Jak wielkim ciężarem to było?
Dla rozluźnienia atmosfery kilkakrotnie próbował podjąć rozmowę ze wciąż przerażoną kobietą, starając się uspokoić jej skołatane nerwy, ale również dowiedzieć, jak najwięcej o tym co mogli mówić pijani szubrawcy przy ognisku.
Wreszcie pomoc przybyła, a lord odetchnął, dostrzegając utalentowaną uzdrowicielkę. Chwilę potem razem z panną Clearwater zostali już sami, a poszkodowani cywile znaleźli się w dobrych rękach. Usilnie starał się wierzyć, że wszyscy z nich przeżyją, choć rzecz oczywista, ta okropna sytuacja musiała pozostawić bliznę na dwóch młodych umysłach, ale również w pamięci matki chłopców.
Zadumał się, zastanawiając nad dogodną opcją podejścia do sprawy szmalcowników. Wypadało zabrać ich w ustronne miejsce, gdzie poddani wprawnym technikom przesłuchań mogliby wyjawić przydatne informacje, już nie tylko dla Zakonu Feniksa, lecz przede wszystkim dla sojuszu, który składał się z promugolskich rodów, broniących przynależne im ziemie oraz ludzi. Przeanalizował pokrótce miejsca, które mógłby do tego przeznaczyć na ziemiach Abbottów i westchnął ciężko, niekoniecznie będąc zadowolonym z wagi podejmowanej samotnie decyzji. Wreszcie spojrzał ponownie na pannę Clearwater i po kolejnej chwili milczenia, zebrał w sobie słowa, które miały paść względem podjętej decyzji. - Niech panna wezwie naszych sojuszników, zabiorą tych nikczemników w miejsce, gdzie poczekają na przesłuchanie. Wierzę, że zechce w nim panna uczestniczyć - oznajmił poniekąd zadając również pytanie. Następnie podszedł do pozostawionych przez szmalcowników rzeczy wokół ogniska, rozważając ich przetrząśnięcie. Kucnął przy skórzanej torbie i rozchylił ją, przesuwając różdżką, znajdujące się wewnątrz przedmioty. Wyciągnął kilka podejrzanie wyglądających kartek oraz skórzany notatnik, w którym rozpisane były plany porwania uwięzionych cywili. Nie brakowało tam jednak takich słów jak szlamy czy szlamojebcy, na co lord westchnął głośno, gardząc tak opresyjnym słownictwem. Jak bardzo zdążyła stoczyć się insytytucja ministerstwa? - Nie wszystko jest opisane, ale daje nam to jakieś wskazówki - zauważył wyciągając notatnik w kierunku panny Clearwater. - Zwyrodnialcy - mruknął w kierunku pojmanych szmalcowników. Czuł się dosyć osobliwie, grzebiąc w rzeczach, które do niego nie należały, jednak starał się pozbawić samego siebie tego osobliwego uczucia, tłumacząc samemu sobie, że nie naruszał niczyjego mienia. To była powinność, którą musiał wykonać czy tego chciał, czy nie, a honor nie pozwalał, by wyręczał się również w tym przypadku panną Clearwater. Sięgnął do kieszeni jednego z pozostawionych płaszczy, aby również tam sprawdzić, czy nie było pozostałości czegoś, co byłoby sensowne do wykorzystania.
Robiła wszystko, co tylko mogła, by uspokoić tłukące się o mostek serce, jednak widok ranionych cywilów, do tego dzieci, skutecznie wybił ją z rytmu, nakazał pochylić się nad tym, do czego doprowadził – i miał jeszcze doprowadzić – stale przybierający na sile konflikt. Ją, strażniczkę z wieloletnim doświadczeniem, która musiała zidentyfikować ciało zamordowanego brata, a później przetrwała samobójczą wyprawę do upiornego, obsadzonego niezliczonymi ochroniarzami Tower. Myślała, że szkolenie, samodzielna praca w terenie, pozwoliły wyrobić sobie pewną odporność, umiejętność odcięcia się od tu i teraz, skupienia na analizie faktów, nie uczuciach. A jednak to, co zobaczyła tego wieczoru, czego była świadkiem, wstrząsnęło nią do głębi. Jak ktoś mógł skatować dziecko? W imię czego?
Gdyby nie Roselyn, naprędce zorganizowany środek transportu, straciłaby wszelką nadzieję. Ani ona, ani lord Abbott nie znali się na uzdrowicielstwie na tyle, by móc uratować życie oddychającego z trudem, majaczącego chłopca. Śledziła sylwetkę czarownicy zatroskanym, ale i wdzięcznym wzrokiem, gdy ta dokonywała wstępnych oględzin poszkodowanych, a później zbierała ich wokół siebie, by niewiele później uruchomić świstoklik i zniknąć z pola widzenia. Znów zostali sami, nie licząc skrępowanych szmalcowników leżących opodal. Odetchnęła ciężko, marszcząc przy tym brwi, nos, nerwowo obracając trzymaną między palcami różdżkę. Chłodne, wdzierające się pod poły płaszcza powietrze pobudzało, pomagało z kurczowym chwytaniem się rzeczywistości. Skinęła krótko głową w reakcji na kolejny rozkaz Romulusa; miał rację, powinna wezwać innych, poprosić ich o asystę w transporcie pochwyconych gnid. I choć jeszcze do niedawna nie miałaby jak tego dokonać, to ściślejsze powiązanie swego losu z losem Zakonu Feniksa pozwoliło jej na naukę niezwykle cennej umiejętności. Pomyślała o niedawno pozyskanych sojusznikach, o kilku lykantropach, którzy powinni stacjonować względnie niedaleko, a którzy przysięgli wesprzeć ich sprawę swoimi różdżkami. Przygryzła wargę, próbując oczyścić zatruty lękiem umysł, nim spróbowała przyzwać do siebie wspomnienie beztroskiego dzieciństwa, roześmianych buzi braci, obrazu pilnującej ich matki. – Expecto Patronum – powiedziała cicho, lecz stanowczo, nie pozwalając sobie na chwilę zwątpienia czy zawahania. A kiedy z jej różdżki wydobyła się srebrzysta, formująca się w kształt łabędzia smuga, ostrożnie dobrała słowa, przekazując w wiadomości same najważniejsze informacje. Lokalizację wąwozu, liczbę osób, którymi musieli się zająć, prośbę o jak najszybsze przybycie. Odbiorca nie powinien mieć wątpliwości, w kogo imieniu przemawia świetlisty patronus. – Pozostaje nam czekać. Wspólnie zajmiemy się przeniesieniem ich w bezpieczne miejsce. I oczywiście, sir, wezmę udział w ich przesłuchaniu – zwróciła się do lorda Abbotta, ostrożnie podchodząc bliżej, lecz nie zbyt blisko. I ona zajęła się przeszukiwaniem porzuconych bagaży, bez trudu tłumiąc ukłucie skrupułów; to nie był pierwszy raz, gdy z butami ładowała się w czyjeś życie, przeglądała prywatną korespondencję, zapoznawała z treścią dziennika. Trudno byłoby wiedzieć wszystko i o wszystkich bez przekraczania granicy przyzwoitości. Ostrożnie, metodycznie przetrząsała kolejne torby i tobołki, szukając czegokolwiek, co mogłoby się okazać przydatne, również w nieoczywistych miejscach; niemalże niewidoczne kieszonki, podwójne podszewki, zamierzała odnaleźć je wszystkie. – Dziękuję – mruknęła niemrawo, gdy towarzysz podał jej odnaleziony wśród klamotów jednego z szabrowników dziennik. Niewiele później jej lico, wciąż odmienione na potrzeby patrolu, oszpecił grymas złości, gdy pobieżnie zapoznała się z treścią zapisków. Odrażające.
Nie wiedziała, jak skończą spętani łańcuchami intruzi, kto i w jaki sposób pokieruje konfrontacją, wierzyła jednak, że sami zgotowali sobie ten los. Że zasłużyli na to, cokolwiek miało ich spotkać. Tylko czy na pewno? Czy potrafiłaby przejść nad tym do porządku dziennego, gdyby postanowiono pozbawić ich żyć...? – Chyba mamy towarzystwo – dodała jeszcze, pakując do torby ostatnie papiery, dostrzegając wśród drzew sylwetki kojarzonych z widzenia czarodziejów.
Gdyby nie Roselyn, naprędce zorganizowany środek transportu, straciłaby wszelką nadzieję. Ani ona, ani lord Abbott nie znali się na uzdrowicielstwie na tyle, by móc uratować życie oddychającego z trudem, majaczącego chłopca. Śledziła sylwetkę czarownicy zatroskanym, ale i wdzięcznym wzrokiem, gdy ta dokonywała wstępnych oględzin poszkodowanych, a później zbierała ich wokół siebie, by niewiele później uruchomić świstoklik i zniknąć z pola widzenia. Znów zostali sami, nie licząc skrępowanych szmalcowników leżących opodal. Odetchnęła ciężko, marszcząc przy tym brwi, nos, nerwowo obracając trzymaną między palcami różdżkę. Chłodne, wdzierające się pod poły płaszcza powietrze pobudzało, pomagało z kurczowym chwytaniem się rzeczywistości. Skinęła krótko głową w reakcji na kolejny rozkaz Romulusa; miał rację, powinna wezwać innych, poprosić ich o asystę w transporcie pochwyconych gnid. I choć jeszcze do niedawna nie miałaby jak tego dokonać, to ściślejsze powiązanie swego losu z losem Zakonu Feniksa pozwoliło jej na naukę niezwykle cennej umiejętności. Pomyślała o niedawno pozyskanych sojusznikach, o kilku lykantropach, którzy powinni stacjonować względnie niedaleko, a którzy przysięgli wesprzeć ich sprawę swoimi różdżkami. Przygryzła wargę, próbując oczyścić zatruty lękiem umysł, nim spróbowała przyzwać do siebie wspomnienie beztroskiego dzieciństwa, roześmianych buzi braci, obrazu pilnującej ich matki. – Expecto Patronum – powiedziała cicho, lecz stanowczo, nie pozwalając sobie na chwilę zwątpienia czy zawahania. A kiedy z jej różdżki wydobyła się srebrzysta, formująca się w kształt łabędzia smuga, ostrożnie dobrała słowa, przekazując w wiadomości same najważniejsze informacje. Lokalizację wąwozu, liczbę osób, którymi musieli się zająć, prośbę o jak najszybsze przybycie. Odbiorca nie powinien mieć wątpliwości, w kogo imieniu przemawia świetlisty patronus. – Pozostaje nam czekać. Wspólnie zajmiemy się przeniesieniem ich w bezpieczne miejsce. I oczywiście, sir, wezmę udział w ich przesłuchaniu – zwróciła się do lorda Abbotta, ostrożnie podchodząc bliżej, lecz nie zbyt blisko. I ona zajęła się przeszukiwaniem porzuconych bagaży, bez trudu tłumiąc ukłucie skrupułów; to nie był pierwszy raz, gdy z butami ładowała się w czyjeś życie, przeglądała prywatną korespondencję, zapoznawała z treścią dziennika. Trudno byłoby wiedzieć wszystko i o wszystkich bez przekraczania granicy przyzwoitości. Ostrożnie, metodycznie przetrząsała kolejne torby i tobołki, szukając czegokolwiek, co mogłoby się okazać przydatne, również w nieoczywistych miejscach; niemalże niewidoczne kieszonki, podwójne podszewki, zamierzała odnaleźć je wszystkie. – Dziękuję – mruknęła niemrawo, gdy towarzysz podał jej odnaleziony wśród klamotów jednego z szabrowników dziennik. Niewiele później jej lico, wciąż odmienione na potrzeby patrolu, oszpecił grymas złości, gdy pobieżnie zapoznała się z treścią zapisków. Odrażające.
