Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Miasteczko Liskeard
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Miasteczko Liskeard
Liskeard to dość małe i ciasne miasto w obrębie hrabstwa Kornwalii, słynące głównie ze swojego potencjału handlowego. Uliczki przepełniają sklepiki z niemalże każdej możliwej kategorii, a także markety pod chmurką, gdzie kupcy codziennie wystawiają świeże towary w nadziei na urzeczenie przechodniów. Włącza się w to także cotygodniowy targ bydła rolnego na skwerku na obrzeżach, kiedy to do malowniczej miejscowości zjeżdżają rolnicy z pobliskich wiosek, oferując zdrowe i piękne zwierzęta gospodarskie na sprzedaż. Nad miastem króluje wysoka wieża zegarowa budynku ratusza.
1 XII 1957
Stevie Beckett zjawił się w miasteczku Liskeard z samego rana, gdy słońce dopiero wzeszło na pochmurne niebo, i tak nie zostawiając na nim swojego śladu. Wieża zegarowa nie raziła dziś w oczy, bo od jej tarczy nie odbijał się ani jeden promień. Jasność tego poranka zbyt intensywnie wnikała w spojrzenie, więc mężczyzna szedł przez niezatłoczone uliczki, mrużąc nieco oczy. Półwysep Kornwalijski pozostawał względnie bezpieczny, to też poruszanie się po nim było znacznie łatwiejsze niż po reszcie kraju. Próżno było szukać tu patroli policji, czy olbrzymów. Przypadkowe sytuacje były szybko tępione, a ludzie, chociaż nigdzie nie mogli czuć się tu sielankowo, tak tu byli przynajmniej cali i zdrowi. Skręcił w boczną uliczkę, przechodząc obok targu bydła. Kiedyś już tu był i inaczej zapamiętał to miejsce, sprzedawców było znacznie więcej, tak samo zresztą jak towarów. Nie można było się temu dziwić, kto mógł, ten uciekał. Numerolog w stronę wieży zegarowej na budynku ratusza, który teraz zdawał się być zupełnie pusty, tak jakby nikt tam nie pracował. Schody prowadzące na najwyższe piętro ciągnęły się w nieskończoność, a Beckett miał wrażenie, jakby pokonał już ich dwieście. Musiał odpoczywać po drodze, robić przystanki i łapać oddech, ale tak to już bywało w tym wieku, był przecież na to gotowy i zamierzał wytrzymać. W końcu dotarł. Na samej górze ratusza, tuż obok tarczy zegara, stała teczka. Duża skórzana walizka, która pomieścić miała co najmniej setkę papierów, chociaż naukowiec doskonale wiedział, że żadnego papierka w niej nie znajdzie. Był to świstoklik, jakiego należało sprawdzić pod kątem jego bezpieczeństwa. Po samym wyglądzie zewnętrznym mógł oszacować, że najprawdopodobniej mógł przenosić duże grupy, a gdy przyłożył do niego różdżkę - ta potwierdziła. Najważniejsze było, czy ktoś przy nim nie majstrował, chociaż w miejscu takie jak to, marne były na to szanse. Całą swoją moc przelewał na przedmiot, próbując odczytać wszystkie jego właściwości, poszukując czegokolwiek, co mogłoby wydać się podejrzane i dziwne. Obserwował każdy element, uważając, aby nie aktywować świstoklika. Wydawał się być w porządku. Stevie wyprostował się jeszcze i spojrzał na niego z góry. Prowadził w bezpieczne miejsce, nie nosił na sobie śladów magii i mógł pomóc tym najbardziej potrzebującym, chociaż teraz zaczął zastanawiać się, czy sam szczyt wieży zegarowej to najlepszy pomysł na pozostawienie świstoklika. Oczywiście szanse na to, że ktoś go znajdzie drastycznie spadały, dobrze również wpasowywał się w otoczenie i zwyczajnie nie wyróżniał na jego tle, jednak osoby takie jak on, nim zdążyłyby do niego dobiec, ten już dawno rozpocząłby swoją podróż. Nie przeniósł go, ostatecznie powoli schodząc po schodach w dół z myślą, że musi mieć to swój strategiczny sens, skoro ktoś położył go dokładnie tam. Przeszedł więc ponownie uliczkami, ponownie minął targ bydła, spoglądając jeszcze na jedną wyjątkowo puchatą krowę, po czym pokręcił głową i odszedł, przenosząc się do następnego miejsca.
zt, idę tutaj
Stevie Beckett zjawił się w miasteczku Liskeard z samego rana, gdy słońce dopiero wzeszło na pochmurne niebo, i tak nie zostawiając na nim swojego śladu. Wieża zegarowa nie raziła dziś w oczy, bo od jej tarczy nie odbijał się ani jeden promień. Jasność tego poranka zbyt intensywnie wnikała w spojrzenie, więc mężczyzna szedł przez niezatłoczone uliczki, mrużąc nieco oczy. Półwysep Kornwalijski pozostawał względnie bezpieczny, to też poruszanie się po nim było znacznie łatwiejsze niż po reszcie kraju. Próżno było szukać tu patroli policji, czy olbrzymów. Przypadkowe sytuacje były szybko tępione, a ludzie, chociaż nigdzie nie mogli czuć się tu sielankowo, tak tu byli przynajmniej cali i zdrowi. Skręcił w boczną uliczkę, przechodząc obok targu bydła. Kiedyś już tu był i inaczej zapamiętał to miejsce, sprzedawców było znacznie więcej, tak samo zresztą jak towarów. Nie można było się temu dziwić, kto mógł, ten uciekał. Numerolog w stronę wieży zegarowej na budynku ratusza, który teraz zdawał się być zupełnie pusty, tak jakby nikt tam nie pracował. Schody prowadzące na najwyższe piętro ciągnęły się w nieskończoność, a Beckett miał wrażenie, jakby pokonał już ich dwieście. Musiał odpoczywać po drodze, robić przystanki i łapać oddech, ale tak to już bywało w tym wieku, był przecież na to gotowy i zamierzał wytrzymać. W końcu dotarł. Na samej górze ratusza, tuż obok tarczy zegara, stała teczka. Duża skórzana walizka, która pomieścić miała co najmniej setkę papierów, chociaż naukowiec doskonale wiedział, że żadnego papierka w niej nie znajdzie. Był to świstoklik, jakiego należało sprawdzić pod kątem jego bezpieczeństwa. Po samym wyglądzie zewnętrznym mógł oszacować, że najprawdopodobniej mógł przenosić duże grupy, a gdy przyłożył do niego różdżkę - ta potwierdziła. Najważniejsze było, czy ktoś przy nim nie majstrował, chociaż w miejscu takie jak to, marne były na to szanse. Całą swoją moc przelewał na przedmiot, próbując odczytać wszystkie jego właściwości, poszukując czegokolwiek, co mogłoby wydać się podejrzane i dziwne. Obserwował każdy element, uważając, aby nie aktywować świstoklika. Wydawał się być w porządku. Stevie wyprostował się jeszcze i spojrzał na niego z góry. Prowadził w bezpieczne miejsce, nie nosił na sobie śladów magii i mógł pomóc tym najbardziej potrzebującym, chociaż teraz zaczął zastanawiać się, czy sam szczyt wieży zegarowej to najlepszy pomysł na pozostawienie świstoklika. Oczywiście szanse na to, że ktoś go znajdzie drastycznie spadały, dobrze również wpasowywał się w otoczenie i zwyczajnie nie wyróżniał na jego tle, jednak osoby takie jak on, nim zdążyłyby do niego dobiec, ten już dawno rozpocząłby swoją podróż. Nie przeniósł go, ostatecznie powoli schodząc po schodach w dół z myślą, że musi mieć to swój strategiczny sens, skoro ktoś położył go dokładnie tam. Przeszedł więc ponownie uliczkami, ponownie minął targ bydła, spoglądając jeszcze na jedną wyjątkowo puchatą krowę, po czym pokręcił głową i odszedł, przenosząc się do następnego miejsca.
zt, idę tutaj
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
18 stycznia '58
Tego było już naprawdę za wiele... Z początku rozmazany obraz miasteczka przywodził na myśl Dolinę Godryka, a głowę nawiedziło krótkie westchnienie wraz z myślą pełną ulgi, że wylądowała tam gdzie powinna, wbrew ostatnim wydarzeniom. Ale, niestety, okazało się, że historia styczniowej teleportacji nie ma dobrego zakończenia - bo, biorąc pod uwagę wszystkie ostatnie kolizje z przeznaczeniem przeżyte przez Trixie, dlaczego miałaby mieć?
Kiedy upadała z impetem w coś wyjątkowo miękkiego, zrozumiała, że to, co wzięła za domową miejscowość wcale nią nie było. Budynki okazały się nieznajome, śnieg zalegający na ziemi zupełnie inny niż ten w Dolinie, a ludzie obcy; i nie pomógł fakt, że targ pod chmurką nawiedziła swoim niespodziewanym objawieniem się w niemal złodziejskich okolicznościach. Beckettówna z głuchym jękiem opadła na podłoże, znów wodzona za nos trefną teleportacją: zewsząd otaczały ją kolorowe materiały, jedne cieńsze, drugie grubsze i typowo zimowe, a ona swoją niezbyt schludną i raczej obdartą osobą narobiła konkretnego rabanu przy stoisku z tkaninami prowadzonymi przez chudego jak patyk starszego mężczyznę o siwych włosach, w czarnym berecie, z okrągłymi okularami na nosie.
Prędko okazało się, że zdemolowała część wystawy. Szczęśliwie dookoła nie widać było żadnych mugoli zmierzających w kierunku stoiska; była sam na sam ze zdumionym człowiekiem, który patrzył na nią wyraźnie zirytowany, z rękoma uniesionymi ku górze, zupełnie jakby zaraz miał nawoływać samego Merlina z prośbą o interwencję.
- Co też pani wyprawia?! - zagrzmiał; wciąż nieco zdezorientowanej Trixie zajęło chwilę by pojąć, że mówi właśnie do niej, podczas gdy przyciśnięta do łokcia dłoń zaczęła rozmasowywać obolałe miejsce. Podczas upadku uderzyła o stół, na którym handlarz trzymał pieniądze.
- No przecież nie chciałam... - wymamrotała nieporadnie i z trudem wyswobodziła się z miękkiego więzienia, jednak chyba robiła to zbyt wolno, bo sprzedawca sapnął pod nosem i chwycił jej ramię, pomagając jej podnieść się z ziemi, a potem pchnął ją wprost na inną kobietę, która akurat przechodziła obok. - Przepraszam - Beckett powiedziała szybko do nich obojga, nie zdając sobie sprawy, kim okazała się być osoba, na którą wpadła przez nieuprzejmość zdenerwowanego jegomościa. Jeszcze nie.
- Taki dobry towar, a teraz cały mokry, wie pani co, żeby tak ludziom wpadać w stoiska jak koza ze złamaną nogą... Wszystko to będę musiał poprać, bo kto mi to teraz kupi? - pieklił się nieznajomy emeryt, a rumieńce na twarzy Trixie - zdenerwowania? zażenowania? - przybrały jeszcze wyraźniejszą tintę czerwieni.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Ostatnio zmieniony przez Trixie Beckett dnia 13.08.21 22:18, w całości zmieniany 2 razy
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Niespecjalnie miała dzisiaj ochotę wychodzić z domu. Na zewnątrz było naprawdę paskudnie. Od wielu dni nad Brighton nie wyjrzało słońce, a nawet jeśli, to akurat tkwiła w Londynie, w Piórku Feniksa, na jednej z morderczych prób tańca; wciąż padał śnieg i przybywało go z każdym dniem. Siedemnastego stycznia wiatr zawodził tak mocno, zaś śnieg wirował na nim z taką prędkością, że właściwie zastanawiała się, czy nie porwie jej, gdy tylko przekroczy próg swojego domu. Najchętniej Demelza zostałaby w domu, we własnym łóżku, zakopana pod kocem i z kubkiem gorącej herbaty na stoliku nocnym. Czuła się wciąż wyczerpana po wczorajszej próbie, gdzie choreograf bezlitośnie jej nie oszczędzał. Bolał każdy cal ciała, nazajutrz zaś czekała ją powtórka z rozrywki. Nie mogła sobie jednak pozwolić na taki dzień błogiego lenistwa. Zamówienia w pracowni krawieckiej na parterze mnożyły się z każdym tygodniem i zaczynała czuć presję, że nie wyrobi się z terminami. Z bólem - dosłownie - musiała więc zebrać się do kupy, przebrać, włosy spleść w warkocz i przygotować do wyjścia. Miała jedynie nadzieję, że w Kornawalii, do której zamierzała się udać, pogoda nie jest tak paskudna.
Teleportowała się do miasteczka Liskeard, zaledwie kilka metrów do drzwi wejściowych do sklepu z magicznymi materiałami, rzuciła się więc niemal biegiem do nich, bo mróz szczypał ją w piegowate policzki. Cichy dzwoneczek oznajmił przybycie kolejnej klientki, starszy właściciel podniósł na nią wzrok, stojąc za wysoką ladą i odpowiedział na uprzejme przywitanie panny Fancourt. Kojarzył ją już, była tu nie raz i nie dwa, dość często robiła u niego zakupy. Nie musiała zatem pytać gdzie co jest, bo już to wiedziała. Posłała staruszkowi uśmiech i właściwie zniknęła pomiędzy regałami, szukając tego, co było jej potrzebne. Zapasy skór wsiakiewki i skóry tebo, których ostatnimi czasy używała coraz więcej.
Od przeglądania kolejnych materiałów, podziwiania tych najdroższych, na jakie nie było ją stać, oderwał Demelzę hałas i zamieszanie, które miały w drugiej części sklepu. Podniesiony głos sklepikarza zasugerował, że doszło do jakiegoś konfliktu, w jaki Demelza nie miałaby zwykle najmniejszej ochoty się wtrącać i po prostu przeczekałaby to, udając, że nie istnieje. Drugi głos jednak, kobiecy, dziewczęcy, brzmiał znajomy. Nie mogła powstrzymać zatem ciekawości i wychynęła zza regału - i kogo ujrzała? Trixie Beckett. Chciała podejść blizej, ale wtedy emeryt siłą podniósł drugą krawcową z podłogi i właściwie to na nią wpadła.
- Ależ proszę pana, na pewno nie zrobiła tego specjalnie, to był wypadek, prawda? - ośmieliła się odezwać i stanąć w obronie Trixie. - Na pewno rozwiążemy ten problem. Proszę pokazać co się stało... - zachęciła go.
Na Trixie zerknęła zaś ukradkiem i uśmiechnęła się do niej serdecznie - wiele czasu minęło od ich ostatniego spotkania.
Teleportowała się do miasteczka Liskeard, zaledwie kilka metrów do drzwi wejściowych do sklepu z magicznymi materiałami, rzuciła się więc niemal biegiem do nich, bo mróz szczypał ją w piegowate policzki. Cichy dzwoneczek oznajmił przybycie kolejnej klientki, starszy właściciel podniósł na nią wzrok, stojąc za wysoką ladą i odpowiedział na uprzejme przywitanie panny Fancourt. Kojarzył ją już, była tu nie raz i nie dwa, dość często robiła u niego zakupy. Nie musiała zatem pytać gdzie co jest, bo już to wiedziała. Posłała staruszkowi uśmiech i właściwie zniknęła pomiędzy regałami, szukając tego, co było jej potrzebne. Zapasy skór wsiakiewki i skóry tebo, których ostatnimi czasy używała coraz więcej.
Od przeglądania kolejnych materiałów, podziwiania tych najdroższych, na jakie nie było ją stać, oderwał Demelzę hałas i zamieszanie, które miały w drugiej części sklepu. Podniesiony głos sklepikarza zasugerował, że doszło do jakiegoś konfliktu, w jaki Demelza nie miałaby zwykle najmniejszej ochoty się wtrącać i po prostu przeczekałaby to, udając, że nie istnieje. Drugi głos jednak, kobiecy, dziewczęcy, brzmiał znajomy. Nie mogła powstrzymać zatem ciekawości i wychynęła zza regału - i kogo ujrzała? Trixie Beckett. Chciała podejść blizej, ale wtedy emeryt siłą podniósł drugą krawcową z podłogi i właściwie to na nią wpadła.
- Ależ proszę pana, na pewno nie zrobiła tego specjalnie, to był wypadek, prawda? - ośmieliła się odezwać i stanąć w obronie Trixie. - Na pewno rozwiążemy ten problem. Proszę pokazać co się stało... - zachęciła go.
Na Trixie zerknęła zaś ukradkiem i uśmiechnęła się do niej serdecznie - wiele czasu minęło od ich ostatniego spotkania.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Och, jakże miłym okazał się widok Demelzy! Była tak samo śliczna jak niegdyś, od ostatniego wspomnienia wciąż świeżego w głowie Trixie nie zmieniła się praktycznie wcale... Choć może wyglądała na nieco bardziej zmęczoną niż zwykle. Ale kto teraz cieszył się wspaniałym wypoczynkiem? Wciąż tkwiła w sercu obrzydliwego Londynu, gdzie działo się po prostu źle; Beckettówna patrzyła na nią przez dłuższą chwilę w niedowierzaniu, odwrócona plecami do zdenerwowanego sklepikarza, a gdy wreszcie pojęła, że to nie byle fatamorgana, tylko rzeczywistość, na jej twarzy pojawił się szeroki, prawdziwie szczęśliwy uśmiech. Może tym razem, mimo nieudanej teleportacji, los postanowił jednak obejść się z nią łagodnie? Rzadko kiedy miała okazję pielęgnować znajomości, które przez wojnę okazały się zaniedbane: przyjaciółmi były jej igła z nicią, spowiednikami materiały pozyskiwane ze zbiórek charytatywnych, a rozmówcami najczęściej ojciec czy kura. Gdzie w tym wszystkim znajdował się czas dla dawnych przyjaciół?
- No, wypadek - przytaknęła zatem, może niezbyt elokwentnie, i odwróciła się do fukającego pod nosem mężczyzny. Gdyby nie to, że zrozumiał, iż odezwała się do niego jedna z ulubionych klientek, pewnie dalej tworzyłby okropne problemy właściwie z niczego. Nic takiego się nie stało!
- Pani zobaczy, panienko Fancourt, delikatności jak skóra ognistej salamandry i wsiąkiewki... Całe w błocie! Jak to tak? O puszku pigmejskim to ja się nawet nie wypowiadam - jęknął żałośnie i znów uniósł ręce ku górze w geście przypominającym modlitwę o cierpliwość wystosowaną do samego Merlina.
- Ale ja to mogę wszystko kupić! - wtrąciła Trixie, postępując krok do przodu, ku zdezelowanej wystawie. Spojrzała przy tym na Demelzę nieco błagalnie; jeśli była akurat tutaj, mogło to znaczyć współdzieloną chęć poczynienia podobnych zakupów, a we dwie łatwiej ugłaskałyby wzburzonego czarodzieja. - I tak zamierzałam... Może nie wszystko, ale pan ma tu większość czego potrzebuję, a resztę obiecuję wyprać. Albo wyczyścić zaklęciem - dodała ciszej, na wszelki wypadek. Nic nie sugerowało tego, by w sklepie znajdowali się mugole, jednak przezorny zawsze ubezpieczony. Sklepikarz zmarszczył krzaczaste brwi i spojrzał na obie z kobiet w wyraźnej kontemplacji.
- Nawet mysią przędzę? Cena ostatnio poszybowała w górę, myszy chyba mają już dosyć, coś tak słyszałem - wymamrotał, ni to do jednej, ni do drugiej, słowa rzuciwszy jakby w eter.
- No, wypadek - przytaknęła zatem, może niezbyt elokwentnie, i odwróciła się do fukającego pod nosem mężczyzny. Gdyby nie to, że zrozumiał, iż odezwała się do niego jedna z ulubionych klientek, pewnie dalej tworzyłby okropne problemy właściwie z niczego. Nic takiego się nie stało!
- Pani zobaczy, panienko Fancourt, delikatności jak skóra ognistej salamandry i wsiąkiewki... Całe w błocie! Jak to tak? O puszku pigmejskim to ja się nawet nie wypowiadam - jęknął żałośnie i znów uniósł ręce ku górze w geście przypominającym modlitwę o cierpliwość wystosowaną do samego Merlina.
- Ale ja to mogę wszystko kupić! - wtrąciła Trixie, postępując krok do przodu, ku zdezelowanej wystawie. Spojrzała przy tym na Demelzę nieco błagalnie; jeśli była akurat tutaj, mogło to znaczyć współdzieloną chęć poczynienia podobnych zakupów, a we dwie łatwiej ugłaskałyby wzburzonego czarodzieja. - I tak zamierzałam... Może nie wszystko, ale pan ma tu większość czego potrzebuję, a resztę obiecuję wyprać. Albo wyczyścić zaklęciem - dodała ciszej, na wszelki wypadek. Nic nie sugerowało tego, by w sklepie znajdowali się mugole, jednak przezorny zawsze ubezpieczony. Sklepikarz zmarszczył krzaczaste brwi i spojrzał na obie z kobiet w wyraźnej kontemplacji.
- Nawet mysią przędzę? Cena ostatnio poszybowała w górę, myszy chyba mają już dosyć, coś tak słyszałem - wymamrotał, ni to do jednej, ni do drugiej, słowa rzuciwszy jakby w eter.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Demelza również poczuła radość na widok Trixie Beckett. Bardzo lubiła ją w szkole, choć Aquila Black tak często jęczała jej nad uchem, że nie powinna się z nią zadawać, bo pochodzi z mugolskiej rodziny. Puchonka zaciskała wówczas usta w wąską kreskę, nic nie odpowiadała, bo nie chciała się kłócić - Ślizgonki i tak nie zdołałaby przegadać - ale robiła swoje. Nie zamierzała unikać towarzystwa Trixie. Ani wtedy, ani po szkole, choć później ich drogi po prostu się rozeszły. Szczególnie odkąd Demelza zaczęła pracować w Piórku Feniksa, zaś sytuacja w Londynie zrobiła się więcej niż zła. Puchonka spędzała mimo to wiele czasu w mieście, Beckett zaś pewnie unikała go jak ognia - i bynajmniej to Demelzy nie dziwiło. Na jej miejscu postąpiłaby podobnie.
- Panie Ackerley, spokojnie, to tylko błoto, a nie ropa czyrakobulwy. Chyba nie biłaś się przed chwilą z błotoryjami, prawda, Trixie? - odpowiedziała Demelza łagodnym tonem, próbując wpleść w ton swojego głosu żartobliwą nutę, aby rozładować atmosferę - ale z umiarem, by sklepikarz nie pomyślał, że podchodzi do problemu z lekceważeniem. - Proszę pokazać - zaproponowała, podchodząc bliżej mężczyzny, aby przyjrzeć się szkodom jakich rzekomo dokonała panna Beckett swoim niefortunnym lądowaniem. Jak w ogóle do tego doszło? Co się stało? Ludzie nie spadali tak po prostu z nieba w środku sklepu z materiałami, o to zamierzała jednak zapytać szkolną koleżankę później, gdy już załagodzą sytuację. Przyjrzała się uważnie skórze ognistej salamandry oraz czarnej jak noc skórze wsiąkiewki - były rzeczywiście tylko ubłocone. Wystarczyło pozbyć się tego czarem, bądź zaczekać aż wyschnie i się wykruszy. W reakcji pana Ackerley było sporo przesady, lecz zawsze wydawał się Demelzie człowiekiem nieco przewrażliwionym. Pamiętała, że wygonił jedną z klientek ze sklepu, bo miała rzekomo palce w tłuszczu.
- Ja również. Akurat szukałam skóry wsiąkiewki - podchwyciła Demelza, kiedy zauważyła błagalne spojrzenie Trixie. Szybko pojęła co druga krawcowa ma na myśli. Sklepikarz zmrużył oczy przyglądając się dwóm czarownicom uważnie, jakby zwietrzył okazję do dobrego interesu. - Nawet mysią przędzę, proszę pana. Niechże się zastanowi - kupimy więcej, jeśli zaoferuje pan dobrą cenę. To się chyba panu bardziej opłaca, czyż nie? - zaproponowała czarownica, patrząc to na Trixie, to na sklepikarza, do którego uśmiechnęła się tak promiennie jak tylko potrafiła. Taki uśmiech potrafił zmiękczyć nie jedno serce, a obie z Beckett wiedziały, jako częste klientki tego sklepu z materiałami, że Ackerley jest przewrażliwiony na punkcie swoich tkanin, ale i wyjątkowo wrażliwy na kobiecy czar i uśmiech... Demelza nie chciała tego wykorzystywać, lecz poczuła, że powinna pomóc Trixie wykaraskać się z tej kłopotliwej sytuacji.
- Panie Ackerley, spokojnie, to tylko błoto, a nie ropa czyrakobulwy. Chyba nie biłaś się przed chwilą z błotoryjami, prawda, Trixie? - odpowiedziała Demelza łagodnym tonem, próbując wpleść w ton swojego głosu żartobliwą nutę, aby rozładować atmosferę - ale z umiarem, by sklepikarz nie pomyślał, że podchodzi do problemu z lekceważeniem. - Proszę pokazać - zaproponowała, podchodząc bliżej mężczyzny, aby przyjrzeć się szkodom jakich rzekomo dokonała panna Beckett swoim niefortunnym lądowaniem. Jak w ogóle do tego doszło? Co się stało? Ludzie nie spadali tak po prostu z nieba w środku sklepu z materiałami, o to zamierzała jednak zapytać szkolną koleżankę później, gdy już załagodzą sytuację. Przyjrzała się uważnie skórze ognistej salamandry oraz czarnej jak noc skórze wsiąkiewki - były rzeczywiście tylko ubłocone. Wystarczyło pozbyć się tego czarem, bądź zaczekać aż wyschnie i się wykruszy. W reakcji pana Ackerley było sporo przesady, lecz zawsze wydawał się Demelzie człowiekiem nieco przewrażliwionym. Pamiętała, że wygonił jedną z klientek ze sklepu, bo miała rzekomo palce w tłuszczu.
- Ja również. Akurat szukałam skóry wsiąkiewki - podchwyciła Demelza, kiedy zauważyła błagalne spojrzenie Trixie. Szybko pojęła co druga krawcowa ma na myśli. Sklepikarz zmrużył oczy przyglądając się dwóm czarownicom uważnie, jakby zwietrzył okazję do dobrego interesu. - Nawet mysią przędzę, proszę pana. Niechże się zastanowi - kupimy więcej, jeśli zaoferuje pan dobrą cenę. To się chyba panu bardziej opłaca, czyż nie? - zaproponowała czarownica, patrząc to na Trixie, to na sklepikarza, do którego uśmiechnęła się tak promiennie jak tylko potrafiła. Taki uśmiech potrafił zmiękczyć nie jedno serce, a obie z Beckett wiedziały, jako częste klientki tego sklepu z materiałami, że Ackerley jest przewrażliwiony na punkcie swoich tkanin, ale i wyjątkowo wrażliwy na kobiecy czar i uśmiech... Demelza nie chciała tego wykorzystywać, lecz poczuła, że powinna pomóc Trixie wykaraskać się z tej kłopotliwej sytuacji.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pomoc Demelzy spadała z nieba dokładnie tak, jak z nieba pod sufitem sklepu spadła sama Trixie. Pogodny uśmiech stał się nieco krzywy, złośliwy, zdawał się mówić - nawet nie pytaj -, gdy na wokandę powołano Merlina ducha winne błotoryje. Właściwie to z jednym miała okazję spotkać się w Kents Cavern, chociaż po współpracy, jaką zmuszone były podjąć ze sobą z Aquilą, chyba nie powinna już myśleć o niej w ten sposób... Nawet jeśli stare nawyki trudno było wyplenić z niekoniecznie doskonałego charakteru. Wzruszyła więc jedynie ramionami, trochę teatralnie, trochę prowokująco, ale uczyniła to dopiero wtedy, gdy wzrok sklepikarza przeniósł się na pannę Fancourt. Działały nagle we wspólnej sprawie. Dezercja równałaby się szwalnej śmierci.
- A w sumie dlaczego nie... - zamruczał handlarz i przeczesał palcami wąsy, kontemplując słowa tancerki z wyraźną ochotą. Nie zamierzał sprzątać po niewychowanej klientce, więc równie dobrze te materiały mogły odejść stąd razem z nimi, jednocześnie odejmując z jego barków kolejny ciężar kłopotów. Jakby w ostatnim czasie miał ich mało! - Dobrze, niech wam będzie, zrobimy tak. Sześć procent opuszczę z tych ubrudzonych materiałów, jeśli kupicie wszystkie. Ale co do jednego. Co panna na to? - zaproponował i wyciągnął dłoń w kierunku Demelzy, przy okazji zerkając też na Trixie, która już szukała w torbie sakiewki z pieniędzmi. Może i nie miała ich dużo, ale ceny u Ackerleya były najlepsze, a dodatkowy rabat smakował zbawieniem.
- Bardzo dziękujemy! - wtrąciła z entuzjazmem i odliczyła połowę pieniędzy, wręczywszy je mężczyźnie. Później przecież dojdą z towarzyszką sprawiedliwości, spojrzą na rachunek i przeliczą wszystko na spokojnie, podzielą się łupem, by żadna z nich nie była stratna na rzecz drugiej. - I jeszcze raz: kajam się - dodała tym razem z promiennym uśmiechem; mężczyzna prychnął tylko cicho, po czym spakował ich zakupy i wręczył dziewczętom po siatce, na co Beckettówna chwyciła dłoń Demi i wyprowadziła ją z przybytku, by móc w końcu rzucić się jej w ramiona. Minęło tyle czasu! - Mój rycerzu na białym koniu - rzuciła żartobliwie, wtulona w koleżankę. Dobrze było wiedzieć, że mimo zamieszkiwania w Londynie kobieta wciąż była bezpieczna, żywa, w jednym kawałku. - Przepraszam, sama nie wiem co ostatnio dzieje się z moją teleportacją. Gdyby nie ty, chyba naprawdę musiałabym zawalczyć z błotoryjem - parsknęła. Na dodatek wściekłym.
- A w sumie dlaczego nie... - zamruczał handlarz i przeczesał palcami wąsy, kontemplując słowa tancerki z wyraźną ochotą. Nie zamierzał sprzątać po niewychowanej klientce, więc równie dobrze te materiały mogły odejść stąd razem z nimi, jednocześnie odejmując z jego barków kolejny ciężar kłopotów. Jakby w ostatnim czasie miał ich mało! - Dobrze, niech wam będzie, zrobimy tak. Sześć procent opuszczę z tych ubrudzonych materiałów, jeśli kupicie wszystkie. Ale co do jednego. Co panna na to? - zaproponował i wyciągnął dłoń w kierunku Demelzy, przy okazji zerkając też na Trixie, która już szukała w torbie sakiewki z pieniędzmi. Może i nie miała ich dużo, ale ceny u Ackerleya były najlepsze, a dodatkowy rabat smakował zbawieniem.
- Bardzo dziękujemy! - wtrąciła z entuzjazmem i odliczyła połowę pieniędzy, wręczywszy je mężczyźnie. Później przecież dojdą z towarzyszką sprawiedliwości, spojrzą na rachunek i przeliczą wszystko na spokojnie, podzielą się łupem, by żadna z nich nie była stratna na rzecz drugiej. - I jeszcze raz: kajam się - dodała tym razem z promiennym uśmiechem; mężczyzna prychnął tylko cicho, po czym spakował ich zakupy i wręczył dziewczętom po siatce, na co Beckettówna chwyciła dłoń Demi i wyprowadziła ją z przybytku, by móc w końcu rzucić się jej w ramiona. Minęło tyle czasu! - Mój rycerzu na białym koniu - rzuciła żartobliwie, wtulona w koleżankę. Dobrze było wiedzieć, że mimo zamieszkiwania w Londynie kobieta wciąż była bezpieczna, żywa, w jednym kawałku. - Przepraszam, sama nie wiem co ostatnio dzieje się z moją teleportacją. Gdyby nie ty, chyba naprawdę musiałabym zawalczyć z błotoryjem - parsknęła. Na dodatek wściekłym.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chyba nie mogłaby postąpić inaczej. Demelza miała łagodną naturę, przyjazne usposobienie, zawsze była skłonna do pomocy innym. Doskonale odnalazła się w domu Helgi Hufflepuff, co pozwoliło jej uniknąć wplątania się w odwieczny konflikt pomiędzy Ślizgonami, a Gryfonami, z którym kojarzyła się jej właśnie Trixie przez wieczne awantury z lady Aquilą Black. Demelza zaś lubiła je obie. W każdej z nich potrafiła odnaleźć coś dobrego, coś, za co darzyła każdą sympatią. Niekiedy czuła się rozerwana, niczym dziecko, o które kłócą się skonfliktowani rodzice i bolało ją to, bo z żadną nie chciała tracić kontaktu. Szkolne czasy już przeminęły, sytuacja zaś stała się o wiele bardziej skomplikowana - nie zmieniło to jednak odczuć wobec szkolnych koleżanek. Spotkawszy Trixie w kłopotach nie potrafiłaby przejść obok niej obojętnie, bez słowa, bez żadnej pomocy.
Pomoc ta mogła okazać się dla niej nie stratą, a korzyścią. W końcu i tak przyszła tutaj kupić zapasy materiałów. Właściwie to lepiej, aby zrobiła większe zakupy i nie musiała podróżować więcej, niż to absolutnie konieczne. Czasy stały się niespokojne, obce miejsca zaś wyjątkowo niebezpieczne. Lepiej kupić więcej, skoro handlarz miał to na stanie. Nie zmarnuje się. Prędzej, czy później - jakoś to wykorzysta.
- A może osiem procent, hmm? - zapytała Demelza, uśmiechając się do Ackerleya promiennie i odsłoniła w uśmiechu tym rząd prostych zębów. Mężczyzna spojrzał na nią krzywo, niechętnie, krawcowa zaś wsparła się o ladę, przechylając przy tym lekko głowę. - Jeśli opuści pan osiem, a to dla pana przecież niewielka różnica, to poza tymi materiałami, wezmę jeszcze trochę czaroprzędzy i skór tebo. Co pan na to? Do tego te srebrne guziczki... - ciągnęła dalej. Skoro już się targowali, to Demelza chciała skorzystać z okazji i ubić jak najlepszy interes. Trixie już grzebała w swojej sakiewce, ale była Puchonka walczyła na spojrzenia ze sklepikarzem dalej. Może uległ pokusie zarobku, może urokowi młodej dziewczyny - w końcu jednak skinął głową i zgodził się na opuszczenie aż ośmiu procent. Demelza miała ochotę klasnąć w dłonie z radości. Na kilka chwil tylko wróciła do regałów, gdzie stała, gdy Trixie wylądowała w sklepie nagle i niespodziewanie, żeby zabrać trochę wspomnianych skór tebo.
Zapłaciła, podobnie jak Trixie, może trochę więcej, bo dodatkowo zaopatrzyła się w pasmanterię i dodatkowe materiały. Wydała więcej niż planowała i już czuła, że później będzie sobie to wypominać, kiedy przyjdzie do zakupów spożywczych, ale nigdy nie była za dobra w zarządzaniu finansami...
- Do zobaczenia, panie Ackerley - wyrzekła na pożegnanie, posyłając sklepikarzowi ostatni uśmiech, zanim opuściły sklep z pakunkami w papierowych torbach pod pachą. Demelza wyciągnęła różową różdżkę, aby je rzucić na nie zaklęcie nieprzemakalności. Sporo ich było, nie chciała dopuścić, by się zniszczyły.
- Cieszę się, że mogłam pomóc, Trixie - odparła, rozkładając ramiona, by również wyściskać szkolną koleżankę. W czasie, gdy były w sklepie, trochę przestało padać. - Musisz nad tym zapanować. Co, jeśli by się wyrzuciło gdzieś w Londynie? Albo gorzej... - Demelza zadrżała na samą myśl co byłoby, gdyby Beckett wylądowała nie w sklepie z materiałami, a - nie daj Merlinie - w salonie czarnoksiężnika.
Pomoc ta mogła okazać się dla niej nie stratą, a korzyścią. W końcu i tak przyszła tutaj kupić zapasy materiałów. Właściwie to lepiej, aby zrobiła większe zakupy i nie musiała podróżować więcej, niż to absolutnie konieczne. Czasy stały się niespokojne, obce miejsca zaś wyjątkowo niebezpieczne. Lepiej kupić więcej, skoro handlarz miał to na stanie. Nie zmarnuje się. Prędzej, czy później - jakoś to wykorzysta.
- A może osiem procent, hmm? - zapytała Demelza, uśmiechając się do Ackerleya promiennie i odsłoniła w uśmiechu tym rząd prostych zębów. Mężczyzna spojrzał na nią krzywo, niechętnie, krawcowa zaś wsparła się o ladę, przechylając przy tym lekko głowę. - Jeśli opuści pan osiem, a to dla pana przecież niewielka różnica, to poza tymi materiałami, wezmę jeszcze trochę czaroprzędzy i skór tebo. Co pan na to? Do tego te srebrne guziczki... - ciągnęła dalej. Skoro już się targowali, to Demelza chciała skorzystać z okazji i ubić jak najlepszy interes. Trixie już grzebała w swojej sakiewce, ale była Puchonka walczyła na spojrzenia ze sklepikarzem dalej. Może uległ pokusie zarobku, może urokowi młodej dziewczyny - w końcu jednak skinął głową i zgodził się na opuszczenie aż ośmiu procent. Demelza miała ochotę klasnąć w dłonie z radości. Na kilka chwil tylko wróciła do regałów, gdzie stała, gdy Trixie wylądowała w sklepie nagle i niespodziewanie, żeby zabrać trochę wspomnianych skór tebo.
Zapłaciła, podobnie jak Trixie, może trochę więcej, bo dodatkowo zaopatrzyła się w pasmanterię i dodatkowe materiały. Wydała więcej niż planowała i już czuła, że później będzie sobie to wypominać, kiedy przyjdzie do zakupów spożywczych, ale nigdy nie była za dobra w zarządzaniu finansami...
- Do zobaczenia, panie Ackerley - wyrzekła na pożegnanie, posyłając sklepikarzowi ostatni uśmiech, zanim opuściły sklep z pakunkami w papierowych torbach pod pachą. Demelza wyciągnęła różową różdżkę, aby je rzucić na nie zaklęcie nieprzemakalności. Sporo ich było, nie chciała dopuścić, by się zniszczyły.
- Cieszę się, że mogłam pomóc, Trixie - odparła, rozkładając ramiona, by również wyściskać szkolną koleżankę. W czasie, gdy były w sklepie, trochę przestało padać. - Musisz nad tym zapanować. Co, jeśli by się wyrzuciło gdzieś w Londynie? Albo gorzej... - Demelza zadrżała na samą myśl co byłoby, gdyby Beckett wylądowała nie w sklepie z materiałami, a - nie daj Merlinie - w salonie czarnoksiężnika.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z zaintrygowaniem obserwowała mowę ciała Demelzy, która zdawała się dyskretnie uwodzić handlarza, nakłoniwszy go do kolejnego zejścia z ceny, jaka dla Beckettówny i tak była dość wysoka. Patrzyła na to więc z uwagą - podziwiała subtelny taniec kończyn wyginających się w kontrolowanych pozach, urok, jaki roztaczała wokół siebie panna Fancourt, mamiąc i zachęcając mężczyznę do uległości, nawet niechętnej, ale mimo wszystko istniejącej. Miała w sobie ogień, ten podobny Isabelli, ale jednocześnie inny, kobiecy, oszlifowany diament, który tkwił także w samej Trixie, uwodzącej dla zabawy, a jednak uciekającej wiecznie przed konsekwencją zasianej pokusy. Kiedy i gdzie stała się tak świadoma swoich wdzięków? Czy nauczyła ją tego matka? Posiadała coś, czego brak było czarownicy z Doliny Godryka - premedytacji, przynajmniej na pierwszy rzut oka, przy początkowej, mimowolnej analizie. I to sprawiło, że gdy opuszczały przybytek, zostawiając za sobą przymykające się drzwi w akompaniamencie dzwoneczka zawieszonego tuż przy framudze, w głowie już kiełkowała niefortunna idea mogąca posłać ją na stos. Nie tak, jak palono niegdyś czarownice w przypływie szaleństwa i przerażenia... Ale nie była w stanie postrzegać tego inaczej jako kopca, na którym przyjdzie jej pewnego dnia obrócić się w popiół.
Trixie pokręciła krótko głową, marszcząc nos na wspomnienie Londynu. Przeklęta stolica. Zwolennicy Ministerstwa rozbiegli się po jej ulicach niczym szczury roznoszące zarazę, plagę, przez którą polec miało tysiące, setki tysięcy, jeśli nawet nie miliony. Zakon Feniksa usiłował zatrzymać rozprzestrzenianie się ów choroby - ale czy mieli na to realne szanse? W głębi duszy wierzyła, że jednostka była w stanie obalić armię. Musiała w to wierzyć, by jakkolwiek przetrwać do dnia następnego, nie zapadnąwszy się w rozpaczy.
- Wtedy znalazłabym Malfoya i rozkwasiła mu nos - stwierdziła zdecydowanie, nieco też żartobliwie, choć kto byłby w stanie zatrzymać taran, jakim była rozwścieczona Trixie? Gdy rozdzieliły między sobą materiały i uregulowały kwestię finansową (okazało się bowiem, że panna Fancourt rzeczywiście zapłaciła trochę więcej przez wybór dodatków pasmanteryjnych, na które Beckett, cóż, stać dziś nie było), czarownica sięgnęła rękoma do jej ramienia i przylgnęła do jej boku, w odnalezionej błogości spacerując u boku Demelzy przez uliczki Liskeard. - Powiedz, co u ciebie? Dalej jesteś w Londynie? - spytała po chwili, z głową odchyloną lekko do tyłu, by móc swobodnie patrzeć na szarawe niebo nad ich głowami. Wydawało się obce, choć znajdowało się przecież w Kornwalii, w bezpiecznym zakątku na terenie Półwyspu chronionego potężnym Sojuszem promugolskich rodów. - Tańczysz? - dodała, patrząc teraz na swą towarzyszkę kątem oka. W tęczówkach lśniła nieposkromiona potrzeba, coś, co trudno było ubrać w słowa. Wiedziała przecież czym zajmuje lub zajmowała się Demelza, jakim rodzajem sztuki, ku uciesze amantów spragnionych widoku kobiecych wdzięków. Odchrząknąwszy, poprawiła przy okazji ciężką od tkanin torbę zawieszoną w zgięciu łokcia jednej ze swoich rąk. - Tak się zastanawiam, Demi... Miałabyś czas poduczyć i mnie? Oczywiście nie wszystkiego, nie chciałabym... No wiesz. Ale nie znam nikogo innego, kto pokazałby mi to, co pokazać możesz ty - mówiła spokojnie, bez cienia prześmiewczej czy oceniającej nuty, a zwyczajnie zainteresowana tym, co Fancourt posiadała w małym palcu. - Zapłacę - zapewniła jeszcze, by nie wyjść na darmozjada. Może i oszczędności miała niewielkie, ale za wiedzę, umiejętności i lata czyjejś praktyki należało stosownie się odpłacać.
Trixie pokręciła krótko głową, marszcząc nos na wspomnienie Londynu. Przeklęta stolica. Zwolennicy Ministerstwa rozbiegli się po jej ulicach niczym szczury roznoszące zarazę, plagę, przez którą polec miało tysiące, setki tysięcy, jeśli nawet nie miliony. Zakon Feniksa usiłował zatrzymać rozprzestrzenianie się ów choroby - ale czy mieli na to realne szanse? W głębi duszy wierzyła, że jednostka była w stanie obalić armię. Musiała w to wierzyć, by jakkolwiek przetrwać do dnia następnego, nie zapadnąwszy się w rozpaczy.
- Wtedy znalazłabym Malfoya i rozkwasiła mu nos - stwierdziła zdecydowanie, nieco też żartobliwie, choć kto byłby w stanie zatrzymać taran, jakim była rozwścieczona Trixie? Gdy rozdzieliły między sobą materiały i uregulowały kwestię finansową (okazało się bowiem, że panna Fancourt rzeczywiście zapłaciła trochę więcej przez wybór dodatków pasmanteryjnych, na które Beckett, cóż, stać dziś nie było), czarownica sięgnęła rękoma do jej ramienia i przylgnęła do jej boku, w odnalezionej błogości spacerując u boku Demelzy przez uliczki Liskeard. - Powiedz, co u ciebie? Dalej jesteś w Londynie? - spytała po chwili, z głową odchyloną lekko do tyłu, by móc swobodnie patrzeć na szarawe niebo nad ich głowami. Wydawało się obce, choć znajdowało się przecież w Kornwalii, w bezpiecznym zakątku na terenie Półwyspu chronionego potężnym Sojuszem promugolskich rodów. - Tańczysz? - dodała, patrząc teraz na swą towarzyszkę kątem oka. W tęczówkach lśniła nieposkromiona potrzeba, coś, co trudno było ubrać w słowa. Wiedziała przecież czym zajmuje lub zajmowała się Demelza, jakim rodzajem sztuki, ku uciesze amantów spragnionych widoku kobiecych wdzięków. Odchrząknąwszy, poprawiła przy okazji ciężką od tkanin torbę zawieszoną w zgięciu łokcia jednej ze swoich rąk. - Tak się zastanawiam, Demi... Miałabyś czas poduczyć i mnie? Oczywiście nie wszystkiego, nie chciałabym... No wiesz. Ale nie znam nikogo innego, kto pokazałby mi to, co pokazać możesz ty - mówiła spokojnie, bez cienia prześmiewczej czy oceniającej nuty, a zwyczajnie zainteresowana tym, co Fancourt posiadała w małym palcu. - Zapłacę - zapewniła jeszcze, by nie wyjść na darmozjada. Może i oszczędności miała niewielkie, ale za wiedzę, umiejętności i lata czyjejś praktyki należało stosownie się odpłacać.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sama Demelza zdecydowanie nie nazwałaby tego uwodzeniem. Siebie samej także nie nazwałaby uwodzicielką. Aby móc zasłużyć na takie miano, należało umieć ludźmi manipulować, Demelzą zaś częściej manipulowano, niż sama to robiła. Ot, po prostu, starała się użyć swojego uroku osobistego, niewątpliwego dziewczęcego czaru wynikającego z naturalnej urody i młodości, wywrzeć na sprzedawcy miłe wrażenie i zdobyć jego przychylność. Uśmiechem, miłym spojrzeniem, ciepłym tonem głosu. Raczej sama nie postrzegała tego w kategoriach uwodzenia - uwodzi się wszak mężczyznę z romantycznymi zamiarami, takich zaś nie miała. Nie tutaj. Na scenie klubu Piórka Feniksa się tego uczyła, choć wszystko to było jedynie ułudą, przedstawieniem i kłamstwem.
Demelza nie musiała się specjalnie wysilać, pan Ackerley prędko zmiękł i przystał na jej propozycję, dzięki czemu dwie krawcowe ubiły naprawdę bardzo dobry interes. Wyjście po uzupełnienie zapasów materiałów i pasmanteryjnych panna Fancourt zaplanowała sobie zupełnie inaczej, lecz właściwie była zadowolona z takiego obrotu spraw. Nagłe, niespodziewane pojawienie się Trixie Beckett na początku zwiastowało kłopoty, a udało im się obrócić je na swoją korzyść i trochę oszczędzić. Doskonale.
- Nawet tak nie mów. Nie wiadomo kto słyszy. Ściany mają uszy, Trixie - odpowiedziała spłoszona Demelza, rozglądając się wokół; sama powstrzymywała się od wygłaszania takich opinii, od mówienia tego, co naprawdę myślała. Wolała nie ryzykować. Trzymała buzię na kłódkę, bo sama miała też mętlik w głowie. - Nie mieszkam w Londynie, tylko na południowym wybrzeżu. W stolicy tylko pracuję. Tak, wciąż tańczę, ale też szyję na prywatne zlecenia - powiedziała, kręcąc przy tym przecząco głową. Wszyscy myśleli, że wciąż mieszka w Londynie, ale to nie była prawda. Wyniosła się z miasta na długo przed krwawą nocą trzydziestego pierwszego marca ubiegłego roku. Bywała tam jednak prawie codziennie.
Na początku spojrzała na pannę Beckett nieco nierozumnie, jakby nie była pewna, czy Trixie ma na myśli to co sądziła.
- Czego poduczyć? Tego tańca? - spytała zdziwiona. Po co jej to było? Dlaczego? Chyba nie chciała podjąć podobnej kariery? Demelza była gotowa stanowczo protestować i namawiać Beckett, by porzuciła takie głupie pomysły. - Czy rock'n'rolla chociażby? Chcesz po prostu potańczyć? Jeśli tak, to nie ma problemu. Wpadnij do mnie. Ale wiesz... - burleska to nie jest dobry pomysł, mówiło spojrzenie tancerki.
Zajrzała do swojej torby i przypomniała sobie o czymś. - Och, zapomniałam o czarnych guzikach. Ackerley ma takie matowe, których mi brakuje. Zaczekasz tu chwilę? Wrócę tylko po nie i zaraz jestem - poprosiła Trixie, łapiąc ją za dłoń, po czym wbiegła znów do sklepu. Przeprosiła sprzedawcę za kłopot, odwzajemniła jego ciepły uśmiech i dopadła do półek z guzikami, wstążkami i kilkoma innymi drobiazgami pasmanteryjnymi, w poszukiwaniu tych konkretnych. Wzięła ich na zapas, znów podeszła do sprzedawcy, zapłaciła i kilka minut później powróciła do Trixie.
- To jak - chciałabyś mnie odwiedzić?
Demelza nie musiała się specjalnie wysilać, pan Ackerley prędko zmiękł i przystał na jej propozycję, dzięki czemu dwie krawcowe ubiły naprawdę bardzo dobry interes. Wyjście po uzupełnienie zapasów materiałów i pasmanteryjnych panna Fancourt zaplanowała sobie zupełnie inaczej, lecz właściwie była zadowolona z takiego obrotu spraw. Nagłe, niespodziewane pojawienie się Trixie Beckett na początku zwiastowało kłopoty, a udało im się obrócić je na swoją korzyść i trochę oszczędzić. Doskonale.
- Nawet tak nie mów. Nie wiadomo kto słyszy. Ściany mają uszy, Trixie - odpowiedziała spłoszona Demelza, rozglądając się wokół; sama powstrzymywała się od wygłaszania takich opinii, od mówienia tego, co naprawdę myślała. Wolała nie ryzykować. Trzymała buzię na kłódkę, bo sama miała też mętlik w głowie. - Nie mieszkam w Londynie, tylko na południowym wybrzeżu. W stolicy tylko pracuję. Tak, wciąż tańczę, ale też szyję na prywatne zlecenia - powiedziała, kręcąc przy tym przecząco głową. Wszyscy myśleli, że wciąż mieszka w Londynie, ale to nie była prawda. Wyniosła się z miasta na długo przed krwawą nocą trzydziestego pierwszego marca ubiegłego roku. Bywała tam jednak prawie codziennie.
Na początku spojrzała na pannę Beckett nieco nierozumnie, jakby nie była pewna, czy Trixie ma na myśli to co sądziła.
- Czego poduczyć? Tego tańca? - spytała zdziwiona. Po co jej to było? Dlaczego? Chyba nie chciała podjąć podobnej kariery? Demelza była gotowa stanowczo protestować i namawiać Beckett, by porzuciła takie głupie pomysły. - Czy rock'n'rolla chociażby? Chcesz po prostu potańczyć? Jeśli tak, to nie ma problemu. Wpadnij do mnie. Ale wiesz... - burleska to nie jest dobry pomysł, mówiło spojrzenie tancerki.
Zajrzała do swojej torby i przypomniała sobie o czymś. - Och, zapomniałam o czarnych guzikach. Ackerley ma takie matowe, których mi brakuje. Zaczekasz tu chwilę? Wrócę tylko po nie i zaraz jestem - poprosiła Trixie, łapiąc ją za dłoń, po czym wbiegła znów do sklepu. Przeprosiła sprzedawcę za kłopot, odwzajemniła jego ciepły uśmiech i dopadła do półek z guzikami, wstążkami i kilkoma innymi drobiazgami pasmanteryjnymi, w poszukiwaniu tych konkretnych. Wzięła ich na zapas, znów podeszła do sprzedawcy, zapłaciła i kilka minut później powróciła do Trixie.
- To jak - chciałabyś mnie odwiedzić?
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rumieńce przybrały na sile, kiedy Demelza tak otwarcie - choć jednocześnie wcale nieotwarcie - spytała o szczegóły jej prośby. Burleska nie była niczym, z czym należałoby się obnosić. Nie było to też niczym, co dobre dziewczę z Doliny Godryka powinno znać choćby powierzchownie. Ale wraz z rozpoczęciem roku samoocena Trixie podupadła jak domek stworzony z kart z czekoladowych żab, stała się drażliwa na punkcie swojego ciała, sposobu poruszania. Mimo to, że potrafiła mamić czarem naturalnego pochodzenia, czegoś w jej własnej ocenie było jej brak. Dobitnie pokazała to sytuacja z Volansem, którą pamiętała jak przez mgłę, kiedy to czmychnęła z jego objęć i uciekła na dobre, niezdolna więcej spojrzeć mu w oczy tak jak robiła to przedtem.
- Teraz jak o tym rozmawiamy, to zaczynam rozumieć, że to strasznie głupi pomysł... - mruknęła z niesmakiem, dopiero po dłuższej chwili znów odzyskując odrobinę charakterystycznych sobie promieni wesołości. Przecież nie mogła tak smęcić, prawda? Dookoła tyle było złego, na dodatek pogoda wcale nie rozpieszczała, i jeszcze tylko brakowało, by i Trixie zamieniła się w zimnego jak lód bałwana. - No dobra, niech będzie rock'n'roll! Wiesz, chodzi mi przede wszystkim o to, żeby... Żeby trochę siebie poczuć. Ostatnio czuję się tak, jakbym zmarzła i nie mogła odtajać - przyznała, po czym dramatycznie cmoknęła z dezaprobatą na własną niemoc. Demelzie jednak mogła z tym zaufać. Dlaczego wcześniej nie pielęgnowała tej znajomości? Pozwoliła natomiast jej zblednąć, mimo to, że wciąż darzyła kobietę sympatią, wracając do niej wspomnieniami, czasem, kiedy zaczynała pracować nad co ładniejszymi sukienkami.
Przytaknęła na konieczność wrócenia do sklepu, samej z kolei przechadzając się wzdłuż kilku następnych zadaszonych stoisk. Nie prezentowały materiałów tak dobrej jakości jak te, które sprzedawał Ackerley, ale ceny były niewygórowane, właściwie wręcz śmieszne - za zimową spódnicę tylko kilka malutkich monet? Ten rozmiar była w stanie przerobić na dwie bluzki, może niepiękne, ale za to przede wszystkim funkcjonalne. Beckett zatrzymała się więc przy jednym ze straganów i przeliczyła pieniądze, które zostały w sakiewce, zanim poprosiła starą sprzedawczynię o zapakowanie kilku ubrań, jakie planowała odświeżyć i zmodyfikować. Tkaniny były zwykłe, zupełnie niemagiczne - takich również potrzebowała dla mugolskich zmarzluchów, dla dzieci, które wyjątkowo ciężko znosiły srogą zimę.
- Zobacz - zanim odpowiedziała na pytanie Demelzy, w zamyśleniu wskazała jej dobra rozłożone na obszernym straganowym stole. - Naprawdę tanio, a można z tego zrobić coś ciekawego. Nawet dodatki - stwierdziła; obie posiadały przecież dostateczne zdolności, by nic przekształcić w coś imponującego, wymagało to skupienia, wymagało czasu i precyzji, ale efekty częściej niż rzadziej przechodziły najśmielsze oczekiwania. Dopiero potem Trix otrząsnęła się ze swoich kontemplacji i spojrzała na Fancourt, uśmiechnięta szeroko. - Pewnie, z chęcią cię odwiedzę - dodała wreszcie; skoro nie był to Londyn, to czemu nie!
- Teraz jak o tym rozmawiamy, to zaczynam rozumieć, że to strasznie głupi pomysł... - mruknęła z niesmakiem, dopiero po dłuższej chwili znów odzyskując odrobinę charakterystycznych sobie promieni wesołości. Przecież nie mogła tak smęcić, prawda? Dookoła tyle było złego, na dodatek pogoda wcale nie rozpieszczała, i jeszcze tylko brakowało, by i Trixie zamieniła się w zimnego jak lód bałwana. - No dobra, niech będzie rock'n'roll! Wiesz, chodzi mi przede wszystkim o to, żeby... Żeby trochę siebie poczuć. Ostatnio czuję się tak, jakbym zmarzła i nie mogła odtajać - przyznała, po czym dramatycznie cmoknęła z dezaprobatą na własną niemoc. Demelzie jednak mogła z tym zaufać. Dlaczego wcześniej nie pielęgnowała tej znajomości? Pozwoliła natomiast jej zblednąć, mimo to, że wciąż darzyła kobietę sympatią, wracając do niej wspomnieniami, czasem, kiedy zaczynała pracować nad co ładniejszymi sukienkami.
Przytaknęła na konieczność wrócenia do sklepu, samej z kolei przechadzając się wzdłuż kilku następnych zadaszonych stoisk. Nie prezentowały materiałów tak dobrej jakości jak te, które sprzedawał Ackerley, ale ceny były niewygórowane, właściwie wręcz śmieszne - za zimową spódnicę tylko kilka malutkich monet? Ten rozmiar była w stanie przerobić na dwie bluzki, może niepiękne, ale za to przede wszystkim funkcjonalne. Beckett zatrzymała się więc przy jednym ze straganów i przeliczyła pieniądze, które zostały w sakiewce, zanim poprosiła starą sprzedawczynię o zapakowanie kilku ubrań, jakie planowała odświeżyć i zmodyfikować. Tkaniny były zwykłe, zupełnie niemagiczne - takich również potrzebowała dla mugolskich zmarzluchów, dla dzieci, które wyjątkowo ciężko znosiły srogą zimę.
- Zobacz - zanim odpowiedziała na pytanie Demelzy, w zamyśleniu wskazała jej dobra rozłożone na obszernym straganowym stole. - Naprawdę tanio, a można z tego zrobić coś ciekawego. Nawet dodatki - stwierdziła; obie posiadały przecież dostateczne zdolności, by nic przekształcić w coś imponującego, wymagało to skupienia, wymagało czasu i precyzji, ale efekty częściej niż rzadziej przechodziły najśmielsze oczekiwania. Dopiero potem Trix otrząsnęła się ze swoich kontemplacji i spojrzała na Fancourt, uśmiechnięta szeroko. - Pewnie, z chęcią cię odwiedzę - dodała wreszcie; skoro nie był to Londyn, to czemu nie!
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To było wręcz komiczne, że na scenie Piórka Feniksa potrafiła tańczyć z promiennym uśmiechem pomimo nagości, kusić i czarować widzów swoim urokiem, zmysłowym ruchem bioder, pełnym wdzięku i humoru tańcem. Wtedy nie wydawała się zawstydzona, ani trochę, wprost przeciwnie - sprawiała wrażenie pewnej siebie i swojego uroku tak jak pozostałe tancerki. Poza scena zaś wstydziła się o tym mówić. Wstydziła się tego co robi. Burleska była rodzajem sztuki, oczywiście, lecz takim, którym raczej ni wypadało się chwalić. Wielu uznawało tancerki burleski za kogoś pokroju panienki lekkich obyczajów, prostytutki. Niektórzy podejrzewali wręcz, że i tak się tym trudnią, poza scena, specjalnym gościom pozwalają na więcej. To była wierutna bzdura, nigdy nie doszło do niczego więcej między Demelza, a widzem, nawet podczas prywatnych pokazów i podobne insynuacje sprawiały jej przykrość - czy mogła się jednak temu dziwić? Nie dziwiła się wcale. Na ich miejscu pewnie sama myślałaby podobnie. Dlatego nie mówiła o swojej głównej profesji, dopóki nie musiała. Nie lubiła też, gdy osoby niezwiązane z Piórkiem Feniksa poruszały ten temat. Nie winiła jednak Trixie, bo nie wierzyła, że dziewczyna ta mogłaby mieć złe intencje wobec niej.
- No... nie najlepszy - bąknęła Demelza. Burleska to nie był taniec dla kogoś takiego jak Trixie. Nie ze względu na urodę, brak powabu, czy jakiekolwiek cechy fizyczne - Beckett była piękna dziewczyna. Chodziło jedynie o niemoralność tego tańca, przed która chciała szkolna koleżankę uchronić. Odetchnęła z ulga gdy Trixie przystała na naukę kroków rock'n'rolla. - Spodoba ci się, zobaczysz. To bardzo energiczny taniec, ośmielający, nowoczesny. Na pewno nabierzesz pewności siebie, jeśli o to chodzi - wyrzekła łagodnym tonem.
Powróciwszy do Trixie, gdy zniknęła na kilka chwil, by dokupić brakujące elementy pasmanterii, z ciekawością zawiesiła spojrzenie na straganie z tanimi, niemagicznymi materiałami i ubraniami, po czym uśmiechnęła się szeroko na propozycję Beckett, by się tam rozejrzały.
- Oooo, masz zupełna racje. Chodźmy sprawdzić, czy zostało coś ciekawego - odpowiedziała z entuzjazmem Fancourt.
Przez następne kilkanaście minut, może nawet pół godziny, dwie krawcowe przeglądały oferowane towary na straganie, próbując znaleźć coś, co mogłyby przerobić i wykorzystać. Demelza zdecydowała się kupić sukienkę w bardzo dużym rozmiarze, materiał był jednak porządny, wystarczyło ja więc zwęzić, bądź rozpruć na materiał potrzebny do czegoś innego. Dobrała do tego mała, porwana szatę z błyszczącego materiału - z tego zamierzała zrobić wstążki. Obie zapłaciły za wybrane rzeczy naprawdę drobne sykle, zrobiły dobry interes. Zarówno na straganie, jak i wcześniej u Ackerleya.
Wymogła na Trixie obietnicę, że wpadnie niebawem i pożegnała się z nią, by powrócić do Brighton - popołudniu wszak musiała wybyć do Londynu na próbę w Piórku.
| zt x2
- No... nie najlepszy - bąknęła Demelza. Burleska to nie był taniec dla kogoś takiego jak Trixie. Nie ze względu na urodę, brak powabu, czy jakiekolwiek cechy fizyczne - Beckett była piękna dziewczyna. Chodziło jedynie o niemoralność tego tańca, przed która chciała szkolna koleżankę uchronić. Odetchnęła z ulga gdy Trixie przystała na naukę kroków rock'n'rolla. - Spodoba ci się, zobaczysz. To bardzo energiczny taniec, ośmielający, nowoczesny. Na pewno nabierzesz pewności siebie, jeśli o to chodzi - wyrzekła łagodnym tonem.
Powróciwszy do Trixie, gdy zniknęła na kilka chwil, by dokupić brakujące elementy pasmanterii, z ciekawością zawiesiła spojrzenie na straganie z tanimi, niemagicznymi materiałami i ubraniami, po czym uśmiechnęła się szeroko na propozycję Beckett, by się tam rozejrzały.
- Oooo, masz zupełna racje. Chodźmy sprawdzić, czy zostało coś ciekawego - odpowiedziała z entuzjazmem Fancourt.
Przez następne kilkanaście minut, może nawet pół godziny, dwie krawcowe przeglądały oferowane towary na straganie, próbując znaleźć coś, co mogłyby przerobić i wykorzystać. Demelza zdecydowała się kupić sukienkę w bardzo dużym rozmiarze, materiał był jednak porządny, wystarczyło ja więc zwęzić, bądź rozpruć na materiał potrzebny do czegoś innego. Dobrała do tego mała, porwana szatę z błyszczącego materiału - z tego zamierzała zrobić wstążki. Obie zapłaciły za wybrane rzeczy naprawdę drobne sykle, zrobiły dobry interes. Zarówno na straganie, jak i wcześniej u Ackerleya.
Wymogła na Trixie obietnicę, że wpadnie niebawem i pożegnała się z nią, by powrócić do Brighton - popołudniu wszak musiała wybyć do Londynu na próbę w Piórku.
| zt x2
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 26 marca
O ile wypełniony żeglarskimi krzykami statek wydawał mu się oderwany od rzeczywistości, o tyle zatłoczony port – zalany szarym, przebijającym się przez gęste chmury światłem; przesiąknięty zapachem ryb i przypraw; zagłuszony stukotem wozów, brzękiem kufli w nadmorskich pubach i trajkotaniem handlarzy – sprawiał wrażenie, jakby stanowił fragment zupełnie innego świata. Wszystko tu było zbyt jasne, zbyt głośne, zbyt zwyczajne; kompletnie niepasujące do tragedii, która rozegrała się ledwie dwadzieścia cztery godziny temu (a może więcej? Ile czasu minęło, odkąd go wyłowiono – i jak długo dryfował samotnie na morzu, nieprzytomny? Zapomniał zapytać o datę, a było mu wstyd zrobić to teraz; i tak musiał wyglądać, jakby wypełzł właśnie z rynsztoka). Zszedłszy z pokładu statku, którego załoga uratowała mu życie, czuł się tak, jakby zamiast na twardym lądzie, wylądował w głębokiej wodzie; grunt umykał mu spod stóp, myśli tańczyły dookoła w chaosie; wodził spojrzeniem po mijających go czarodziejach, zastanawiając się z niedowierzaniem, jakim cudem mogli zachowywać się normalnie – skoro Asbjorn dopiero co zginął, a po Tangwystl, Vincencie i Cedricu zaginął słuch. Czy wszyscy nie powinni skupić się właśnie na tym?
Wiedział, że nie – ale w żaden sposób nie zmieniało to faktu, że nie miał bladego pojęcia, jak miał się w tym całym rozgardiaszu odnaleźć. Dokąd miał pójść? Do Sennen? Nie wiedział nawet, do którego portu przycumował okręt, nie był też pewien, czy miał wystarczająco dużo sił, żeby ryzykować teleportację. Wciąż okrutnie kręciło mu się głowie; darowany przez kapitana koc stanowił jego jedyne cieplejsze okrycie, oprócz tego miał na sobie wyłącznie cienką koszulę i spodnie, w których na tropikalnej wyspie było mu nieco zbyt ciepło – ale które bez trudu przewiewał na wylot zimny, angielski wiatr. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni miał w ustach coś poza suszoną żywnością, a nieprzyjemna suchość w gardle sugerowała, że powinien napić się wody. Przede wszystkim jednak – musiał skontaktować się z Zakonem Feniksa.
Ruszył chwiejnie przed siebie, z długiego mola schodząc na brukowaną alejkę, garbiąc się przy tym nieco nienaturalnie – ale gdzieś w połowie drogi uświadomił sobie, że jego twarz wciąż zdobiła mury kamienic i lokali, okraszona obiecującą kwotą za jego schwytanie. Minęło już sporo czasu odkąd po raz ostatni ośmielił się przebywać w tłumie ludzi, na ogół przezornie unikał większych ich skupisk – bezpiecznie czując się wyłącznie w czterech ścianach własnego domu oraz w rezerwacie. Tłok panujący w porcie, choć spodziewany, wywoływał w nim uczucie klaustrofobiczne, kojarzące się z potrzaskiem; potrzebował wydostać się dalej, najlepiej na obrzeża, a tam – odpocząć na tyle, by podjąć się próby teleportacji. Może mógł zrobić to stopniowo, przenoszenie się na mniejsze odległości na ogół było łatwiejsze; jeśli udałoby mu dotrzeć na skraj lasu otaczającego dom, wszystko byłoby w porządku – a przynajmniej na chwilę, na moment; parę minut, przez które mógłby udawać, że nic, co rozegrało się na tej przeklętej wyspie, wcale nie miało miejsca.
Wzdrygnął się, dostrzegając kątem oka podejrzliwe spojrzenie, jakim obdarzyła go starsza czarownica na rogu ulicy; naciągnął mocniej koc na ramiona, nie domyślając się nawet, że uniesienie brwi bardziej budził jego wygląd niż podobieństwo do poszukiwanego mężczyzny z plakatów – bo tego aktualnie trudno byłoby się dopatrzeć. Fotografia, którą uparcie drukował Walczący Mag, zrobiona została na którymś z sabatów – miał tam elegancką szatę, starannie przystrzyżoną brodę, szczuplejsze ramiona i błyszczące spojrzenie; dzisiaj wyglądał jak karykatura tamtego czarodzieja, pozbawienie nazwiska i wojna go zmieniły. Nie tylko z zewnątrz.
Pokonał kolejną uliczkę, wychodząc na którąś ze słabiej zatłoczonych; po jednej jej stronie ciągnęły się mniej popularne stragany, po drugiej – morskie nabrzeże. Od szumu fal robiło mu się niedobrze, skręcił więc gwałtownie w przeciwnym kierunku, i wtedy przy jednym ze sklepików prezentujących swoje towary na świeżym powietrzu mignęły mu znajome rysy, jasne włosy, młoda twarz. Czy wyobraźnia znów płatała mu figle? Zatrzymał się, przystając jakieś dwa metry dalej, przez pełne trzy sekundy wahając się – zanim zrobił krok do przodu, odchrząkując. – Sprout? – rzucił w przestrzeń; jeśli okazałoby się, że to nie on, mógłby udawać, że zwyczajnie mówił do kogoś innego.
O ile wypełniony żeglarskimi krzykami statek wydawał mu się oderwany od rzeczywistości, o tyle zatłoczony port – zalany szarym, przebijającym się przez gęste chmury światłem; przesiąknięty zapachem ryb i przypraw; zagłuszony stukotem wozów, brzękiem kufli w nadmorskich pubach i trajkotaniem handlarzy – sprawiał wrażenie, jakby stanowił fragment zupełnie innego świata. Wszystko tu było zbyt jasne, zbyt głośne, zbyt zwyczajne; kompletnie niepasujące do tragedii, która rozegrała się ledwie dwadzieścia cztery godziny temu (a może więcej? Ile czasu minęło, odkąd go wyłowiono – i jak długo dryfował samotnie na morzu, nieprzytomny? Zapomniał zapytać o datę, a było mu wstyd zrobić to teraz; i tak musiał wyglądać, jakby wypełzł właśnie z rynsztoka). Zszedłszy z pokładu statku, którego załoga uratowała mu życie, czuł się tak, jakby zamiast na twardym lądzie, wylądował w głębokiej wodzie; grunt umykał mu spod stóp, myśli tańczyły dookoła w chaosie; wodził spojrzeniem po mijających go czarodziejach, zastanawiając się z niedowierzaniem, jakim cudem mogli zachowywać się normalnie – skoro Asbjorn dopiero co zginął, a po Tangwystl, Vincencie i Cedricu zaginął słuch. Czy wszyscy nie powinni skupić się właśnie na tym?
Wiedział, że nie – ale w żaden sposób nie zmieniało to faktu, że nie miał bladego pojęcia, jak miał się w tym całym rozgardiaszu odnaleźć. Dokąd miał pójść? Do Sennen? Nie wiedział nawet, do którego portu przycumował okręt, nie był też pewien, czy miał wystarczająco dużo sił, żeby ryzykować teleportację. Wciąż okrutnie kręciło mu się głowie; darowany przez kapitana koc stanowił jego jedyne cieplejsze okrycie, oprócz tego miał na sobie wyłącznie cienką koszulę i spodnie, w których na tropikalnej wyspie było mu nieco zbyt ciepło – ale które bez trudu przewiewał na wylot zimny, angielski wiatr. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni miał w ustach coś poza suszoną żywnością, a nieprzyjemna suchość w gardle sugerowała, że powinien napić się wody. Przede wszystkim jednak – musiał skontaktować się z Zakonem Feniksa.
Ruszył chwiejnie przed siebie, z długiego mola schodząc na brukowaną alejkę, garbiąc się przy tym nieco nienaturalnie – ale gdzieś w połowie drogi uświadomił sobie, że jego twarz wciąż zdobiła mury kamienic i lokali, okraszona obiecującą kwotą za jego schwytanie. Minęło już sporo czasu odkąd po raz ostatni ośmielił się przebywać w tłumie ludzi, na ogół przezornie unikał większych ich skupisk – bezpiecznie czując się wyłącznie w czterech ścianach własnego domu oraz w rezerwacie. Tłok panujący w porcie, choć spodziewany, wywoływał w nim uczucie klaustrofobiczne, kojarzące się z potrzaskiem; potrzebował wydostać się dalej, najlepiej na obrzeża, a tam – odpocząć na tyle, by podjąć się próby teleportacji. Może mógł zrobić to stopniowo, przenoszenie się na mniejsze odległości na ogół było łatwiejsze; jeśli udałoby mu dotrzeć na skraj lasu otaczającego dom, wszystko byłoby w porządku – a przynajmniej na chwilę, na moment; parę minut, przez które mógłby udawać, że nic, co rozegrało się na tej przeklętej wyspie, wcale nie miało miejsca.
Wzdrygnął się, dostrzegając kątem oka podejrzliwe spojrzenie, jakim obdarzyła go starsza czarownica na rogu ulicy; naciągnął mocniej koc na ramiona, nie domyślając się nawet, że uniesienie brwi bardziej budził jego wygląd niż podobieństwo do poszukiwanego mężczyzny z plakatów – bo tego aktualnie trudno byłoby się dopatrzeć. Fotografia, którą uparcie drukował Walczący Mag, zrobiona została na którymś z sabatów – miał tam elegancką szatę, starannie przystrzyżoną brodę, szczuplejsze ramiona i błyszczące spojrzenie; dzisiaj wyglądał jak karykatura tamtego czarodzieja, pozbawienie nazwiska i wojna go zmieniły. Nie tylko z zewnątrz.
Pokonał kolejną uliczkę, wychodząc na którąś ze słabiej zatłoczonych; po jednej jej stronie ciągnęły się mniej popularne stragany, po drugiej – morskie nabrzeże. Od szumu fal robiło mu się niedobrze, skręcił więc gwałtownie w przeciwnym kierunku, i wtedy przy jednym ze sklepików prezentujących swoje towary na świeżym powietrzu mignęły mu znajome rysy, jasne włosy, młoda twarz. Czy wyobraźnia znów płatała mu figle? Zatrzymał się, przystając jakieś dwa metry dalej, przez pełne trzy sekundy wahając się – zanim zrobił krok do przodu, odchrząkując. – Sprout? – rzucił w przestrzeń; jeśli okazałoby się, że to nie on, mógłby udawać, że zwyczajnie mówił do kogoś innego.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Bywał w Kornwalii znacznie częściej, niż kiedykolwiek mógłby to przewidywać; rozpoczęło się od niemalże noworocznej wizyty w samym Puddlemere, gdzie owocna rozmowa z lordem Macmillan przybliżyła go do pozycji osobistego asystenta. Póki co współpracę tę można było określić jako bardzo luźną; zdecydowanie częściej widywał się z kuzynką lorda Anthony'ego, lady Prudence, która po odzyskaniu pełni uzębienia wydawała się polubić Sprouta na tyle, by zwrócić się do niego z pomocą w sprawie marmitów w pierwszej połowie lutego. To wtedy po raz pierwszy świadomie odwiedzał portowe miasteczka, już z głową pełną ideałów, z duchem wzbijającym się w powietrze na skrzydłach powinności i ideałów. Marmity nie stanowiły już zagrożenia, stworzona przez niego zapora z roślin morskich pozwoliła ukrócić ich tendencje do przemieszczania się, a przez to ułatwiła również połów tych niebezpiecznych stworzeń. Czasami wracał myślami do tamtego momentu, za zgodą lady Macmillan odwiedzał port jeszcze kilka razy, najpierw zajmując się odwracaniem efektu rzucanych przez siebie zaklęć, potem chyba pchany był czystą ciekawością, koniecznością sprawdzenia, jak ma się roślinność, którą poddał działaniu magii. Może działał nieco nadgorliwie, ale dbałość o szczegóły zawsze była jego mocną stroną.
A może po prostu nie chciał się przyznać, że Kornwalia zaczynała mu się trochę podobać? Zawsze mówił, że był człowiekiem Doliny Godryka, że nigdy nie będzie chciał jej opuścić, a koleje losu i tak porwały go na samo wybrzeże Exmoor, wciąż w Somerset, ale nie tam. Coraz częściej przesuwał granice własnego komfortu, wychodził poza to co znane. Trochę dlatego, że był ciekawy, chociaż skłaniał się bardziej ku temu, że robił to, bo musiał. Musiał przełamywać swe wewnętrzne bariery, nieważne jak głupie mogłyby być — czy to w jego odczuciu, czy przez pryzmat osoby trzeciej. Nie można było żyć w strachu, gdy obiecało się nieść nadzieję.
Castor Sprout podchodził do obietnic wyjątkowo poważnie; nie składał takich, których nie potrafił dotrzymać.
Kilka dni temu obiecał z kolei Tonksom, że uda mu się załatwić jeszcze trochę kawy, choćby miała być tylko zbożowa, mleko i może chleb. Porty i portowe miasteczka były idealnym miejscem do poszukiwania podobnych skarbów. Żeglarze wszelkiej maści mieli dostęp do wielu produktów, o których ludzie z głębi lądu mogli tylko pomarzyć. Kornwalia znajdowała się jeszcze w o tyle strategicznym miejscu, że co to odważniejsze wilki morskie mogły z powodzeniem przekraczać morskie granice, płynąć gdzieś hen, daleko, w miejsca, o których wspominała mu czasem mimochodem Thalia, a których on raczej nie zobaczy nigdy, ale może — jeżeli los mu będzie sprzyjał — zakupi kawę zbożową z tamtego miejsca i może nie straci przy tym majątku.
I tak właśnie dotarł na stragany, miejsca tętniące życiem niezależnie od pory roku; marzec chylił się ku końcowi, wspomnienia przemarzniętych kości mógłby nawet zepchnąć poza krawędź pamięci, styczeń wydawał się nierealnie wręcz daleki. Wciąż było jednak zimno, od czasu dwukrotnego spotkania dementora miał wrażenie, że nie udało mu się jeszcze zupełnie ogrzać. A może to tylko wyobraźnia płatała mu figle, gdy przemierzał alejki już całym jednym bochenkiem razowego chlebai dwulitrową butelką krowiego mleka, gdy zmrużone oczy skryte za okularami w okrągłych oprawkach szukały charakterystycznych puszek z poszukiwanym przez niego produktem. Odnalazł ją wreszcie, odbijała promienie słoneczne tak łapczywie, jakby prosiła go o zwrócenie na siebie uwagi. A on, nieskłonny odmawiać podobnym prośbom, przystał na nią, przystanął nawet przy straganie, miękko wchodząc w rozmowę ze sprzedawcą, który najwyraźniej pragnął jak najszybciej zwinąć interes i zabrać się do domu, bowiem nie targował się nawet szczególnie mocno, co Sprout przyjął z mieszaniną ulgi i pewnego zakłopotania.
Już sięgał po sakiewkę, dłoń zanurzyła się w kieszeni brązowego płaszcza, lecz zamiast brzdęku monet usłyszał najpierw swoje nazwisko. Głosem dziwnie znajomym, choć nie przywodzącym na myśl konkretnego obrazu. Ton był jednak znany, musiał być, o pomyłce nie było mowy.
Gdy odwrócił głowę w kierunku, z którego pochodził, wszystko zrobiło się jasne.
— Poczeka pan moment? — uśmiechnął się promiennie do Percivala, choć już na pierwszy rzut oka ocenić mógł, że... nie był w swej najwyższej formie. Nie chciał jednak odpowiadać tym samym — zwrotem po nazwisku, broń Merlinie po nazwisku i imieniu — nie był przecież nieodpowiedzialny. Zachowanie pozorów, nawet w banalny sposób mogło kupić im trochę czasu, nawet jeżeli ktoś rozpoznałby w Blake'u człowieka z plakatów.
— O czym to ja, a! Proszę, reszty nie trzeba — zapłacił cenę za puszkę, którą chwycił w jedną rękę, układając ją sobie akurat w szczelinie między tułowiem a zgięciem łokcia. Zaraz po tym obrócił się na pięcie w stronę Percivala, ostatni raz zwracając się w kierunku sprzedawcy — Miłego dnia!
A potem ruszył, przechodząc obok ciemnowłosego mężczyzny na tyle blisko, by ten usłyszał jego szept.
— Niech pan pójdzie ze mną, są tu uliczki, którymi chadza tylko jedna babcia. Z domu do kościoła i na odwrót — ten koc na ramionach nie znaczył niczego dobrego, to było pewne. Nie widział jeszcze lichej koszuli, ale spodnie na pewno nie były wełniane, w tą pogodę musiał być naprawdę przemarznięty. Są rzeczy ważne i ważniejsze.
Szedł o pół kroku przed Percivalem, prowadząc go kilka minut w ciszy pomiędzy ulicami. Im dalej odchodzili od morza, tym mniej osób widywali. Aż wreszcie trafili w miejsce typowe dla podobnych miasteczek — wąską uliczkę między budynkami, dla niezaznajomionych z mugolskim budownictwem i rządzącymi nim regułami wydającą się zupełnie niepotrzebną. Dziś jednak okazała się kluczowa. Gdy weszli pomiędzy budynki, wiatr wreszcie ucichł.
A Castor odstawił butelkę z mlekiem i puszkę z kawą na ziemię.
— Panie Blake... Proszę mi wybaczyć wtrącanie się w nie moje sprawy, ale... — czemu nie ma pan płaszcza?, zapytałby bardzo chętnie, lecz im dłużej przypatrywał się temu człowiekowi, tym bardziej czuł, że zacząć muszą ze zgoła innej strony. — Nie jest pan głodny? Mam tylko ten chleb i mleko, ale lepsze to niż nic... Proszę się nie krępować — ręka wciąż trzymająca bochenek wysunęła się w kierunku mężczyzny. Miał nadzieję, że ten nie będzie miał mu za złe tak bezczelnej poufałości w proponowaniu posiłku.
Wyglądał — trudno było to przyznać nawet w myślach, nigdy nie przejdzie mu to przez gardło — jak siedem nieszczęść.
Ale zrządzeniem losu trafił na kogoś, kto pomógłby mu bez zawahania.
A może po prostu nie chciał się przyznać, że Kornwalia zaczynała mu się trochę podobać? Zawsze mówił, że był człowiekiem Doliny Godryka, że nigdy nie będzie chciał jej opuścić, a koleje losu i tak porwały go na samo wybrzeże Exmoor, wciąż w Somerset, ale nie tam. Coraz częściej przesuwał granice własnego komfortu, wychodził poza to co znane. Trochę dlatego, że był ciekawy, chociaż skłaniał się bardziej ku temu, że robił to, bo musiał. Musiał przełamywać swe wewnętrzne bariery, nieważne jak głupie mogłyby być — czy to w jego odczuciu, czy przez pryzmat osoby trzeciej. Nie można było żyć w strachu, gdy obiecało się nieść nadzieję.
Castor Sprout podchodził do obietnic wyjątkowo poważnie; nie składał takich, których nie potrafił dotrzymać.
Kilka dni temu obiecał z kolei Tonksom, że uda mu się załatwić jeszcze trochę kawy, choćby miała być tylko zbożowa, mleko i może chleb. Porty i portowe miasteczka były idealnym miejscem do poszukiwania podobnych skarbów. Żeglarze wszelkiej maści mieli dostęp do wielu produktów, o których ludzie z głębi lądu mogli tylko pomarzyć. Kornwalia znajdowała się jeszcze w o tyle strategicznym miejscu, że co to odważniejsze wilki morskie mogły z powodzeniem przekraczać morskie granice, płynąć gdzieś hen, daleko, w miejsca, o których wspominała mu czasem mimochodem Thalia, a których on raczej nie zobaczy nigdy, ale może — jeżeli los mu będzie sprzyjał — zakupi kawę zbożową z tamtego miejsca i może nie straci przy tym majątku.
I tak właśnie dotarł na stragany, miejsca tętniące życiem niezależnie od pory roku; marzec chylił się ku końcowi, wspomnienia przemarzniętych kości mógłby nawet zepchnąć poza krawędź pamięci, styczeń wydawał się nierealnie wręcz daleki. Wciąż było jednak zimno, od czasu dwukrotnego spotkania dementora miał wrażenie, że nie udało mu się jeszcze zupełnie ogrzać. A może to tylko wyobraźnia płatała mu figle, gdy przemierzał alejki już całym jednym bochenkiem razowego chlebai dwulitrową butelką krowiego mleka, gdy zmrużone oczy skryte za okularami w okrągłych oprawkach szukały charakterystycznych puszek z poszukiwanym przez niego produktem. Odnalazł ją wreszcie, odbijała promienie słoneczne tak łapczywie, jakby prosiła go o zwrócenie na siebie uwagi. A on, nieskłonny odmawiać podobnym prośbom, przystał na nią, przystanął nawet przy straganie, miękko wchodząc w rozmowę ze sprzedawcą, który najwyraźniej pragnął jak najszybciej zwinąć interes i zabrać się do domu, bowiem nie targował się nawet szczególnie mocno, co Sprout przyjął z mieszaniną ulgi i pewnego zakłopotania.
Już sięgał po sakiewkę, dłoń zanurzyła się w kieszeni brązowego płaszcza, lecz zamiast brzdęku monet usłyszał najpierw swoje nazwisko. Głosem dziwnie znajomym, choć nie przywodzącym na myśl konkretnego obrazu. Ton był jednak znany, musiał być, o pomyłce nie było mowy.
Gdy odwrócił głowę w kierunku, z którego pochodził, wszystko zrobiło się jasne.
— Poczeka pan moment? — uśmiechnął się promiennie do Percivala, choć już na pierwszy rzut oka ocenić mógł, że... nie był w swej najwyższej formie. Nie chciał jednak odpowiadać tym samym — zwrotem po nazwisku, broń Merlinie po nazwisku i imieniu — nie był przecież nieodpowiedzialny. Zachowanie pozorów, nawet w banalny sposób mogło kupić im trochę czasu, nawet jeżeli ktoś rozpoznałby w Blake'u człowieka z plakatów.
— O czym to ja, a! Proszę, reszty nie trzeba — zapłacił cenę za puszkę, którą chwycił w jedną rękę, układając ją sobie akurat w szczelinie między tułowiem a zgięciem łokcia. Zaraz po tym obrócił się na pięcie w stronę Percivala, ostatni raz zwracając się w kierunku sprzedawcy — Miłego dnia!
A potem ruszył, przechodząc obok ciemnowłosego mężczyzny na tyle blisko, by ten usłyszał jego szept.
— Niech pan pójdzie ze mną, są tu uliczki, którymi chadza tylko jedna babcia. Z domu do kościoła i na odwrót — ten koc na ramionach nie znaczył niczego dobrego, to było pewne. Nie widział jeszcze lichej koszuli, ale spodnie na pewno nie były wełniane, w tą pogodę musiał być naprawdę przemarznięty. Są rzeczy ważne i ważniejsze.
Szedł o pół kroku przed Percivalem, prowadząc go kilka minut w ciszy pomiędzy ulicami. Im dalej odchodzili od morza, tym mniej osób widywali. Aż wreszcie trafili w miejsce typowe dla podobnych miasteczek — wąską uliczkę między budynkami, dla niezaznajomionych z mugolskim budownictwem i rządzącymi nim regułami wydającą się zupełnie niepotrzebną. Dziś jednak okazała się kluczowa. Gdy weszli pomiędzy budynki, wiatr wreszcie ucichł.
A Castor odstawił butelkę z mlekiem i puszkę z kawą na ziemię.
— Panie Blake... Proszę mi wybaczyć wtrącanie się w nie moje sprawy, ale... — czemu nie ma pan płaszcza?, zapytałby bardzo chętnie, lecz im dłużej przypatrywał się temu człowiekowi, tym bardziej czuł, że zacząć muszą ze zgoła innej strony. — Nie jest pan głodny? Mam tylko ten chleb i mleko, ale lepsze to niż nic... Proszę się nie krępować — ręka wciąż trzymająca bochenek wysunęła się w kierunku mężczyzny. Miał nadzieję, że ten nie będzie miał mu za złe tak bezczelnej poufałości w proponowaniu posiłku.
Wyglądał — trudno było to przyznać nawet w myślach, nigdy nie przejdzie mu to przez gardło — jak siedem nieszczęść.
Ale zrządzeniem losu trafił na kogoś, kto pomógłby mu bez zawahania.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Nie był do tego przyzwyczajony: do spojrzeń zabarwionych podejrzliwością, do litości wykrzywiającej rysy, do brwi unoszących się wysoko, gdy wzrok obcych mu ludzi natrafiał na jego twarz, potargane włosy, wymięte ubranie, koc przewieszony przez ramiona. Jeszcze parę miesięcy temu przeszedłby portową alejką z wysoko uniesioną głową, znał takie miasteczka – to z nich najczęściej wyruszał na smocze wyprawy, dumnie spoglądając w stronę horyzontu. Dzisiaj raz po raz przyspieszał kroku, uciekając przed tym niechcianym zainteresowaniem, wraz z każdym pokonanym zakrętem coraz mocniej czując palący, wypełniający go od środka wstyd, potęgowany jedynie rozlewającą się wzdłuż języka goryczą porażki. Miał wrażenie – irracjonalne, absurdalne – że wszyscy ci czarodzieje i mugole, których w pośpiechu mijał, w jakiś niewytłumaczalny sposób wiedzieli, że zawiódł. Zakon Feniksa mu zaufał, dopuścił do udziału w wyprawie; popłynął tam jako magizoolog, zdając sobie sprawę z zagrożenia, z jakim mieli się mierzyć – i mimo całej wiedzy i doświadczenia nie zdołał przed nim nikogo ochronić. Śmierciotule przedarły się przez poczynione zabezpieczenia, nie ostrzegł towarzyszy wystarczająco wyraźnie, nie dostrzegł niebezpieczeństwa w porę; czy ktokolwiek miał mu uwierzyć, że nie zrobił tego celowo – czy może już szykowali się na jego osądzenie?
Promienny uśmiech Sprouta nie zdradził mu niczego, kiwnął w jego stronę głową – obserwując, jak przekazuje kilka monet sprzedawcy, jednak choć w metalowej puszce z kawą i okrągłych oprawkach okularów odbijało się jasne światło wiosennego słońca, on wciąż myślami tkwił tam: w napięciu nasłuchując oblepiających go, wilgotnych ciemności tropikalnych nocy, zastanawiając się, czy wypełniający namiot szmer był jedynie szelestem poruszanych wiatrem liści, czy odgłosem czarnej płachty przesuwającej się po otaczającym obozowisko piasku. Musiał się ocknąć, obudzić – ale skrajne, czające się w kącikach oczu zmęczenie nie pomagało w zebraniu myśli. Kiedy po raz ostatni naprawdę przespał noc? Nie wiedział, miał wrażenie, że jeszcze w Anglii; jego czaszka zdawała się ciężka, wypełniona watą i ołowiem, a lewa skroń pulsowała nawarstwiającym się bólem. Dotarcie do domu w Sennen i położenie się do łóżka brzmiało jak nieosiągalne marzenie, wiedział jednak, że póki co jeszcze nie mógł sobie na to pozwolić; musiał powiadomić innych, musiał się dowiedzieć – czy wrócili przed nim? Nadzieja była nikła, za wszelką cenę starał się też jej nie chwytać, ale gdy już pojawiła się w jego umyśle, niezwykle trudno było mu ją odepchnąć; co, jeśli cała reszta: Cedric, Tangwystl, Vincent – zdołali dotrzeć do brytyjskich wybrzeży, i opowiedzieć przerażającą historię?
Naglący szept wyrwał go z chwilowego zamyślenia, w które nie wiedział nawet, że wpadł; poruszył się niespokojnie, sens słów Castora był jednak jasny – obrócił się więc na pięcie, bez sprzeciwu ruszając za nim, po raz pierwszy od dłuższego czasu mając wrażenie, że zmierzał dokądś. Uczucie było otrzeźwiające, pozwoliło też na pozbycie się – przynajmniej częściowo – ogarniającego go uparcie otumanienia; nadal był wyczerpany, oślepiony zbyt jaskrawym światłem i ogłuszony dobiegającymi zewsząd głosami – ale w jego głowie zaczynał formować się plan działania, i to pozwoliło mu na stawianie jednej stopy przed drugą. Dopóki szedł, nie mógł upaść – to było coś, czego nauczył się w trakcie wypraw, tych szczególnie wymagających, prowadzących go na wysokie, ośnieżone szczyty, albo niekończące się pustkowia.
Gdy najpierw ucichł szum wiatru, a później odgłos kroków, zatrzymał się – rozglądając się krótko po wąskiej, zacienionej uliczce, a później opierając się plecami o chłodny mur ceglanej ściany kamienicy. Tu czuł się lepiej, jasne światło nie raziło oczu, kakofonia dźwięków nie wywoływała dezorientacji; otarł twarz dłonią, nie zwracając uwagi na odstawione na ziemię przedmioty – unosząc wzrok dopiero, gdy usłyszał padające nazwisko. Niby jego, ale nadal obce. – Percival – poprawił go odruchowo, nie widząc potrzeby dla tworzenia sztucznego dystansu. Przełknął ślinę. – Percy. Wystarczy Percy – dodał, pozwalając kącikom ust poderwać się na moment w górę, choć w tym uśmiechu więcej było zdenerwowania niż wesołości. Widząc wyciągnięty w jego stronę bochenek chleba zamrugał szybko powiekami, w pierwszej chwili nie rozumiejąc – a sekundę później czując zalewającą go falę zażenowania. Chociaż żołądek skręcał mu się w supeł, a myśl o wypiciu butelki mleka sprawiała, że do ust napłynęła mu ślina, pokręcił głową – w jakiś sposób nie chcąc, a może nie potrafiąc dopuścić do siebie myśli, że dotarł do punktu, w którym musiał polegać na innych w rzeczach tak oczywistych, jak jedzenie. – Dziękuję, ja – muszę po prostu skontaktować się z – z Zakonem, chciał powiedzieć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili; mimo że pozornie byli sami, nie chciał ryzykować – ściany miewały uszy; nie wiedział, czy te, które ich otaczały, należały do wyjątków – z przyjaciółmi – dokończył więc, wiedząc – mając pewność – że Castor zrozumie, o kim mówił. Uniósł na niego spojrzenie, poważne, nagle przytomniejsze; to nie była pora na użalanie się nad sobą, nawet jeśli przez równą sekundę nie pragnął nic innego, jak dostrzeżenia przed sobą rozjaśnionego wesołymi iskierkami spojrzenia Jaimiego. – Muszę skontaktować się ze Skamanderem – dodał po krótkiej chwili; nie widział innego wyjścia, to on odpowiadał za całą wyprawę – i jeśli ktokolwiek mógł udzielić mu odpowiedzi, to był to Anthony. – Czy ktoś jeszcze wrócił? Cedric, Tangwystl, Vincent?.. – zapytał, prawie wstrzymując oddech; niewypowiedziane Asbjorn zamarło na jego ustach, ostatecznie zaciśniętych. Czym innym była nadzieja, a czymś zupełnie odmiennym – urojenia; wiedział doskonale, że alchemika nie było z nimi na pokładzie statku, nie opuścił nigdy wyspy. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, mając wrażenie, że ciężar odpowiedzialności złamie go za moment w pół – utkwił jednak wyczekujące spojrzenie w twarzy Sprouta, nie do końca wiedząc, czego właściwie się spodziewał.
Promienny uśmiech Sprouta nie zdradził mu niczego, kiwnął w jego stronę głową – obserwując, jak przekazuje kilka monet sprzedawcy, jednak choć w metalowej puszce z kawą i okrągłych oprawkach okularów odbijało się jasne światło wiosennego słońca, on wciąż myślami tkwił tam: w napięciu nasłuchując oblepiających go, wilgotnych ciemności tropikalnych nocy, zastanawiając się, czy wypełniający namiot szmer był jedynie szelestem poruszanych wiatrem liści, czy odgłosem czarnej płachty przesuwającej się po otaczającym obozowisko piasku. Musiał się ocknąć, obudzić – ale skrajne, czające się w kącikach oczu zmęczenie nie pomagało w zebraniu myśli. Kiedy po raz ostatni naprawdę przespał noc? Nie wiedział, miał wrażenie, że jeszcze w Anglii; jego czaszka zdawała się ciężka, wypełniona watą i ołowiem, a lewa skroń pulsowała nawarstwiającym się bólem. Dotarcie do domu w Sennen i położenie się do łóżka brzmiało jak nieosiągalne marzenie, wiedział jednak, że póki co jeszcze nie mógł sobie na to pozwolić; musiał powiadomić innych, musiał się dowiedzieć – czy wrócili przed nim? Nadzieja była nikła, za wszelką cenę starał się też jej nie chwytać, ale gdy już pojawiła się w jego umyśle, niezwykle trudno było mu ją odepchnąć; co, jeśli cała reszta: Cedric, Tangwystl, Vincent – zdołali dotrzeć do brytyjskich wybrzeży, i opowiedzieć przerażającą historię?
Naglący szept wyrwał go z chwilowego zamyślenia, w które nie wiedział nawet, że wpadł; poruszył się niespokojnie, sens słów Castora był jednak jasny – obrócił się więc na pięcie, bez sprzeciwu ruszając za nim, po raz pierwszy od dłuższego czasu mając wrażenie, że zmierzał dokądś. Uczucie było otrzeźwiające, pozwoliło też na pozbycie się – przynajmniej częściowo – ogarniającego go uparcie otumanienia; nadal był wyczerpany, oślepiony zbyt jaskrawym światłem i ogłuszony dobiegającymi zewsząd głosami – ale w jego głowie zaczynał formować się plan działania, i to pozwoliło mu na stawianie jednej stopy przed drugą. Dopóki szedł, nie mógł upaść – to było coś, czego nauczył się w trakcie wypraw, tych szczególnie wymagających, prowadzących go na wysokie, ośnieżone szczyty, albo niekończące się pustkowia.
Gdy najpierw ucichł szum wiatru, a później odgłos kroków, zatrzymał się – rozglądając się krótko po wąskiej, zacienionej uliczce, a później opierając się plecami o chłodny mur ceglanej ściany kamienicy. Tu czuł się lepiej, jasne światło nie raziło oczu, kakofonia dźwięków nie wywoływała dezorientacji; otarł twarz dłonią, nie zwracając uwagi na odstawione na ziemię przedmioty – unosząc wzrok dopiero, gdy usłyszał padające nazwisko. Niby jego, ale nadal obce. – Percival – poprawił go odruchowo, nie widząc potrzeby dla tworzenia sztucznego dystansu. Przełknął ślinę. – Percy. Wystarczy Percy – dodał, pozwalając kącikom ust poderwać się na moment w górę, choć w tym uśmiechu więcej było zdenerwowania niż wesołości. Widząc wyciągnięty w jego stronę bochenek chleba zamrugał szybko powiekami, w pierwszej chwili nie rozumiejąc – a sekundę później czując zalewającą go falę zażenowania. Chociaż żołądek skręcał mu się w supeł, a myśl o wypiciu butelki mleka sprawiała, że do ust napłynęła mu ślina, pokręcił głową – w jakiś sposób nie chcąc, a może nie potrafiąc dopuścić do siebie myśli, że dotarł do punktu, w którym musiał polegać na innych w rzeczach tak oczywistych, jak jedzenie. – Dziękuję, ja – muszę po prostu skontaktować się z – z Zakonem, chciał powiedzieć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili; mimo że pozornie byli sami, nie chciał ryzykować – ściany miewały uszy; nie wiedział, czy te, które ich otaczały, należały do wyjątków – z przyjaciółmi – dokończył więc, wiedząc – mając pewność – że Castor zrozumie, o kim mówił. Uniósł na niego spojrzenie, poważne, nagle przytomniejsze; to nie była pora na użalanie się nad sobą, nawet jeśli przez równą sekundę nie pragnął nic innego, jak dostrzeżenia przed sobą rozjaśnionego wesołymi iskierkami spojrzenia Jaimiego. – Muszę skontaktować się ze Skamanderem – dodał po krótkiej chwili; nie widział innego wyjścia, to on odpowiadał za całą wyprawę – i jeśli ktokolwiek mógł udzielić mu odpowiedzi, to był to Anthony. – Czy ktoś jeszcze wrócił? Cedric, Tangwystl, Vincent?.. – zapytał, prawie wstrzymując oddech; niewypowiedziane Asbjorn zamarło na jego ustach, ostatecznie zaciśniętych. Czym innym była nadzieja, a czymś zupełnie odmiennym – urojenia; wiedział doskonale, że alchemika nie było z nimi na pokładzie statku, nie opuścił nigdy wyspy. Wypuścił ze świstem powietrze z płuc, mając wrażenie, że ciężar odpowiedzialności złamie go za moment w pół – utkwił jednak wyczekujące spojrzenie w twarzy Sprouta, nie do końca wiedząc, czego właściwie się spodziewał.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Strona 1 z 2 • 1, 2
Miasteczko Liskeard
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia