Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Miasteczko Weston-super-Mare
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Miasteczko Weston-super-Mare
Nadmorskie miasteczko w hrabstwie Somerset, do dziewiętnastego wieku będące zaledwie małą mieściną, która z czasem ewoluowała w kurort wypoczynkowo-turystyczny. Na skutek wojny w świecie czarodziejów i mugoli ucierpiała lokalna gospodarka, jednak zainteresowanie zwiedzających wydaje się nie maleć, mimo tego, że turyści przywożą w swych sakwach znacznie mniej pieniędzy. Znaleźć tu można liczne małe muzea, szczególnie związane z morską tematyką, a na pasjonatów żeglarstwa na plażach i pomostach bliżej centrum miasta czekają łódki do wypożyczenia.
6 grudnia '57
Słońce ledwo wzeszło na bladoszare niebo, a u Beckettów już wrzało - jak ta czarna herbata gotująca się w czajniku na jednym z kuchennych palników. W korytarzu Warsztatu czekało kilka sporych rozmiarów toreb wypchanych po brzegi, a przy nich ułożone pary butów sugerowały, że właściciele za chwilkę mieli udać się w podróż. Jeszcze tylko należało przelać napoje do termosów i dokończyć kanapki na drogę powrotną, czym Trixie zajmowała się w zastraszającym tempie. Na razowym chlebie wylądowały kawałki pieczonej plumpki, na plumpce trochę sałaty, a potem wszystko to lądowało pod białym papierem śniadaniowym i w brązowej torbie przewieszonej przez ramię czarownicy.
- Gotowe - zawołała do ojca. Musieli mieć dużo siły, by sprostać zaplanowanej na ten dzień wędrówce, bo droga niosła ich przez Somerset do miejsca, w którym skrywali się bardzo potrzebujący mugole. Grudzień zdążył rozhuśtać się niemal w pełnej krasie, a oni, uciekinierzy - nie mieli jak ochronić się przed zimnem coraz surowszych miesięcy, o zadbaniu o swoje dzieci nawet nie wspominając. Na prośbę Steviego Trixie poświęciła więc sporo czasu na to, by przygotować dla nich koce i odzież - zaraz po tym, jak numerolog wydobył ciepłe tkaniny chyba spod samej ziemi. - Masz czapkę? - upewniła się, stanąwszy nieopodal drzwi wejściowych. Na jej ramionach prędko znalazł się zimowy płaszcz, a szyję szczelnie opatuliła szalikiem, spoglądając na torby leżące w pobliżu. Było tego naprawdę sporo... Nie zabiorą się z nimi na jeden raz, przynajmniej nie bez magii. Dziewczyna sięgnęła więc do kieszeni i wyciągnęła z niej różdżkę. - Zmniejszę ich wagę, żeby było łatwiej. Libramuto - zainkantowała, kierując magiczne drewno bzu w stronę pierwszego bagażu. Wiązka nie przypominała jednak prawdziwie silnego zaklęcia, wydawała się bledsza i cieńsza, sprowadzając na twarz Trixie cień zwątpienia; sięgnęła do uchwytów torby i spróbowała ją podnieść, z niezadowoleniem rejestrując fakt, że piórko wcale nie było tak lekkie, jak być powinno. - Z tą coś jest nie tak... Zadziałało, ale nie do końca. Libramuto - powtórzyła, lecz tym razem z różdżki wydobyło się zaledwie kaszlnięcie czaru, a na policzkach rozkwitł rumieniec zażenowania. Czemu nie mogła choć raz popisać się umiejętnościami przed ojcem? - Nie rozumiem... Powinno być dobrze, to proste zaklęcie, nie jestem przecież lebiegą. Czemu mi nie wychodzi? - mruknęła, rozczarowana samą sobą, po czym przeniosła szpic drewna na drugą z toreb. - Libramuto - i tym razem upartość zatriumfowała. Cięższy z bagażów stracił o połowę na wadze, skutkując wydechem ulgi. Czyli jednak nie było z nią aż tak źle. Skupiając się na tym samym pakunku, Trixie szła za ciosem, - Reducio! - tyle że za daleko nie zaszła, bo i tym razem magia spłatała jej figle. Zaklęcie nie zadziałało, pozostawiając ją jeszcze bardziej poruszoną, zdezorientowaną. Dlaczego? To były podstawy, a ona nawet z nimi sobie nie radziła, chociaż dobrze znała transmutację, uczona nie tyle w Hogwarcie, co przede wszystkim przez ojca. - Może powinnam zamienić różdżkę na igłę, permanentnie - powiedziała do siebie cicho, wyraźnie przybita, po czym porwała z ziemi lżejszą z toreb i nie patrząc nawet na Steviego - ze wstydu - przekroczyła próg domu. Nie mieli czasu do stracenia. Gdzieś tam w Somerset czekali na nich zmarznięci ludzie potrzebujący pomocy. - To było w okolicach Weston-super-Mare, prawda? To schronisko - spytała, zanim jeszcze teleportowali się do ustalonego punktu. Po transmutacyjnym popisie wolała się upewnić dwukrotnie.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 15.07.21 1:41, w całości zmieniany 1 raz
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Który inny ojciec miał takie szczęście, żeby jego własna córka, była równie zaangażowana co on w sprawy ważne dla honoru i ludzkiego bycia zwyczajnie przyzwoitym? Samodzielnie wychodziła z inicjatywą, a jednak nie próbowała pchać się w środek walki, nie podróżowała po hrabstwach, w których jej obecność wiązałaby się z jakimkolwiek narażaniem zdrowia, albo – co gorsza – życia. Już kiedyś kogoś stracił. Dwie osoby tak bliskie, jak tylko bliski potrafi być człowiek, ale przecież została mu Beatrix... Beatrix miała niezwykły talent do niemarnowania produktów i materiałów, które mogły się przydać. Tym razem jednak spakowane do toreb i plecaków koce, swetry, czapki, płacze i ciepłe szaliki ciepłe uszyte przez nią z materiałów, które Stevie dostał od Agathy przeszło kilka tygodni wcześniej. To ona potrafiła zrobić z nich pożytek, chociaż inny krawiec mógłby zostawić je z boku i nigdy nie tknąć. Stevie Beckett po prostu był z niej dumny. - Mam - powiedział z uśmiechem, na głowę wkładając wełniany kaszkiet, który zresztą nosił od lat. Trixie nie raz już go naprawiała, łatając drobne dziurki tu i tam. Trixie chwyciła za różdżkę i już zaczęła zmniejszać bagaże, więc mógł stać i jedynie się przyglądać. Oczywiście, sięgnięcie po swoją i pomoc jej nic by go nie kosztowała, ale przecież to ona była wciąż młoda i to ona miała się rozwijać. Rzucała zaklęcie kilka razy, a on przyglądał się, nie oceniając, a jedynie obserwując. - Spójrz - wykonał gest nadgarstkiem, gdy po raz kolejny jej nie wyszło. - O tak - powtórzył go, aby dziewczyna dobrze zapamiętała. Potrafiła to zrobić, miała przecież talent. Po ojcu - pomyślał i nawet uśmiechnął się w duchu. Zaklęcie w końcu jej wyszło, a pakunek stracił sporo na wadze. Potem próbowała go pomniejszyć, a numerolog znów przyglądał się jej, jak powoli się poddaje... Oh, po co? - Reducio - wypowiedział, celując w pakunek, a ten zmniejszył się na tyle, że można go było bez problemu schować do kieszeni. - Gdy odginasz nadgarstek, zrób to pod tym kątem - złapał za dłoń córki, nieco wyginając ją do góry, ale tak, aby jej nie zabolało, jedynie chciał pokazać dokładny ruch. - Powinno pomóc - powinni się już zbierać, czasu nie było wcale aż tak dużo. - Absurd - zaśmiał się na żart o igle. - Nie chciałoby ci się wstawać z kanapy, aby przywołać do siebie przekąskę - mrugnął okiem, pozostając w wyjątkowo dobrym humorze, a przynajmniej na zewnątrz. Ostatnie ich spotkania z przypadkowym człowiekiem, o którym teraz Stevie wiedział już, jakiego mógł być pochodzenia i poglądów, zostawiało nieprzyjemny dreszcz, ale byli bezpieczni... Chyba byli bezpieczni. - Tak, polecę pierwszy i zabezpieczę teren, a Ty zjaw się za minutę - wskazał na zegarek i wyszedł z domu, a sprzed niego deportował się we wskazane miejsce. - Festivo - wypowiedział, ale czar nie zadziałał. I po co było pouczać córkę, gdy sam potrzebował jeszcze wiele nauki z dziedziny magii defensywnej? - Festivo - powtórzył w końcu, ale tym razem czar zadziałał perfekcyjnie. Obok nie było nic podejrzanego, nic czarnomagicznego, żadnej mgły, czy innych tego typu zjawisk. Nie sprawdzał, czy są tam pułapki, bo był proszonym gościem. Wtem, niedaleko obok zjawiła się Trixie z drugą torbą koców. - To tam, trzeba chwilę podejść - wskazał na schronisko, do którego zostało im może kilkadziesiąt metrów, które przecież dali radę pokonać samodzielnie. Lepiej było nie kusić skupiskami magii przy takich miejscach.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
- Reducio! - powtórzyła - słowo i gest. Kto by pomyślał, że ich mała wyprawa przerodzi się jeszcze w prędką lekcję transmutacji? Trixie pokiwała głową, gdy ojciec podkreślił w jaki sposób powinna była rzucać te czary - może po prostu było zbyt wcześnie, by sama pamiętała wszystkie szczegóły? -, ale po udanym zaklęciu nie próbowała już korygować pozostałych błędów. Zamiast tego pomniejszony pakunek schowała w kieszeni i skryła w niej też dłoń trzymającą różdżkę, nie odejmując jednak palców od rękojeści, przecież za chwilkę będzie musiała się teleportować. Wolną ręką sięgnęła potem po drugą torbę i przewiesiła ją przez ramię, wdzięczna Merlinowi za transmutację i zaklęcie zmniejszające wagę. Gdyby nie to, na pewno zgięłaby się pod ciężarem jak niewydolne drzewo złamane przez przechodzącą wichurę.
- To prawda - mruknęła rozbawiona; jakie życie musiało być smutne, bez zdolności przywołania do siebie talerza z wcześniej przygotowanymi kanapkami! - Ale zawsze mogłabym wyszkolić Duckie albo Silkie, żeby przynosiły mi przekąski. Wcale niegłupi plan - wyraźnie rozpogodzona już wyobrażała sobie pięknie uczesaną kurę niosącą na łebku półmisek; na jej grzbiecie siedziałaby pilnująca wszystkiego kaczuszka jak kamerdyner w drogiej restauracji. Może to i racja, że po kilku nieudanych próbach nie należało się załamywać? To samo mówił jej przecież pan Dearborn, kiedy wybrali się razem na tereny Hampshire, a Trixie nieopacznie aktywowała pułapkę nasyłającą na nich bogina... Na szczęście wtedy też miała u swojego boku kogoś zdolnego poprowadzić ją przez mgłę. Ojciec robił to całe życie, no, może większość życia - i dalej nie przestawał. - Za minutę - powtórzyła i skinęła głową. Z Warsztatu wyszła dopiero po tym, jak ojciec teleportował się z progu. Zamknęła za nimi drzwi i przekręciła klucz w zamku, chowając go bezpiecznie do swojej jesiennej torebki, małej, materiałowej, z lisem wyszytym na przodzie, a zanim sama zniknęła sprzed domu, upewniła się jeszcze, że nikogo nie było w pobliżu. W Dolinie przecież mieszkali również mugole.
Lądowanie na obrzeżach Weston-super-Mare było miękkie, bezpieczne, tuż obok rodzica, który wcześniej upewnił się co do otaczającego ich terenu. Na jego twarzy malował się spokój, a to mogło oznaczać, że nie trafili tym razem na żadnego pijaka na bagnie, który próbowałby pokazywać im nowe magiczne sztuczki. Bardzo dobrze. Trixie przeciągnęła się krótko i od razu ruszyła za numerologiem, przy okazji rozglądając się po okolicy.
- Mam nadzieję, że wystarczy dla wszystkich - zwróciła się po chwili do ojca, pocierając o siebie dłonie. Nerwowo? Z panującego dookoła chłodu? Pewnie czaiła się za tym odrobina wszystkiego, szczególnie, że w głowie wciąż dźwięczały ostatnie słowa wypowiedziane przez ich sąsiedniego wróżbitę - nie chciała zawieść Steviego, nie chciała, by się smucił, a klapa przy próbie poprawienia czyjegoś życia tym niechybnie by była. - Jak trzeba będzie to, wiesz, dorobię co tylko będzie trzeba. Może mamy za mało rzeczy dla dzieci? Ale przecież zawsze mogę pomniejszyć kilka swetrów dla dorosłych, to nie problem - plotła. Na szczęście na horyzoncie coraz wyraźniej malował się budynek prowizorycznie przerobiony na schronisko dla tych, którzy nie posiadali już innych domów. Dla tych, którym los próbował odebrać wszystko. Trixie przełknęła trochę głośniej ślinę, gdy przekraczali drzwi; czym innym była niebezpośrednia pomoc potrzebującym niż przechadzanie się pośród nich, widok ich zmęczonych twarzy o podkrążonych oczach, wychudłych sylwetek, posłań ściśniętych na podłodze niedużej hali. Ktoś gdzieś rozdawał miski z resztką ciepłej zupy, gdzieś indziej dzieci próbowały bawić się starymi przedmiotami wyobrażając sobie, że to zabawki dobrej klasy. To było takie... Smutne. Beckettówna przystanęła na chwilę, chłonąc ten widok z ciężarem osadzającym się na dnie żołądka. Jej dłonie zacisnęły się na uchwytach niesionej torby - dlaczego tak się stało? Dlaczego to wszystko się wydarzyło?
- Mamy... zwrócić się do kogoś konkretnego? - zapytała zduszonym głosem, niepewna w ogóle, czy Stevie wciąż był obok, czy może zdążył w tym czasie przejść i dać znać, że dotarli na miejsce. Zsunęła jedynie bagaż na ziemię, potem kolejny, a potem znów dobywając magicznego bzu, żeby przy okazji powiększyć ten przechowywany dotychczas w kieszeni. - Engiorgio. No na kaczy dziób, engiorgio.
- To prawda - mruknęła rozbawiona; jakie życie musiało być smutne, bez zdolności przywołania do siebie talerza z wcześniej przygotowanymi kanapkami! - Ale zawsze mogłabym wyszkolić Duckie albo Silkie, żeby przynosiły mi przekąski. Wcale niegłupi plan - wyraźnie rozpogodzona już wyobrażała sobie pięknie uczesaną kurę niosącą na łebku półmisek; na jej grzbiecie siedziałaby pilnująca wszystkiego kaczuszka jak kamerdyner w drogiej restauracji. Może to i racja, że po kilku nieudanych próbach nie należało się załamywać? To samo mówił jej przecież pan Dearborn, kiedy wybrali się razem na tereny Hampshire, a Trixie nieopacznie aktywowała pułapkę nasyłającą na nich bogina... Na szczęście wtedy też miała u swojego boku kogoś zdolnego poprowadzić ją przez mgłę. Ojciec robił to całe życie, no, może większość życia - i dalej nie przestawał. - Za minutę - powtórzyła i skinęła głową. Z Warsztatu wyszła dopiero po tym, jak ojciec teleportował się z progu. Zamknęła za nimi drzwi i przekręciła klucz w zamku, chowając go bezpiecznie do swojej jesiennej torebki, małej, materiałowej, z lisem wyszytym na przodzie, a zanim sama zniknęła sprzed domu, upewniła się jeszcze, że nikogo nie było w pobliżu. W Dolinie przecież mieszkali również mugole.
Lądowanie na obrzeżach Weston-super-Mare było miękkie, bezpieczne, tuż obok rodzica, który wcześniej upewnił się co do otaczającego ich terenu. Na jego twarzy malował się spokój, a to mogło oznaczać, że nie trafili tym razem na żadnego pijaka na bagnie, który próbowałby pokazywać im nowe magiczne sztuczki. Bardzo dobrze. Trixie przeciągnęła się krótko i od razu ruszyła za numerologiem, przy okazji rozglądając się po okolicy.
- Mam nadzieję, że wystarczy dla wszystkich - zwróciła się po chwili do ojca, pocierając o siebie dłonie. Nerwowo? Z panującego dookoła chłodu? Pewnie czaiła się za tym odrobina wszystkiego, szczególnie, że w głowie wciąż dźwięczały ostatnie słowa wypowiedziane przez ich sąsiedniego wróżbitę - nie chciała zawieść Steviego, nie chciała, by się smucił, a klapa przy próbie poprawienia czyjegoś życia tym niechybnie by była. - Jak trzeba będzie to, wiesz, dorobię co tylko będzie trzeba. Może mamy za mało rzeczy dla dzieci? Ale przecież zawsze mogę pomniejszyć kilka swetrów dla dorosłych, to nie problem - plotła. Na szczęście na horyzoncie coraz wyraźniej malował się budynek prowizorycznie przerobiony na schronisko dla tych, którzy nie posiadali już innych domów. Dla tych, którym los próbował odebrać wszystko. Trixie przełknęła trochę głośniej ślinę, gdy przekraczali drzwi; czym innym była niebezpośrednia pomoc potrzebującym niż przechadzanie się pośród nich, widok ich zmęczonych twarzy o podkrążonych oczach, wychudłych sylwetek, posłań ściśniętych na podłodze niedużej hali. Ktoś gdzieś rozdawał miski z resztką ciepłej zupy, gdzieś indziej dzieci próbowały bawić się starymi przedmiotami wyobrażając sobie, że to zabawki dobrej klasy. To było takie... Smutne. Beckettówna przystanęła na chwilę, chłonąc ten widok z ciężarem osadzającym się na dnie żołądka. Jej dłonie zacisnęły się na uchwytach niesionej torby - dlaczego tak się stało? Dlaczego to wszystko się wydarzyło?
- Mamy... zwrócić się do kogoś konkretnego? - zapytała zduszonym głosem, niepewna w ogóle, czy Stevie wciąż był obok, czy może zdążył w tym czasie przejść i dać znać, że dotarli na miejsce. Zsunęła jedynie bagaż na ziemię, potem kolejny, a potem znów dobywając magicznego bzu, żeby przy okazji powiększyć ten przechowywany dotychczas w kieszeni. - Engiorgio. No na kaczy dziób, engiorgio.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeszcze tego brakowało, aby ptaki, które trzymała jego córka, biegały po całym domu z przekąskami dla niej. Przecież każdy logicznie myślący człowiek wiedział, że skończy się to rozsypaniem na podłogę resztek jedzenia. Nie chodziło o bałagan, bo z nim łatwo można było sobie poradzić, a o marnowanie żywności. Ludzie, którzy żyli w takich miejscach jak to, w schroniskach, gdzie, tak samo jak w reszcie kraju zresztą, coraz bardziej brakowało jedzenia, daliby się za te kilka przekąsek pochlastać. Aby zjawiać się tu dzisiaj, trzeba było mieć zwyczajnie twardy tyłek, chociaż serce było u Beckettów miękkie. - Na pewno wystarczy, a jak nie, to dorobisz, dokładnie - próbował uspokoić córkę, która ewidentnie zbyt mocno się przejęła swoją rolą. Oczywiście, było to chwalebne i absolutnie napawające dumą, ale mimo wszystko... Robiła co w jej mocy, zwyczajnie czasem nie można było zrobić więcej. - Trixie... - uciszył ją nieco, zanim weszli do środka, tylko po to, aby złapać córkę za ramię i spojrzeć nieco z góry. - Wszystko będzie dobrze. Zrobiłaś doskonałą robotę - uśmiech pełen dumy i troski spłynął na jego twarz, gdy córka zaczynała wątpić w siebie. Nie miała ku temu powodów, robiła co w jej mocy i robiła to dobrze. Widok schroniska dla niemagicznych nie był pokrzepiający, a raczej smutny i niezwykle bolesny. Obserwowanie ludzi, którzy dręczeni byli za swój brak talentu magicznego, których ktoś już skazał na śmierć i traktował jak zwykłe bydło, zwierzynę do odstrzału, kuł w serce. Stevie obawiał się patrzenia im w oczy, ale przecież nie był tu dla własnych trosk, a dla pomocy. - Pójdziemy do Stuarta. Pamiętasz go? Odwiedzał nas kiedyś, pracowaliśmy razem - powiedział szybko, kroki kierując w prawo, gdzie mieli go znaleźć, przynajmniej według listu, który otrzymał jakiś czas temu. Szczerze nie był pewien, czy Trixie pamiętałaby tego człowieka. Wysoki czarodziej o bujnym zaroście, zawsze noszący szpiczastą brązową tiarę, był jednak dość charakterystyczny. Gdy więc dostrzegł go na horyzoncie, tuż obok jakiejś kolumny, szeroki uśmiech spłynął na twarz Steviego. - Stuart, dzień dobry! - przywitał starego kolegę uściskiem dłoni, a on odpowiedział tym samym, szczerząc się wręcz nienaturalnie szeroko. - Beatrix, patrzcie ją, jak wyrosła! - spojrzał na Trixie, kręcąc jeszcze głową na boki. - Pamiętam cię, jak byłaś taka malutka. A teraz patrzcie ją, pannica! - ogrom energii, jaka z niego biła, nie przytłaczał, a zdawał się być wręcz pokrzepiający w miejscu takie jak to. Był widocznie wdzięczny za to, że go tu odwiedzili, że chcieli pomóc tym wszystkim ludziom. - Mamy koce, płaszcze i inne ciepłe części garderoby - położył paczkę na stole obok, zaraz potem wskazując na nią różdżką. - Engiorgio - wypowiedział, a paczka od razu urosła do prawidłowych rozmiarów i zatrzymała wzrost, gdy tylko przerwał zaklęcie. - Trixie uszyła to wszystko, chcieliśmy wam trochę pomóc - rozejrzał się dookoła, wokół nie było głośno, ale dało się wyczuć, że jest to dla tych ludzi azyl, że mogą czuć się tam bezpiecznie. - Powiedz, co wam trzeba? - spytał, a mężczyzna podrapał się jeszcze po brodzie, wyraźnie wdzięczny za koce. - Zawsze byliście dobrzy ludzie. Nic nam więcej nie trzeba. Ot, dzieciakom by się co najwyżej niańka przydała, a mi szklanka whisky - zaśmiał się, robiąc dobrą minę do złej gry. Beckett najlepszą niańką nie był. Po pierwsze, ominął właściwie pierwsze lata życia swojej córki, a potem zdecydowanie mocniej skupiał się na pracy, aby zapewnić jej dobry i wygodny byt. Po drugie zaś, przecież był mężczyzną, a do tego znacznie lepiej nadawały się kobiety. Numerolog spojrzał w tamtym kierunku, rozwalone sprzęty, przy których się bawiły, wcale nie wyglądały zachęcająco. Wystarczyło przecież je ponaprawiać... Wydawało się, że obydwoje znaleźli zajęcie dla siebie.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Widok dumy spozierającej na nią przez ojcowskie oczy łagodził stres, chociaż na język cisnęło się pytanie, czy na pewno aby nie był smutny. Załamany. Na krawędzi łez. Julek tak namieszał jej w głowie, że w każdym słowie doszukiwała się drugiego dna, jakiejś próby odwrócenia jej uwagi od prawdziwie trudnego problemu, z którym prędzej czy później trzeba będzie się uporać - ale tym razem postanowiła mu odpuścić. Stevie wyglądał na szczerego. Zadowolonego, nawet pogodniejszego niż zwykle. Może to perspektywa sprawienia dobrego uczynku tak na niego wpływała?
- Dzięki - odpowiedziała krótko, ale ciepło, z uśmiechem; przecież miał rację, postarała się, mając na względzie dobro prześladowanych przez Mikrusa Malfoya ludzi, którym bezpieczny azyl zaoferowano w Somerset. A jak trzeba będzie, to się dorobi!