Nie wiedziała, jak skończą spętani łańcuchami intruzi, kto i w jaki sposób pokieruje konfrontacją, wierzyła jednak, że sami zgotowali sobie ten los. Że zasłużyli na to, cokolwiek miało ich spotkać. Tylko czy na pewno? Czy potrafiłaby przejść nad tym do porządku dziennego, gdyby postanowiono pozbawić ich żyć...? – Chyba mamy towarzystwo – dodała jeszcze, pakując do torby ostatnie papiery, dostrzegając wśród drzew sylwetki kojarzonych z widzenia czarodziejów.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Niegodziwcy zmieniali kraj w ruinę, chcąc nazywać to budową lepszego świata. Tylko dla kogo? Dla garstki nielicznych, która wprowadzała chorą ideologię? Robiło mu się niedobrze na myśl, jak zepsutym okazał się świat. Nie pojmował również, w jaki sposób ta zgnilizna zdążyła umknąć tak wielu osobom, które przecież miały niesamowitą zdolność wykrywania skupisk takiej niegodziwości. Bił sam siebie w pierś za to wszystko, zbyt skupiony na pracy, a może personalnych sprawach, zapomniał o swojej najważniejszej miłości – uczuciu do Anglii. O dbaniu o jej dobro i byt, a także o uczucia obywateli.
Patronus rozświetlił przestrzeń, a słowa zakołysały się na wietrze, wkrótce odlatując wraz z trzepotem skrzydeł dostojnego ptaka. Pokiwał głową kilkakrotnie na późniejsze słowa, a potem skierował się do dalsze przetrząsania bagaży niegodziwców. Niedługo później rozległ się odgłos korków i faktycznie mieli towarzystwo w postaci wezwanych sojuszników. Przekazał kolejną kartę z notatkami szmalcowników temu, który wydał mu się najbardziej odpowiedzialny, a następnie wskazał na rzeczy znajdujące się przy ognisku. - Znaleźliśmy obiecujące notatki, być może przydadzą się podczas przesłuchań - zauważył, podając torby oraz płaszcze kolejnym mężczyznom. Cieszył go postęp i reakcja, z którą zetknął się dzięki wezwaniu byłej Wiedźmiej Strażniczki. Zawsze doceniał umiejętności zakonników, choć sam nigdy nie wyobrażał sobie przystąpić do roli, tak podobnej im, to teraz w obliczu wojny coraz częściej zastanawiał się czy nie powinien również starać się o dogłębniejsze wdrożenie w struktury organizacji. Czy jednak wtedy byłby w stanie tyle poświęcić? Zawsze przecież przedkładał dobro ludu, chcąc być tym sprawiedliwym, ale czy właśnie tędy wiodła droga? Pytania mogły się mnożyć i wahać, jednak czyny jasno mówiły, że chciał pomóc. Był jednak lordem, a najbardziej do działania popychała go tradycja i obrona wartości bliskich Abbottom, nie widział siebie w roli idealisty na czele z flagą armii. Oczywiście, był gotów walczyć, lecz nie na ślepo w celu tworzenia byle jakiego zamieszania w gruncie rzeczy niezmieniającego wiele w wojnie. Zerkając na towarzyszącą mu kobietę, rozważał, jak mogło być z nią, choć cała sytuacja, z którą mieli styczność, dała mu pewien zarys jej osoby i motywów, którymi mogła się kierować. Być może powinni nawiązać dłuższą współpracę? Szanował rzeczowych i konkretnych ludzi, których nie ponosiły emocje. - Wydaje mi się, że nasza praca w tym miejscu jest skończona. Bardzo dziękuję, panno Clearwater - zwrócił się do ciemnowłosej czarownicy, a potem mimowolnie zerknął na obłok pary, która uleciała z jego ust. Było coraz chłodniej...
Przedyskutowawszy wszystko po raz ostatni z czarownicą, ruszyli wraz z resztą czarodziejów, aby przenieść pojmanych szmalcowników. Spoglądał na ich wciąż objęte zaklęciami unieruchamiającymi ciała w klatkach, w jakich sami wcześniej przetrzymywali niewinnych porwanych ze wsi Farleigh Hungerford. Czy odczuwali to co ich ofiary? Ilu więźniów widział już w swoim życiu i jak u niewielu dostrzegał faktyczne wyrzuty sumienia, które mogłyby go poruszyć. Skuci esposas nie wydawali się żałować, w ich oczach była tylko nienawiść. Jakim cudem to wszystko się stało tak prędko - czarodziej mierzący w drugiego różdżką, stawiający czynny opór, wyprowadzający atak, aby zniszczyć skrzętnie budowany ład? Przemyślenia plądrowały głowę, gdy przemieszczali się coraz bliżej wyznaczonego punktu, a wkrótce w wąwozie znów zapanowała sielska cisza i nikt nie miał śmiałości jej naruszać prócz zamieszkujących las stworzeń.
| ztx2
Patronus rozświetlił przestrzeń, a słowa zakołysały się na wietrze, wkrótce odlatując wraz z trzepotem skrzydeł dostojnego ptaka. Pokiwał głową kilkakrotnie na późniejsze słowa, a potem skierował się do dalsze przetrząsania bagaży niegodziwców. Niedługo później rozległ się odgłos korków i faktycznie mieli towarzystwo w postaci wezwanych sojuszników. Przekazał kolejną kartę z notatkami szmalcowników temu, który wydał mu się najbardziej odpowiedzialny, a następnie wskazał na rzeczy znajdujące się przy ognisku. - Znaleźliśmy obiecujące notatki, być może przydadzą się podczas przesłuchań - zauważył, podając torby oraz płaszcze kolejnym mężczyznom. Cieszył go postęp i reakcja, z którą zetknął się dzięki wezwaniu byłej Wiedźmiej Strażniczki. Zawsze doceniał umiejętności zakonników, choć sam nigdy nie wyobrażał sobie przystąpić do roli, tak podobnej im, to teraz w obliczu wojny coraz częściej zastanawiał się czy nie powinien również starać się o dogłębniejsze wdrożenie w struktury organizacji. Czy jednak wtedy byłby w stanie tyle poświęcić? Zawsze przecież przedkładał dobro ludu, chcąc być tym sprawiedliwym, ale czy właśnie tędy wiodła droga? Pytania mogły się mnożyć i wahać, jednak czyny jasno mówiły, że chciał pomóc. Był jednak lordem, a najbardziej do działania popychała go tradycja i obrona wartości bliskich Abbottom, nie widział siebie w roli idealisty na czele z flagą armii. Oczywiście, był gotów walczyć, lecz nie na ślepo w celu tworzenia byle jakiego zamieszania w gruncie rzeczy niezmieniającego wiele w wojnie. Zerkając na towarzyszącą mu kobietę, rozważał, jak mogło być z nią, choć cała sytuacja, z którą mieli styczność, dała mu pewien zarys jej osoby i motywów, którymi mogła się kierować. Być może powinni nawiązać dłuższą współpracę? Szanował rzeczowych i konkretnych ludzi, których nie ponosiły emocje. - Wydaje mi się, że nasza praca w tym miejscu jest skończona. Bardzo dziękuję, panno Clearwater - zwrócił się do ciemnowłosej czarownicy, a potem mimowolnie zerknął na obłok pary, która uleciała z jego ust. Było coraz chłodniej...
Przedyskutowawszy wszystko po raz ostatni z czarownicą, ruszyli wraz z resztą czarodziejów, aby przenieść pojmanych szmalcowników. Spoglądał na ich wciąż objęte zaklęciami unieruchamiającymi ciała w klatkach, w jakich sami wcześniej przetrzymywali niewinnych porwanych ze wsi Farleigh Hungerford. Czy odczuwali to co ich ofiary? Ilu więźniów widział już w swoim życiu i jak u niewielu dostrzegał faktyczne wyrzuty sumienia, które mogłyby go poruszyć. Skuci esposas nie wydawali się żałować, w ich oczach była tylko nienawiść. Jakim cudem to wszystko się stało tak prędko - czarodziej mierzący w drugiego różdżką, stawiający czynny opór, wyprowadzający atak, aby zniszczyć skrzętnie budowany ład? Przemyślenia plądrowały głowę, gdy przemieszczali się coraz bliżej wyznaczonego punktu, a wkrótce w wąwozie znów zapanowała sielska cisza i nikt nie miał śmiałości jej naruszać prócz zamieszkujących las stworzeń.
| ztx2
| 15 grudnia
Czas nie zwalniał. Choćby nie wiem jak próbowano go choć na chwilę zatrzymać, zwyczajnie ten nie poddawał się zwykłym ludzkim działaniom. Justine wiedziała, że zanim dojdzie całkowicie do siebie, minie jeszcze sporo czasu, ale kiedy tylko jej ręce zaczęły jej słuchać, a ciało odpowiadać na wezwanie - niezmiennie dzięki Jackie, która zdawała się jako jedyna rozumieć że potrzebowała działania. Z którą poprzez trening porozumiewała się. Która w jakiś sposób, tak jak jej brat, nie pozwoliła jej całkowicie zapaść się w szaleństwo. Przechodziła do działania. Spokojniej, dostrzegając, jak pobyt w Azkabanie ją zmienił. Nie ufając sobie całkowicie. Wiedziała jednak, że pozostawanie w ciepłym domu, klatce z czterech ścian, nie było dla niej. Rozumiała troskę Vincenta. A przynajmniej zdawało jej się, że ją rozumie. Ale nie umiała się zatrzymać - nawet dla niego. Ostrzegała go - wtedy w Wiśniowej Dolinie. Ostrzegała też wiele razy później, dając możliwość wycofania się. Zamierzała walczyć, tak jak przysięgała - do ostatniej kropli krwi. I nie zamierzała odstąpić od tej obietnicy.
Powróciła więc do codziennych zadań. Powróciła do pracy w Biurze Aurorów, wychodząc na przydzielone patrole i uczestnicząc w dodatkowych zajęciach dla kursantów. Sposób nauczania ich - kształcenia na pełnoprawnych aurorów - przez wzgląd na okoliczności musiał się niejako zmienić. Trudno było wymagać, żeby funkcjonował jak dawniej, kiedy zwyczajnie sytuacja na to nie pozwalała. Czasem, w zabezpieczonych pustostanach przeprowadzano dla nich wykłady z technik śledczych, choć częściej pozwalano im obserwować aurorów już podczas przesłuchań, kiedy stali skryci za barierą Salvio Hexii. Działali i jednocześnie uczyli się tego, czego nie wiedzieli. Musieli się dostosować - gdyby tego nie potrafili, nie mogliby przecież dłużej podążać tą ścieżką. Wdrożenie się, po prawie dwóch miesiącach nieobecności nie należało do łatwych, ale jak zawsze dawała z siebie wszystko co tylko była w stanie i jeszcze trochę. Aż w końcu nadszedł ten dzień o którym już od jakiegoś czasu chodziły plotki. Akcja, która w całości miała zostać powierzona kursantom. Tonks sądziła, że jest to forma sprawdzenia ich. Kurs trwał już rok i gdyby nie sytuacja w której się znaleźli już jakiś czas temu powinny odbyć się egzaminy kończące rok i sprawdzające ich umiejętności. To, czego się nauczyli, jak funkcjonowali i czy mogli pójść dalej.
Niewielu ich zostało. Jeśli porównać do dość potężnej gromady, której udało się przejść już i tak trudny egzamin pozwalający wejść na kurs. Sam kurs był równie wykańczający. Niezmienna presja, ciągłe zajęcia. Justine chociaż nie musiała się obawiać o swoje umiejętności magiczne, tak zawsze dwa razy mocniej musiała pracować nad kondycją, która nie była zachwycająca. Teraz, po tym co przeszła, na nowo musiała powrócić do formy. W tym momencie było ich niewielu, ledwie ośmiu, ona pozostała ostatnią kobietą na kursie. Zebrani w niewielkiej sali stali, oczekując na pojawienie się któregoś z aurorów albo instruktorów. Czuła w kościach, że dzisiaj będzie inne od tego, co było wcześniej i nie pomyliła się znacząco. W końcu w pomieszczeniu znalazł się stary Wallrick. Niebieskie spojrzenie zawisło na nim, a kilku mężczyzn opierających się o ściany odbiło się prostując. Niósł ze sobą jakieś papiery, ale wszystko i tak miało wyjaśnić się wraz z jego słowami.
- Dziś sprawdzimy czego nauczyliście się mimo... dość trudnych warunków. - zapowiedział i Justine właściwie nie była zdziwiona. Do jakiejś formy egzaminu prędzej czy później musiało dojść. Krótkie rozmowy z osobami z którymi dostała się na kurs pozwoliły jej zorientować się, że w czasie jej nieobecności żaden się nie odbył. Cóż, w pewien sposób miała szczęście. Wsadziła dłonie do kieszeni, nie spuszczając spojrzenia ze starszego aurora. - Działacie całkowicie sami, będę tu czekał na raporty od dowodzących - dwie grupy. - instruował dalej. Przesuwając spojrzeniem po znajdujących się w sali. - Pierwsza: Hope, Daniells, Shmit, Lupin i Doyle - przewodzi Hope. - mężczyźni przesunęli się w kierunku Ernesta. Złapała jego spojrzenie, posyłając mu krótki, niewielki uśmiech. Nie zdziwiło jej, że Ernest został wyznaczony. Ale to nie zwiastowało dobrze dla niej, bo miała być w grupie z Elliotem Bones, który na każdym kroku próbował udowodnić jej, że znajduje się w nieodpowiednim miejscu. Wzięła wdech w płuca. - Bones, Tonks, Carter i Stainwright. - westchnęła mentalnie, przymykając na krótką chwilę powieki. - Przewodzi Tonks. - te dwa słowa uniosły je momentalnie w lekkim zaskoczeniu, patrząc na teczkę, którą Wallrick wyciągał w jej kierunku. Nie musiała spoglądać na Elliota, żeby wiedzieć jaki ma wyraz twarzy. Słuchanie poleceń kobiety, było dla niego co najmniej poniżające. Zastanawiała się, czy instruktorzy specjalnie nie postanowili zmusić ich do pracy razem, chcąc sprawdzić jak sobie w niej poradzą. Przywykła już do pogardliwych spojrzeń Elliotta, ten nadal nie potrafił zaakceptować kobiety takiej jak ona. Miała tylko nadzieję, że nie za sabotuje ich działania. - Nie miejcie złudzeń - to pełnoprawne akcje. Nikt wam nie pomoże na miejscu. Dopuszczamy was do nich, bo wierzymy, że sobie poradzicie. Wszystkie informacje macie w teczkach. - skinęła krótko mężczyźnie głową, który zaraz potem wyszedł z sali.
- Nie spieprz tego dla nasz wszystkich, Tonks. - mruknął Elliot podchodząc bliżej. Uniosła na niego jasne tęczówki i westchnęła lekko.
- Współpracujmy Ellliot, tak będzie prościej. Ani ja, ani ty nigdzie się nie wybieramy. Przywyknij. - poleciła mu, otwierając teczkę w taki sposób, żeby reszta mężczyzn mogła do niej zajrzeć. Krótki raport dotyczył lasu niedaleko wsi Farleigh Hungerford, w nim znajdował się od dawna opuszczony dom w którym mieszkańcy dostrzegli ostatnio oznaki, że ktoś go zamieszkuje. Ze względu na umiejscowienie wioski, jasnym było że to dobre miejsce wypadowe dla szmalcowników. I jak wskazywał raport miejsce to zajmowało trzech mężczyzn z którymi powiązano podpalenia na terenach Abbotów. Cel: pojmanie ich, transport do wyznaczonego miejsca i zabezpieczanie domu. Nie było dokładnych planów domu, ale dostali też mapę wskakującą jego lokalizację. - Teleportujemy się tutaj i tutaj. - wskazała miejsce po przeciwległych stronach domu. - Spróbujmy zbliżyć się niezauważeniu do domu i pozbyć przeciwników bez wywoływania walki, jeśli zajdzie taka konieczność - obezwładnić i spętać. - z polecenia wynikała, że dowództwo chce ich żywych. Uniosła wzrok przesuwając nim po Stainwrightcie i Carterze którzy skinęli głowami, by później przenieść go na Bonesa. Ten ostatecznie też skinął głową. Wyciągnęła z kieszeni zegarek i spojrzała na niego. - Zaczynamy działać równo o dwudziestej. W razie problemów wystrzelcie iskry. - nie było więcej to uzgodnienia. W teorii mieli mieć przewagę. Jednak praktyka, miała pokazać im cość innego. - Carter ze mną. - zadecydowała, bo nie ujmował w sprawność fizycznej Elliotowi a wiedziała, że ten zdecydowanie lepiej zadziała, kiedy nie będzie marszczył brwi i nosa na to, że musi pracować razem z nią. - Powodzenia. - szepnęła jeszcze teleportując się w wybrane dla nich miejsce. Wskazała Carterowi kierunek i w milczeniu, rzucając wcześniej zaklęcie kameleona ruszyli do przodu. W niewielkim, dotkniętym przez czas domku, rzeczywiście paliły się światła. Zajrzała do środka przez okno, dostrzegając dwójkę mężczyzn. Gdzieś musiał być trzeci. Przenieśli się możliwie jak najciszej w kierunku drzwi wejściowych, uważając, żeby nie narobić hałasu. Elliot ze Stainwrightem mieli wejść od drugiej, zamykając niejako drogę ucieczki. Do walki musiało dojść, ale na razie powoli stawiała kroki, otwierając drzwi wejściowe przy pomocy zaklęcia. Wzięła wdech w płuca, wślizgając się do środka. I korzystając z zaskoczenia spetryfikowała jednego z mężczyzn, drugi, zaskoczony przesunął się cudem unikając zaklęcia Cartera. Dwójka pozostałych walczyła z trzecim, musieli jakoś się wydać, ale nie miało to znaczenia. Carter podjął się walki z drugim, podczas gdy ona rzucała zaklęcie kajdanek na pierwszego. Zaskoczeni, nie mili wiele szans. W końcu wszyscy w trójkę skończyli spętani na środku niewielkiego salonu.
Udało się.
- Wrócę zdać raport, przetransportujcie ich we wskazane miejsce. - mruknęła do nich, przesuwając po całej trójce spojrzeniem. Choć nie przepadali za sobą z Bonesem musieli przyznać, że mimo wszystko oboje byli zdolnymi czarodziejami.
| zt
Czas nie zwalniał. Choćby nie wiem jak próbowano go choć na chwilę zatrzymać, zwyczajnie ten nie poddawał się zwykłym ludzkim działaniom. Justine wiedziała, że zanim dojdzie całkowicie do siebie, minie jeszcze sporo czasu, ale kiedy tylko jej ręce zaczęły jej słuchać, a ciało odpowiadać na wezwanie - niezmiennie dzięki Jackie, która zdawała się jako jedyna rozumieć że potrzebowała działania. Z którą poprzez trening porozumiewała się. Która w jakiś sposób, tak jak jej brat, nie pozwoliła jej całkowicie zapaść się w szaleństwo. Przechodziła do działania. Spokojniej, dostrzegając, jak pobyt w Azkabanie ją zmienił. Nie ufając sobie całkowicie. Wiedziała jednak, że pozostawanie w ciepłym domu, klatce z czterech ścian, nie było dla niej. Rozumiała troskę Vincenta. A przynajmniej zdawało jej się, że ją rozumie. Ale nie umiała się zatrzymać - nawet dla niego. Ostrzegała go - wtedy w Wiśniowej Dolinie. Ostrzegała też wiele razy później, dając możliwość wycofania się. Zamierzała walczyć, tak jak przysięgała - do ostatniej kropli krwi. I nie zamierzała odstąpić od tej obietnicy.
Powróciła więc do codziennych zadań. Powróciła do pracy w Biurze Aurorów, wychodząc na przydzielone patrole i uczestnicząc w dodatkowych zajęciach dla kursantów. Sposób nauczania ich - kształcenia na pełnoprawnych aurorów - przez wzgląd na okoliczności musiał się niejako zmienić. Trudno było wymagać, żeby funkcjonował jak dawniej, kiedy zwyczajnie sytuacja na to nie pozwalała. Czasem, w zabezpieczonych pustostanach przeprowadzano dla nich wykłady z technik śledczych, choć częściej pozwalano im obserwować aurorów już podczas przesłuchań, kiedy stali skryci za barierą Salvio Hexii. Działali i jednocześnie uczyli się tego, czego nie wiedzieli. Musieli się dostosować - gdyby tego nie potrafili, nie mogliby przecież dłużej podążać tą ścieżką. Wdrożenie się, po prawie dwóch miesiącach nieobecności nie należało do łatwych, ale jak zawsze dawała z siebie wszystko co tylko była w stanie i jeszcze trochę. Aż w końcu nadszedł ten dzień o którym już od jakiegoś czasu chodziły plotki. Akcja, która w całości miała zostać powierzona kursantom. Tonks sądziła, że jest to forma sprawdzenia ich. Kurs trwał już rok i gdyby nie sytuacja w której się znaleźli już jakiś czas temu powinny odbyć się egzaminy kończące rok i sprawdzające ich umiejętności. To, czego się nauczyli, jak funkcjonowali i czy mogli pójść dalej.
Niewielu ich zostało. Jeśli porównać do dość potężnej gromady, której udało się przejść już i tak trudny egzamin pozwalający wejść na kurs. Sam kurs był równie wykańczający. Niezmienna presja, ciągłe zajęcia. Justine chociaż nie musiała się obawiać o swoje umiejętności magiczne, tak zawsze dwa razy mocniej musiała pracować nad kondycją, która nie była zachwycająca. Teraz, po tym co przeszła, na nowo musiała powrócić do formy. W tym momencie było ich niewielu, ledwie ośmiu, ona pozostała ostatnią kobietą na kursie. Zebrani w niewielkiej sali stali, oczekując na pojawienie się któregoś z aurorów albo instruktorów. Czuła w kościach, że dzisiaj będzie inne od tego, co było wcześniej i nie pomyliła się znacząco. W końcu w pomieszczeniu znalazł się stary Wallrick. Niebieskie spojrzenie zawisło na nim, a kilku mężczyzn opierających się o ściany odbiło się prostując. Niósł ze sobą jakieś papiery, ale wszystko i tak miało wyjaśnić się wraz z jego słowami.
- Dziś sprawdzimy czego nauczyliście się mimo... dość trudnych warunków. - zapowiedział i Justine właściwie nie była zdziwiona. Do jakiejś formy egzaminu prędzej czy później musiało dojść. Krótkie rozmowy z osobami z którymi dostała się na kurs pozwoliły jej zorientować się, że w czasie jej nieobecności żaden się nie odbył. Cóż, w pewien sposób miała szczęście. Wsadziła dłonie do kieszeni, nie spuszczając spojrzenia ze starszego aurora. - Działacie całkowicie sami, będę tu czekał na raporty od dowodzących - dwie grupy. - instruował dalej. Przesuwając spojrzeniem po znajdujących się w sali. - Pierwsza: Hope, Daniells, Shmit, Lupin i Doyle - przewodzi Hope. - mężczyźni przesunęli się w kierunku Ernesta. Złapała jego spojrzenie, posyłając mu krótki, niewielki uśmiech. Nie zdziwiło jej, że Ernest został wyznaczony. Ale to nie zwiastowało dobrze dla niej, bo miała być w grupie z Elliotem Bones, który na każdym kroku próbował udowodnić jej, że znajduje się w nieodpowiednim miejscu. Wzięła wdech w płuca. - Bones, Tonks, Carter i Stainwright. - westchnęła mentalnie, przymykając na krótką chwilę powieki. - Przewodzi Tonks. - te dwa słowa uniosły je momentalnie w lekkim zaskoczeniu, patrząc na teczkę, którą Wallrick wyciągał w jej kierunku. Nie musiała spoglądać na Elliota, żeby wiedzieć jaki ma wyraz twarzy. Słuchanie poleceń kobiety, było dla niego co najmniej poniżające. Zastanawiała się, czy instruktorzy specjalnie nie postanowili zmusić ich do pracy razem, chcąc sprawdzić jak sobie w niej poradzą. Przywykła już do pogardliwych spojrzeń Elliotta, ten nadal nie potrafił zaakceptować kobiety takiej jak ona. Miała tylko nadzieję, że nie za sabotuje ich działania. - Nie miejcie złudzeń - to pełnoprawne akcje. Nikt wam nie pomoże na miejscu. Dopuszczamy was do nich, bo wierzymy, że sobie poradzicie. Wszystkie informacje macie w teczkach. - skinęła krótko mężczyźnie głową, który zaraz potem wyszedł z sali.
- Nie spieprz tego dla nasz wszystkich, Tonks. - mruknął Elliot podchodząc bliżej. Uniosła na niego jasne tęczówki i westchnęła lekko.
- Współpracujmy Ellliot, tak będzie prościej. Ani ja, ani ty nigdzie się nie wybieramy. Przywyknij. - poleciła mu, otwierając teczkę w taki sposób, żeby reszta mężczyzn mogła do niej zajrzeć. Krótki raport dotyczył lasu niedaleko wsi Farleigh Hungerford, w nim znajdował się od dawna opuszczony dom w którym mieszkańcy dostrzegli ostatnio oznaki, że ktoś go zamieszkuje. Ze względu na umiejscowienie wioski, jasnym było że to dobre miejsce wypadowe dla szmalcowników. I jak wskazywał raport miejsce to zajmowało trzech mężczyzn z którymi powiązano podpalenia na terenach Abbotów. Cel: pojmanie ich, transport do wyznaczonego miejsca i zabezpieczanie domu. Nie było dokładnych planów domu, ale dostali też mapę wskakującą jego lokalizację. - Teleportujemy się tutaj i tutaj. - wskazała miejsce po przeciwległych stronach domu. - Spróbujmy zbliżyć się niezauważeniu do domu i pozbyć przeciwników bez wywoływania walki, jeśli zajdzie taka konieczność - obezwładnić i spętać. - z polecenia wynikała, że dowództwo chce ich żywych. Uniosła wzrok przesuwając nim po Stainwrightcie i Carterze którzy skinęli głowami, by później przenieść go na Bonesa. Ten ostatecznie też skinął głową. Wyciągnęła z kieszeni zegarek i spojrzała na niego. - Zaczynamy działać równo o dwudziestej. W razie problemów wystrzelcie iskry. - nie było więcej to uzgodnienia. W teorii mieli mieć przewagę. Jednak praktyka, miała pokazać im cość innego. - Carter ze mną. - zadecydowała, bo nie ujmował w sprawność fizycznej Elliotowi a wiedziała, że ten zdecydowanie lepiej zadziała, kiedy nie będzie marszczył brwi i nosa na to, że musi pracować razem z nią. - Powodzenia. - szepnęła jeszcze teleportując się w wybrane dla nich miejsce. Wskazała Carterowi kierunek i w milczeniu, rzucając wcześniej zaklęcie kameleona ruszyli do przodu. W niewielkim, dotkniętym przez czas domku, rzeczywiście paliły się światła. Zajrzała do środka przez okno, dostrzegając dwójkę mężczyzn. Gdzieś musiał być trzeci. Przenieśli się możliwie jak najciszej w kierunku drzwi wejściowych, uważając, żeby nie narobić hałasu. Elliot ze Stainwrightem mieli wejść od drugiej, zamykając niejako drogę ucieczki. Do walki musiało dojść, ale na razie powoli stawiała kroki, otwierając drzwi wejściowe przy pomocy zaklęcia. Wzięła wdech w płuca, wślizgając się do środka. I korzystając z zaskoczenia spetryfikowała jednego z mężczyzn, drugi, zaskoczony przesunął się cudem unikając zaklęcia Cartera. Dwójka pozostałych walczyła z trzecim, musieli jakoś się wydać, ale nie miało to znaczenia. Carter podjął się walki z drugim, podczas gdy ona rzucała zaklęcie kajdanek na pierwszego. Zaskoczeni, nie mili wiele szans. W końcu wszyscy w trójkę skończyli spętani na środku niewielkiego salonu.
Udało się.
- Wrócę zdać raport, przetransportujcie ich we wskazane miejsce. - mruknęła do nich, przesuwając po całej trójce spojrzeniem. Choć nie przepadali za sobą z Bonesem musieli przyznać, że mimo wszystko oboje byli zdolnymi czarodziejami.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
27 stycznia '58
Jestem z ciebie dumny. Kilka pozornie zwyczajnych słów - nasączonych siłą podobną protego horribilis. Gdy tylko śnieg przestał sypać z nieba tak obficie, Trixie zwerbowała do pomocy swojego ulubionego braciszka, Castora, przedstawiając mu wytyczne zawarte w notatce. Cytowała je z pamięci, w czasie ostatniego tygodnia powtarzając je do siebie przy tak błahych czynnościach jak gotowanie czy sprzątanie, byle tylko niczego nie zapomnieć, gdy pergamin obrócił się w bezpieczny popiół; i choć wśród przyszywanego rodzeństwa nie powinna mieć ulubieńców, nie mogła udawać, że ze Sproutem nie bawiła się po prostu przednio. Wyglądał ostatnio mizernie, jakby coś męczyło go, pożerało od środka ogromnym stresem, nieistotne jak skrupulatnie starał się to przed nią ukryć - widziała. Widziała zawsze, czasem jedynie zachowując dyplomatyczną ciszę. Beckettowie właśnie tak przecież żyli, w ciszy, przez długie, długie lata.
- To bardzo ważne zadanie, pamiętaj. Wydaje mi się, że najlepiej byłoby dotrzeć do miejsc, w których pojawić się może więcej osób. Karczmy? Świetlice? Ratusz? - zasugerowała, w skórzanym woreczku w kieszeni grubego swetra trzymając powierzone przez ojca pluskwy. Ich połowę wcześniej przekazała także Castorowi, żeby mogli rozdzielić się w razie konieczności, opiekując się tym samym większą powierzchnią terenu. - Odwiedźmy tutaj gospodę. Z tego co wiem, jest jedna - spojrzała na kroczącego obok młodzieńca i uśmiechnęła się do niego lekko, przewodząc, prowadząc ich oboje w kierunku tawerny, do której popołudniami i wieczorami niechybnie ściągała większa część mieszkańców Farleigh Hungerford. Właściciel przybytku był zaufanym człowiekiem. Dobrym, troskliwym, może odrobinę surowym, ale w środku skrywał miękkie serce, które bez wahania przyjęło pod dach potrzebujących mugoli, gdy zaszła taka potrzeba, umieściwszy ich w dwóch pokoikach na piętrze. Niektórym nawet zaoferował pracę w kuchni i przy roznoszeniu zamówień. - Dzień dobry - odezwała się pogodnie, gdy wraz z Castorem przekroczyli próg. Nad ranem na sali było pusto, za ladą stał jedynie brodaty barman, którego Trixie znała z imienia i kilku wcześniejszych spotkań w wiosce. - Czy zastaliśmy pana Crawleya? - mężczyzna przytaknął krótko po uprzednim odpowiedzeniu na ich powitanie i na chwilę zniknął na zapleczu, powróciwszy z właścicielem u boku. Edgar Crawley był od niego niższy przynajmniej o trzy głowy, przypominał posturą zbitą śnieżkę, a łysina błyszczała spomiędzy ostatka ciemnych włosów.
- O, córka pana Becketta. Witajcie. Co mogę dla was zrobić? - zapytał ciężkim od chrypy głosem.
- Przychodzimy dzisiaj z ramienia Zakonu Feniksa. Macie tutaj odbiornik radiowy, prawda? - jegomość skinął głową. - Pod skrzydłem feniksa powstało Ptasie Radio, panie Crawley, przeznaczone dla ludzi dobrych i zaufanych, dla wszystkich, którym reżim Ministerstwa Magii nie jest w smak. Mam tutaj przygotowane przez mojego tatę urządzenie, które będzie w stanie zapewnić wam dostęp do częstotliwości, na której odbywają się audycje. Będą niosły pomoc - informacje, ostrzeżenia, instruktaże, z jakich skorzystać będzie mógł każdy. Całe Farleigh. Jest pan... - zainteresowany, chciała dodać, lecz czarodziej półkrwi przerwał jej dłonią uniesioną ku górze, czerwony jak pomidor, które Stevie hodował w ogrodzie ciepłą porą.
- Ależ oczywiście! Szlachetny to pomysł, a do nas czasem nie docierają gazety tak szybko, jak byśmy chcieli. Panienka pokaże - poprosił i prędko zdjął z półki tradycyjne radio. Trixie posłała Castorowi dyskretny uśmiech - po czym wspięła się na barowe krzesło i wyjęła z kieszeni woreczek z pluskwami. Zarówno barmanowi, jak i jego przełożonemu tłumaczyła wszystko bardzo dokładnie. Najpierw zamontowała urządzenie w środku, które dostosowało się do wnętrza odbiornika dzięki swoim magicznym właściwościom, a potem wyjawiła im częstotliwość 101,1 wraz z kodem będącym datą utworzenia Zakonu Feniksa. Wystarczyło potem wrócić do wskazanej częstotliwości w razie chęci rozpoczęcia słuchania - lub przejść na dowolnie inną, zwyczajną, nie-podziemną. - Jeśli coś by się stało - dodała jeszcze, z powagą patrząc na swoich rozmówców. - Na przykład gdyby doszło do interwencji wroga, możecie zdradzić wszystko, tylko nie hasło otwierające częstotliwość - przestrzegła, na co panowie skinęli ze zrozumieniem głowami. - Ptasie Radio zacznie nadawać piętnastego lutego. Pamiętajcie. Zakon jest z wami - tym razem pogodny uśmiech zaoferowała już wszystkim, by następnie zeskoczyć ze stołka i skłonić się teatralnie. Przy wyjściu spojrzała na Castora. - Gdzie teraz? - mogli udać się do małego ratusza albo pojedynczych domostw, chyba że miał zupełnie inny pomysł.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Wieś Farleigh Hungerford
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset