Pralnia ogrodowa
AutorWiadomość
Pralnia ogrodowa
Znajdujące się w północno-wschodniej specjalnej części posiadłości miejsce przeznaczone dla praczek zostało ponownie zagospodarowane przez młode małżeństwo Vane. Nie zostało zmienione jego przeznaczenie - wciąż można czuć świeżość rozwieszanych tam za pomocą magii materiałów. Czasami wciąż nieodpowiednio wyciśniętych z wody czy opłukanych z piany, ale Jayden robi co może, aby nauczyć się podstawowych czynności gospodarskich. W końcu musi być idealnym panem domu, czyż nie? Często jednak widać tam pracującego Śpioszka.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 10 kwietnia
Mijał dopiero – lub aż – rok, odkąd jej życie zatrzęsło się w posadach. Rozłam Ministerstwa sprawił, że nie mogła dłużej kurczowo trzymać się obranej za młodu, zaraz po opuszczeniu Hogwartu, ścieżki; musiała podejmować trudne, mające zaważyć na całej przyszłości decyzje, a każdy kolejny dzień ciążył bardziej niż niegdyś, choć przecież i w trakcie pracy dla wiedźmiej straży widywała niejedno. Wojna była jednak czymś zgoła innym, dzikszym i bezlitośniejszym, niż żywot, który wiodła przed Bezksiężycową Nocą; podsycała tłumione niegdyś skłonności, spychała w odmęty znieczulenia. Wyzwalała w ludziach wszystko to, co najgorsze.
Nic więc dziwnego, że zmęczenie wyraźnie odmalowywało się w sińcach pod oczami, a troski osiadały na wątłych barkach. Mimo to wciąż parła do przodu – bo i jaki miała wybór? Na jej szczęście Theach Fáel stanowiło przystań, do której mogła zawinąć po każdym sztormie, miejsce, w którym wylizywała rany. Oraz żywe przypomnienie, że walczyli nie z powodu nienawiści, pragnienia rozlewu krwi, a dla ludzi. Po to, by chłopcy Jaydena mogli dorastać w tym kraju, na tych ziemiach, bez strachu o to, co przyniesie jutro.
Bezwiednie szukała go po całym pogrążonym w ciszy domu, na poły wypatrując znajomej sylwetki, na poły obawiając się, jak może wyglądać ich rozmowa. Niemalże bezszelestnie przemierzała kolejne korytarze, dziwiąc się, gdy nie odnalazła go w gabinecie, ani we wciąż odnawianym salonie. Czy pomyliła dni? Albo zapomniała o jakimś wyjściu, o którym powinna pamiętać? Czas uciekał jej przez palce, a choć co chwilę wydarzały się rzeczy straszne, znaczące, to umysł jak na przekór składał je w jedno – w niekończący się koszmar, przecinany jedynie chwilami względnego spokoju. Tej nocy śniła o szmaragdowej czaszce, spomiędzy której ust wypełzał odrażający wąż, zwiastunie rychłej śmierci, oraz ożywających na skinienie różdżki cieniach. Teraz musieli stawać nie tylko przeciwko czarnoksiężnikom, ale i niezrozumiałym zjawiskom...?
Odkąd Rose i Melanie opuściły Irlandię, odczuwane przez nią napięcie tylko narastało; stała się wyczulona na każde drgnienie, skrzypnięcie, głośniejszy podmuch wiatru. I obecność Śpioszka, który zdawał się spoglądać na wszystkich – oprócz gospodarza i jego synów – wilkiem. Ciążyło jej, że relacja z przyjacielem stanęła pod znakiem zapytania; nie miała wątpliwości, że wciąż nie została skreślona, może szukać u niego wsparcia i pomocy, lecz jednocześnie – niektóre tematy musiały już na zawsze zostać okryte milczeniem, ominięte szerokim łukiem, jeśli nie chciała przekroczyć granicy, zza której nie byłoby powrotu. Jednym z takich tematów była działalność Ministerstwa na wygnaniu, powiązania z Zakonem Feniksa, a im mocniej angażowała się w jego działalność, tym trudniej było komentować najnowsze doniesienia bez obierania silnego, podszytego gniewem stanowiska. Najnowsze wydanie Horyzontów Zaklęć sprawiło, że westchnęła ciężko, tłumiąc przy tym ukłucie irytacji, lecz to Walczący Mag i wspominane na jego łamach nazwiska sprawiły, że pobladła, machinalne skubiąc, aż do krwi, usta, dopóki nie udało jej się skontaktować z Foxem za pośrednictwem kurczowo ściskanego w dłoni lusterka.
Nie wiedziała, ile jeszcze wytrzyma. Lub kim będzie, kiedy – o ile – doczeka końca tego przeklętego konfliktu.
– Jayden? – wypowiedziała cicho, gdy nogi zaprowadziły ją w końcu do ulokowanej za domem pralni. Nie sądziła, że go tu zastanie. Na próżno było szukać na zieleniącej się trawie śniegu, zrzucała to na karb magii, którą musiał podnieść temperaturę tego skrawka posiadłości. Odruchowo splotła na piersi ramiona, przenosząc wzrok to na przyjaciela, to na trzymane w palcach odzienie: damskie, odlegle znajome. Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy powoli łączyła ze sobą kropki. – Mogę ci jakoś pomóc? – dodała po chwili milczenia, próbując modulować głos tak, by nie zakradła się w niego choćby nuta niepewności. Nie chciała się narzucać. Jeśli potrzebował samotności, zamierzała mu ją zwrócić, z drugiej jednak strony – czuła, że nie powinien stawiać temu czoła sam. Porządkom. Widmu przeszłości.
Mijał dopiero – lub aż – rok, odkąd jej życie zatrzęsło się w posadach. Rozłam Ministerstwa sprawił, że nie mogła dłużej kurczowo trzymać się obranej za młodu, zaraz po opuszczeniu Hogwartu, ścieżki; musiała podejmować trudne, mające zaważyć na całej przyszłości decyzje, a każdy kolejny dzień ciążył bardziej niż niegdyś, choć przecież i w trakcie pracy dla wiedźmiej straży widywała niejedno. Wojna była jednak czymś zgoła innym, dzikszym i bezlitośniejszym, niż żywot, który wiodła przed Bezksiężycową Nocą; podsycała tłumione niegdyś skłonności, spychała w odmęty znieczulenia. Wyzwalała w ludziach wszystko to, co najgorsze.
Nic więc dziwnego, że zmęczenie wyraźnie odmalowywało się w sińcach pod oczami, a troski osiadały na wątłych barkach. Mimo to wciąż parła do przodu – bo i jaki miała wybór? Na jej szczęście Theach Fáel stanowiło przystań, do której mogła zawinąć po każdym sztormie, miejsce, w którym wylizywała rany. Oraz żywe przypomnienie, że walczyli nie z powodu nienawiści, pragnienia rozlewu krwi, a dla ludzi. Po to, by chłopcy Jaydena mogli dorastać w tym kraju, na tych ziemiach, bez strachu o to, co przyniesie jutro.
Bezwiednie szukała go po całym pogrążonym w ciszy domu, na poły wypatrując znajomej sylwetki, na poły obawiając się, jak może wyglądać ich rozmowa. Niemalże bezszelestnie przemierzała kolejne korytarze, dziwiąc się, gdy nie odnalazła go w gabinecie, ani we wciąż odnawianym salonie. Czy pomyliła dni? Albo zapomniała o jakimś wyjściu, o którym powinna pamiętać? Czas uciekał jej przez palce, a choć co chwilę wydarzały się rzeczy straszne, znaczące, to umysł jak na przekór składał je w jedno – w niekończący się koszmar, przecinany jedynie chwilami względnego spokoju. Tej nocy śniła o szmaragdowej czaszce, spomiędzy której ust wypełzał odrażający wąż, zwiastunie rychłej śmierci, oraz ożywających na skinienie różdżki cieniach. Teraz musieli stawać nie tylko przeciwko czarnoksiężnikom, ale i niezrozumiałym zjawiskom...?
Odkąd Rose i Melanie opuściły Irlandię, odczuwane przez nią napięcie tylko narastało; stała się wyczulona na każde drgnienie, skrzypnięcie, głośniejszy podmuch wiatru. I obecność Śpioszka, który zdawał się spoglądać na wszystkich – oprócz gospodarza i jego synów – wilkiem. Ciążyło jej, że relacja z przyjacielem stanęła pod znakiem zapytania; nie miała wątpliwości, że wciąż nie została skreślona, może szukać u niego wsparcia i pomocy, lecz jednocześnie – niektóre tematy musiały już na zawsze zostać okryte milczeniem, ominięte szerokim łukiem, jeśli nie chciała przekroczyć granicy, zza której nie byłoby powrotu. Jednym z takich tematów była działalność Ministerstwa na wygnaniu, powiązania z Zakonem Feniksa, a im mocniej angażowała się w jego działalność, tym trudniej było komentować najnowsze doniesienia bez obierania silnego, podszytego gniewem stanowiska. Najnowsze wydanie Horyzontów Zaklęć sprawiło, że westchnęła ciężko, tłumiąc przy tym ukłucie irytacji, lecz to Walczący Mag i wspominane na jego łamach nazwiska sprawiły, że pobladła, machinalne skubiąc, aż do krwi, usta, dopóki nie udało jej się skontaktować z Foxem za pośrednictwem kurczowo ściskanego w dłoni lusterka.
Nie wiedziała, ile jeszcze wytrzyma. Lub kim będzie, kiedy – o ile – doczeka końca tego przeklętego konfliktu.
– Jayden? – wypowiedziała cicho, gdy nogi zaprowadziły ją w końcu do ulokowanej za domem pralni. Nie sądziła, że go tu zastanie. Na próżno było szukać na zieleniącej się trawie śniegu, zrzucała to na karb magii, którą musiał podnieść temperaturę tego skrawka posiadłości. Odruchowo splotła na piersi ramiona, przenosząc wzrok to na przyjaciela, to na trzymane w palcach odzienie: damskie, odlegle znajome. Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka, gdy powoli łączyła ze sobą kropki. – Mogę ci jakoś pomóc? – dodała po chwili milczenia, próbując modulować głos tak, by nie zakradła się w niego choćby nuta niepewności. Nie chciała się narzucać. Jeśli potrzebował samotności, zamierzała mu ją zwrócić, z drugiej jednak strony – czuła, że nie powinien stawiać temu czoła sam. Porządkom. Widmu przeszłości.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Maeve & Jayden
10 kwietnia 1958
« Mogę być bardzo wściekły na to, czego nie mam, albo bardzo wdzięczny za to, co mam »
Nie spał przez ostatnie trzy doby i z trudem udawało mu się utrzymywać pozory, że było inaczej. Na szczęście Maeve praktycznie nie widywał, a Shelty i dwóch Szkotek już nie było w pobliżu, by mogły cokolwiek dojrzeć. To nie tak, że unikał czarownic lub ich towarzystwo było mu niemiłe. Nie... Nie na tym polegał problem lub właściwie niedyspozycja czarodzieja. Był po prostu umęczony. Zmęczony i zbity tym, co się działo i nie chciał, aby takim go oglądały. Zdawać by się mogło, że dom opustoszał i hałasy miały ucichnąć, harmider zmniejszyć, ludzkie zasoby obkurczyły się, ale wcale tak nie było. Wyprowadzka Roselyn i Melanie sprawiła, że chłopcy odpowiedzieli momentalnie. Nie mogli się uspokoić, płakali, krzyczeli i wyginali się na wszystkie strony, doprowadzając własnego ojca niemal do szaleństwa. Zmierzali ku cienkiej linii cierpliwości, a brak odpoczynku dla Jaydena wyraźnie odbijał się na jego zdrowiu. Myślał wolniej, nawet poruszał się w inny sposób, a wykłady przez niego prowadzone były tępym czytaniem własnych formułek, że aż uczniowie podchodzili do niego i pytali, czy wszystko było z nim w porządku. Teoretycznie tak. Był zdrowy, ale praktycznie potrzebował chwili wytchnienia. Nie miał więc nawet siły, czasu ani — szczerze — to ochoty na pisanie listu do Szkocji z pytaniem, jak szła aklimatyzacja w nowym miejscu uzdrowicielce i jej córce. Wiedział, że za parę dni miał się tam pojawić na umówionej wcześniej nauce nakładania zabezpieczeń, a nadgorliwość nie była dobrą cechą. Szczególnie że nie chciał także odpowiadać lakonicznie czy wypisywać podobnych, mało angażujących wiadomości. Ten krótki czas dał jednak profesorowi do zrozumienia, że winien był szukać wsparcia w zajmowaniu się swoimi małymi szkrabami. Wilcze szczenięta rosły w siłę, a samotna sylwetka zapracowanego rodzica nie mogła zapewnić im osobistej opieki bez przerwy. Ani bez uszczerbku na własnym zdrowiu. Miał w pamięci zamieszkującą w Killarney Aine O'Connor, którą spotkał jakiś czas temu w miasteczku. Dawna uczennica została niesprawiedliwie wyrzucona na ostatnim roku nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa i tak jak inni, szukała pracy. Wówczas nawet o tym nie pomyślał, ale im dłużej się nad tym zastanawiał, spisanie krótkiej informacji do młodej czarownicy nie było surrealistyczne. Finalnie udało się uśpić chłopców, którzy wymęczeni walką z rodzicem, posnęli, pozwalając na to, by Alannah dusznym powiewem bujała ich w kołysce. Jayden także mógł skorzystać z odpoczynku i chociaż jego drzemka trwała zaledwie czterdzieści minut, podniósł się z większą niż wcześniej siłą i świeżością. Z myślą, że był to najwyższy czas. Najwyższy czas do zmiany. Zbyt długo bał się zaglądać nie tylko do ich sypialni, ale także do samej szafy pełnej jeszcze rzeczy Mony, które zostawiła za sobą. Mimo że zabrała część swojej garderoby, nie była w stanie udźwignąć wszystkiego, dlatego wiele sukienek, fartuchów, zimowych płaszczy wisiała nietknięta od roku. Myślał nad tym jeszcze, gdy Roselyn mieszkała w Irlandii, ale nie chciał prosić jej o pomoc ani obawiać się, że sama mogła wpaść na niego, organizującego ubrania żony. Chciał się ich pozbyć. Oczyścić to, czego długi czas się lękał. Przez chwilę się wahał, zanim zaczął po prostu wyjmować wieszaki wraz ze znajomymi krojami i kłaść je na stosie na małżeńskim łóżku. Tylko raz zaciągając się znajomym zapachem pozostawionym na sukience w grochy...
Później przyszło pranie.
Nie mieli córki, dla której mógłby po prostu zatrzymać te rzeczy, bo może w przyszłości chciałaby poczuć chociaż odrobinę więzi z matką. Była wojna i wielu nie posiadało nic więcej niż to, co mieli akurat na sobie. Przekazanie im porządnej jakości ubrań mogło im ocalić życie, dlatego tym bardziej zmobilizowany był, by to zrobić. By dać jej odejść i dać sobie przestrzeń na właściwe gospodarowanie własnym domem. Przecież Pomona nie miała do niego wrócić. Nie były więc jej już potrzebne materialne przedmioty, które pozostawiła za sobą.
A później przyszło suszenie.
Magia sprawiła, że powiewające na wietrze ubrania wyschły szybciej aniżeli gdyby zostawiło się je całkowicie naturalnym czynnikom pogodowym. Biorąc równocześnie pod uwagę wciąż budzącą się do życia przyrodę, czas trwania tego etapu mógłby być nieprzyjemnie długi. Lub właściwie również i niemożliwy do osiągnięcia. Pochłonięty tym zajęciem, nie zauważył ani nie wyczuł zbliżającej się Maeve. Wypowiedziane jego imię, a później pytanie sprawiło, że zszedł na ziemię i spojrzał na stojącą niedaleko czarownicę. Przez chwilę wyglądał na skonsternowanego, nie wiedząc, co powinien był powiedzieć, ale w końcu skinął parokrotnie głową. - Hm... W sumie czemu nie? Trzeba poskładać suche ubrania do kosza - poinstruował, wskazując brodą wiklinowy wyrób, który postawił pod ścianą domu i w którym nikły kolejne rzeczy. Chociaż było ich o wiele więcej i powinny wypadać na ziemię, tak się nie działo, dzięki zaklęciu powiększającemu. Bardzo przydatnemu. Kto by pomyślał, że w takiej sytuacji... - Nawet dobrze, że cię widzę. Chcę ci tylko powiedzieć, że w ciągu najbliższego tygodnia pojawi się ktoś, kto będzie zajmował się chłopcami - poinformował, wracając do uprzednio przerwanego zaklęcia. Wydawał się nieco oderwany, niecodzienny i taki właśnie był. Musiał być, skoro zajmował się od co najmniej dwóch godzin częścią życia swojej żony...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dostrzegała, że nie jest sobą; nie potrafił, pewnie również nie zamierzał, tego przed nią ukryć. Tylko dziś, czy może ten stan trwał już dłużej, od jakiegoś czasu...? Choć brzmiało to jak powód do wstydu – nie wiedziała. Mieszkali pod jednym dachem, lecz widywali się jedynie w przelocie, kątem oka i z pełną dystansu ostrożnością. Oboje mieli swoje zmartwienia, troski i zajęcia, o których niekoniecznie chcieliby ze sobą rozmawiać, skutecznie zaprzątające umysł, stale nawarstwiające się obowiązki, wciąż jednak byli dla siebie bliscy i ważni. Prawda? Doskonale pamiętała radę zawartą w otrzymanym od ojca liście; powinna trzymać się tych, którym wciąż mogła ufać. Którym zależało na jej dobru. A Jayden, choć mieli odmienne zdanie na wiele różnych tematów, nigdy nie przestał się o nią martwić. I nie skreślił, mimo ryzyka, jakie niosła ze sobą obecność w jego domu, przy jego dzieciach, rebeliantki. Może również dlatego Śpioszek spoglądał ku niej z niechęcią, której nie spodziewała się po skrzacie domowym – lojalność względem Vane'a była świętością, dlatego też nigdy nie wyraził swego braku życzliwości wprost, lecz nie podzielał przy tym sympatii i słabości swego pana. O ile oczywiście przyjaźń można było nazwać słabością.
Postąpiła kilka kroków do przodu, powoli i ostrożnie, kupując sobie więcej czasu na przerwanie tej czynności, gdyby skonsternowany, wybity z rytmu towarzysz postanowił, że jej pomoc jest zbędna lub po prostu wolałby zostać teraz sam. W porozwieszanych na sznurkach, schnących od nieistniejącego wiatru ubraniach było coś magicznego w swej prostocie. Pozornie zwykłe, normalne zajęcie, czas na wiosenne porządki, lecz w tych czasach normalność już dawno została przekuta w egzotykę. Przynajmniej dla niej; więcej myślała o kradzieżach, samosądach i niepokojących cieniach niż prowadzeniu domu. Nie takiej przyszłości chciała dla niej matka, od maleńkości próbując zaszczepić w niej odpowiednie nawyki. Dając dobry przykład.
– W porządku – przytaknęła z bladym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem, gdy pozwolił jej przyłączyć się do rytuału składania prania. Zdawała sobie sprawę z faktu, że zwisające ze sznurków fragmenty odzienia nie należały do niego, nie były też malutkimi, przeznaczonymi dla chłopców ubrankami, z których mieli wyrosnąć za miesiąc czy dwa. Nie; coś sprawiło, że zakasał rękawy i postanowił stanąć twarzą w twarz z wciąż żywym wspomnieniem tragicznie zmarłej Pomony. Tylko co? – Ja też się cieszę, że cię w końcu znalazłam – mruknęła pod nosem, nie bez trudu utrzymując swe uczucia na wodzy. Była drażliwa, łatwo się irytowała, lecz dla niego chciała wspinać się na wyżyny wytrzymałości; widziała, czuła, że potrzebował cierpliwości i spokoju. Przełknęła nawet to okropne słowo, tylko. Naprawdę? Tylko tyle chciał jej powiedzieć? Nie; na pewno dopowiadała sobie do tego więcej niż powinna, zbyt wyczulona na takie detale. Prędko odgoniła od siebie ścisk w żołądku, chłodną obręcz zawodu, która zaciskała się na trzewiach – czy powinna się dziwić, nawet jeśli nie chciałby porozmawiać z nią o niczym więcej? – i przywołała na usta zagubiony uśmiech. – Czyli zatrudniłeś nianię. To bardzo dobrze. Słyszałam o niej? To ktoś, kogo znam? – Ktoś zaufany? Nie potrafiła powstrzymać w pełni uzasadnionej podejrzliwości. W końcu rozmawiali o kimś, kto będzie zajmować się jego synami, pozna rozkład korytarzy i otulające domostwo zabezpieczenia. Lecz przecież nie miała powodu, by nie ufać osądowi sytuacji astronoma. Musiała jednak wiedzieć, czy od tej pory będzie musiała ukrywać swoją twarz przed nowym gościem Theach Fáel.
Ujęła w dłonie materiał najbliższej spódnicy, ładnej, niezniszczonej, by sprawdzić, czy jest już suchy; kiedy upewniła się, że mogła zostać przeniesiona do kosza, odnalazła palcami drewniane spinacze, które utrzymywały odzienie na sznurku, a następnie pozbyła się ich, dla ułatwienia przyczepiając je do swej koszuli. Pieczołowicie, z szacunkiem, składała pamiątkę po pani Vane, nie potrafiąc powstrzymać cisnącego się na usta pytania. – Komu je oddasz? – zapytała po chwili ciszy, w założeniu swobodnym i konwersacyjnym tonem głosu; nie zamierzała upewniać się, czy był pewien podjętej decyzji. Bardzo dobrze rozumiała potrzebę ruszenia na przód. Tak jak i ona musiała uprzątnąć rzeczy, które zostawił po sobie Caleb, tak i on pragnął działać, zmierzyć się z przeszłością. Albo tylko dopowiadała sobie nieistniejące motywy do prostego, codziennego zajęcia. Lecz czy gdyby nie niosło ono ze sobą wartości sentymentalnej, leczniczej, nie powierzyłby go po prostu Śpioszkowi?[bylobrzydkobedzieladnie]
Postąpiła kilka kroków do przodu, powoli i ostrożnie, kupując sobie więcej czasu na przerwanie tej czynności, gdyby skonsternowany, wybity z rytmu towarzysz postanowił, że jej pomoc jest zbędna lub po prostu wolałby zostać teraz sam. W porozwieszanych na sznurkach, schnących od nieistniejącego wiatru ubraniach było coś magicznego w swej prostocie. Pozornie zwykłe, normalne zajęcie, czas na wiosenne porządki, lecz w tych czasach normalność już dawno została przekuta w egzotykę. Przynajmniej dla niej; więcej myślała o kradzieżach, samosądach i niepokojących cieniach niż prowadzeniu domu. Nie takiej przyszłości chciała dla niej matka, od maleńkości próbując zaszczepić w niej odpowiednie nawyki. Dając dobry przykład.
– W porządku – przytaknęła z bladym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem, gdy pozwolił jej przyłączyć się do rytuału składania prania. Zdawała sobie sprawę z faktu, że zwisające ze sznurków fragmenty odzienia nie należały do niego, nie były też malutkimi, przeznaczonymi dla chłopców ubrankami, z których mieli wyrosnąć za miesiąc czy dwa. Nie; coś sprawiło, że zakasał rękawy i postanowił stanąć twarzą w twarz z wciąż żywym wspomnieniem tragicznie zmarłej Pomony. Tylko co? – Ja też się cieszę, że cię w końcu znalazłam – mruknęła pod nosem, nie bez trudu utrzymując swe uczucia na wodzy. Była drażliwa, łatwo się irytowała, lecz dla niego chciała wspinać się na wyżyny wytrzymałości; widziała, czuła, że potrzebował cierpliwości i spokoju. Przełknęła nawet to okropne słowo, tylko. Naprawdę? Tylko tyle chciał jej powiedzieć? Nie; na pewno dopowiadała sobie do tego więcej niż powinna, zbyt wyczulona na takie detale. Prędko odgoniła od siebie ścisk w żołądku, chłodną obręcz zawodu, która zaciskała się na trzewiach – czy powinna się dziwić, nawet jeśli nie chciałby porozmawiać z nią o niczym więcej? – i przywołała na usta zagubiony uśmiech. – Czyli zatrudniłeś nianię. To bardzo dobrze. Słyszałam o niej? To ktoś, kogo znam? – Ktoś zaufany? Nie potrafiła powstrzymać w pełni uzasadnionej podejrzliwości. W końcu rozmawiali o kimś, kto będzie zajmować się jego synami, pozna rozkład korytarzy i otulające domostwo zabezpieczenia. Lecz przecież nie miała powodu, by nie ufać osądowi sytuacji astronoma. Musiała jednak wiedzieć, czy od tej pory będzie musiała ukrywać swoją twarz przed nowym gościem Theach Fáel.
Ujęła w dłonie materiał najbliższej spódnicy, ładnej, niezniszczonej, by sprawdzić, czy jest już suchy; kiedy upewniła się, że mogła zostać przeniesiona do kosza, odnalazła palcami drewniane spinacze, które utrzymywały odzienie na sznurku, a następnie pozbyła się ich, dla ułatwienia przyczepiając je do swej koszuli. Pieczołowicie, z szacunkiem, składała pamiątkę po pani Vane, nie potrafiąc powstrzymać cisnącego się na usta pytania. – Komu je oddasz? – zapytała po chwili ciszy, w założeniu swobodnym i konwersacyjnym tonem głosu; nie zamierzała upewniać się, czy był pewien podjętej decyzji. Bardzo dobrze rozumiała potrzebę ruszenia na przód. Tak jak i ona musiała uprzątnąć rzeczy, które zostawił po sobie Caleb, tak i on pragnął działać, zmierzyć się z przeszłością. Albo tylko dopowiadała sobie nieistniejące motywy do prostego, codziennego zajęcia. Lecz czy gdyby nie niosło ono ze sobą wartości sentymentalnej, leczniczej, nie powierzyłby go po prostu Śpioszkowi?[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 17.06.22 14:05, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Mogę być bardzo wściekły na to, czego nie mam, albo bardzo wdzięczny za to, co mam »
Ciężko było mu być sobą, gdy sytuacja, w jakiej się znajdował, zmuszała go do podjęcia działań, których — jak sądził i jak podejrzewał — nigdy nie spodziewałby się podejmować. Stanięcie twarzą w twarz z kolejną dozą wspomnień było bolesne i nawet gorycz kłamstw, jakich dopuściła się Pomona oraz porzucenia, jakim obdarzyła zarówno jego, jak i ich dzieci, nie była na tyle silna, aby przyćmić uczucia samotnego wdowca. Wyciągając poszczególne elementy garderoby zmarłej żony, Jayden miał wrażenie, że zaraz poczuje na ramieniu ciężar jej dłoni, a gdy odwróci się zwabiony tym gestem, ujrzy jej uśmiechniętą twarz. Być może z jednym z chłopców w ramionach. W końcu mógł przysiąc, że w pewnym momencie również słyszał jej głos, oznajmiający mu, że obiad był gotowy. Zerknął nawet w stronę drzwi, jakby oczekując, że ją tam zobaczy, ale framuga była pusta. Podobnie jak stół oraz kuchnia. Nie było żony ani posiłku, jaki przygotowała. Tylko Figa z Makiem kręciły się wokół nóg gospodarza, ocierając się o materiał spodni, jakby czując, że wkrótce poczęstuje je pokrojonymi kawałkami zdobytej dzień wcześniej kiełbasy. Jayden pochylił się wówczas i podrapał każdego z pieszczochów za uchem, słysząc ich głośne mruczenie. Roland siedział na parapecie i obserwował dwójkę kotów, jakby bez ufności w stosunku do nich oraz do ich właściciela. A jednak to kuguchar jakby nie mógł powstrzymać wobec nich swojej ciekawości... Podobnie zresztą jak Maeve, która zakradając się ostrożnie, znalazła w końcu swoją drogą ku Vane'owi i stanęła niedaleko, przyglądając się właśnie jemu samemu. To ktoś, kogo znam?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji - przyznał się, chociaż wiedział, że ta czaiła się za rogiem i musiała zostać podjęta na przestrzeni kilku dni. Maksymalnie tygodnia. Całkowicie samotna opieka nad chłopcami dawała mu się boleśnie we znaki. Szczególnie teraz, gdy stawali się silniejsi, a ich senne terminy nie nakładały się na siebie w żadną logiczną całość. - Spotkałem jednak w miasteczku uczennicę, która poprosiła mnie o pracę. To dobra dziewczyna. Wyrzucili ją na ostatnim roku. Przeklęte JOE - wyjaśnił dokładniej czarownicy już, co planował. Ostatnie słowa wypowiedziane były jednak z większą dawką emocji, których nie był w stanie powstrzymać. Nie krzyczał, nie podnosił głosu, ale pewna gorzka wrogość czaiła się w słowach astronoma. Jednostka Opieki nad Edukacją sprawiała już wystarczająco dużo problemów, a widok tych porzuconych dzieci, które nie miały szansy na normalne życie, zapalał w profesorze coś bezwzględnego. Odetchnął jednak głęboko, nie chcąc, aby i Maeve niepotrzebnie przejmowała od niego emocje i się denerwowała. Mimo że prowadzili w końcu dwa różne życia, Jaydenowi wciąż na niej zależało. Nawet jeżeli raniła go tym, czym się zajmowała oraz decyzjami, jakie podejmowała — nie mógł i nie zamierzał decydować za nią. Mógł starać się ją wspierać, być obok, jeżeli miała problemy, ale ciężko było tak żyć. Nie wiedząc, co robiła po nocach, gdzie wychodziła i czy w ogóle miała wrócić... Przez chwilę zajęli się więc w milczeniu prostym, mechanicznym więc działaniem, nie odzywając się do siebie.
Komu je oddasz?
- W Killarney widziałem ogłoszenie zbioru ubrań dla ofiar wojny. Stwierdziłem, że to dobry pomysł. Zaniosę trochę zapasów - mówił, nie przerywając zdejmowania i niemal z nabożnością składania kolejnych części saskiej garderoby. Zupełnie jakby żegnał się z każdym jej elementem. Tym razem jednak było łatwiej — nie pachniały już nią. W pewnym momencie zawahał się, jeszcze zanim nie kontynuował urwanej nuty. - Jeżeli ktoś od was czegoś potrzebuje, mogę odłożyć część - powiedział ostrożnie, ale nie nieszczerze. Nie wiedział, jaka była sytuacja Zakonu Feniksa. Gdzie mieszkali? Ilu ich było? Czy mieli ze sobą dzieci? Chorych? Starców? Przecież nie życzył im źle — nieważne, jak okrutnie kojarzyła mu się ta organizacja. Jeżeli potrzebowali ubrań, dlaczego nie miał ich przekazać? Maeve widziała zresztą, że na strychu piętrzyły się jeszcze stare szaty po poprzednich pokoleniach Vane'ów — Jayden ani jego synowie ich wcale nie potrzebowali.
I znów pracowali jakiś czas w ciszy. Przechodząc jedynie od wiszących sznurków do kosza lub po prostu czarując, by wyprasować pojawiające się na suchym materiale zmarszczki. Znaleźli w tym jakiś wspólny rytm i mimo że milczenie zdawało się ciążyć, astronom był gdzieś indziej. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim. Poddając się myślom przepływających przez niego, a oscylujących wokół komplikacji własnych emocji i ich stanie. Tym, co się wydarzyło i jak bardzo nie miał nad niczym kontroli.
W pewnym momencie jednak zatrzymał się jednak — nie tylko we własnych przemyśleniach, lecz także w zajmowaniu się praniem. Stał po prostu i wpatrywał się w sukienkę, której wzór i obrys tak dobrze znał. Której nigdy nie miał zapomnieć. W końcu była pamiątką ich ślubu. Nie widział jej od tamtego dnia i zobaczenie jej na nowo sprawiło, że coś się w czarodzieju zmieniło. Stał niczym zahipnotyzowany, z uwagą obserwując i nie odrywając spojrzenia od powiewającej na wietrze sukni. - Czy to złe? Że mimo tego, co jest żywe, wracam do tego, co martwe? - Nawet nie wiedział, czy Maeve wciąż była w pobliżu, ale jeśli tak, słyszała i wiedziała, że kierował swoje słowa do niej. I znała ich sens. Nie musiał tłumaczyć, co dokładnie miał na myśli. W końcu była spostrzegawcza. Z łatwością mogła więc dostrzec, że coś się zmieniło. Między jej przyjacielem a uzdrowicielką, która zaledwie parę dni wcześniej opuściła Irlandię. Nie mogły umknąć jej te przemykające gdzieś spojrzenia, krótki, urwany dotyk, który nie był tym samym, co kiedyś. Wszystko wyrażało coś odmiennego. Jeżeli dawna wiedźma strażniczka nie była w stanie poukładać ich w całość, pozostawiając sobie przestrzeń na wątpliwości, aktualnie tych wątpliwości jej pozbawiał.
To nie tak, że wykluczył obecność Roselyn, gdy co jakiś czas gubił się w myślach tyczących się Pomony i to nie tak, że zapominał o Pomonie, gdy był z Roselyn. Nigdy się nie odkochał. Nigdy nie uznał, że już niczego wobec małżonki nie czuł. To wciąż było istniejące i prawdziwe. I chociaż żal po utracie tego wszystkiego, nie odbierał mu sił, jak jeszcze jakiś czas temu, wiedział, że wciąż to w nim trwało. Uczucia. Ale równocześnie stało się coś, co zupełnie umykało jego zdroworozsądkowej analizie — w najgorszym z okresów zaczął zakochiwać się w Roselyn. Tam, gdzie potrzebował wsparcia, była. Nie tylko tego czysto fizycznego, gdy chłopcy dosłownie wypadali mu z rąk, ale także mentalnego. Gdy postanowili, że nie mogą dłużej pozostawać biernymi w momencie, w którym oboje musieli być silni. I że byli tacy, tylko wówczas gdy byli pogodzeni. Byli obok, nie w oddali. Powoli więc, krok za krokiem odrzucali swoje bolączki, by wrócić na dawne tory przyjaźni, ale... Tych dawnych torów nie było. Były nowe. Nieznane. Niezrozumiałe. Ekscytujące, ale również... Pełne niepewności. Zadając więc pytanie, potrzebował potwierdzenia, że bez względu na wszystko, nie działał bezwzględnie. Egoistycznie. Że fakt, iż trzymał się wspomnień, nie czynił z niego oszusta. Wobec Rose. Wobec samego siebie. Wobec pamięci nieżyjącej już zielarki. Wobec tych, którzy go otaczali i mieli oceniać. Między innymi właśnie wobec samej Maeve.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pralnia ogrodowa
Szybka odpowiedź