Pierwotnie nie odnalazła w pamięci nikogo imieniem Stuart, ale tiary, którą starszy mężczyzna nosił na głowie nie sposób było zapomnieć. Ten odcień brązu nigdy nie pasował do jego szaty. Strojów miał kilka, zmieniał je przy różnych, okazyjnych wizytach w Warsztacie, jednak brąz za każdym razem był inny, na co dziewczynka narzekała w myślach, nie dosięgając wtedy stopami do ziemi z kuchennego krzesła. Ach, te naleciałości zaszczepione w niej przez panią Cattermole... Tym razem wcale nie było inaczej. Klasyka, chyba już firmowa. Uśmiech pozostał na jej twarzy, gdy czarodziej rubasznie przywitał nadchodzących Beckettów, oczywiście zwracając się do niej pełnym imieniem - ale to nie czas ani miejsce na poprawianie go.
- Zdaje się, że chyba niewiele urosłam od tamtego czasu... Dzień dobry, panie Howell - odparła wesoło, z lekkim rumieńcem na policzkach. Czego jak czego, ale wzrostu po prostu nie mogła ukryć przed światem, niezależnie jak długie szyła sobie spódnice. Zawieszone na wieszaku wyglądały pięknie, tylko po to, by potem Trixie ciągnęła je nieporadnie za sobą po podłodze. Podczas gdy Stevie tłumaczył mu z czym przyszli, czarownica położyła swoje torby obok tych rozładowanych przez ojca i omiotła wzrokiem całą halę, zastanawiając się od czego zacząć. - Tylko szklanka? - spytała żartobliwie Stuarta i powiodła wzrokiem do miejsca, na którym skupił się numerolog. Dzieci rzeczywiście nie miały lekko. Nie dość, że z drewnianych przedmiotów w ich rączki musiały wbijać się drzazgi, to jeszcze wcale nie wyglądały na ciepło ubrane. Decyzja była prosta. Trix wydobyła z jednej z toreb swetry dla najmłodszych i skinęła głową Steviemu, by razem z nim udać się w ich kierunku; mimo panujących na świecie warunków te stworzenia wciąż były radosne i niewinne, pokrzepiające nawet jej własne serce. - Czołem kompanio - odezwała się teatralnie do gromadki, zaskarbiając sobie ich uwagę. - Słuchajcie, minęliśmy się dzisiaj ze Świętym Mikołajem, który prosił nas, żeby dać wam małe co nieco przed Świętami. Musicie dla niego elegancko wyglądać przy choince. Co wy na to? - wskazując głową na komplety w swoich rękach zachęciła dzieciaki do wyboru. Odzież była stworzona z dobrej jakości materiału - pani Agatha naprawdę się postarała - a to mogło oznaczać, że od dziś przynajmniej jeden problem odejdzie w niepamięć z tych młodych główek.
- Ja chcę niebieski! O ten, zamień się za zielony, Barty! - jeden z chłopców rzucił do drugiego, gdy zaczął się cały proces decyzyjny i przymiarkowy.
- Ojej, jaki ładny różowy, z kwiatkiem - zachwyciła się pucołowata dziewczynka.
- A jakie one ciepłe! - dodał wyższy blondynek.
- Dzięki - odpowiedziała krótko, ale ciepło, z uśmiechem; przecież miał rację, postarała się, mając na względzie dobro prześladowanych przez Mikrusa Malfoya ludzi, którym bezpieczny azyl zaoferowano w Somerset. A jak trzeba będzie, to się dorobi!
Pierwotnie nie odnalazła w pamięci nikogo imieniem Stuart, ale tiary, którą starszy mężczyzna nosił na głowie nie sposób było zapomnieć. Ten odcień brązu nigdy nie pasował do jego szaty. Strojów miał kilka, zmieniał je przy różnych, okazyjnych wizytach w Warsztacie, jednak brąz za każdym razem był inny, na co dziewczynka narzekała w myślach, nie dosięgając wtedy stopami do ziemi z kuchennego krzesła. Ach, te naleciałości zaszczepione w niej przez panią Cattermole... Tym razem wcale nie było inaczej. Klasyka, chyba już firmowa. Uśmiech pozostał na jej twarzy, gdy czarodziej rubasznie przywitał nadchodzących Beckettów, oczywiście zwracając się do niej pełnym imieniem - ale to nie czas ani miejsce na poprawianie go.
- Zdaje się, że chyba niewiele urosłam od tamtego czasu... Dzień dobry, panie Howell - odparła wesoło, z lekkim rumieńcem na policzkach. Czego jak czego, ale wzrostu po prostu nie mogła ukryć przed światem, niezależnie jak długie szyła sobie spódnice. Zawieszone na wieszaku wyglądały pięknie, tylko po to, by potem Trixie ciągnęła je nieporadnie za sobą po podłodze. Podczas gdy Stevie tłumaczył mu z czym przyszli, czarownica położyła swoje torby obok tych rozładowanych przez ojca i omiotła wzrokiem całą halę, zastanawiając się od czego zacząć. - Tylko szklanka? - spytała żartobliwie Stuarta i powiodła wzrokiem do miejsca, na którym skupił się numerolog. Dzieci rzeczywiście nie miały lekko. Nie dość, że z drewnianych przedmiotów w ich rączki musiały wbijać się drzazgi, to jeszcze wcale nie wyglądały na ciepło ubrane. Decyzja była prosta. Trix wydobyła z jednej z toreb swetry dla najmłodszych i skinęła głową Steviemu, by razem z nim udać się w ich kierunku; mimo panujących na świecie warunków te stworzenia wciąż były radosne i niewinne, pokrzepiające nawet jej własne serce. - Czołem kompanio - odezwała się teatralnie do gromadki, zaskarbiając sobie ich uwagę. - Słuchajcie, minęliśmy się dzisiaj ze Świętym Mikołajem, który prosił nas, żeby dać wam małe co nieco przed Świętami. Musicie dla niego elegancko wyglądać przy choince. Co wy na to? - wskazując głową na komplety w swoich rękach zachęciła dzieciaki do wyboru. Odzież była stworzona z dobrej jakości materiału - pani Agatha naprawdę się postarała - a to mogło oznaczać, że od dziś przynajmniej jeden problem odejdzie w niepamięć z tych młodych główek.
- Ja chcę niebieski! O ten, zamień się za zielony, Barty! - jeden z chłopców rzucił do drugiego, gdy zaczął się cały proces decyzyjny i przymiarkowy.
- Ojej, jaki ładny różowy, z kwiatkiem - zachwyciła się pucołowata dziewczynka.
- A jakie one ciepłe! - dodał wyższy blondynek.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jak trzeba było pomóc, to trzeba było pomóc, jak mantrę powtarzał sobie w głowie za każdym razem, gdy to głowa leciała mu w dół z niewyspania się, gdy tworzył świstokliki dla Zakonu. Sen miał drugorzędne znaczenie w obliczu tego wszystkiego, co miało miejsce w Wielkiej Brytanii dokładnie w tym momencie. Ludzie ginęli na ulicach, a tym wszystkim obecnym tutaj udało się przeżyć. Już samo to było najlepszym powodem do celebrowania tego dnia, oczywiście nie zapominając o ofiarach tej wojny. W pomieszczeniu oprócz Stuarta było jakieś 12 osób, w tym trójka dzieci. Beatrix zdawała się pamiętać starego znajomego i pozwolić sobie na kilka żartów. To dobrze, atmosferę, nawet najbardziej napiętą, należało rozładowywać, a ona o wiele lepiej radziła sobie z ludźmi, niż sam Stevie. - Mądrą masz córkę, Stevie... Cała butelka, hoho! - zaśmiał się na jej droczące się pytanie i poprawił brodę, na co numerolog obdarzył go roześmianym spojrzeniem, sam nawet mając ochotę na coś mocniejszego, obserwując to miejsce. Pewien był, że Howell wkłada w nie całe serce, energię i środki, ale wciąż było za mało, to wciąż nie było wystarczające. Ale przecież dokładnie po to i dokładnie dlatego miał przyjaciół, którzy nigdy nie odmówiliby mu pomocy. Przyjaciół takich jak Stevie z córką. Do dzieci najpierw podeszła Trixie, zajmując się swetrami, dzieciaki chwilę potem dostały też ciepłe skarpetki (które bez wątpienia były najlepszym prezentem na Mikołaja). Przywitał się z nimi uśmiechem, pozwalając swojej latorośli zająć się zadawaniem ich, przecież na pewno o wiele lepiej by sobie w tym poradziła, a sam zebrał popsute zabawki, które miały dawać im rozrywkę w ciężkich czasach. Odwracając się plecami, tak, aby nie zauważyły, co właściwie z nimi robi i skupiły na Trixie, wyciągnął różdżkę. - Acus - wskazał na pierwszy drewniany kloc, który pod wpływem transmutacji zamienił się w wagonik na kółkach, który przesuwać można było po dywanie, ku uciesze brzdąców. Ponownie wypowiedziany czar, rzucony tym razem na coś, co wydawało się być gałką od komody, która właśnie zmieniała się w najprawdziwsze jojo. Nie zamierzał na tym poprzestać, chwytając starą i nieco zdechłą piłkę wykonaną z przetartego skórzanego materiału i zamieniając ją w kolorową i o wiele miększą, taką, która pasowała do ich wieku. Nie mieli aż tak dużo czasu, by cały dzień zajmować się dziećmi, dlatego przystąpił dalej do pracy. Stara opona, po rzuceniu Acusa stwardniał, przybierając różowy kolor i zamieniając się w najprawdziwsze hula hop. W końcu drobne klocki, bez kolorów i jakiegokolwiek celu, mógł zamienić w prawdziwe części do budowy drewnianych, klockowych pałaców. Odwracając się, nieco może zbyt entuzjastycznie, wskazał dłonią na stół, gdzie już leżały i czekały na dzieciaki nowości. - Patrzcie, co zostawił dla was Mikołaj - a dzieci pognały, chwytając za nowości, oczarowane tym wszystkim. Ciepłe sweterki i skarpetki, jakie teraz mieli na sobie, były niczym, w porównaniu z tym, że nagle nudne i stare zabaweczki, stały się nowoczesnymi i wyjątkowo zabawnymi, dokładnie takimi, jakich powinni używać. Spojrzał po raz kolejny na Trixie z dumą, jak pięknie się nimi zajmowała. Będzie dobrą matką... Pozwolił więc, by to ona pożegnała się z nimi, chociaż w ferworze zabawy, miały ją w lekkim poważaniu. Swoje kroki skierowali do części, gdzie na łóżkach leżeli i siedzieli ludzie, wyglądających na nieco szarawych, ale nadal żwawo dyskutujących o wszystkim dookoła, popijając gorącą i pachnącą herbatę. - Dzień dobry, mamy dla was koce i swetry, wszystko szyte niedawno - zachęcił, jakby produkty w ogóle potrzebowały reklamy. - Jak się wiedzie? - zaczął niewygodny temat. - Lepiej tu, niż gdzieś indziej - zaśmiała się kobieta, chociaż wyraźnie było widać, że coś kroiło jej serce. - Stuart to dobry człowiek, pamiętajcie, że macie w Zakonie wsparcie... Kto ma różdżkę, może za nią chwycić i walczyć. Kto nie ma, może opiekować się dzieciakami, starcami, chorymi - wymieniał, bo przecież na wojnie zajęć było mnóstwo.
pięć udanych Acusów
pięć udanych Acusów
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Podczas gdy Stevie zamieniał bloki zużytego drewna w zabawki, Trixie pomagała dzieciakom przeciągać swetry przez głowy i dopasować do siebie skarpetki, bo w ferworze oględzin nowych rzeczy kilka zdążyło się już prawie zgubić. Dobrze, że młodzież miała tyle energii. Pod ich oczyma też kryła się purpura zmęczenia, a usta wydawały się trochę zbyt sine jak na gust kobiety, ale bez wątpienia do przeżywania następujących po sobie dni zachęcała je i napędzała wyobraźnia. Ona przecież nie miała granic. A teraz nawet ich nie potrzebowała. Na kolejne wspomnienie Mikołaja dzieci obróciły się do stolika, na którym Stevie położył transmutowane prezenty, a z ich ust chóralnie wyrwały się okrzyki absolutnego zachwytu. Bez zastanowienia pognały do zabawek, porywając je w swoje rączki i oglądając oczyma skrzącymi się z wdzięczności.
- Jaka fajna lokomotywa! Raz taką widziałem jak tatko nas zabrał nad jezioro do babci, o tak jeździła - mówił podekscytowany chłopaczek z przekrzywionymi okularami na nosie, zaraz onomatopeją demonstrując wszystkim odgłosy wydawane przez wagon poruszający się po nieistniejących torach.
- A ja będę kręcić - zadeklarowała szczerbata dziewczynka w różowym swetrze, dopadając do hula hopa w niemal identycznym kolorze. Blondyn tymczasem zajął się klockami, już opowiadając co z nich ułożą - a lista robiła się naprawdę długa. Trixie uśmiechnęła się szeroko na ten widok; choćby dla niego warto było spracować swoje dłonie i przyjść dziś do schroniska, bo może i nie byli w stanie ochronić wszystkich dzieci w Wielkiej Brytanii, ale zmienili przynajmniej życie tego kilkorga.
- Bawcie się grzecznie i pamiętajcie, że Mikołaj patrzy, dobra? A jak czegoś wam będzie brakować to powiedzcie panu Stuartowi, postaramy się... znów spotkać Mikołaja - zachichotała Beckettówna, machając im na pożegnanie; fakt, dzieci nie słuchały jej z należytą uwagą, ale trudno było im się dziwić, miały przecież takie nowe cacka. A dorośli czekali na swoją kolej. Trix zahaczyła ponownie o stół, gdzie pozostawili torby, i wzięła dwie z nich, jedną po drodze podając numerologowi; tym razem oboje zatrzymali się w części sali, gdzie przesiadywali dorośli w średnim i późniejszym wieku. Nieco dalej wypoczywali staruszkowie. Część z nich była schorowana, sądząc po kaszlu i kichnięciach raz po raz rozchodzących się echem po pomieszczeniu.
- Czasem to aż strach się opiekować - powiedziała cicho skulona kobieta, która z wdzięcznością przyjęła od młodej Beckett koc, na głowę zaraz nasuwając też czapkę. Podziękowała skinieniem głowy i uśmiechem spierzchniętych warg. W swoich dłoniach miała kubek ciepłej wody. - Co się komuś polepszy, to drugiego dnia okazuje się, że nie otworzy już oczu... Taki to los niesprawiedliwy. Tylu już widziałam, tylu pan Stuart pomaga, a to jakby na nic - westchnęła z żalem.
- Pomoc nigdy nie jest na nic - wtrąciła Trixie, łagodniej jednak niż zwykle. Nikogo nie chciała rozsierdzić, wiedziała przecież, że tym ludziom działa się krzywda. Wyrzucono ich z ich ziem, obdarto z przekonań i wiary, że jutro będzie pomyślne. Nikt na to nie zasługiwał. - Somerset to dobre miejsce. Musimy dbać o siebie nawzajem żeby przeżyło jak najwięcej ludzi, nawet jeśli... Nie zawsze wychodzi - czy mówiła z sensem? Stevie lepiej radził sobie w takich rozmowach, trudnych, ciężkich, przeplatanych śmiercią, w końcu - jak mówił Julien - sam cierpiał. Wiedział coś o tym. Ale Trixie... Ona też westchnęła cicho i rozdała pozostałym zimowe pledy, rękawiczki, szaliki i pachnące świeżym praniem swetry.
- Zakon się nie podda, prawda? - jeden z mężczyzn z powagą zwrócił się do Becketta. Jego twarz pokrywały blizny, wyglądało na to, że pozostawione tam przez zaklęcia. - Mój syn poszedł walczyć, jego przyjaciele też. Wierzy. My też wierzymy - zadeklarował. Nie był czarodziejem, ani on, ani jego potomek, ale to nie przeszkadzało walecznemu, wiernemu sercu w obronie ideałów, za które gotowi byli ginąć.
- Pójdę dalej - Trixie szepnęła do ojca, wręczyła mu trochę koców i ruszyła w kierunku zgromadzenia starszych osób, emerytów.
- Jaka fajna lokomotywa! Raz taką widziałem jak tatko nas zabrał nad jezioro do babci, o tak jeździła - mówił podekscytowany chłopaczek z przekrzywionymi okularami na nosie, zaraz onomatopeją demonstrując wszystkim odgłosy wydawane przez wagon poruszający się po nieistniejących torach.
- A ja będę kręcić - zadeklarowała szczerbata dziewczynka w różowym swetrze, dopadając do hula hopa w niemal identycznym kolorze. Blondyn tymczasem zajął się klockami, już opowiadając co z nich ułożą - a lista robiła się naprawdę długa. Trixie uśmiechnęła się szeroko na ten widok; choćby dla niego warto było spracować swoje dłonie i przyjść dziś do schroniska, bo może i nie byli w stanie ochronić wszystkich dzieci w Wielkiej Brytanii, ale zmienili przynajmniej życie tego kilkorga.
- Bawcie się grzecznie i pamiętajcie, że Mikołaj patrzy, dobra? A jak czegoś wam będzie brakować to powiedzcie panu Stuartowi, postaramy się... znów spotkać Mikołaja - zachichotała Beckettówna, machając im na pożegnanie; fakt, dzieci nie słuchały jej z należytą uwagą, ale trudno było im się dziwić, miały przecież takie nowe cacka. A dorośli czekali na swoją kolej. Trix zahaczyła ponownie o stół, gdzie pozostawili torby, i wzięła dwie z nich, jedną po drodze podając numerologowi; tym razem oboje zatrzymali się w części sali, gdzie przesiadywali dorośli w średnim i późniejszym wieku. Nieco dalej wypoczywali staruszkowie. Część z nich była schorowana, sądząc po kaszlu i kichnięciach raz po raz rozchodzących się echem po pomieszczeniu.
- Czasem to aż strach się opiekować - powiedziała cicho skulona kobieta, która z wdzięcznością przyjęła od młodej Beckett koc, na głowę zaraz nasuwając też czapkę. Podziękowała skinieniem głowy i uśmiechem spierzchniętych warg. W swoich dłoniach miała kubek ciepłej wody. - Co się komuś polepszy, to drugiego dnia okazuje się, że nie otworzy już oczu... Taki to los niesprawiedliwy. Tylu już widziałam, tylu pan Stuart pomaga, a to jakby na nic - westchnęła z żalem.
- Pomoc nigdy nie jest na nic - wtrąciła Trixie, łagodniej jednak niż zwykle. Nikogo nie chciała rozsierdzić, wiedziała przecież, że tym ludziom działa się krzywda. Wyrzucono ich z ich ziem, obdarto z przekonań i wiary, że jutro będzie pomyślne. Nikt na to nie zasługiwał. - Somerset to dobre miejsce. Musimy dbać o siebie nawzajem żeby przeżyło jak najwięcej ludzi, nawet jeśli... Nie zawsze wychodzi - czy mówiła z sensem? Stevie lepiej radził sobie w takich rozmowach, trudnych, ciężkich, przeplatanych śmiercią, w końcu - jak mówił Julien - sam cierpiał. Wiedział coś o tym. Ale Trixie... Ona też westchnęła cicho i rozdała pozostałym zimowe pledy, rękawiczki, szaliki i pachnące świeżym praniem swetry.
- Zakon się nie podda, prawda? - jeden z mężczyzn z powagą zwrócił się do Becketta. Jego twarz pokrywały blizny, wyglądało na to, że pozostawione tam przez zaklęcia. - Mój syn poszedł walczyć, jego przyjaciele też. Wierzy. My też wierzymy - zadeklarował. Nie był czarodziejem, ani on, ani jego potomek, ale to nie przeszkadzało walecznemu, wiernemu sercu w obronie ideałów, za które gotowi byli ginąć.
- Pójdę dalej - Trixie szepnęła do ojca, wręczyła mu trochę koców i ruszyła w kierunku zgromadzenia starszych osób, emerytów.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dzieciaki wydawały się być absolutnie zachwycone zabawkami, które teraz rozpoczęły swoją przygodę na starym dywanie. Wokół nie grała muzyka, a chociaż panował gwar, to i tak obecna za nim cisza, zdawała się ciąć powietrze niczym ostrze noża. Obserwował jeszcze przez chwilę dzieciaki z uśmiechem, samemu ponownie rozmyślając o wnukach. Oczywiście, najpierw Beatrix musiałaby znaleźć męża i zrobić wesele, a obecne czasy nie nastrajały do rozmyślania na ten temat, ale z drugiej strony miała już przecież 23 lata. Najwyższa pora była wyprowadzić się od ojca i zamieszkać z własną rodziną. Poza tym córka doskonale radziła sobie z dziećmi, co przecież było widać na załączonym obrazku. Nigdy nie miała matki, ale miała dziwny instynkt do tych brzdąców. Kiwał głową, potwierdzając, że znów postarają się spotkać Mikołaja. Czarodzieje nie powinni im się źle kojarzyć, bo przecież nie byli złymi ludźmi. Jedynie jakaś grupa, okropnie zindoktrynowana, zepsuta i szalenie bestialska, zmieniała światopogląd najmłodszych na tę wspaniałą moc, która przecież mogła nie ranić, a pomagać. Gdy dzieciaki bawiły się nowymi zabawkami, a oni skierowali swe kroki do dorosłych, zrobiło się jakby inaczej. Atmosfera stała się zdecydowanie cięższa, a smutek zdawał się wisieć nad ich głowami, przytłaczając do ziemi, tak jakby kopał leżącego. Słuchał jednak w milczeniu odpowiedzi, że strach było się opiekować. Niestety, ale miała rację. - Czasem jeden dzień więcej zmienia całe życie - powiedział, obserwując, jak zabiera koc i chowa się pod nim. Czasy były ciężkie, a motywacja do działa wciąż spadała, jeśli wszelkie działania zdawały się nie przynosić żadnego efektu, ale przecież nie mogli się poddawać, na pewno nie teraz, gdy wydawało się, że za horyzontem czeka coś jeszcze gorszego. - Zima będzie trudna, ale nie podda się - zapewnił, gdy córka poszła dalej, a sam rozdawał jeszcze koce, ostatecznie kładąc ich resztę na stole obok. Przysiadł nawet na chwilę na krześle, czując się w obowiązku powiedzenia czegoś mądrego, chociaż przecież nie rozmawiał właśnie z dzieciakami, a z ludźmi w swoim wieku. Słowa trzeba było dobierać ostrożniej, bo im nie wystarczało poklepanie po plecach i powiedzenie, że wszystko będzie dobrze. - Zakon walczy całymi siłami... Nie tylko Zakon zresztą! - rozpoczął rozmowę, wspominając spotykanych przez niego ludzi. - Spotkałem ostatnio człowieka, który stracił dom. Spalili go ludzie, którzy ukarali ich za chowanie złej krwi - wycedził ostatnie słowo, będąc niemal rozbawionym tym, jak absolutnie surrealistyczne i niemoralne wydawało się takie przedsięwzięcie. - Powiedział mi, że się nie podda, zresztą... Teraz żyje w Devon, nawet nie tak daleko stąd. Znam też Stuarta - na chwilę przesunął wzrokiem na dawnego znajomego, który w Zakonie nie działał, ale za to za cel wziął sobie zadbanie o ludzi, którzy stracili wszystko. - Choć braknie sił, nie możemy przestać walczyć i to na każdym froncie. Nawet tym, gdzie nie ma wojny. W szpitalach polowych, w schroniskach... - ludzie faktycznie go słuchali, tak jakby stanowił w sprawie jakiś autorytet. Wcale nim nie był. Widocznie przebywanie tak częste z Kieranem Rineheartem tak działało. - Trzymajcie się ciepło, a jeśli potrzebowalibyście czegokolwiek, przekażcie nam przez Stuarta - pożegnał się, ściskając każdemu dłoń i odchodząc do grupy osób, które na walki nie mogły już sobie pozwolić, ze względu na starczy wiek. Byli nawet starsi od Becketta. Trixie już tam czekała. - Dzień dobry - przywitał się, całując dłoń jakiejś babci, która od razu roześmiała się nieco, nabierając rumieńców. Nie potrafił podrywać kobiet, wręcz przeciwnie, ale potrafił wywołać na twarzy uśmiech.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
- Ależ pan szarmancki - zarechotała starsza kobieta o mlecznobiałych włosach splecionych w warkocz osiadający na jej ramieniu. Twarz miała alabastrową jak śnieg, nie licząc rumieńców, które wskrzesił powitalny gest Steviego. Widać było, że chociaż na moment złagodziło to w niej kakofonię przerażających myśli, zgubnych przekonań, utraconej nadziei. Siedząca obok niej babunia także zaśmiała się pogodnie. Obie były już szczelnie okryte kocami zapewnionymi przez Trixie; wokół ich szyi widać było szaliki, a na dłoniach niektórych starców gościły grube, ciepłe rękawiczki.
- Och, już panią oczarował? Mój tata ma do tego talent - wtrąciła pogodnie Beckettówna, uśmiechając się do towarzystwa. Tu było jej jakoś lepiej, znośniej - może dlatego, że przez większość życia wychowywała ją pani Cattermole, pomarszczona czarownica w sędziwym wieku? Poniekąd widziała ją w tych ludziach. Jej wspomnienie, echo, coś chwytające od środka za serce i nakłaniające do tego, by młódka z ogromną uwagą pomagała schronionym mugolom założyć swetry i okryć słabe kończyny kocami.
- Dziękujemy - odezwał się chrapliwym głosem starzec leżący bliżej ściany. Oczy miał zmęczone, policzki zapadnięte, ale z pewnością wyciągnął drżącą dłoń do Steviego, chcąc ją uścisnąć. - Wiem, że prosić to nie wypada... Ale Annie laska się złamała, biedaczka nie ma jak dojść nawet po miskę zupy, kiedy rozdają. Widziałem, co pan dzieciom dał; czy mógłbym prosić w swoim imieniu? - w jego słowach czuć było zażenowanie niemocą, gdy wskazywał głową na śpiącą kobietę na miejscu nieopodal. Nie wyglądała za dobrze. Gdyby nie fakt unoszącej się i opadającej klatki piersiowej, można by pomyśleć, że już jej z nimi nie było; Trixie spojrzała na nią przeciągle, ze współczuciem, później przenosząc spojrzenie na ojca. Nie miała wątpliwości, że spełni nieśmiałe życzenie mugola.
- Ten płaszcz powinien pasować - zwróciła się tymczasem do staruszka, któremu wybierała odzienie i wspólnymi siłami naciągnęli go na jego wątłe ciało, zaraz potem okrywając je także kocem. Miała przecież nie tylko swetry, ale i okrycia wierzchnie, które z chęcią rozdawała wychłodzonym mieszkańcom schronienia - wyposażeni dodatkowo w czapki, szaliki i grube skarpety od razu oddychali z widoczną ulgą, napawając ją - po prostu - radością. O to chodziło. O pomoc, o podniesienie poziomu wypełniającej ich nadziei, że jeszcze będzie dobrze, normalnie - może nie w starych domach, ale nowych, w miejscu, które stało się dla nich bezpieczną ostoją.
- Czy ktoś jeszcze nie dostał zimowych ubrań? - spytała głośniej, rozglądnąwszy się po pomieszczeniu. Jedna z kobiet podniosła nieśmiało dłoń, na co Trixie skinęła głową i popędziła do niej od razu, przeglądając zawartość trzymanej torby. Nie zostało tego za dużo, ale z pewnością coś dobierze. Najwyżej nic nie będzie do siebie pasować - jakie miało to znaczenie, gdy chodziło o ludzkie życie? - Może być błękitny? - zaprezentowała płaszcz z uśmiechem.
- Oczywiście, dziecinko - odparła pogodnie staruszka i podniosła się na swoim posłaniu, pozwalając Beckettównie pomóc jej w ubieraniu sprezentowanej szaty. - Niech wam bóg błogosławi - dodała tuż po tym, jak nasunęła na głowę czapkę z dużym pomponem. Ta spodobała jej się najbardziej, chociaż do wyboru miała jeszcze normalne modele - ale kobieta ewidentnie przepadała za uroczymi dodatkami.
- Życzę dużo zdrowia - odparła ze szczerą nadzieją, że nic złego nie dosięgnie tej sympatycznej, leciwej niewiasty. - Gdyby coś było jeszcze potrzebne, proszę zwrócić się do pana Stuarta, on da znać nam albo Zakonowi - zapewniła solennie Trix. Bagaż zupełnie opustoszał; jego zawartość ocieplała teraz mugoli w schronisku, na widok czego Beckett odetchnęła z poczuciem spełnienia, kierując się do drzwi, przy których zamierzała czekać na ojca.
- Och, już panią oczarował? Mój tata ma do tego talent - wtrąciła pogodnie Beckettówna, uśmiechając się do towarzystwa. Tu było jej jakoś lepiej, znośniej - może dlatego, że przez większość życia wychowywała ją pani Cattermole, pomarszczona czarownica w sędziwym wieku? Poniekąd widziała ją w tych ludziach. Jej wspomnienie, echo, coś chwytające od środka za serce i nakłaniające do tego, by młódka z ogromną uwagą pomagała schronionym mugolom założyć swetry i okryć słabe kończyny kocami.
- Dziękujemy - odezwał się chrapliwym głosem starzec leżący bliżej ściany. Oczy miał zmęczone, policzki zapadnięte, ale z pewnością wyciągnął drżącą dłoń do Steviego, chcąc ją uścisnąć. - Wiem, że prosić to nie wypada... Ale Annie laska się złamała, biedaczka nie ma jak dojść nawet po miskę zupy, kiedy rozdają. Widziałem, co pan dzieciom dał; czy mógłbym prosić w swoim imieniu? - w jego słowach czuć było zażenowanie niemocą, gdy wskazywał głową na śpiącą kobietę na miejscu nieopodal. Nie wyglądała za dobrze. Gdyby nie fakt unoszącej się i opadającej klatki piersiowej, można by pomyśleć, że już jej z nimi nie było; Trixie spojrzała na nią przeciągle, ze współczuciem, później przenosząc spojrzenie na ojca. Nie miała wątpliwości, że spełni nieśmiałe życzenie mugola.
- Ten płaszcz powinien pasować - zwróciła się tymczasem do staruszka, któremu wybierała odzienie i wspólnymi siłami naciągnęli go na jego wątłe ciało, zaraz potem okrywając je także kocem. Miała przecież nie tylko swetry, ale i okrycia wierzchnie, które z chęcią rozdawała wychłodzonym mieszkańcom schronienia - wyposażeni dodatkowo w czapki, szaliki i grube skarpety od razu oddychali z widoczną ulgą, napawając ją - po prostu - radością. O to chodziło. O pomoc, o podniesienie poziomu wypełniającej ich nadziei, że jeszcze będzie dobrze, normalnie - może nie w starych domach, ale nowych, w miejscu, które stało się dla nich bezpieczną ostoją.
- Czy ktoś jeszcze nie dostał zimowych ubrań? - spytała głośniej, rozglądnąwszy się po pomieszczeniu. Jedna z kobiet podniosła nieśmiało dłoń, na co Trixie skinęła głową i popędziła do niej od razu, przeglądając zawartość trzymanej torby. Nie zostało tego za dużo, ale z pewnością coś dobierze. Najwyżej nic nie będzie do siebie pasować - jakie miało to znaczenie, gdy chodziło o ludzkie życie? - Może być błękitny? - zaprezentowała płaszcz z uśmiechem.
- Oczywiście, dziecinko - odparła pogodnie staruszka i podniosła się na swoim posłaniu, pozwalając Beckettównie pomóc jej w ubieraniu sprezentowanej szaty. - Niech wam bóg błogosławi - dodała tuż po tym, jak nasunęła na głowę czapkę z dużym pomponem. Ta spodobała jej się najbardziej, chociaż do wyboru miała jeszcze normalne modele - ale kobieta ewidentnie przepadała za uroczymi dodatkami.
- Życzę dużo zdrowia - odparła ze szczerą nadzieją, że nic złego nie dosięgnie tej sympatycznej, leciwej niewiasty. - Gdyby coś było jeszcze potrzebne, proszę zwrócić się do pana Stuarta, on da znać nam albo Zakonowi - zapewniła solennie Trix. Bagaż zupełnie opustoszał; jego zawartość ocieplała teraz mugoli w schronisku, na widok czego Beckett odetchnęła z poczuciem spełnienia, kierując się do drzwi, przy których zamierzała czekać na ojca.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uśmiechnął się, nieco zawstydzony na komplementy najpierw od starszej pani, a potem od własnej córki. W życiu by siebie takim nie widział, ale przecież liczył się uśmiech tych ludzi, uśmiech kobiety, która zapewne wiele już w życiu straciła. W końcu w jej oczach był młodym kawalerem, chociaż palec zdobiła obrączka, której od 23 lat nie ściągnął, tak pozostawał jeszcze w miarę pełny sił. - Oh, przestań Beatrix - zaśmiał się, chociaż na policzki spłynął delikatny rumieniec. Atmosfera tym samym jakby się rozładowała, a napięcie, jakie czuć było pomiędzy tymi ludźmi, wydawało się maleć. W końcu... Co mieli do stracenia? Byli już w wieku, w którym niemal nie mieli siły się ruszać, a tymczasem dopadła ich wojna, przerażająca pandemia strachu, która wyżerała wątroby i nerki, a przede wszystkim swoim jadem niszczyła ludzkie serca. Stevie chwycił delikatnie za dłoń starca leżącego przy ścianie, słuchając go uważnie. - Ależ oczywiście - powiedział wręcz entuzjastycznie. - Z największą przyjemnością, proszę pana - kiwnął jeszcze głową i zabierając po cichu od śpiącej kobiety laskę, odszedł nieco do tyłu, pozwalając Trixie zabawiać staruszków swoją obecnością. - Reparo - wskazał na laskę, a ta zaklekotała (co było nawet zabawne) i niemal w ciągu sekundy skleiła połamane części, tak, że teraz wyglądała jak nowa. Stevie rozejrzał się, czy kobieta na pewno się nie przebudziła, ale wszystko wydawało się być w porządku. Sprawdził jeszcze każdą drzazgę, każde najmniejsze pęknięcie, tak aby już nic jej nie przeszkodziło. W końcu laska ważna rzecz, on sam pewnie w końcu będzie musiał sobie jakąś sprawić, ale jeszcze nie teraz. Był pełen sił! Do połowy pełen. Powracając z gotową laską, postawił ją w miejscu, z którego wcześniej zniknęła, swoje kroki kierując do mężczyzny leżącego na łóżku. - To pana żona? - zapytał, mrugając do niego. - Oj chciałbym, ale chyba jestem dla niej za stary - pozwolił sobie na żart, chociaż na pierwszy rzut oka wydawali się być w dokładnie tym samym wieku. Czas ich gonił, spędzili tu zresztą już dużo czasu, a przecież trzeba było wrócić do domu, jutro z kolei czekała go kolejna wyprawa, a czasu na świstokliki niemal ciągle brakowało. Pożegnał się więc ze staruszkami, ze średniakami i z dzieciakami, na odchodne podchodząc jeszcze do Stuarta. - Słuchaj, jeśli czegoś by wam było trzeba... Daj mi znać, dobrze? - uścisnęli sobie dłonie, gdy stary kolega kiwnął głową, chociaż szczerze wątpliwe było, że znając sytuację, rzeczywiście po pomoc się zgłosi. A przynajmniej w dziedzinie innej niż świstokliki.
zt x2
zt x2
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
1.IX
Tłum coraz bardziej się zmniejszał - zauważał to, że ludzie już nie przystawali tak chętnie posłuchać gry na harmonijce, czy chociażby jakiejś bajki. Próbował, ale wyraźnie coś ich od niego odciągało, a to stanowczo nie wpływało pozytywnie na jego nastrój. W końcu tylko próbował zarobić na posiłek, może na jakiś nocleg… A ludzie mu nie dawali ku temu okazji! Zupełnie jakby coś odciągało od niego uwagę, bo w końcu to nie było możliwe, aby obcy sami z siebie nie mieli czasu i ochoty aby zerknąć na ulicznego grajka i błazna, który jedynie starał się im umilić czas - i zebrać nieco funduszy na dalsze, bezcelowe egzystowanie.
Oczywiście, że czasem nawiedzały go myśli o podjęciu bardziej legalnej czy stałej pracy. Gdzieś w jednym miejscu, jednym mieście - ale nie było to coś, co był w stanie na ten moment uczynić. Nie potrafił po prostu usiąść w jednym mieście, zacząć układać sobie życie i szukać pracy, szukać miejsca na ziemi. Nie, potrzebował… po prostu być z dala od wszystkiego. Brak rodziny wciąż był dla niego ciężki, nawet jeśli starał się o tym wszystkim nie myśleć. To była jego wina.
Teraz jednak nie mógł sobie pozwolić na żadnego rodzaju żałobę i użalanie się. Uśmiech wciąż był na jego wargach, kiedy kończył kolejną baśń o odległych regionach, o jednym z germańskich lasów i o stworzeniach, które się w nich kryły. Kiedyś ją przeczytał, może zasłyszał, a część pewnie z biegiem lat zmienił i przekręcił, zastępując własnymi słowami. To był urok bycia podróżnym grajkiem i bajarzem, ludzie często chcieli wierzyć w jego bajki i wierzyć w to, że sam to wszystko przeżył naocznie - w końcu nie wyglądał na kogoś, kto miał dom. Podróżował, z miasta do miasta i przez pola, przez rzeki, a w trakcie czasem napotykał innych podróżnych. Czasem podzielił się swoją historią, ale najczęściej opowiadał zupełnie inną, wymyśloną na poczekaniu - tak jak teraz. Opowiadał o bestiach z lasów, które były podobne do wilkołaków i w nocy siały postrach wśród mieszkańców jednego z miasta na kontynencie.
Jednak to się nie sprawdzało. Ludzie na moment przystawali, mimo początkowego zainteresowania, tylko po to, aby ktoś szarpnął za ramię dziecko czy szepnął towarzyszącej osobie coś na ucho i w końcu odeszli. Co dziwniejsze, każdy wydawał się odchodzić w tym samym kierunku… Może to miało coś wspólnego z jego niepowodzeniem w tym momencie?
Zakończył bajkę, a niewielki tłum się rozszedł. On za to postarał się pozbierać te drobne, które udało mu się pozbierać. Już po szybkiej inspekcji i przeliczeniu widział, że nie było tego tak wiele jakby chciał… W końcu jak już pracować to za mniej więcej godne pieniądze, a nie złamane knuty, za które ciężko będzie mu znaleźć ciepły posiłek czy nocleg. Cóż, czasem pozwalał sobie w trakcie podróży na więcej, ale wyraźnie przychodziły coraz cięższe czasy, przez które jednak lepiej było zdecydować się na większe oszczędzanie.
Kiedy już zebrał swoje rzeczy, postanowił sprawdzić co dokładnie dzieje się w miejscu, do którego wszystkich wyraźnie dzisiaj tak ciągnęło. Jakiś festyn, może przedstawienie skradające uwagę od niego? Cóż, tak naprawdę nie pomylił się wiele, bo kiedy szedł kamienną portową uliczką, do jego uszu w końcu dotarły dźwięki kilku instrumentów i śmiechy publiki.
Szlag, jakiś zespół.
Wiedział, że samotny grajek nie zawsze mógł się równać zabawiającej grupie, więc w tym momencie nie mógł wiele na to poradzić. Chociaż może gdyby był bardziej utalentowany lub grał na czymś robiącym większe wrażenie, szło by mu łatwiej? Harmonijka, mimo że ją uwielbiał, nie była najszerzej docenianym instrumentem świata. W przeciwieństwie do skrzypiec czy harfy, na których grało jego młodsze rodzeństwo. Ech, tęsknił za tym jak ćwiczyli, jak spędzali czas na doszlifowaniu swoich umiejętności. Skupiali się na tym, a on często tracił koncentrację i uciekał, szukając innego zajęcia. Nie był w stanie fizycznie usiedzieć i nauczyć się tego wszystkiego... Teraz trochę tego żałował. Może rzeczywiście miał na to wpływ jak był młodszy? Chociaż wciąż zauważał jak wiele trudności sprawiało mu usiedzenie w miejscu i skupienie się na czymś.
Na razie jednak zdecydował się, że najlepszym co mógł zrobić w zastałej sytuacji było podpatrzenie występujących, może uda mu się nawiązać z nimi kontakt? W grupie zawsze raźniej, tym bardziej jeśli miałaby to być grupa muzyków. Mogliby mieć wspólne tematy do poruszenia, może mogliby się podzielić swoim doświadczeniem... A może nawet zagrać wspólnie?
Chociaż na razie nie zbliżał się aż tak bardzo do przodu, zatrzymując się nieco bardziej z tyłu. Tłum, który wokół siebie zgromadzili był całkiem imponujący... Ach, kiedy on sam zgromadził taki tłum do słuchania swoich wystąpień czy opowiadań? Chyba ostatni raz przed taborem... Kiedy z rodziną i przyjaciółmi cyganami występowali, szczególnie w okolicach świąt. Tak, to były całkiem dobre czasy, nawet jeśli już minęły i nic ich nie mogło przywrócić.
Czasem powtarzał, że to nie tak że kradł, a po prostu to okazja czyniła złodzieja - i to właśnie była jedna z tych sytuacji. Słuchając z jednej strony koncertu, jego ręka mimowolnie skierowała się do niedokładnie zamkniętej sakwy przy pasie jednego z ludzi, przy których akurat stał. Wdech i wydech, stabilne dłonie i ostrożność. Zaraz jednak ze śmiechem, niby to przypadkiem wpadł na upatrzonego jegomościa.
Odwrócił głowę jakby szukał kogoś innego w tłumie.
- H-hej! Uważaj jak łazisz! Och, przepraszam pana... Nic panu nie jeste? - zaraz zawołał za kimś, kto akurat jak na jego szczęście odwrócił się, akurat będąc jednym z przechodniów, kolejne słowa kierując za to do poturbowanego przez niego nieznajomego ze skruchą. W tym czasie jego dłoń wsunęła się sprawnie do sakwy mężczyzny, na którego wpadł, wyjmując kilka monet. Zaraz odsuną się, ruszając w tłum za mężczyzną, który go rzekomo popchnął.
- Wracaj tutaj, co ty sobie myślisz - rzucił, tylko po to, aby wzrokiem już upatrywać kolejnego celu. Kosz z zakupami, a spod przykrywającej jej serwetki dostrzegł sakiewkę. Cóż, obfitość kosza stanowczo sugerowała, że kobiecie się powodziło, prawda? A dzieci dookoła biegały, nie słuchały się, wyraźnie uznając występ grajków za pretekst do zabawy i utrudniania życia swojej rodzicielce. Przynajmniej one nie zostały oddane, wyrzucone z domu... Cóż, może ich matka była dobra od tej, jaką on sam z rodzeństwem miał? Chociaż przynajmniej pozostawiła im w spadku lepsze nazwisko niż Smith po ojcu.
Korzystając z nieuwagi matki, po prostu ruszył w jej okolice, zwinnym ruchem wyciągając nie tak pełną sakiewkę z pieniędzmi, chowając ją szybko do swojej kieszeni i jakby nigdy nic, ruszył dalej. Chociaż miał wrażenie, że dzieci go zauważyły, próbując coś powiedzieć swojej mamie na ten temat, ale ta wyraźnie była zła i zmęczona, przez co nie miała ochoty ich słuchać. Cóż, dzieci bywały problematyczne w końcu. Ciekawe jak zareaguje w domu, kiedy się dowie, co jej pociechy widziały? Mogła winić już tylko siebie za nieposłuchanie się.
Ruszył znów w tłum, przysłuchując się muzyce. Cóż, raczej napiwków nie mogło mu się udać skubnąć, jednak mógł rozejrzeć się za czymś innym w okolicy... Jak chociażby ten dżentelmen stojący w tłumie ze swoją równie dobrze ubraną córką. Że też mieli czelność w takim ubraniu zjawiać się w porcie?
Wystarczyło zlokalizować jego sakwę, wystarczył jeden sprawny ruch i próba ucieczki. Tak, tyle wystarczyło... Chociaż nieco się zestresował w tym momencie. Wiedział, że już niczym nie ryzykował - już nie istniał tabor, do którego mógłby wrócić i to przez głupią kradzież. Ale ten mężczyzna co najwyżej mógł skrzywdzić jego, nikogo innego, bo i nikogo Thomas już nie miał. Czasem to go bolało, czasem było uciążliwe... Ale z drugiej strony wiedza, że ryzykował tylko sobą była niezwykle uwalniająca.
W jednym momencie, zanim wykonał jakiś ruch zauważył, że ktoś inny się na niego popycha. Zaraz przesunął wzrokiem, dostrzegając i drugiego... Działali razem? Prawdopodobnie tak. Widział jak jeden przeprasza elegancko ubranego mężczyznę, który pod wąsem burczał przekleństwa na brudną młodzież, ale skupił się bardziej na dłoniach młodego, tylko po to, żeby w jednym ruchu przechwycić to, co ci chcieli ukraść.
Ruszył na jego wspólnika zbrodni, podcinając mu nogi i zabierając sakiewkę nim ten zdążył ją jeszcze dobrze przechwycić. Zaraz popchnął dzieciaka na kogoś dalej, powodując drobne zamieszanie i rzucając się biegiem w stronę uliczek miasta tak, aby odnaleźć drogę na niedaleki market. Tam wciąż powinni być ludzie, wciąż powinien mieć dobre pole do ukrycia się i wcale się nie mylił w tym zakresie. W jednym z zakamarków, tylko na moment przystając, zdjął kaszkiet ze swojej głowy i zaraz użył na sobie zaklęcia Capillus, zmieniając kolor swoich włosów na blond. Po kilku chwilach ruszył dalej, tym razem zatrzymując się dopiero przy jednym ze stoisk, przy których był otoczony innymi ludźmi. Przystanął na moment, zdejmując swoją kurtkę i wciskając ją do plecaka, w którym nosił swoje toboły razem z kaszkietem i tym, co udało mu się dzisiaj ukraść. Rozejrzał się po placu, nie dostrzegając za sobą na razie pościgu. Zastanawiał się czy zadarł właśnie z lokalnymi złodziejami, czy może z zorganizowaną grupką z muzykami... Ale z kimkolwiek by to nie było - zdecydował się wyruszyć dalej z miasta i nie zostawać już w nim na noc, tak na wszelki wypadek gdyby los miał się przestać do niego uśmiechać.
Zt.
Tłum coraz bardziej się zmniejszał - zauważał to, że ludzie już nie przystawali tak chętnie posłuchać gry na harmonijce, czy chociażby jakiejś bajki. Próbował, ale wyraźnie coś ich od niego odciągało, a to stanowczo nie wpływało pozytywnie na jego nastrój. W końcu tylko próbował zarobić na posiłek, może na jakiś nocleg… A ludzie mu nie dawali ku temu okazji! Zupełnie jakby coś odciągało od niego uwagę, bo w końcu to nie było możliwe, aby obcy sami z siebie nie mieli czasu i ochoty aby zerknąć na ulicznego grajka i błazna, który jedynie starał się im umilić czas - i zebrać nieco funduszy na dalsze, bezcelowe egzystowanie.
Oczywiście, że czasem nawiedzały go myśli o podjęciu bardziej legalnej czy stałej pracy. Gdzieś w jednym miejscu, jednym mieście - ale nie było to coś, co był w stanie na ten moment uczynić. Nie potrafił po prostu usiąść w jednym mieście, zacząć układać sobie życie i szukać pracy, szukać miejsca na ziemi. Nie, potrzebował… po prostu być z dala od wszystkiego. Brak rodziny wciąż był dla niego ciężki, nawet jeśli starał się o tym wszystkim nie myśleć. To była jego wina.
Teraz jednak nie mógł sobie pozwolić na żadnego rodzaju żałobę i użalanie się. Uśmiech wciąż był na jego wargach, kiedy kończył kolejną baśń o odległych regionach, o jednym z germańskich lasów i o stworzeniach, które się w nich kryły. Kiedyś ją przeczytał, może zasłyszał, a część pewnie z biegiem lat zmienił i przekręcił, zastępując własnymi słowami. To był urok bycia podróżnym grajkiem i bajarzem, ludzie często chcieli wierzyć w jego bajki i wierzyć w to, że sam to wszystko przeżył naocznie - w końcu nie wyglądał na kogoś, kto miał dom. Podróżował, z miasta do miasta i przez pola, przez rzeki, a w trakcie czasem napotykał innych podróżnych. Czasem podzielił się swoją historią, ale najczęściej opowiadał zupełnie inną, wymyśloną na poczekaniu - tak jak teraz. Opowiadał o bestiach z lasów, które były podobne do wilkołaków i w nocy siały postrach wśród mieszkańców jednego z miasta na kontynencie.
Jednak to się nie sprawdzało. Ludzie na moment przystawali, mimo początkowego zainteresowania, tylko po to, aby ktoś szarpnął za ramię dziecko czy szepnął towarzyszącej osobie coś na ucho i w końcu odeszli. Co dziwniejsze, każdy wydawał się odchodzić w tym samym kierunku… Może to miało coś wspólnego z jego niepowodzeniem w tym momencie?
Zakończył bajkę, a niewielki tłum się rozszedł. On za to postarał się pozbierać te drobne, które udało mu się pozbierać. Już po szybkiej inspekcji i przeliczeniu widział, że nie było tego tak wiele jakby chciał… W końcu jak już pracować to za mniej więcej godne pieniądze, a nie złamane knuty, za które ciężko będzie mu znaleźć ciepły posiłek czy nocleg. Cóż, czasem pozwalał sobie w trakcie podróży na więcej, ale wyraźnie przychodziły coraz cięższe czasy, przez które jednak lepiej było zdecydować się na większe oszczędzanie.
Kiedy już zebrał swoje rzeczy, postanowił sprawdzić co dokładnie dzieje się w miejscu, do którego wszystkich wyraźnie dzisiaj tak ciągnęło. Jakiś festyn, może przedstawienie skradające uwagę od niego? Cóż, tak naprawdę nie pomylił się wiele, bo kiedy szedł kamienną portową uliczką, do jego uszu w końcu dotarły dźwięki kilku instrumentów i śmiechy publiki.
Szlag, jakiś zespół.
Wiedział, że samotny grajek nie zawsze mógł się równać zabawiającej grupie, więc w tym momencie nie mógł wiele na to poradzić. Chociaż może gdyby był bardziej utalentowany lub grał na czymś robiącym większe wrażenie, szło by mu łatwiej? Harmonijka, mimo że ją uwielbiał, nie była najszerzej docenianym instrumentem świata. W przeciwieństwie do skrzypiec czy harfy, na których grało jego młodsze rodzeństwo. Ech, tęsknił za tym jak ćwiczyli, jak spędzali czas na doszlifowaniu swoich umiejętności. Skupiali się na tym, a on często tracił koncentrację i uciekał, szukając innego zajęcia. Nie był w stanie fizycznie usiedzieć i nauczyć się tego wszystkiego... Teraz trochę tego żałował. Może rzeczywiście miał na to wpływ jak był młodszy? Chociaż wciąż zauważał jak wiele trudności sprawiało mu usiedzenie w miejscu i skupienie się na czymś.
Na razie jednak zdecydował się, że najlepszym co mógł zrobić w zastałej sytuacji było podpatrzenie występujących, może uda mu się nawiązać z nimi kontakt? W grupie zawsze raźniej, tym bardziej jeśli miałaby to być grupa muzyków. Mogliby mieć wspólne tematy do poruszenia, może mogliby się podzielić swoim doświadczeniem... A może nawet zagrać wspólnie?
Chociaż na razie nie zbliżał się aż tak bardzo do przodu, zatrzymując się nieco bardziej z tyłu. Tłum, który wokół siebie zgromadzili był całkiem imponujący... Ach, kiedy on sam zgromadził taki tłum do słuchania swoich wystąpień czy opowiadań? Chyba ostatni raz przed taborem... Kiedy z rodziną i przyjaciółmi cyganami występowali, szczególnie w okolicach świąt. Tak, to były całkiem dobre czasy, nawet jeśli już minęły i nic ich nie mogło przywrócić.
Czasem powtarzał, że to nie tak że kradł, a po prostu to okazja czyniła złodzieja - i to właśnie była jedna z tych sytuacji. Słuchając z jednej strony koncertu, jego ręka mimowolnie skierowała się do niedokładnie zamkniętej sakwy przy pasie jednego z ludzi, przy których akurat stał. Wdech i wydech, stabilne dłonie i ostrożność. Zaraz jednak ze śmiechem, niby to przypadkiem wpadł na upatrzonego jegomościa.
Odwrócił głowę jakby szukał kogoś innego w tłumie.
- H-hej! Uważaj jak łazisz! Och, przepraszam pana... Nic panu nie jeste? - zaraz zawołał za kimś, kto akurat jak na jego szczęście odwrócił się, akurat będąc jednym z przechodniów, kolejne słowa kierując za to do poturbowanego przez niego nieznajomego ze skruchą. W tym czasie jego dłoń wsunęła się sprawnie do sakwy mężczyzny, na którego wpadł, wyjmując kilka monet. Zaraz odsuną się, ruszając w tłum za mężczyzną, który go rzekomo popchnął.
- Wracaj tutaj, co ty sobie myślisz - rzucił, tylko po to, aby wzrokiem już upatrywać kolejnego celu. Kosz z zakupami, a spod przykrywającej jej serwetki dostrzegł sakiewkę. Cóż, obfitość kosza stanowczo sugerowała, że kobiecie się powodziło, prawda? A dzieci dookoła biegały, nie słuchały się, wyraźnie uznając występ grajków za pretekst do zabawy i utrudniania życia swojej rodzicielce. Przynajmniej one nie zostały oddane, wyrzucone z domu... Cóż, może ich matka była dobra od tej, jaką on sam z rodzeństwem miał? Chociaż przynajmniej pozostawiła im w spadku lepsze nazwisko niż Smith po ojcu.
Korzystając z nieuwagi matki, po prostu ruszył w jej okolice, zwinnym ruchem wyciągając nie tak pełną sakiewkę z pieniędzmi, chowając ją szybko do swojej kieszeni i jakby nigdy nic, ruszył dalej. Chociaż miał wrażenie, że dzieci go zauważyły, próbując coś powiedzieć swojej mamie na ten temat, ale ta wyraźnie była zła i zmęczona, przez co nie miała ochoty ich słuchać. Cóż, dzieci bywały problematyczne w końcu. Ciekawe jak zareaguje w domu, kiedy się dowie, co jej pociechy widziały? Mogła winić już tylko siebie za nieposłuchanie się.
Ruszył znów w tłum, przysłuchując się muzyce. Cóż, raczej napiwków nie mogło mu się udać skubnąć, jednak mógł rozejrzeć się za czymś innym w okolicy... Jak chociażby ten dżentelmen stojący w tłumie ze swoją równie dobrze ubraną córką. Że też mieli czelność w takim ubraniu zjawiać się w porcie?
Wystarczyło zlokalizować jego sakwę, wystarczył jeden sprawny ruch i próba ucieczki. Tak, tyle wystarczyło... Chociaż nieco się zestresował w tym momencie. Wiedział, że już niczym nie ryzykował - już nie istniał tabor, do którego mógłby wrócić i to przez głupią kradzież. Ale ten mężczyzna co najwyżej mógł skrzywdzić jego, nikogo innego, bo i nikogo Thomas już nie miał. Czasem to go bolało, czasem było uciążliwe... Ale z drugiej strony wiedza, że ryzykował tylko sobą była niezwykle uwalniająca.
W jednym momencie, zanim wykonał jakiś ruch zauważył, że ktoś inny się na niego popycha. Zaraz przesunął wzrokiem, dostrzegając i drugiego... Działali razem? Prawdopodobnie tak. Widział jak jeden przeprasza elegancko ubranego mężczyznę, który pod wąsem burczał przekleństwa na brudną młodzież, ale skupił się bardziej na dłoniach młodego, tylko po to, żeby w jednym ruchu przechwycić to, co ci chcieli ukraść.
Ruszył na jego wspólnika zbrodni, podcinając mu nogi i zabierając sakiewkę nim ten zdążył ją jeszcze dobrze przechwycić. Zaraz popchnął dzieciaka na kogoś dalej, powodując drobne zamieszanie i rzucając się biegiem w stronę uliczek miasta tak, aby odnaleźć drogę na niedaleki market. Tam wciąż powinni być ludzie, wciąż powinien mieć dobre pole do ukrycia się i wcale się nie mylił w tym zakresie. W jednym z zakamarków, tylko na moment przystając, zdjął kaszkiet ze swojej głowy i zaraz użył na sobie zaklęcia Capillus, zmieniając kolor swoich włosów na blond. Po kilku chwilach ruszył dalej, tym razem zatrzymując się dopiero przy jednym ze stoisk, przy których był otoczony innymi ludźmi. Przystanął na moment, zdejmując swoją kurtkę i wciskając ją do plecaka, w którym nosił swoje toboły razem z kaszkietem i tym, co udało mu się dzisiaj ukraść. Rozejrzał się po placu, nie dostrzegając za sobą na razie pościgu. Zastanawiał się czy zadarł właśnie z lokalnymi złodziejami, czy może z zorganizowaną grupką z muzykami... Ale z kimkolwiek by to nie było - zdecydował się wyruszyć dalej z miasta i nie zostawać już w nim na noc, tak na wszelki wypadek gdyby los miał się przestać do niego uśmiechać.
Zt.
13 stycznia '58
- Nie rozumiesz, ja muszę tam iść - mówiła rozgorączkowana Trixie w progu domu, pochylona, nasuwając na stopy okutane grubymi skarpetami parę wysokich, zimowych butów. W pośpiechu niedbale zawiązała szal wokół szyi i niemal rozdarła rękaw płaszcza, próbując przepchnąć przez niego wełniany sweter. Od samego rana, zanim jeszcze wzeszło surowe, styczniowe słońce w Warsztacie można byłoby usłyszeć podniesione głosy i nieco zbyt zaognioną atmosferę; podczas gdy ona mówiła jedno, ojciec mówił drugie i tak to wszystko kręciło się w koło, bez rozwiązania. - Kto wie ile ten list tu szedł? Może czekali tak długo, że prawie zamarzli? Nie mogę jej tam zostawić, ich tam zostawić - argumentowała czarownica. W głębokich lasach Somerset, w miejscu, do którego dotrzeć było wcale niełatwo schroniła się jej dawna przyjaciółka wraz z rodziną i kilkoma przyjaciółmi; wypędził ich okrutny Londyn, zmuszając do ucieczki. Stracili wszystko. Dom, pieniądze, ubrania, jedzenie - i nawet dobrą przyszłość. Kiedy tylko Trix rozerwała kopertę i przeczytała zawartość wiadomości kreśloną drżącą, zmarzniętą ręką, zabrała się do drogi mimo upomnień zatroskanego rodzica: w dużej torbie miała już spakowane ubrania, które wykorzystała z niedawnego szycia wraz z innymi kobietami z Doliny Godryka, a w plecaku upchnęła garnki i kilka kuchennych przyrządów mogących pomóc uciekinierom na start. - Ona jest tam z dziećmi - podkreśliła głośniej Beckettówna, prostując się nagle i uderzając dłońmi we framugę drzwi. Była zdenerwowana - zdominowana przez nieuspokojoną jeszcze panikę, gdy do głosu dochodziło dobro bliskich jej osób. Zupełnie inaczej było słuchać o ofiarach anonimowych. Nie znać nawet ich imion, ich historii. Ale tamta dziewczyna była dla niej ważna, na dodatek, do cholery, nawet nie zrobiła nic złego! - Nie mogę mieć Darcy na sumieniu, tato - powiedziała już ciszej, ze szczerością i emocją, jakie rzadko można było w niej zarejestrować. Rozwiane ciemne włosy zakołysały się lekko kiedy odwróciła głowę i spojrzała na numerologa kątem oka, pełna nadziei, że mimo wszystko ją zrozumie: przecież on też nie był w stanie pozostawać obojętnym na ludzką krzywdę, udowodnił to już tyle razy. - Są w lasach blisko Weston - przyznała, wciąż mówiąc cicho. - Ale boją się wejść do miasta, nie wiedzą, czy przywita ich tam wróg, czy przyjaciel. Ja... Muszę tam iść - Trixie sięgnęła dłonią do ojcowskiego ramienia i ścisnęła je lekko. Nie powstrzymałby jej, ale nie chciała go denerwować, nie po tym, jak piętno spotkania z olbrzymem wciąż było tak świeże.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- To niebezpieczne! - spokojny zazwyczaj numerolog, teraz ledwo co trzymał nerwy na wodzy. Nigdy nie kłócił się z córką, przecież nie miał ku temu najmniejszego powodu, o wiele bardziej cenił poważną rozmowę podpartą logicznymi argumentami. Teraz jednak emocji było zbyt wiele, a powstrzymać ich nie szło. Cały grudzień sypiał bardzo mało, a chociaż zmartwiony wzrok Beatrix wcale nie poprawiał sytuacji i samopoczucia, tak miał też na głowie o wiele ważniejsze problemy, które należało rozwiązać. Kwestia samej rozgłośni i tego jak wiele pracy kosztowała to jedno, ale spotkanie z olbrzymem to drugie. A do tego jeszcze Pearl... Oh, biedna Pearl, nawet nie zdążył porozmawiać o tym z Vancem. Kim była Layla? Musiał go spytać, przecież to niemożliwe, aby faktycznie była jego córką, to nie mogło się zdarzyć. Dodatkowo co tam, do jasnej Roweny, robił Cornelius Sallow, który tak mocno chwalił się wspieraniem tej tragicznej w swoich działaniach organizacji, jaką byli ludzie Voldemorta. Trixie nie miała bladego pojęcia o tym jak naprawdę wyglądała wojna, tak więc, gdy chwytała za płaszcz i próbowała wybiegać z domu, musiał powstrzymywać ją dosłownie siłą, stając przed drzwiami. Nie mógł jej stracić, była przecież najważniejszym oczkiem w głowie. - Nie puszczę cię w nie wiadomo jakie miejsce do nie wiadomo kogo, nawet nie wiesz, czym to grozi, Beatrix - powiedział w końcu nieco głośniej, dłońmi przecierając skronie. Faktycznie zmęczenie dopadało coraz mocniej stary organizm. Słuchał jednak jej tłumaczeń o lasach, o dzieciach, o tym wszystkim, co przerażało. Serce miała po dobrej stronie, ale rozum czasem zupełnie przesiąknięty lekkością bytu. Wzdychał ciężko, przypatrując się temu czekoladowemu spojrzeniu, które tak bardzo przypominało o Mary Jo i o... Rosemary... Czy to w ogóle było możliwe? - Zawiąż to na ręce - wypowiedział ostrzej, wręczając córce niebieską wstążkę, wystarczająco szeroką, aby wyglądała jak bransoletka. - Potem sobie coś z niej zrobisz, ale ręcznie, nie magią - pokręcił głową, ubierając kaszkiet i stary, wyświechtany już przez czas płaszcz. Nie mógł dalej patrzeć jej w oczy, czując potworną winę, że właśnie puszcza córkę w tak potworną scenerię, ale czuł, że choćby bardzo chciał i tak jej nie zatrzyma. - Zadziała pod każdym zabezpieczeniem, prowadzi do ogrodu - odetchnął głęboko, nawet nie chcąc tłumaczyć, że to przecież świstoklik. Powinna doskonale o tym wiedzieć. - Nigdy nie wolno Ci wychodzić z domu bez niego - ojcowski palec powędrował w górę, wydając już tak naprawdę rozkaz, chociaż przecież nie chciał kierować nią niczym pacynką. Tu w kwestie wchodziło bezpieczeństwo, tak więc rzecz o wiele ważniejsza niż wolność dziecka. - Idziemy - otworzył drzwi, wskazując dłonią w przód, żeby Beatrix wyszła pierwsza. - Masz mnie słuchać. Jak każę Ci uciekać - uciekniesz, nawet beze mnie. Rozumiesz? - zablokował ręką framugę, aby potwierdziła mu, że zgadza się na te warunki. - Prowadź.
przekazuje Trixie świstoklik (niebieska tasiemka)
przekazuje Trixie świstoklik (niebieska tasiemka)
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Scysje z ojcem zawsze po kawałku rozłamywały serce. Przypominały o niepochlebnej przeszłości, gdy więcej było między nimi wzajemnego niezrozumienia, a nastoletnie hormony nakazywały buntować się często bez powodu, uciekać z bezpiecznego Warsztatu, żeby mu pokazać. Tylko tym razem wcale nie kierowały nią podobne bezsensowne pobudki: musiała pomóc dawnej przyjaciółce, którą los skazał na cierpienie gdzieś po środku spowitego zimą lasu, jak mogłaby nie ruszyć im ze wsparciem? Trixie przepchnęła wreszcie gruby sweter przez rękaw kurtki, ale zanim sięgnęła po szalik zastygła po prostu w bezruchu, patrząc na numerologa zasłaniającego przed nią frontowe drzwi własnym ciałem. - To nie byle kto - podkreśliła częściowo wciąż oburzona, a częściowo jakby jednocześnie spokojniejsza. Przynajmniej nie odpowiedziała mu już krzykiem, a jedynie podniesionym głosem. - Nie pamiętasz Darcy? Bywała u nas kilka lat temu. Potem wyszła za mąż, ma dwójkę dzieci, dzieci, które mogą już nie żyć - wykrzywiona w grymasie złości zmieszanej z bólem twarz wpatrywała się w niego z determinacją. Nie poznawał tej ekspresji? Należała przecież do niego samego, przekazana jedynej córce w genach. Spoglądał praktycznie w lustrzane odbicie. I Trix już miała podnieść kolejny argument, gdy numerolog wepchnął w jej dłonie prezent: błękitną wstążkę, od której momentalnie wyczuła delikatną wibrację zaszczepionej w materiale magii. Świstoklik - zrobił go specjalnie dla niej? Czarownica zamilkła, patrząc to na tkaninę, to na ojca, a zanim ten zdążył w ogóle sięgnąć po kaszkiet, przylgnęła do niego w niespodziewanym, może trochę zbyt mocnym uścisku. - Dziękuję - powiedziała cicho w materiał jego swetra, by potem odsunąć się i pozwolić mu przywdziać zimowe odzienie. Oczywiście, że u boku ojca czułaby się w tym wszystkim bezpiecznie, dlatego z pewnym poczuciem ulgi patrzyła jak przygotowuje się do drogi, gotowy jej towarzyszyć w tej wyprawie. - Będę go nosić przy sobie, obiecuję. Wiesz, że mogliśmy tak od razu... - potwierdziła z cieniem uśmiechu i poprawiła kaszkiet na ojcowskiej głowie. Otwarte drzwi wpuściły do Warsztatu powiew srogiego, styczniowego powietrza, które na moment zmroziło w niej oddech; Trixie założyła plecak i sięgnęła po torbę, nawet nie śniąc o tym, że Stevie będzie to dźwigał za nią. Wciąż był poobijany i trochę sflaczały po bitce z olbrzymem, ale noszenie spakowanych ubrań i koców wcale nie było dla niej cięższe od organizacji Świąt na własną rękę. Zanim zdążyła wyjść, ramię numerologa znów zagrodziło jej drogę. Nie odpowiedziała od razu. Słowa nie chciały przejść przez gardło; nie zostawiłaby go za żadne skarby w miejscu, gdzie panowało jakiegokolwiek niebezpieczeństwo... - Nie przeżyłabym tego, gdyby coś ci się stało, na dodatek przeze mnie - mruknęła cicho. - Ale... Dobrze. Postaram się - obiecała po dłuższej chwili.
Po upewnieniu się, że nikogo nie było w pobliżu, Beckettowie teleportowali się na granicę gęstego lasu spoglądającego na malujące się w oddali miasteczko Weston-super-Mare. Przywitał ich śnieg zalegający na ziemi i wszechobecne zimno próbujące wedrzeć się do ciała każdym otworem, każdą niedoskonałością ubrań; Trixie poprawiła swoje pakunki i ruszyła przed siebie, wchodząc między ścianę wysokich drzew.
- Są w zagajniku między szkółką sosen - odezwała się, cytując część zawartości listu. Niebieska wstążka znajdowała się bezpiecznie pod krawędzią rękawa kurtki, zawiązana wokół nadgarstka, tak jak polecił ojciec. - Wydaje mi się, że kiedyś byliśmy tam na grzybach... Kojarzysz? Ech, ten śnieg w ogóle nie pomaga. Moment - zarządziła i sięgnęła wolną dłonią do kieszeni po różdżkę spakowaną wcześniej po teleportacji, którą następnie skierowała na podłoże. Jeśli ktokolwiek podążyłby ich tropem, doprowadziliby potencjalnego złoczyńcę do głodujących, niewinnych mugoli. - Vestitio - zainkantowała transmutacyjny kamuflaż, który zatarł ich ślady. - Musimy o tym pamiętać - zwróciła się do rodzica, chociaż spodziewała się, że wcale nie musiała go w ten sposób instruować. Miał o wiele bogatsze doświadczenie od niej, zarówno magiczne, jak i w polu, co dobitnie podkreślały ostatnie wydarzenia, o jakich nawet nie chciałaby pamiętać. Widok zakrwawionej twarzy i rozciętej skóry czasem powracał do niej w snach. Droga przez las była nieco zdradliwa: pod śniegiem kryły się wystające z ziemi korzenie, dlatego musieli iść ostrożnie, kierując się tak naprawdę w nie do końca znane strony. W zimie wszystko wyglądało inaczej. - Spróbuję ich zobaczyć. Homenum revelio - zdecydowała wreszcie, ale czar, jak zwykle, wcale nie zadziałał. Trixie westchnęła zirytowana - ile razy jeszcze będzie musiała to cholerstwo powtarzać, by odniosło jakiś skutek? - Homenum revelio - powtórzyła uparcie, a w oddali błękitnym światłem podświetliła się jedna sylwetka kierująca się w przeciwnym do nich kierunku. Wydawało się, że miała coś w ręce, coś zwisającego - może upolowane zwierzę? - Tam ktoś jest. Mężczyzna. Poszedł dalej, pewnie do ich schronienia. Może to mąż Darcy? Pisała, że próbował polować - oznajmiła ojcu z podekscytowaniem, choć gdzieś pod skórą poczuła ukłucie niepewności. Co jeśli to szmalcownik?
Po upewnieniu się, że nikogo nie było w pobliżu, Beckettowie teleportowali się na granicę gęstego lasu spoglądającego na malujące się w oddali miasteczko Weston-super-Mare. Przywitał ich śnieg zalegający na ziemi i wszechobecne zimno próbujące wedrzeć się do ciała każdym otworem, każdą niedoskonałością ubrań; Trixie poprawiła swoje pakunki i ruszyła przed siebie, wchodząc między ścianę wysokich drzew.
- Są w zagajniku między szkółką sosen - odezwała się, cytując część zawartości listu. Niebieska wstążka znajdowała się bezpiecznie pod krawędzią rękawa kurtki, zawiązana wokół nadgarstka, tak jak polecił ojciec. - Wydaje mi się, że kiedyś byliśmy tam na grzybach... Kojarzysz? Ech, ten śnieg w ogóle nie pomaga. Moment - zarządziła i sięgnęła wolną dłonią do kieszeni po różdżkę spakowaną wcześniej po teleportacji, którą następnie skierowała na podłoże. Jeśli ktokolwiek podążyłby ich tropem, doprowadziliby potencjalnego złoczyńcę do głodujących, niewinnych mugoli. - Vestitio - zainkantowała transmutacyjny kamuflaż, który zatarł ich ślady. - Musimy o tym pamiętać - zwróciła się do rodzica, chociaż spodziewała się, że wcale nie musiała go w ten sposób instruować. Miał o wiele bogatsze doświadczenie od niej, zarówno magiczne, jak i w polu, co dobitnie podkreślały ostatnie wydarzenia, o jakich nawet nie chciałaby pamiętać. Widok zakrwawionej twarzy i rozciętej skóry czasem powracał do niej w snach. Droga przez las była nieco zdradliwa: pod śniegiem kryły się wystające z ziemi korzenie, dlatego musieli iść ostrożnie, kierując się tak naprawdę w nie do końca znane strony. W zimie wszystko wyglądało inaczej. - Spróbuję ich zobaczyć. Homenum revelio - zdecydowała wreszcie, ale czar, jak zwykle, wcale nie zadziałał. Trixie westchnęła zirytowana - ile razy jeszcze będzie musiała to cholerstwo powtarzać, by odniosło jakiś skutek? - Homenum revelio - powtórzyła uparcie, a w oddali błękitnym światłem podświetliła się jedna sylwetka kierująca się w przeciwnym do nich kierunku. Wydawało się, że miała coś w ręce, coś zwisającego - może upolowane zwierzę? - Tam ktoś jest. Mężczyzna. Poszedł dalej, pewnie do ich schronienia. Może to mąż Darcy? Pisała, że próbował polować - oznajmiła ojcu z podekscytowaniem, choć gdzieś pod skórą poczuła ukłucie niepewności. Co jeśli to szmalcownik?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Miasteczko Weston-super-Mare
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset