Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Miasteczko Weston-super-Mare
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Weston-super-Mare
Nadmorskie miasteczko w hrabstwie Somerset, do dziewiętnastego wieku będące zaledwie małą mieściną, która z czasem ewoluowała w kurort wypoczynkowo-turystyczny. Na skutek wojny w świecie czarodziejów i mugoli ucierpiała lokalna gospodarka, jednak zainteresowanie zwiedzających wydaje się nie maleć, mimo tego, że turyści przywożą w swych sakwach znacznie mniej pieniędzy. Znaleźć tu można liczne małe muzea, szczególnie związane z morską tematyką, a na pasjonatów żeglarstwa na plażach i pomostach bliżej centrum miasta czekają łódki do wypożyczenia.
Kobieta znajdująca się niedaleko Aenor skróciła dystans momentalnie. Na pierwszy rzut oka widać było, jak bardzo potrzebowała bliskości, zwłaszcza w tych trudnych czasach. Rozłożone w geście zaproszenia ramiona panny Fancourt ośmieliły ją nieco, może nawet za bardzo, gdy wtuliła się w czarownicę ufnie, podobna dziecku, które spłakane poszukuje swojej mamy na niedzielnym rynku. Wiotkie ciało drżało w płaczliwych spazmach, musiała minąć dłuższa chwila uspokajania, by wreszcie udało jej się odezwać.
— Droga pani... — głos załamał się przy pierwszej próbie ułożenia składnej wypowiedzi, a chwilę później biedaczyna wybuchła rzewnym płaczem. Szczupłe palce zacisnęły się na rękawach płaszcza Aenor, lecz w uścisku tym nie było nawet krzty ostrzeżenia lub złych intencji. Wydawało się, że kobieta bardzo nie chce utracić raz zbudowanego połączenia z mądrą wysłanniczką Feniksa. — Mój brat... On jest tam, gdzie walczą. Wie pani coś o tych, co tam zostali? Ja... Ja się boję, że on... Że on już... — urwała, tak samo jak oderwała palce z odzienia Aenor. Załzawioną twarz schowała w dłoniach, próbując ze wszystkich sił zebrać się w sobie. W końcu znajdowała się przed obliczem kogoś, kto w jej oczach stanowił autorytet...
Tymczasem Mare kątem oka wyłapała zamieszanie, które stało się udziałem jej towarzyszki. Przepełniona była jednak nadzieją, że panna Fancourt poradzi sobie z zadaniem więcej niż lepiej. A nawet, gdyby chciała, ramiona miała zajęte małym dziecięciem.
Powłóczyła wzrokiem w kierunku jej własnej córki. Saoirse wydawała się zachwycona towarzystwem Alice, lecz Mare musiała poświęcić uwagę także innym jednostkom zgromadzonym w tłumie. Zrównała się raz jeszcze ze swoją wcześniejszą rozmówczynią i zniżając głos do szeptu, spytała:
— Czy mogłabym liczyć, że przypilnujesz mojej córki? Getrude się uspokoiła, myślę, że nie będzie przeszkadzać jej, jeżeli porozmawiam jeszcze z kilkoma osobami, a później oddam ją tobie? — młoda matka uśmiechnęła się szeroko; pierwszy raz od początku spotkania, ujawniając bardzo uroczą wadę zgryzu. Jeden z górnych zębów miała lekko przekrzywiony, niemal niezauważalnie dla niesprawnego obserwatora, lecz lady Greengrass miała dziś poświęcić maksimum uwagi każdemu, kto znalazł się w jej zasięgu. — Dziękuję. Możesz być z siebie dumna. Jesteś wspaniałą matką, Alice.
Odsunąwszy się od kobiety, poprawiła ułożenie dziecka w swych ramionach i na piersi. Mała dziewczynka grzecznie spała, a gdy Mare weszła głębiej w tłum, natychmiast napotkała grupkę starszych kobiet, które zachwycone małym dziecięciem, ściszonym głosem postanowiły przekazać lady Greengrass swoje troski.
— Ojej, pani dobrodziejko, moja córka niedawno urodziła, też wnuczkę, to już druga, której się doczekałam. Mąż mój, widzi pani, nie żyje już, wojna go zabrała... — staruszka miała mądre oczy, które w skromnym świetle ulicznym przypominały kolorem bursztyn. Pomarszczona dłoń pogłaskała gładki policzek dziewczynki, Mare zaś przyglądała się jej z uwagą, lecz zrozumieniem.
— Dobrze wiem, jak to jest stracić kogoś bliskiego, proszę pani. Moi rodzice stracili syna, miał tylko osiem lat. Gdy odejście jest tak nagłe, bardzo ciężko jest pogodzić się ze stratą. Czasami jedynym pocieszeniem jest to, że nigdy więcej nie spotka go nic złego, chociaż... Przyznam się pani — przechylona nieco w kierunku staruszki stworzyć pragnęła atmosferę zaufania. Komfortu, którego nie sposób było odnaleźć w świetle dnia, gdy granice ról społecznych zarysowane były wyraźnie i nie przyjmowały najmniejszych od siebie odstępstw. Tej jednak nocy w Taunton zaufanie i nadzieja musiały płynąć szerzej; nie zamykać się w basenach "my" i "oni". Stanowili jedność, mogli sobie ufać. Tak, to na zbudowaniu zaufania do arystokratów zależało Mare szczególnie. Bez wiary, bez dobrej komunikacji, mogli zdziałać śmiesznie niewiele. — Ja wolę myśleć o tym, że kiedyś się spotkamy. Pani ze swym mężem, ja z moim drogim bratem.
Mówiąc to, ostrożnie oparła dziecko o swoją klatkę piersiową, na moment wydostając jedną rękę, którą objęła staruszkę i przytuliła do siebie.
— A żyć musimy tak, by w momencie tego spotkania nasi najbliżsi byli z nas dumni.
— Droga pani... — głos załamał się przy pierwszej próbie ułożenia składnej wypowiedzi, a chwilę później biedaczyna wybuchła rzewnym płaczem. Szczupłe palce zacisnęły się na rękawach płaszcza Aenor, lecz w uścisku tym nie było nawet krzty ostrzeżenia lub złych intencji. Wydawało się, że kobieta bardzo nie chce utracić raz zbudowanego połączenia z mądrą wysłanniczką Feniksa. — Mój brat... On jest tam, gdzie walczą. Wie pani coś o tych, co tam zostali? Ja... Ja się boję, że on... Że on już... — urwała, tak samo jak oderwała palce z odzienia Aenor. Załzawioną twarz schowała w dłoniach, próbując ze wszystkich sił zebrać się w sobie. W końcu znajdowała się przed obliczem kogoś, kto w jej oczach stanowił autorytet...
Tymczasem Mare kątem oka wyłapała zamieszanie, które stało się udziałem jej towarzyszki. Przepełniona była jednak nadzieją, że panna Fancourt poradzi sobie z zadaniem więcej niż lepiej. A nawet, gdyby chciała, ramiona miała zajęte małym dziecięciem.
Powłóczyła wzrokiem w kierunku jej własnej córki. Saoirse wydawała się zachwycona towarzystwem Alice, lecz Mare musiała poświęcić uwagę także innym jednostkom zgromadzonym w tłumie. Zrównała się raz jeszcze ze swoją wcześniejszą rozmówczynią i zniżając głos do szeptu, spytała:
— Czy mogłabym liczyć, że przypilnujesz mojej córki? Getrude się uspokoiła, myślę, że nie będzie przeszkadzać jej, jeżeli porozmawiam jeszcze z kilkoma osobami, a później oddam ją tobie? — młoda matka uśmiechnęła się szeroko; pierwszy raz od początku spotkania, ujawniając bardzo uroczą wadę zgryzu. Jeden z górnych zębów miała lekko przekrzywiony, niemal niezauważalnie dla niesprawnego obserwatora, lecz lady Greengrass miała dziś poświęcić maksimum uwagi każdemu, kto znalazł się w jej zasięgu. — Dziękuję. Możesz być z siebie dumna. Jesteś wspaniałą matką, Alice.
Odsunąwszy się od kobiety, poprawiła ułożenie dziecka w swych ramionach i na piersi. Mała dziewczynka grzecznie spała, a gdy Mare weszła głębiej w tłum, natychmiast napotkała grupkę starszych kobiet, które zachwycone małym dziecięciem, ściszonym głosem postanowiły przekazać lady Greengrass swoje troski.
— Ojej, pani dobrodziejko, moja córka niedawno urodziła, też wnuczkę, to już druga, której się doczekałam. Mąż mój, widzi pani, nie żyje już, wojna go zabrała... — staruszka miała mądre oczy, które w skromnym świetle ulicznym przypominały kolorem bursztyn. Pomarszczona dłoń pogłaskała gładki policzek dziewczynki, Mare zaś przyglądała się jej z uwagą, lecz zrozumieniem.
— Dobrze wiem, jak to jest stracić kogoś bliskiego, proszę pani. Moi rodzice stracili syna, miał tylko osiem lat. Gdy odejście jest tak nagłe, bardzo ciężko jest pogodzić się ze stratą. Czasami jedynym pocieszeniem jest to, że nigdy więcej nie spotka go nic złego, chociaż... Przyznam się pani — przechylona nieco w kierunku staruszki stworzyć pragnęła atmosferę zaufania. Komfortu, którego nie sposób było odnaleźć w świetle dnia, gdy granice ról społecznych zarysowane były wyraźnie i nie przyjmowały najmniejszych od siebie odstępstw. Tej jednak nocy w Taunton zaufanie i nadzieja musiały płynąć szerzej; nie zamykać się w basenach "my" i "oni". Stanowili jedność, mogli sobie ufać. Tak, to na zbudowaniu zaufania do arystokratów zależało Mare szczególnie. Bez wiary, bez dobrej komunikacji, mogli zdziałać śmiesznie niewiele. — Ja wolę myśleć o tym, że kiedyś się spotkamy. Pani ze swym mężem, ja z moim drogim bratem.
Mówiąc to, ostrożnie oparła dziecko o swoją klatkę piersiową, na moment wydostając jedną rękę, którą objęła staruszkę i przytuliła do siebie.
— A żyć musimy tak, by w momencie tego spotkania nasi najbliżsi byli z nas dumni.
Aenor mimo tego, że spodziewała się niesamowicie płaczliwego uścisku, to jednak zaskoczyła ją rozemocjonowana nagłość, z którą kobieta się w nią wtuliła. Nie ugięła jednak kolan, ani nie odsunęła jej w zniechęceniu tą nadwyżką uczuć, a jedynie niezwykle współczującym i troskliwym gestem objęła ją ramionami, dłonią powoli gładząc ją po głowie. Wiedziała, że przede wszystkim musi dać jej czas, tak więc szczupła kobiecina dostała go tyle, ile potrzebowała, aby wreszcie wykrztusić z ust najdrobniejsze słowa. Aenor spojrzała jej w oczy, gdy ta nieporadnie składała zdania w jakkolwiek klejącą się całość. Czy wiedziała coś o ludziach, którzy wyszli na front? Nie sądziła, że miała o nich jakiekolwiek informacje, jednak wciąż spoglądając w twarz biednej kobiecie, wzięła tylko krótki, acz głęboki oddech.
— Jak ci na imię?
— Amelia, proszę pani
— Amelio... wojownicy Zakonu dbają jeden o drugiego i nikt nikogo nie zostawia w tyle. Mają oni też pomoc medyczną, moi przyjaciele przykładają ręce i wiedzę do tego, by nikt z naszych nie cierpiał. Twój brat jest w tak dobrych rękach i choć w obecnej chwili wolę być z tobą szczera i powiedzieć ci, że nie mam konkretnych informacji, to mówię ci teraz z pełnym przekonaniem, że nie martwiłabym się o niego. Skoro poszedł walczyć, to znaczy, że jest niebywale dzielny i odważny, byle kto nie powali go na kolana, prawda? — Uniosła pytająco brew z delikatnym uśmiechem, wpatrując się w zapłakane oczy. Kobieta na moment zamilkła i choć przez krótki moment mogłoby się zdawać, że pokiwa głową, to kolejna łza potoczyła się po jej policzku, zwiastując kolejną, skwaszoną przez płacz minę.
— Ale... Ale to nie znaczy, że żyje. Ja bez niego nie dam sobie rady, będę sama... Droga pani... — załkała znów, gdy Aenor zagryzając w konsternacji policzek od środka, położyła dłoń na jej plecach i odsunęła się na moment tak, aby Amelia mogła zobaczyć tłum, który cały czas przed nią zasłaniała.
— Spójrz na tych ludzi, nie jesteś sama. Śmierć przychodzi prędzej czy później i choć uniknąć jej nie możemy, to jesteśmy się w stanie na nią przygotować. Każdy człowiek tutaj emanuje miłością jeden do drugiego, wystarczy więc że wyciągniesz dłoń i ci pomogą, nie jesteś sama. Zobacz, lady Greengrass trzyma w ramionach dziecko z taką troską, jakby było jej własnym. Tą samą czułością otoczą cię tutejsi mieszkańcy — skończyła, wracając nieco przed nią i zaciskając dłoń na jej ramieniu. — Ale ja bym się tak nad tym nie nachylała, bo wierzę, że twój brat wróci. — Uśmiechnęła się, nieco się prostując, gdy dostrzegła w oczach kobiety iskrę nadziei i spokoju, powoli, delikatnie przelatujące przez jej zmysły tak, aby ostatecznie na jej twarzy pojawiła się jakaś ulga.
— Dobrze, s-spróbuję — odszepnęła cicho, czując jak ulatują z niej emocje związane z płaczem i zastępując je zmęczeniem. Dość mimowolnie z powrotem opadła Fancourt na ramię, aby na powrót się przytulić. Aenor położyła więc rękę na jej plecach, drugą dłonią przywołując do siebie mugolaka, który uprzednio do niej podszedł. Miała dla niego zadanie, które właśnie ciążyło jej na ramieniu.
— Jak ci na imię?
— Amelia, proszę pani
— Amelio... wojownicy Zakonu dbają jeden o drugiego i nikt nikogo nie zostawia w tyle. Mają oni też pomoc medyczną, moi przyjaciele przykładają ręce i wiedzę do tego, by nikt z naszych nie cierpiał. Twój brat jest w tak dobrych rękach i choć w obecnej chwili wolę być z tobą szczera i powiedzieć ci, że nie mam konkretnych informacji, to mówię ci teraz z pełnym przekonaniem, że nie martwiłabym się o niego. Skoro poszedł walczyć, to znaczy, że jest niebywale dzielny i odważny, byle kto nie powali go na kolana, prawda? — Uniosła pytająco brew z delikatnym uśmiechem, wpatrując się w zapłakane oczy. Kobieta na moment zamilkła i choć przez krótki moment mogłoby się zdawać, że pokiwa głową, to kolejna łza potoczyła się po jej policzku, zwiastując kolejną, skwaszoną przez płacz minę.
— Ale... Ale to nie znaczy, że żyje. Ja bez niego nie dam sobie rady, będę sama... Droga pani... — załkała znów, gdy Aenor zagryzając w konsternacji policzek od środka, położyła dłoń na jej plecach i odsunęła się na moment tak, aby Amelia mogła zobaczyć tłum, który cały czas przed nią zasłaniała.
— Spójrz na tych ludzi, nie jesteś sama. Śmierć przychodzi prędzej czy później i choć uniknąć jej nie możemy, to jesteśmy się w stanie na nią przygotować. Każdy człowiek tutaj emanuje miłością jeden do drugiego, wystarczy więc że wyciągniesz dłoń i ci pomogą, nie jesteś sama. Zobacz, lady Greengrass trzyma w ramionach dziecko z taką troską, jakby było jej własnym. Tą samą czułością otoczą cię tutejsi mieszkańcy — skończyła, wracając nieco przed nią i zaciskając dłoń na jej ramieniu. — Ale ja bym się tak nad tym nie nachylała, bo wierzę, że twój brat wróci. — Uśmiechnęła się, nieco się prostując, gdy dostrzegła w oczach kobiety iskrę nadziei i spokoju, powoli, delikatnie przelatujące przez jej zmysły tak, aby ostatecznie na jej twarzy pojawiła się jakaś ulga.
— Dobrze, s-spróbuję — odszepnęła cicho, czując jak ulatują z niej emocje związane z płaczem i zastępując je zmęczeniem. Dość mimowolnie z powrotem opadła Fancourt na ramię, aby na powrót się przytulić. Aenor położyła więc rękę na jej plecach, drugą dłonią przywołując do siebie mugolaka, który uprzednio do niej podszedł. Miała dla niego zadanie, które właśnie ciążyło jej na ramieniu.
Mugolak w istocie pojawił się prędko obok Aenor i Amelii. Wyglądał przy tym na nieco zestresowanego całą sytuacją — nie było w męskiej naturze szczególne przywiązanie do emocjonalności, a co dopiero zrozumienie całej fali uczuć, które co do zasady rządziły kobietami. Takich rzeczy nie oczekiwano od ludzi jego postury, lecz z twarzy silnego mężczyzny można było z łatwością odczytać wielką determinację. Otrzymawszy zadanie zamierzał wykonać je, jak najlepiej tylko potrafił. Miał bowiem przed sobą samą lady Greengrass, a co dla niego w tej chwili ważniejsze — także pannę Fancourt, która z naturalną charyzmą przejęła dowodzenie nad jego życiem, przynajmniej w tę jedną noc.
— Ame... Amelio? — zaczął cicho, niepewny czy dobrze usłyszał imię płaczliwej kobiety. Mimo to duża, silna dłoń ułożyła się na ramieniu wtulonej w Aenor kobiety, a on sam spróbował wyłapać spojrzenie dziennikarki. Gdy tylko mu się to udało, uśmiechnął się szeroko, dość pewnie, chociaż nader niezgrabnie. — Amelio, już dobrze. Tak jak mówiła pani. Jeżeli twój brat jest tam, to najważniejsze, że nie jest sam. Zakon Feniksa nie zostawia swoich w potrzebie, prawda?
Mówiąc to, spojrzał ponownie — wymownie — na Aenor, następnie odwrócił głowę w kierunku Mare, by wreszcie odwrócić się przodem do reszty zgromadzonych czarodziejów i mugoli. Mieszkańców Taunton. Status krwi nie stanowił dziś żadnego podzielnika, wszyscy byli jednością.
— Prawda? — dopytał głośniej, a tłum rozpoczął mu odpowiadać. Początkowo nieśmiało, choć i tę ostrożną oznakę entuzjazmu lady Greengrass przyjęła z niesamowitą ulgą.
— Prawda! — zakrzyknął ktoś za jej plecami — Nigdy nie zostawiają! Zawsze gdy coś się dzieje to są pierwsi, by pomóc! — dopowiedział ktoś jeszcze, tym razem z lewej, trochę dalej. Mare nie potrafiła utrzymać neutralnej mimiki. Jeszcze chwilę wcześniej opowiadała kobiecie o swym zmarłym bracie, próbując stworzyć pomiędzy nimi nić porozumienia. Odejścia bliskich były tematem niezwykle trudnym i delikatnym, jednak pozwalały także na coś więcej — odnalezienie nowego celu, spostrzeżenie, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu i nawet z największej tragedii można wyjść silniejszym.
Lud Taunton budował w tej chwili podwaliny pod nową, silniejszą, pełniejszą wspólnotę.
Choć początkowo spotkanie z mieszkańcami tego miasta musiała potraktować jako misję, element swych zawodowych obowiązków — sojusz pomiędzy rodem Abbott a Greengrass i Prewett nie był wyłącznie iluzoryczny, związani byli węzłami małżeńskimi dzięki Lorraine i Archibaldowi, poza tym ciężko było wejść w rozemocjonowany tłum i próbować go uspokoić, jeżeli nie podchodziło się do sprawy profesjonalnie — w tej jednej chwili poczuła, że troska o tych ludzi, o ich dobro, bezpieczeństwo i przyszły los była zupełnie tak naturalna, jak ta, którą otaczała własną córkę. Nie dla polityki pragnęła ich szczęścia, starcia łez z chłodnych od mrozu policzków. Z chwilą, w której postawiła swą stopę w Taunton, wzięła na siebie odpowiedzialność za losy ich mieszkańców.
I choć niemal uległa obezwładniającemu wzruszeniu, z jej oczu nie popłynęła ani jedna łza. Pojawił się za to uśmiech. Szczery, pełen nadziei oraz przede wszystkim wdzięczności.
— Przyjęliście mnie dziś jak jedną z was — odezwała się raz jeszcze, słowa swe kierując do każdego ze zgromadzonych. Indywidualnie, pomimo zbiorowej formy. — I za to chciałabym wam serdecznie podziękować. Chylę czoła gościnności i wielkiemu sercu, jakie Taunton pokazało dziś, zarówno mi, mojej córce, jak i towarzyszącej mi dziś pannie Fancourt — cofnęła się o kilka kroków, wychodząc powoli spośród ludzkiej masy. Ten zabieg miał na celu wyłącznie udostępnienie większej ilości ludzi nieskrępowanego widoku na to, co zamierzała za moment zrobić.
Udało jej się odnaleźć Alice, której przekazała dziecko. Przed odejściem pogłaskała jeszcze małą Gertrude po rumianym policzku, a niedługo później chwyciła za dłoń swą własną córkę. Powoli przeszły na miejsce, w którym rozpoczęły swe dzisiejsze przemowy, uważając, by narzucone przez Mare tempo odpowiadało również Saoirse.
— Tak jak mamusia uczyła — szept polecenia, spokojne spojrzenie zielonych oczu posłane córce.
To bezpieczne miejsce. Odwiedzimy je jeszcze kiedyś.
Dziewczynka skinęła głową, dając znak, że zrozumiała.
I wtem, obie damy — duża i mała — przyłożyły prawe dłonie odziane w rękawiczki do płaszczy, na wysokości serca. Następnie obie, w tej samej chwili, ukłoniły się przed mieszkańcami miasta. W podzięce za okazane serce, za nadzieję, którą wiążą z przyszłymi działaniami Zakonu Feniksa, za spokój, którym będą dzielić się już niedługo, już za chwilę, bez względu na pochodzenie, status krwi, stan majątkowy.
Gdy wyprostowały się, Mare kucnęła, by ponownie wziąć córkę na ręce.
— Nic wam już nie grozi. Zakon Feniksa czuwa i czuwać będzie, nie tylko nad Taunton, czy Somerset. Jest wszędzie tam, gdzie przynajmniej jedna dobra dusza. Tu, przed sobą, widzę tylko takie. Jeszcze raz dziękuję wam, z głębi serca. Do lordów Abbott uśmiechnął się los, darując w granicach ich ziem miasto takie jak to i mieszkańców o tak wielkiej odwadze i sile. Tam, gdzie Feniks, tam dobro. Chciałabym, byście pamiętali o tym, gdy złożycie swe głowy do snu. To była długa i trudna noc dla nas wszystkich, lecz teraz proszę, abyście powrócili bezpiecznie do domów.
Wszystkim im należał się odpoczynek. Noc wciąż była ciemna, lecz po zieleni Mrocznego Znaku nie było już śladu. Spokojna cisza ponownie mogła przygrywać do niezmąconego snu mieszkańców.
| z/t
— Ame... Amelio? — zaczął cicho, niepewny czy dobrze usłyszał imię płaczliwej kobiety. Mimo to duża, silna dłoń ułożyła się na ramieniu wtulonej w Aenor kobiety, a on sam spróbował wyłapać spojrzenie dziennikarki. Gdy tylko mu się to udało, uśmiechnął się szeroko, dość pewnie, chociaż nader niezgrabnie. — Amelio, już dobrze. Tak jak mówiła pani. Jeżeli twój brat jest tam, to najważniejsze, że nie jest sam. Zakon Feniksa nie zostawia swoich w potrzebie, prawda?
Mówiąc to, spojrzał ponownie — wymownie — na Aenor, następnie odwrócił głowę w kierunku Mare, by wreszcie odwrócić się przodem do reszty zgromadzonych czarodziejów i mugoli. Mieszkańców Taunton. Status krwi nie stanowił dziś żadnego podzielnika, wszyscy byli jednością.
— Prawda? — dopytał głośniej, a tłum rozpoczął mu odpowiadać. Początkowo nieśmiało, choć i tę ostrożną oznakę entuzjazmu lady Greengrass przyjęła z niesamowitą ulgą.
— Prawda! — zakrzyknął ktoś za jej plecami — Nigdy nie zostawiają! Zawsze gdy coś się dzieje to są pierwsi, by pomóc! — dopowiedział ktoś jeszcze, tym razem z lewej, trochę dalej. Mare nie potrafiła utrzymać neutralnej mimiki. Jeszcze chwilę wcześniej opowiadała kobiecie o swym zmarłym bracie, próbując stworzyć pomiędzy nimi nić porozumienia. Odejścia bliskich były tematem niezwykle trudnym i delikatnym, jednak pozwalały także na coś więcej — odnalezienie nowego celu, spostrzeżenie, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu i nawet z największej tragedii można wyjść silniejszym.
Lud Taunton budował w tej chwili podwaliny pod nową, silniejszą, pełniejszą wspólnotę.
Choć początkowo spotkanie z mieszkańcami tego miasta musiała potraktować jako misję, element swych zawodowych obowiązków — sojusz pomiędzy rodem Abbott a Greengrass i Prewett nie był wyłącznie iluzoryczny, związani byli węzłami małżeńskimi dzięki Lorraine i Archibaldowi, poza tym ciężko było wejść w rozemocjonowany tłum i próbować go uspokoić, jeżeli nie podchodziło się do sprawy profesjonalnie — w tej jednej chwili poczuła, że troska o tych ludzi, o ich dobro, bezpieczeństwo i przyszły los była zupełnie tak naturalna, jak ta, którą otaczała własną córkę. Nie dla polityki pragnęła ich szczęścia, starcia łez z chłodnych od mrozu policzków. Z chwilą, w której postawiła swą stopę w Taunton, wzięła na siebie odpowiedzialność za losy ich mieszkańców.
I choć niemal uległa obezwładniającemu wzruszeniu, z jej oczu nie popłynęła ani jedna łza. Pojawił się za to uśmiech. Szczery, pełen nadziei oraz przede wszystkim wdzięczności.
— Przyjęliście mnie dziś jak jedną z was — odezwała się raz jeszcze, słowa swe kierując do każdego ze zgromadzonych. Indywidualnie, pomimo zbiorowej formy. — I za to chciałabym wam serdecznie podziękować. Chylę czoła gościnności i wielkiemu sercu, jakie Taunton pokazało dziś, zarówno mi, mojej córce, jak i towarzyszącej mi dziś pannie Fancourt — cofnęła się o kilka kroków, wychodząc powoli spośród ludzkiej masy. Ten zabieg miał na celu wyłącznie udostępnienie większej ilości ludzi nieskrępowanego widoku na to, co zamierzała za moment zrobić.
Udało jej się odnaleźć Alice, której przekazała dziecko. Przed odejściem pogłaskała jeszcze małą Gertrude po rumianym policzku, a niedługo później chwyciła za dłoń swą własną córkę. Powoli przeszły na miejsce, w którym rozpoczęły swe dzisiejsze przemowy, uważając, by narzucone przez Mare tempo odpowiadało również Saoirse.
— Tak jak mamusia uczyła — szept polecenia, spokojne spojrzenie zielonych oczu posłane córce.
To bezpieczne miejsce. Odwiedzimy je jeszcze kiedyś.
Dziewczynka skinęła głową, dając znak, że zrozumiała.
I wtem, obie damy — duża i mała — przyłożyły prawe dłonie odziane w rękawiczki do płaszczy, na wysokości serca. Następnie obie, w tej samej chwili, ukłoniły się przed mieszkańcami miasta. W podzięce za okazane serce, za nadzieję, którą wiążą z przyszłymi działaniami Zakonu Feniksa, za spokój, którym będą dzielić się już niedługo, już za chwilę, bez względu na pochodzenie, status krwi, stan majątkowy.
Gdy wyprostowały się, Mare kucnęła, by ponownie wziąć córkę na ręce.
— Nic wam już nie grozi. Zakon Feniksa czuwa i czuwać będzie, nie tylko nad Taunton, czy Somerset. Jest wszędzie tam, gdzie przynajmniej jedna dobra dusza. Tu, przed sobą, widzę tylko takie. Jeszcze raz dziękuję wam, z głębi serca. Do lordów Abbott uśmiechnął się los, darując w granicach ich ziem miasto takie jak to i mieszkańców o tak wielkiej odwadze i sile. Tam, gdzie Feniks, tam dobro. Chciałabym, byście pamiętali o tym, gdy złożycie swe głowy do snu. To była długa i trudna noc dla nas wszystkich, lecz teraz proszę, abyście powrócili bezpiecznie do domów.
Wszystkim im należał się odpoczynek. Noc wciąż była ciemna, lecz po zieleni Mrocznego Znaku nie było już śladu. Spokojna cisza ponownie mogła przygrywać do niezmąconego snu mieszkańców.
| z/t
Cieszyła się bardzo, że chłopak podszedł pomóc Amelii, mimo że przecież sama go tutaj zawołała. Momentami wciąż zaskakiwała ją ludzka dobroć, choć przecież bywała w pewnych momentach boleśnie oczywista, ponieważ Aenor miała zwyczaj przypatrywania się wielu sytuacjom z daleka, zupełnie jakby była widzem danej sytuacji, gdy tak naprawdę brała w niej udział. Oceniała, zapisywała w pamięci, odcinała się od miejsca, słów, ludzi i emocji, stawiała mur, dzięki któremu była w stanie obiektywnie podejść do sytuacji, zupełnie tak, jakby dostała artykuł na paru plikach kartek. Od pewnego momentu stało się o wręcz odruchem, nad którym już nie panowała, acz wiedziała, że wywodził się z jej dziennikarskiego podejścia do życia. Wypracowana surowość spojrzenia na sytuację była koniecznością związaną z tym, jak emocjonalną potrafiła być osobą. Nie była urodzoną dziennikarką, ale nauczyła się nią być.
Odsunęła się delikatnie, gdy poczuła, że może usunąć się ze sceny, na której nie była już potrzebna. Wpatrywała się w chłopaka z uśmiechem, obserwując jak mimo swych uprzednich strachów staje właśnie na czele tłumu. Może było to głupie porównanie, ale poczuła się trochę jak matka, która dobrze wychowała swoje dziecko, bo dokładnie to chciała tej nocy zobaczyć, to usłyszeć i to poczuć, gdy tworzyła kwieciste przemowy do przerażonych i zagubionych ludzi. Na moment zagubiła się w tej myśli, gdy stała ramię w ramię z ludźmi, którzy wołali o rycerstwie Zakonu. Poczuła się niemal tak, jakby sama była mieszkańcem tego miejsca, tak samo zagubionym i podniesionym na duchu, jak oni. Być może mogłaby nawet wyglądać jak oni...
Dopiero Mare wytrąciła ją z tego zamyślenia, gdy jej ogniste włosy zamigotały gdzieś w kąciku oczu Fancourt. Wyprostowała się nagle, wracając twardym umysłem na ziemię i wycofała się z tłumu ludzi, uśmiechając się do każdej osoby, którą mijała, aż w końcu dotarła do miejsca, w którym zaczęły przemawiać. Odczekała aż jej współtowarzyszka zakończy swoją przemowę, nie chcąc zaburzać skupienia na jej osobie, po czym podeszła do niej spokojnie, odwracając się w stronę ludzi z wciąż tym samym, opiekuńczym uśmiechem.
— I ja dziękuję wam, że mogłam tu dzisiaj z wami być. Porozmawiać z wami, przytulić niektórych i być częścią tego miejsca przez ten niezwykle krótki czas. Wierzę, że dzięki tej nocy w waszych sercach nastąpiła pewna zmiana, że wpuściliście tam więcej nadziei, spokoju i determinacji. — Tutaj położyła dłoń na sercu. — Bo w moim tak się stało. Mam wielką nadzieję spotkać was jeszcze raz, ale na ten czas chciałabym wam wszystkim życzyć spokojnej nocy. — Skinęła głową na pożegnanie i odetchnęła, na powrót chowając dłonie w rękawach, czyli dokładnie tak, jak tutaj przybyła.
zt
Odsunęła się delikatnie, gdy poczuła, że może usunąć się ze sceny, na której nie była już potrzebna. Wpatrywała się w chłopaka z uśmiechem, obserwując jak mimo swych uprzednich strachów staje właśnie na czele tłumu. Może było to głupie porównanie, ale poczuła się trochę jak matka, która dobrze wychowała swoje dziecko, bo dokładnie to chciała tej nocy zobaczyć, to usłyszeć i to poczuć, gdy tworzyła kwieciste przemowy do przerażonych i zagubionych ludzi. Na moment zagubiła się w tej myśli, gdy stała ramię w ramię z ludźmi, którzy wołali o rycerstwie Zakonu. Poczuła się niemal tak, jakby sama była mieszkańcem tego miejsca, tak samo zagubionym i podniesionym na duchu, jak oni. Być może mogłaby nawet wyglądać jak oni...
Dopiero Mare wytrąciła ją z tego zamyślenia, gdy jej ogniste włosy zamigotały gdzieś w kąciku oczu Fancourt. Wyprostowała się nagle, wracając twardym umysłem na ziemię i wycofała się z tłumu ludzi, uśmiechając się do każdej osoby, którą mijała, aż w końcu dotarła do miejsca, w którym zaczęły przemawiać. Odczekała aż jej współtowarzyszka zakończy swoją przemowę, nie chcąc zaburzać skupienia na jej osobie, po czym podeszła do niej spokojnie, odwracając się w stronę ludzi z wciąż tym samym, opiekuńczym uśmiechem.
— I ja dziękuję wam, że mogłam tu dzisiaj z wami być. Porozmawiać z wami, przytulić niektórych i być częścią tego miejsca przez ten niezwykle krótki czas. Wierzę, że dzięki tej nocy w waszych sercach nastąpiła pewna zmiana, że wpuściliście tam więcej nadziei, spokoju i determinacji. — Tutaj położyła dłoń na sercu. — Bo w moim tak się stało. Mam wielką nadzieję spotkać was jeszcze raz, ale na ten czas chciałabym wam wszystkim życzyć spokojnej nocy. — Skinęła głową na pożegnanie i odetchnęła, na powrót chowając dłonie w rękawach, czyli dokładnie tak, jak tutaj przybyła.
zt
Świerzbiły ją palce. Denerwowały, swędziały, mrowiły. Łapała się na tym, że wystukiwała nimi rytm, kiedy skupiła się w pracowni za mocno na dźwięku równych wskazówek zegara odmierzających czas. Sonata księżycowa Mozarta, choć tak znana, idealnie wpasowywała się w rytm. Tylko na chwilę zamknęła oczy, żeby przenieść melodię na prawą dłoń i gładko sunąć po ladzie tak, jakby naciskała łagodnie białe i czarne klawisze. Lekka, molowa sonata zaczęła grać w jej głowie, roznosząc się po jej zakamarkach, za chwilę rozlewając się po spiętych mięśniach i kościach, wnikając głębiej i głębiej. I nagle przestała. Nie czuła jej całą sobą. Nie. Mogła rozbrzmiewać wyraźnie w jej głowie, ale dopóki dźwięki nie roznosiły się po przestrzeni, nie poznawała ich, były zbyt daleko, by mogły naprawdę w nią wniknąć. Jej uwagę odwrócił dźwięk dzwoneczka, który drgnął przy otwieraniu drzwi. Do środka weszła kobieta. Nie znała jej, mimo to uśmiechnęła się pogodnie, zachęcając, by weszła głębiej. Stryjek zszedł z góry, z części mieszkalnej i obsłużył ją pełnią swojego doświadczenia. Oddała mu miejsce, samej stając obok. Nie mogła jednak skupić myśli na jego słowach. Dłonie wciąż świerzbiły.
Po obiedzie, gdy wujek przejął wartę w pracowni, postanowiła, że odwiedzi Somerset, gdzie powinna jeszcze mieszkać jej ciotka. Ona miała pianino. To tak bardzo zadbane, to piękne, codziennie polerowane, by zatrzymać jego ducha w drewnianych słojach. Nie miała pojęcia, co się z nimi stało po wybuchu wojny, ani też jakie mieli kontakty z jej (byłą) rodziną, ale musiała spróbować. Musiała, bo dłonie wcale nie przestaną świerzbić.
Pamiętała, że ciotka przeprowadzała się z Londynu gdzieś dalej, opowiadając matce, że ma już dość tłoku i potrzebuje spokojniejszej okolicy. Tak trafiła do Weston-super-Mare, gdzie oboje z wujkiem znaleźli małe lokum i osiedlili się tam, obiecując, że tutaj też dożyją starych lat. Ale to było przeszło sześć lat temu. Co działo się z nimi teraz?
Gdy znalazła się w mieście, narzuciła na głowę kaptur ciepłej peleryny, wciąż bojąc się, że jej obecność tutaj może wzniecić drażliwość wśród możliwie kręcących się w pobliżu strażników Ministerstwa albo, nie daj Merlinie, cienistych istot, które ostatnio miała niepochlebną okazję poznać. Niebezpieczeństwo było ogromne, ale potrzeba grania jeszcze większa i pchała ją do przodu jak szaloną. Więc brnęła w nieznane z sercem na ramieniu, szukając nazw ulic na ścianach domów, szarych i podniszczonych, zdradzających rzucane w ich pobliżu zaklęcia gdzieś w niedalekiej przeszłości. I w końcu jej oczom ukazał się ten jeden numer - pięćdziesiąt sześć. Ciotka nie wierzyła w numerologię, była czystym pragmatykiem, odrobinę filozofem, ale uważała, że miedziane liczby wyglądają nad drzwiami do ich mieszkania bardzo estetycznie.
Blok wydawał się pusty - ustawiony na skraju miasteczka, z dala od turystów, rybaków i marynarzy - i przygnębiający. I opustoszały. Tak. W żadnym oknie nie paliło się światło, jedno z nich, górne, było nawet rozbite, a w reszcie gdzieniegdzie matowiały czarne osmolenia. Spojrzała w stronę drogi, z której przyszła. Powinna się cofnąć? Wrócić do bezpiecznego, pewnego Tiverton? Ale palce tak mrowiły, już niemal czuła śliską, twardą powierzchnię klawiszy pod palcami...
Weston-super-Mare było spokojne, choć ten spokój miały zupełnie inny nastrój niż tam w Dolinie Godryka. Nie dało się zapomnieć o wojnie. Żałował, że nie miał okazji zjawić się tu nigdy wcześniej — plaże były piękne i kiedyś z pewnością oblegane przez chmary miejscowych ludzi. Mugoli. Potrafił wyobrazić sobie, jak siadali na piachu całymi rodzinami, by na zabawie i odpoczynku spędzić leniwie letnią sobotę. Dziś tu wciąż było chłodno, ale on przywykł do takich temperatur. Przetrwał styczniową tułaczkę po kraju, nie śpiąc po kilka dni, bo każde zapadnięcie w sen mogło być tym ostatnim. Nieprzyjemne, wiosenne temperatury wciąż dawały się we znaki, ale nie były uporczywe i trudne do zniesienia. Plaże były jednak zupełnie opustoszałe, podobnie jak część ulic. Zdawało mu się, że widział wśród pozostałych mieszkańców mobilizację. Byli czujni — on też musiał być, nie rzucając się w oczy. Bał się, że bycie czarodziejem w takich miejscach i w takich czasach mogło wiązać się z takim samym wyrokiem, jak bycie złodziejem.
Zjawił się tu pokierowany przez jednego z życzliwych ludzi z Doliny Godryka, którego poznał na targu. Przybył w konkretnym celu, z tego też powodu poprosił o wolne u krewnych Neali, obiecując, że odpracuje to w niedzielę. Mieszkający na obrzeżach miasteczka mężczyzna miał na sprzedaż coś, co go interesowało — musiał to zobaczyć. Kiedy tamten mężczyzna na targu wspomniał o cygańskich wozach wiedział, że musiał się tu zjawić. Gość nie był ani cyganem, ani czarodziejem, ale to co miał na sprzedaż było naprawdę cygańskie. I mimo rozczarowania nie zamierzał odpuścić, tym bardziej teraz. Musiał mieć plan zapasowy. Musiał zadbać o bezpieczeństwo swojej rodziny, przygotować dla niej grunt. Targował się. Nie znał się na budowaniu, nie był pewien ile czasu i pracy wyniesie wyremontowanie tego wozu, ale facet musiał spuścić z ceny. Żądał niebotycznej kwoty. Nie był tyle wart. Przehandlował wóz po mugolskich centach. Nie był przygotowany na to, zabrał rankiem pieniądze, które Sheila zabrała z Londynu, a które odkładał na czarną godzinę. Dorzucił do nich elegancki płaszcz Jaydena. Był wykonany z dobrej jakości materiału, a człowiek, który go przywitał był biedny, pogoda wciąż niemrawa.
Wóz był jaki był. Ale będzie idealny.
Eve by się tu podobało. Miasteczko było ciche, miało piękne plaże, wielkie molo. Przechadzał się uliczkami, zastanawiając się czy wracać do Doliny od razu — czy może zostać na dłużej w wozie. Przetransportował go sam, dzięki magii, kiedy miał pewność, że nikt nie widział. Ukrył go, w lesie na obrzeżach. Mógłby rozpalić ognisko, ale liczył na łup. Nie wyzbył się nawyków. Przyzwyczajeń. Opuszczone mieszkania w Weston-super-mare z pewnością skrywały więcej skarbów niż te ogołocone już, londyńskie. Podobnie jak zwykle, wszedł do jednej z kamienic, szukając otwartych i pustych mieszkań. Wiele z nich ni miało już właściciela. Gdzieniegdzie drzwi były otwarte, pare musiał otworzyć. Nie było w nich nic ciekawego. Zatrzymał się w jednym, w którym zostało imponujące pianino. Nie był to jedyny instrument muzyczny, jaki tam znalazł. Były też skrzypce. Pęknięte, z jedną pękniętą struną. Nim zabrał się za plądrowanie szuflad zatrzymał się przed otwartym futerałem, zakurzonym instrumentem.
Otwartą dłonią przesunął po pudle, ścierając z niego grubą warstwę kurzu. Coś zakłuli go w trzewiach. Nie grał od miesięcy, nie w taki sposób jak dawniej. Czasem dotykał strun, szarpał je jak podczas gry na gitarze. Ćwiczył palce, próbował je rozruszać. Wciąż się bał. Bał się, że po tamtym, gdy weźmie w dłonie smyczek załamie się. To, co sprawiało mu radość, uskrzydlało go, wypełniało czymś trudnym do uchwycenia — zniknęło bezpowrotnie.
Tu go nikt nie słyszał. Tu nikogo nie było. Mógłby udawać, że to nigdy się nie wydarzyło.
Ostrożnie ujął skrzypce, ostrożnie poluzował kołki i palcami rozwiązał strunę u podstawy. Związał ponownie, naciągnął. Z trudem się chwyciła, wiedział, że brzmienie będzie złe, po kilku pociągnięciach runie znów. Nie mógł jej naciągnąć, bo była za krótka. Przysiadł na szezlongu i zaczął je stroić.
Zapomniał, jak dobrze brzmiały.
Zjawił się tu pokierowany przez jednego z życzliwych ludzi z Doliny Godryka, którego poznał na targu. Przybył w konkretnym celu, z tego też powodu poprosił o wolne u krewnych Neali, obiecując, że odpracuje to w niedzielę. Mieszkający na obrzeżach miasteczka mężczyzna miał na sprzedaż coś, co go interesowało — musiał to zobaczyć. Kiedy tamten mężczyzna na targu wspomniał o cygańskich wozach wiedział, że musiał się tu zjawić. Gość nie był ani cyganem, ani czarodziejem, ale to co miał na sprzedaż było naprawdę cygańskie. I mimo rozczarowania nie zamierzał odpuścić, tym bardziej teraz. Musiał mieć plan zapasowy. Musiał zadbać o bezpieczeństwo swojej rodziny, przygotować dla niej grunt. Targował się. Nie znał się na budowaniu, nie był pewien ile czasu i pracy wyniesie wyremontowanie tego wozu, ale facet musiał spuścić z ceny. Żądał niebotycznej kwoty. Nie był tyle wart. Przehandlował wóz po mugolskich centach. Nie był przygotowany na to, zabrał rankiem pieniądze, które Sheila zabrała z Londynu, a które odkładał na czarną godzinę. Dorzucił do nich elegancki płaszcz Jaydena. Był wykonany z dobrej jakości materiału, a człowiek, który go przywitał był biedny, pogoda wciąż niemrawa.
Wóz był jaki był. Ale będzie idealny.
Eve by się tu podobało. Miasteczko było ciche, miało piękne plaże, wielkie molo. Przechadzał się uliczkami, zastanawiając się czy wracać do Doliny od razu — czy może zostać na dłużej w wozie. Przetransportował go sam, dzięki magii, kiedy miał pewność, że nikt nie widział. Ukrył go, w lesie na obrzeżach. Mógłby rozpalić ognisko, ale liczył na łup. Nie wyzbył się nawyków. Przyzwyczajeń. Opuszczone mieszkania w Weston-super-mare z pewnością skrywały więcej skarbów niż te ogołocone już, londyńskie. Podobnie jak zwykle, wszedł do jednej z kamienic, szukając otwartych i pustych mieszkań. Wiele z nich ni miało już właściciela. Gdzieniegdzie drzwi były otwarte, pare musiał otworzyć. Nie było w nich nic ciekawego. Zatrzymał się w jednym, w którym zostało imponujące pianino. Nie był to jedyny instrument muzyczny, jaki tam znalazł. Były też skrzypce. Pęknięte, z jedną pękniętą struną. Nim zabrał się za plądrowanie szuflad zatrzymał się przed otwartym futerałem, zakurzonym instrumentem.
Otwartą dłonią przesunął po pudle, ścierając z niego grubą warstwę kurzu. Coś zakłuli go w trzewiach. Nie grał od miesięcy, nie w taki sposób jak dawniej. Czasem dotykał strun, szarpał je jak podczas gry na gitarze. Ćwiczył palce, próbował je rozruszać. Wciąż się bał. Bał się, że po tamtym, gdy weźmie w dłonie smyczek załamie się. To, co sprawiało mu radość, uskrzydlało go, wypełniało czymś trudnym do uchwycenia — zniknęło bezpowrotnie.
Tu go nikt nie słyszał. Tu nikogo nie było. Mógłby udawać, że to nigdy się nie wydarzyło.
Ostrożnie ujął skrzypce, ostrożnie poluzował kołki i palcami rozwiązał strunę u podstawy. Związał ponownie, naciągnął. Z trudem się chwyciła, wiedział, że brzmienie będzie złe, po kilku pociągnięciach runie znów. Nie mógł jej naciągnąć, bo była za krótka. Przysiadł na szezlongu i zaczął je stroić.
Zapomniał, jak dobrze brzmiały.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Scena wyciągnięta żywcem z Chłopca gryzionego przez jaszczurkę Caravaggia.
Zamiast jaszczurki - własne zęby zaciskające się na obdrapanych skórkach kciuka, zamiast wyrazu zaskoczenia - mina, jakby ktoś właśnie położył plaster ananasa na parującym od ciepła kawałku pizzy. Pozycja z grubsza się zgadza, ciało pochylone nieco do przodu, mięśnie wyraźnie spięte, jego mowa zdradza całe mrowie dyskomfortu. Gorsetowe rzemienie napięte jak żyłka nonny Ignazii, kiedy któreś z wnucząt próbowało zanurzyć brudne paluchy w świeżo przygotowanej polentcie, ściągają jeszcze bardziej gorset w pasie, przez co klatka piersiowa skryta za dekoltem białej koszuli odsłaniającej ramiona oraz obojczyki wygląda jak u zawodowej portowej ladacznicy, której głód wcale nie dotknął ubytkiem kilku kilogramów. Trzonowce stykają się ze sobą, zgrzytają, gdy ze świstem wciąga powietrze. Kolejne pociągnięcie i zacznie przypominać szynkę próbującą wyrwać się spod jarzma jutowego sznurka. Albo jak ekskluzywna kurwa z Wenus pozbawiona żeber. Una vita così.
- Wciągaj brzuch mocniej - nie rada, rozkaz. Równie pozbawiony tchu co jej własny, krople potu wsiąkają i w bawełniany materiał i w puder w połowie zrobiony z mąki oblepiający delikatną buźkę. Pansy sapie i dyszy, jakby przerzucała gnój zamiast wiązania kostiumu. Nie dziwi się. Pansy ma cienkie nadgarstki oraz jeszcze cieńszą szyję (taką idealną do stracenia w tych czasach, coś szepce, a Gia unosi kącik ust) uroda omdlewającej angielskiej róży, której z wychudzeniem do twarzy. Jakby brak sutych posiłków to była ledwie moda, nie konieczność. Buon Merlino. Ciemne oczy - jak gorzka czekolada, jak kakao, jak sycylijska ziemia - wznoszą się ku popękanemu drewnianemu sufitowi powiększonego magicznie wozu. Jest ich cztery, w Księżycowych Dzieciach się nie przelewa, luksus prywatności nie istnieje. Trzy aktorki, dwie tancerki, wszystkie jędze. Tak nazywa je Aurelius Moon, szef, właściciel, pan i władca, chociaż nie potrafi zapanować nawet nad zawartością własnych spodni, ni nad lepkimi rękoma niby przypadkiem zakradającymi się na rozgrzaną wysiłkiem skórę.
- Gdzie Vito? - pyta Gianna, bo Vito jest kotwicą na pełnym sztormów oceanie. Vito jest kolejnym oddechem wciąganym do płuc, krokiem do przodu, powodem to przeżuwania brei zapewniającej znikomą ilość kalorii, Vito jest celem. Ktoś mógłby uznać, że to trochę popierdolone brać młodszego brata za sens życia, jednak żebracy nie plują na ofiarowywany czerstwy chleb, na którym łamią później zęby. A Moretti nie wybrzydza. W pomieszczeniu panuje harmider, piętrowe łóżka ścielą materiały ubrań, niewielkie biurko-stolik służące za toaletkę zapełnione jest kosmetykami albo tanimi, albo robionymi własnoręcznie, więc są nie tylko tanie, ale też tandetne. Buty walają się po ziemi razem z szalami, perukami, takie są profesjonalne. Più veloce, più veloce dla tych tłumów ich wyczekujących! W Weston-super-Mare mogą liczyć na garstkę turystów i niechętne spojrzenia lokalnych, Aurelius sądzi, że zachwyci ich własną wersją Katedry Najświętszej Marii Panny, Gia jest przekonana, że bardziej byliby zachwyceni, jakby pod miastem nie robił im cyrku, który zabierze im te wszystkie sykle i knuty jakie mogłyby zasilić tutejsze muzea.
- Krzaki bije, dostał badyl - tym razem odzywa się Dorothea i Gia reaguje na to uśmiechem, bladym jak Angielskie słońce, łagodnym jak rozgotowana pasta rozpadająca się w ustach. Dla jednych synonim perfekcyjnego ośmiolatka, to dziecko ciche zatopione nosem w książce, ćwiczące tajemne melodie na skrzypcach, czy inne fru fru głupoty. Dla włoszki ideałem są zdarte kolana podczas wspinaczki po drzewach, okrzyki odwagi podczas atakowania zarośli, szaleńczy bieg przez pola. Iskra czająca się w brązowych tęczówkach, która zgasła wraz z ostatnim uściskiem ramion mamy. Potrząsa głową, odganiając czarne myśli, bo nie ma już czasu, nie ma czasu. Sztywno dociera do prowizorycznej toaletki, ściśnięty do granic możliwości gorset ogranicza ruchy oraz podstawowe funkcje życiowe, mimo to siada z grymasem na twarzy. Popiół z paleniska służy im za cień do powiek, nijak pasuje do śniadej cery, ale Moretti nie wybrzydza, bo jej na to zwyczajnie nie stać. Nad płomykiem świecy przypala wystrugane w kształt ołówka drewienko, którym stworzy kreskę nad linią rzęs. Między wargi idą schłodzone zaklęciem kawałki buraka, po 15 minutach nabiorą różanego odcieniu. Ciemnobrązowe włosy dotąd ciasno owinięte wokół pończochy upiętej na czubku głowy, zostają uwolnione jednym sprawnym ruchem i już pukle kaskadą opadają na ramiona, naturalnie poskręcane nabiorą nieco chaotycznego wyrazu, kiedy przeczesze je palcami. Głęboki - w rzeczywistości płytki - wdech i jest gotowa, reszta aktorek również. Przedstawienie czas zacząć.
Nie ma ogromnych tłumów, to nie teatr Palladium, chociaż serce wali jak młot o żebra tak samo. Słyszy muzykę, jeden z wozów jest jej kurtyną, obok stoi znudzona koza mająca zbyt ludzki wyraz pyska dla jej własnego komfortu. Dziewczyna wie, że to tak naprawdę animag, wie również że nie powinna pytać, dlaczego akurat ta forma, a nie inna, jeśli chce uniknąć prób dostania się pod materiał zwiewnej spódnicy koloru spranej żółci. Mężczyźni to zwierzęta, tyle jej wystarcza. Kątem oka wyłapuje chłopięcą sylwetkę trzymającą w zbyt chudych dłoniach czapkę, gotowego przyjąć najdrobniejszą z zapłat i coś w niej trochę pęka, kruszeje, bo jej brat powinien napychać policzki soczystymi gronami, ganiać się z przyjaciółmi polującymi na bezpańskie koty, nie po to, żeby zbić na mięsną miazgę, a po to, by móc poznać ich tajemne ścieżki. Teraz pracuje, jej mały Vito, piccola torta, co za wcześnie poznało trudy istnienia. Poprawia wiszące u zgięciu łokcia pół rękawy, nadchodzi jej rytm, brzęk srebrnych dzwoneczków tamburynów. Przytyka koniuszki palców do ust i gwiżdże, długo, przeszywająco zwracając uwagę na siebie i kozę. I tylko w duchu ma nadzieję, że ciotka Federica nie ma jej za złe, iż wspaniała sycylijska tarantella uchodzi tutaj za zwykły cygański taniec, gdzie przecież obie kultury są tak od siebie różne! Obraca się z początku wolno, rąbkiem spódnicy sunąc po uklepanej ziemi, bosymi stopami badając każde jej załamanie. Ugina się wdzięcznie, jak była uczona, łapiąc za poły materiału i zadzierając ją na wysokość kolan. W tle słychać gwizdy oraz poruszenie wśród męskiej publiki. Animali, sono tutti animali. Dwa pełne susy i już się obraca, nogi krzyżują się w kostkach, pięta palce pięta palce, podskoki wtórujące rytmicznemu klaskaniu oraz obrót wokół własnej osi. Spódnica unosi się już nie będąc trzymaną, do połowy ud, wciąż jednak ukrywająca kobiecą skromność. Nie będzie z ciebie żony, stwierdziła kiedyś martwa Eleanor, ale to co robi Gia to sztuka, to życie, to tarantella, a nie wyzywające pląsy mające podniecić męską chuć. Animali, animali. Ręce wyciągnięte ku niebu powracają na tkaninę, napięte łydki, siła młodych nóg wyrzuca stopy wysoko, do rytmu szumiącej krwi. Zatrzymuje się, zamiera w połowie ruchu w częściowym ukłonie, muzyka staje się cichsza, niemal groźna. To kulawiec, garbus o opuchniętej zaklęciem twarzy wygląda zza jednego wozu, skrada się w jej stronę na czubkach palców trzymając jutowy worek. Dzieci krzyczą. Uważaj, uważaj Esmeraldo, potwór już po ciebie idzie!!! Salwa śmiechu, wcielający się w Febusa aktor odtrąca jedną ręką Quasimodo, a animag-koza Dżali rogami pogania parszywca. Melodia nabiera romantyczniejszych tonów, gdy Gianna niespiesznie spojrzeniem sięga swego dobroczyńcy. Wargi rozchylają się, nieśmiałość zakrada w dziewczęce rysy i nie ma już skandalicznych kolan, ani głodu smagłej skóry, jest tylko niewinność panny oraz nieśmiałe zerknięcia spod smolistych rzęs. Pozwala, żeby uśmiech również taki był, pozbawiony zalotności, słodki jak tiramisu. Kącik zaraz to drga, niemal łobuzersko, kiedy zrywa się i nim Febus zdoła, chociażby kilka słów wypowiedzieć, tak rozkochana w nim Esmeralda umyka, ucieka tylko po to, żeby móc dręczyć jego sny. Za wozami Moretti łapie dech, przykładając wierzch dłoni do zroszonego potem czoła, szczęśliwa, że nie musi dodawać do namiastki makijażu pudru, który brzydko by teraz spływał. Jeszcze godzina i będzie wolna, jeszcze godzina i wróci do kupki ubrań czekających na naprawę. A potem, potem spróbuje kupić słodką bułkę dla Vito.
| z/t (1277 słów).
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Miasteczko Weston-super-Mare
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset