Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Miasteczko Liskeard
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Miasteczko Liskeard
Liskeard to dość małe i ciasne miasto w obrębie hrabstwa Kornwalii, słynące głównie ze swojego potencjału handlowego. Uliczki przepełniają sklepiki z niemalże każdej możliwej kategorii, a także markety pod chmurką, gdzie kupcy codziennie wystawiają świeże towary w nadziei na urzeczenie przechodniów. Włącza się w to także cotygodniowy targ bydła rolnego na skwerku na obrzeżach, kiedy to do malowniczej miejscowości zjeżdżają rolnicy z pobliskich wiosek, oferując zdrowe i piękne zwierzęta gospodarskie na sprzedaż. Nad miastem króluje wysoka wieża zegarowa budynku ratusza.
Starał się nie być szczególnie nachalny w swych obserwacjach, ale czasami — w przypadkach właśnie takich, jak ten — było to nie do uniknięcia. Nie tak zapamiętał Percivala; zawsze kojarzył mu się z kimś, kto był naprawdę pewny siebie, w taki nieuchwytny, niemal regalny sposób. Dziwne to było wrażenie, zwłaszcza, że nie mieli okazji porozmawiać, czy poznać się ponad typowe dla nagłych sytuacji formułki. Szczerze powiedziawszy, czasami Castor myślał, że taki obraz kreował sobie w głowie na podstawie cichego uwielbienia, do którego młodziki jego pokroju mieli jakieś naturalne ciągoty, wrzucając na piedestał szacunku nie gwiazdy sportu (choć czasami te role się kumulowały), nie wszelkiego rodzaju artystów, czy aktywistów, a rebeliatów, którzy tak dobrze zaszli za skórę ministerstwu, że aż wylądowali na plakatach. Gdy wracał myślami do tych, których bohaterem był Percival właśnie — niebezpieczny członek Zakonu Feniksa, zwolennik Harolda Longbottoma, przeciwnik rządu, zdrajca krwi — z trudem odnajdywał okruchy tego samego człowieka w tym, który szedł zaraz za nim.
Przełknął nerwowo ślinę. Im dłużej trwali w ciszy, tym z jednej strony lepiej — nikt nie mógł ich wtedy podsłuchać i wykorzystać zasłyszanych informacji przeciwko nim. Nauczył się wreszcie trzymania gęby na kłódkę i przynajmniej podstaw tego, co w domu nazywali "rozsądkiem w terenie". Z drugiej jednak strony przeciągająca się cisza wydawała mu się być jakaś nieodpowiednia, trochę zbyt lepka, mokra od udzielającego się strachu. Słyszał za sobą kroki, czuł szereg nietypowych zapachów, których źródło znajdowało się w Percivalu. Nie pachniał tym miasteczkiem, nie pachniał okolicą, ale za to intensywnie pachniał morzem. Morzem z nutką strachu, strach bowiem obok obrzydzenia był tą emocją, która wydzielała najintensywniejszy, podchwytywany w mig przez wilkołaki zapach.
Nie chciał być szczególnie nachalny w swych obserwacjach, ale gdy zatrzymali się w zacienionej uliczce, po prostu musiał. Przynajmniej wzrokowo ocenić stan zdrowia mężczyzny, przecież nie mógł puścić go ot tak, by chodził sobie po całej Kornwalii tylko w tym kocu. Może nie był to rekordowo mroźny styczeń, czy luty, a końcówka marca, ale wciąż było przecież wyjątkowo zimno, jak na tę porę roku, a sytuacji nie poprawiał hulający znad morza wiatr. Zmęczenie odciskało już powoli piętno na twarzy mężczyzny, nie wspominając już o reakcjach, które wydawały się być Castorowi przynajmniej delikatnie opóźnione. Trudno było to ocenić, nie posiadając wiedzy o szybkości refleksów badanego w normalnych warunkach, ale coś w tym wszystkim mu się wybitnie nie podobało, zmuszając do wyklarowania się myśli, której brzmienie nie spodobałoby się żadnemu mężczyźnie.
Potrzebuje pomocy.
— Percy — powtórzył, próbując powstrzymać narastający we wnętrzu zachwyt (S a m pan Blake kazał mu mówić tak spoufale! Niewiarygodne! Chłopaki mu nie uwierzą), przecież to nie pora na radowanie się ze skrócenia dystansu. Teraz przed Sproutem stało niecodzienne wyzwanie, a wyzwaniem tym było przekonanie mężczyzny do tego, że w odrobinie wsparcia nie było nic zdrożnego czy upokarzającego. — Naprawdę, to nic wielkiego. Nie daj się prosić — w głowie zaczynały mu się kształtować pewne plany; czasami lepiej od prośby działały alternatywy. Byli tacy, którzy postawieni przed wyborem — albo zjesz, albo dostaniesz ciepłe okrycie — nie protestowali na obie opcje, dla spokoju ducha i sumienia proponującego wybierając jedną z opcji. Miał jednak nadzieję, że Blake okaże się być człowiekiem rozsądnym, pomimo swojego widocznego... roztargnienia?
Potem jednak zaczął mówić, a dobry konwersator powinien wiedzieć, kiedy przestać naciskać, a zacząć słuchać. Potrzeba skontaktowania się z przyjaciółmi jedynie potwierdziła to, że czający się dookoła nich niepokój był słuszny. Jasne brwi Castora ściągnęły się momentalnie do środka, a on sam wstrzymał na moment oddech. Choć w dalszym ciągu nie miał pełnego obrazu sytuacji, bazował bowiem wyłącznie na strzępkach informacji poddawanych mu przez magizoologa, tak wiedział, że było naprawdę poważnie.
Skinął głową na stwierdzenie, że musi skontaktować się ze Skamanderem. W ostatniej chwili powstrzymał się przed zapytaniem którym, ale coś podpowiadało mu, że chodziło o Anthony'ego, nie zaś Samuela. Może to ślepy traf, a może miał rację — to nie było w tym momencie istotne. Wśród wymienianych kolejno imion, ożywił się szczególnie dopiero na to ostatnie.
— Co do pierwszej dwójki nie mam pojęcia... — przyznał szczerze, dłoń uniosła się w górę i wślizgnęła pod owinięty wokół szyi szalik, próbując rozmasować nieco kark. Przygryzł lekko wewnętrzną stronę policzka, próbując przypomnieć sobie jak najwięcej detali. — Vincenta ostatnio nie było w domu. Chyba gdzieś wyjechał. Ale jak wróci, to na pewno do nas zajdzie, jest coś ważnego do przekazania? — w napięciu nie przypomniał sobie, że Percival nie mógł wiedzieć o jego wprowadzeniu się do Tonksów i używaniem równie niejasnych sformułowań może jedynie namieszać. Dlatego też prędko opuścił rękę wzdłuż ciała i wyprostował się niczym struna. — Znaczy, od jakiegoś czasu ja mieszkam, no wiesz... z nimi. Z przyjaciółmi — sugestywne spojrzenie na mur, o który opierał się Percival miało oczywiście poprowadzić ciąg skojarzeń dalej, na plakaty, a jak na plakaty, to i na uwiecznionych na nich Tonksów.
— Vincent, Pan Cedric i Tangwystl to nie byle kto, poradzą sobie, gdziekolwiek są — powiedział wreszcie, siląc się na przebijającą się przez głos wesołość. Oczywiście, była wojna, a płonne nadzieje skutkowały gorzkimi rozczarowaniami, ale w tej chwili niekoniecznie mieli nawet jak im pomóc. Jeżeli tej pomocy potrzebowali. — A jak mamy dostać się do przyjaciół, to musisz mieć na to siły. Zjedz trochę, zastanów się, czy nic cię nie boli, a potem pomyślimy o jakimś płaszczu, jeszcze chwila pod tym kocem i dostaniesz zapalenia płuc — uśmiechnął się kątem ust, próbując brzmieć przynajmniej trochę motywacyjnie i lekko, jednak coś w czujnym spojrzeniu zdradzało, że był gotowy w jednej sekundzie przejść z prób raczej marnego pocieszania do powagi planowania następnych kroków. Z szacunkiem do doświadczeń Percivala i pamięci tych, od których los go odłączył.
Przełknął nerwowo ślinę. Im dłużej trwali w ciszy, tym z jednej strony lepiej — nikt nie mógł ich wtedy podsłuchać i wykorzystać zasłyszanych informacji przeciwko nim. Nauczył się wreszcie trzymania gęby na kłódkę i przynajmniej podstaw tego, co w domu nazywali "rozsądkiem w terenie". Z drugiej jednak strony przeciągająca się cisza wydawała mu się być jakaś nieodpowiednia, trochę zbyt lepka, mokra od udzielającego się strachu. Słyszał za sobą kroki, czuł szereg nietypowych zapachów, których źródło znajdowało się w Percivalu. Nie pachniał tym miasteczkiem, nie pachniał okolicą, ale za to intensywnie pachniał morzem. Morzem z nutką strachu, strach bowiem obok obrzydzenia był tą emocją, która wydzielała najintensywniejszy, podchwytywany w mig przez wilkołaki zapach.
Nie chciał być szczególnie nachalny w swych obserwacjach, ale gdy zatrzymali się w zacienionej uliczce, po prostu musiał. Przynajmniej wzrokowo ocenić stan zdrowia mężczyzny, przecież nie mógł puścić go ot tak, by chodził sobie po całej Kornwalii tylko w tym kocu. Może nie był to rekordowo mroźny styczeń, czy luty, a końcówka marca, ale wciąż było przecież wyjątkowo zimno, jak na tę porę roku, a sytuacji nie poprawiał hulający znad morza wiatr. Zmęczenie odciskało już powoli piętno na twarzy mężczyzny, nie wspominając już o reakcjach, które wydawały się być Castorowi przynajmniej delikatnie opóźnione. Trudno było to ocenić, nie posiadając wiedzy o szybkości refleksów badanego w normalnych warunkach, ale coś w tym wszystkim mu się wybitnie nie podobało, zmuszając do wyklarowania się myśli, której brzmienie nie spodobałoby się żadnemu mężczyźnie.
Potrzebuje pomocy.
— Percy — powtórzył, próbując powstrzymać narastający we wnętrzu zachwyt (S a m pan Blake kazał mu mówić tak spoufale! Niewiarygodne! Chłopaki mu nie uwierzą), przecież to nie pora na radowanie się ze skrócenia dystansu. Teraz przed Sproutem stało niecodzienne wyzwanie, a wyzwaniem tym było przekonanie mężczyzny do tego, że w odrobinie wsparcia nie było nic zdrożnego czy upokarzającego. — Naprawdę, to nic wielkiego. Nie daj się prosić — w głowie zaczynały mu się kształtować pewne plany; czasami lepiej od prośby działały alternatywy. Byli tacy, którzy postawieni przed wyborem — albo zjesz, albo dostaniesz ciepłe okrycie — nie protestowali na obie opcje, dla spokoju ducha i sumienia proponującego wybierając jedną z opcji. Miał jednak nadzieję, że Blake okaże się być człowiekiem rozsądnym, pomimo swojego widocznego... roztargnienia?
Potem jednak zaczął mówić, a dobry konwersator powinien wiedzieć, kiedy przestać naciskać, a zacząć słuchać. Potrzeba skontaktowania się z przyjaciółmi jedynie potwierdziła to, że czający się dookoła nich niepokój był słuszny. Jasne brwi Castora ściągnęły się momentalnie do środka, a on sam wstrzymał na moment oddech. Choć w dalszym ciągu nie miał pełnego obrazu sytuacji, bazował bowiem wyłącznie na strzępkach informacji poddawanych mu przez magizoologa, tak wiedział, że było naprawdę poważnie.
Skinął głową na stwierdzenie, że musi skontaktować się ze Skamanderem. W ostatniej chwili powstrzymał się przed zapytaniem którym, ale coś podpowiadało mu, że chodziło o Anthony'ego, nie zaś Samuela. Może to ślepy traf, a może miał rację — to nie było w tym momencie istotne. Wśród wymienianych kolejno imion, ożywił się szczególnie dopiero na to ostatnie.
— Co do pierwszej dwójki nie mam pojęcia... — przyznał szczerze, dłoń uniosła się w górę i wślizgnęła pod owinięty wokół szyi szalik, próbując rozmasować nieco kark. Przygryzł lekko wewnętrzną stronę policzka, próbując przypomnieć sobie jak najwięcej detali. — Vincenta ostatnio nie było w domu. Chyba gdzieś wyjechał. Ale jak wróci, to na pewno do nas zajdzie, jest coś ważnego do przekazania? — w napięciu nie przypomniał sobie, że Percival nie mógł wiedzieć o jego wprowadzeniu się do Tonksów i używaniem równie niejasnych sformułowań może jedynie namieszać. Dlatego też prędko opuścił rękę wzdłuż ciała i wyprostował się niczym struna. — Znaczy, od jakiegoś czasu ja mieszkam, no wiesz... z nimi. Z przyjaciółmi — sugestywne spojrzenie na mur, o który opierał się Percival miało oczywiście poprowadzić ciąg skojarzeń dalej, na plakaty, a jak na plakaty, to i na uwiecznionych na nich Tonksów.
— Vincent, Pan Cedric i Tangwystl to nie byle kto, poradzą sobie, gdziekolwiek są — powiedział wreszcie, siląc się na przebijającą się przez głos wesołość. Oczywiście, była wojna, a płonne nadzieje skutkowały gorzkimi rozczarowaniami, ale w tej chwili niekoniecznie mieli nawet jak im pomóc. Jeżeli tej pomocy potrzebowali. — A jak mamy dostać się do przyjaciół, to musisz mieć na to siły. Zjedz trochę, zastanów się, czy nic cię nie boli, a potem pomyślimy o jakimś płaszczu, jeszcze chwila pod tym kocem i dostaniesz zapalenia płuc — uśmiechnął się kątem ust, próbując brzmieć przynajmniej trochę motywacyjnie i lekko, jednak coś w czujnym spojrzeniu zdradzało, że był gotowy w jednej sekundzie przejść z prób raczej marnego pocieszania do powagi planowania następnych kroków. Z szacunkiem do doświadczeń Percivala i pamięci tych, od których los go odłączył.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Miasteczko Liskeard
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia