Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Pub “Ostatnia kropla”
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Pub “Ostatnia kropla”
Przybytek jest głośny, a alkohol obficie przelewa się między zadowolonymi twarzami – nie tylko marynarzy, nie tylko poczciwych mieszkańców Plymouth. Podobno to tutaj twórca słynnego lokalnego ginu wpadł na recepturę, która podbiła angielskie serca. Chociaż oślepiający świt powinien wyganiać przepitą klientelę, to dla niektórych wieczór nigdy się nie kończy, a żadna kropla nie jest tą ostatnią. Drewniane drzwi trzaskają, przepuszczając do zadymionego wnętrza kojące nadmorskie powietrze. Jest tu ciasna scena w kącie i całkiem pokaźny komin, brakuje tylko sakiewki bez dna, ale i bez niej łatwo tu zgubić samego siebie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 1 raz
Prawie się zaśmiał, słysząc potwierdzenie swych przypuszczeń; tak, ten łysawy cwaniak na pewno był idiotą. W chaosie walki tylko to dotarło do jego uszu w pełnej krasie, wypowiedź zlana w jeden nielogiczny ciąg, bez odpowiednio podkreślonej osoby. Szarpanina stawała się coraz groźniejsza i bardziej krwawa, a Ben, dopadłwszy ofiary równej sobie, miał wielkie trudności z zahamowaniem prymitywnego pragnienia wbicia rywala w posadzkę. Każde uderzenie pozwalało mu psychicznie poczuć się lepiej, przynajmniej do czasu - dostawał ostre wciry, krew ciekła z poranionej skóry, złamany nos pulsował bólem w regularnych odstępach, gdy na ułamki sekund tracił wzrok, oślepiony bielą cierpienia. Ledwie utrzymywał się w siodle, przygniatając do brudnej posadzki przeciwnika, który nie ustawał w próbach zrzucenia go z siebie. I doprowadzenia do...rozsądku?
Ostatnie uderzenie Brendana sprawiło, że Benjamin na chwilę znów znalazł się w środku sierpniowej nocy, gdy niebo przesłoniły setki spadających gwiazd. Cios był tak silny i wyprowadzony z dołu, że Wright nawet nie próbował się bronić. Miał wrażenie, że stracił wszystkie zęby a jego nos już dawno oderwał się od czaszki. Na moment, pierwszy taki w czasie ich bójki, stracił rezon, zsuwając się z aurora do tyłu, przez jego nogi, nie wywalając się na plecy tylko dzięki Merliniej opatrzności - albo quidditchowskiemu instynktowi, wyuczonemu setkami godzin treningu. Wylądował na czterech literach, podpierając się rękami z tyłu, otumaniony ciosem. Zamrugał gwałtownie, spluwając gdzieś przed siebie, nie patrząc, czy krwawa kałuża spłynie na pierś Brendana czy też gdzieś obok; nie chciał go obrazić, był po prostu skołowany.
- Jakie, kurwa, nasze sprawy? - wychrypiał niezbyt zrozumiale, ocierając twarz wierzchem dłoni, by cokolwiek widzieć. Krew lała się z rozcięć i nosa, na moment powstrzymał ten wodospad, dalej wpatrując się w zbierającego się z podłogi mężczyznę wrogo - chociaż z coraz większym zrozumieniem. Nazwisko nic mu nie mówiło, chyba; może Hannah i William wspominali coś o jakimś Weasley'u, ważnym dla Zakonu, ale nie był wtedy przesadnie skupiony. Zresztą, inaczej wyobrażał sobie kogoś walczącego dla idei - na pewno ten ktoś nie tłukłby się tak wprawnie na pięści, a raczej udzielał błogosławieństw z wysokości swego honoru. - Nie rozumiem - wymamrotał całkiem szczerze i zaskakująco bezradnie. Chwila przerwy w potyczce sprawiła, że adrenalina powoli się wyczerpywała; zaczynały doskwierać mu wszystkie obrażenia, docierało do niego też coraz więcej odgłosów z zewnątrz, spoza ich wewnętrznej, krwawej bańki. Ktoś groził wezwaniem służb, ktoś się wyzywał, ktoś zagrzewał do walki, ktoś stawiał dwadzieścia sykli na łysego - to jednak obchodziło go coraz mniej. Pewnie zapadłby się w sobie, gdyby nie kolejna, wulgarna obelga, padająca z ust Brendana. - Sam jesteś gnój i to w dodatku śmierdzący jak łajno - zaperzył się niezwykle logicznie, nieświadom tautologii, gotów zebrać się na równe nogi by kontynuować bijatykę. Brakowało mu jednak zapalczywej motywacji, chwila przerwy sprawiła, że oprócz bólu, w jego głowie pojawiały się wykwity myśli. Najwyraźniej Weasley go znał. Najwyraźniej łączyły ich wspólne sprawy. Najwyraźniej - nie podobało mu się zalewanie w trupa w podrzędnym barze. Łypnął na czarodzieja spode łba, nie rezygnując z czujności, gotów odeprzeć kolejny atak - albo przynajmniej spróbować to zrobić, bo miał coraz mniej sił. Kręciło mu się w głowie, nos napieprzał jak głupi, mówić nie mógł tak pięknie, jakby chciał, pozbawiony części nadkruszonych zębów; splunął raz jeszcze, krew była gęsta i intensywnie czerwona. - Co ty kurwa ode mnie chcesz - słowa z trudem przeciskały się przez napuchnięte usta, ale gdy już wybrzmiały, nieco więcej było w nich zaciekawienia, a mniej - żądzy ślepego mordu.
złamany nos, pęknięta czaszka z tyłu, skruszone3 7 zębów, obolałe plecy, uderzone czoło, stłuczenie podbródka
Ostatnie uderzenie Brendana sprawiło, że Benjamin na chwilę znów znalazł się w środku sierpniowej nocy, gdy niebo przesłoniły setki spadających gwiazd. Cios był tak silny i wyprowadzony z dołu, że Wright nawet nie próbował się bronić. Miał wrażenie, że stracił wszystkie zęby a jego nos już dawno oderwał się od czaszki. Na moment, pierwszy taki w czasie ich bójki, stracił rezon, zsuwając się z aurora do tyłu, przez jego nogi, nie wywalając się na plecy tylko dzięki Merliniej opatrzności - albo quidditchowskiemu instynktowi, wyuczonemu setkami godzin treningu. Wylądował na czterech literach, podpierając się rękami z tyłu, otumaniony ciosem. Zamrugał gwałtownie, spluwając gdzieś przed siebie, nie patrząc, czy krwawa kałuża spłynie na pierś Brendana czy też gdzieś obok; nie chciał go obrazić, był po prostu skołowany.
- Jakie, kurwa, nasze sprawy? - wychrypiał niezbyt zrozumiale, ocierając twarz wierzchem dłoni, by cokolwiek widzieć. Krew lała się z rozcięć i nosa, na moment powstrzymał ten wodospad, dalej wpatrując się w zbierającego się z podłogi mężczyznę wrogo - chociaż z coraz większym zrozumieniem. Nazwisko nic mu nie mówiło, chyba; może Hannah i William wspominali coś o jakimś Weasley'u, ważnym dla Zakonu, ale nie był wtedy przesadnie skupiony. Zresztą, inaczej wyobrażał sobie kogoś walczącego dla idei - na pewno ten ktoś nie tłukłby się tak wprawnie na pięści, a raczej udzielał błogosławieństw z wysokości swego honoru. - Nie rozumiem - wymamrotał całkiem szczerze i zaskakująco bezradnie. Chwila przerwy w potyczce sprawiła, że adrenalina powoli się wyczerpywała; zaczynały doskwierać mu wszystkie obrażenia, docierało do niego też coraz więcej odgłosów z zewnątrz, spoza ich wewnętrznej, krwawej bańki. Ktoś groził wezwaniem służb, ktoś się wyzywał, ktoś zagrzewał do walki, ktoś stawiał dwadzieścia sykli na łysego - to jednak obchodziło go coraz mniej. Pewnie zapadłby się w sobie, gdyby nie kolejna, wulgarna obelga, padająca z ust Brendana. - Sam jesteś gnój i to w dodatku śmierdzący jak łajno - zaperzył się niezwykle logicznie, nieświadom tautologii, gotów zebrać się na równe nogi by kontynuować bijatykę. Brakowało mu jednak zapalczywej motywacji, chwila przerwy sprawiła, że oprócz bólu, w jego głowie pojawiały się wykwity myśli. Najwyraźniej Weasley go znał. Najwyraźniej łączyły ich wspólne sprawy. Najwyraźniej - nie podobało mu się zalewanie w trupa w podrzędnym barze. Łypnął na czarodzieja spode łba, nie rezygnując z czujności, gotów odeprzeć kolejny atak - albo przynajmniej spróbować to zrobić, bo miał coraz mniej sił. Kręciło mu się w głowie, nos napieprzał jak głupi, mówić nie mógł tak pięknie, jakby chciał, pozbawiony części nadkruszonych zębów; splunął raz jeszcze, krew była gęsta i intensywnie czerwona. - Co ty kurwa ode mnie chcesz - słowa z trudem przeciskały się przez napuchnięte usta, ale gdy już wybrzmiały, nieco więcej było w nich zaciekawienia, a mniej - żądzy ślepego mordu.
złamany nos, pęknięta czaszka z tyłu, skruszone
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Otumaniony ciężką pięścią Benjamina nie od razu zrozumiał, że Wright przestał; ze zrezygnowaniem przekręcił zmęczoną głowę na drugą stronę, kiedy opluł go krwawą śliną, nie chciał tego dotykać ani na to patrzeć, więc to zignorował. Palcami otarł własną krew z twarzy, zrzucając skrzepy z ust. Jakie kurwa nasze sprawy? Z ociąganiem przewrócił się na bok, odpychając rękoma od brudnej posadzki. Kręciło mu się w głowie, a z nosa kapała mu krew. Ale otrzeźwił go i miał go, a on wydawał się równie mocno odcięty od rzeczywistości jak sam Brendan.
- Zgrywasz durnia czy jesteś durniem? - spytał, marszcząc brew, ale jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, to późniejsze bezbrzeżnie szczere nie rozumiem musiało je rozwiać, Benjamin naprawdę nic nie rozumiał. - Nie rozumiesz? - powtórzył po nim ostro, napastliwie, szukając jego spojrzenia pomimo krwi cieknącej po spuchniętej wardze. - Nie rozumiesz?! Zachlewasz mordę w tanim barze, wdajesz się tu w mordobicia, w których możesz pozabijać ludzi i nie rozumiesz czego od ciebie chcę? Wiesz w ogóle, co dzieje się poza tym miastem?! Pamiętasz jeszcze o czymś, co nie jest tobą?! Pamiętasz cokolwiek ze swojej przeszłości, tępy łbie?! - Zębami szarpnął za rękaw zdrowej ręki, obnażając blizny, o których wiedział, że Wright miał bliźniacze. Pamiątki po próbie, na których przysięgali Zakonowi dozgonną wierność. - Zbieraj się, gnoju, wychodzimy - postanowił, chwytając sie zdrową ręką pobliskiego krzesła, podciągnął się na meblu, stając na chwiejnych nogach. - Koniec przedstawienia! Rozejść się! - ryknął, przez ramię, słysząc o zakładach. Nie potrzebowali tu ani uwagi uszu, obok których nie mogli teraz już przejść obojętnie. To, co miał mu do powiedzenia, musiało pozostać między nimi. Mimo obrażeń uniósł głowę, zaciskając zęby z bólu, by podeprzeć autorytet niezachwianą postawą. - Oczy w stoły! Pierwszego, który tu spojrzy, zabieram za kraty! - Warczał dalej, póki nie nastała cisza, kiwnął Benowi brodą na wyjście. - Mamy do pogadania - obwieścił, patrząc mu prosto w oczy. Sięgnął dłonią linii żeber, szlag, porządnie je potłukł.
- Zgrywasz durnia czy jesteś durniem? - spytał, marszcząc brew, ale jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, to późniejsze bezbrzeżnie szczere nie rozumiem musiało je rozwiać, Benjamin naprawdę nic nie rozumiał. - Nie rozumiesz? - powtórzył po nim ostro, napastliwie, szukając jego spojrzenia pomimo krwi cieknącej po spuchniętej wardze. - Nie rozumiesz?! Zachlewasz mordę w tanim barze, wdajesz się tu w mordobicia, w których możesz pozabijać ludzi i nie rozumiesz czego od ciebie chcę? Wiesz w ogóle, co dzieje się poza tym miastem?! Pamiętasz jeszcze o czymś, co nie jest tobą?! Pamiętasz cokolwiek ze swojej przeszłości, tępy łbie?! - Zębami szarpnął za rękaw zdrowej ręki, obnażając blizny, o których wiedział, że Wright miał bliźniacze. Pamiątki po próbie, na których przysięgali Zakonowi dozgonną wierność. - Zbieraj się, gnoju, wychodzimy - postanowił, chwytając sie zdrową ręką pobliskiego krzesła, podciągnął się na meblu, stając na chwiejnych nogach. - Koniec przedstawienia! Rozejść się! - ryknął, przez ramię, słysząc o zakładach. Nie potrzebowali tu ani uwagi uszu, obok których nie mogli teraz już przejść obojętnie. To, co miał mu do powiedzenia, musiało pozostać między nimi. Mimo obrażeń uniósł głowę, zaciskając zęby z bólu, by podeprzeć autorytet niezachwianą postawą. - Oczy w stoły! Pierwszego, który tu spojrzy, zabieram za kraty! - Warczał dalej, póki nie nastała cisza, kiwnął Benowi brodą na wyjście. - Mamy do pogadania - obwieścił, patrząc mu prosto w oczy. Sięgnął dłonią linii żeber, szlag, porządnie je potłukł.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przez dłuższą chwilę siedział na ziemi, wśród rozbitego szkła, potrzaskanych drewienek jednego z krzeseł, okruchów własnych zębów i gęstniejących kałuż krwi niczym wielkie, bezradne dziecko, orientujące się, że zabawa w wojnę miała prawdziwe, realne konsekwencje. Pełna wrogości i świętego oburzenia reprymenda, jaką otrzymywał od łysego cwaniaka, raziła go bardziej od światła i pulsujących fal bólu. Raziła i otrzeźwiała, na tyle, by był w stanie zwlec się z podłogi. Powoli, jakby dopiero orientował się w ciężarze własnego poobijanego ciała. I pewnie, po podniesieniu czterech liter z lepkiej podłogi, próbowałby poradzić sobie z tą urazą kontynuując walkę, zaślepiony agresją i chęcią poradzenia sobie z trudną sytuacją na swój popieprzony sposób, gdyby nie nagłe obnażenie ręki Brendana.
Stał już pewnie na nogach, widział więc siatkę blizn w pełnej krasie - i widok ten dotknął go bardziej od pięści łysola i ostrego kantu barowego stołka. Coś w bliźniaczych, nierównych cięciach, świadczących o samobójczej próbie, przeraziło go do głębi. Nie obrzydziło, nie wkurwiło, a wystraszyło. Wiedział o Zakonie, ale tylko tyle, co usłyszał od Hannah; nie dziwił się temu, siostra nie miała wielu informacji a on sam nie wydawał się na tyle zdrowy, by otrzymać niezbędne informacje. Których właściwie nie chciał słyszeć, ucinał temat, instynktownie wiedząc, że nie udźwignie wszystkiego, co kryło się w mroku jego przeszłości.
- Jeszcze raz mnie tak nazwiesz a złamię ci kręgosłup, fagasie - wycedził przez zaciśnięte - choć niedomknięte, część kości uległa pokruszeniu - zęby, ale nie zaatakował. I nie sprzeciwił się rozkazowi Weasleya, splunął tylko raz jeszcze w bok, gdzieś pod nogi kłębiącego się wokół nich tłumu. Niezadowolonego z zakończenia bójki, w tym przybytku ceniono dobrą rozrywkę; Wright odepchnął tylko jednego z cwaniaczków próbujących zastawić mu drogę, po czym ruszył za niedawnym przeciwnikiem. Powoli, kopnięte plecy zaczynały mu dokuczać, tak samo jak obita głowa, rzeczywistość nie dwoiła mu się jednak przed oczami, nawet gdy przekroczył już próg "Ostatniej kropli", wzdychając ciężko, gdy chłodne, wieczorne powietrze omiotło poranioną twarz. Rany zapiekły, ale zmiana temperatury przyniosła jednocześnie ulgę.
- Zanim zaczniesz pierdolić - naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi - wyrzucił z siebie od razu, z gniewem, napędzanym już jednak bardziej zdrowym rozsądkiem niż ślepą chęcią rozpieprzenia wszystkiego, co napotka na drodze swej pięści. Poklepał się po przedzie zakrwawionej i rozdartej koszuli; nic, nie znalazł w przedniej kieszeni protezy w postaci pogniecionej paczki. - Masz fajkę? - spytał, dalej niechętnie, spoglądając spode łba na rywala. - Powiedziałbym, że przeleciałem ci pannę i dlatego się tak pieklisz, ale - wzruszył ramionami a potem kiwnął głową w stronę jego ciągle obnażonego ramienia. Gest ten wywołał paroksyzm bólu, skrzywił się mocno i syknął, unosząc dłoń do tyłu głowy. - ale pewnie to chodzi o to, tak? - dokończył ciszej, ale wcale nie przyjemniej, z wyraźnie słyszalnym w głosie lękiem. Nie wiedział, czy chciał poruszać ten temat - i do czego mógł on doprowadzić.
Stał już pewnie na nogach, widział więc siatkę blizn w pełnej krasie - i widok ten dotknął go bardziej od pięści łysola i ostrego kantu barowego stołka. Coś w bliźniaczych, nierównych cięciach, świadczących o samobójczej próbie, przeraziło go do głębi. Nie obrzydziło, nie wkurwiło, a wystraszyło. Wiedział o Zakonie, ale tylko tyle, co usłyszał od Hannah; nie dziwił się temu, siostra nie miała wielu informacji a on sam nie wydawał się na tyle zdrowy, by otrzymać niezbędne informacje. Których właściwie nie chciał słyszeć, ucinał temat, instynktownie wiedząc, że nie udźwignie wszystkiego, co kryło się w mroku jego przeszłości.
- Jeszcze raz mnie tak nazwiesz a złamię ci kręgosłup, fagasie - wycedził przez zaciśnięte - choć niedomknięte, część kości uległa pokruszeniu - zęby, ale nie zaatakował. I nie sprzeciwił się rozkazowi Weasleya, splunął tylko raz jeszcze w bok, gdzieś pod nogi kłębiącego się wokół nich tłumu. Niezadowolonego z zakończenia bójki, w tym przybytku ceniono dobrą rozrywkę; Wright odepchnął tylko jednego z cwaniaczków próbujących zastawić mu drogę, po czym ruszył za niedawnym przeciwnikiem. Powoli, kopnięte plecy zaczynały mu dokuczać, tak samo jak obita głowa, rzeczywistość nie dwoiła mu się jednak przed oczami, nawet gdy przekroczył już próg "Ostatniej kropli", wzdychając ciężko, gdy chłodne, wieczorne powietrze omiotło poranioną twarz. Rany zapiekły, ale zmiana temperatury przyniosła jednocześnie ulgę.
- Zanim zaczniesz pierdolić - naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi - wyrzucił z siebie od razu, z gniewem, napędzanym już jednak bardziej zdrowym rozsądkiem niż ślepą chęcią rozpieprzenia wszystkiego, co napotka na drodze swej pięści. Poklepał się po przedzie zakrwawionej i rozdartej koszuli; nic, nie znalazł w przedniej kieszeni protezy w postaci pogniecionej paczki. - Masz fajkę? - spytał, dalej niechętnie, spoglądając spode łba na rywala. - Powiedziałbym, że przeleciałem ci pannę i dlatego się tak pieklisz, ale - wzruszył ramionami a potem kiwnął głową w stronę jego ciągle obnażonego ramienia. Gest ten wywołał paroksyzm bólu, skrzywił się mocno i syknął, unosząc dłoń do tyłu głowy. - ale pewnie to chodzi o to, tak? - dokończył ciszej, ale wcale nie przyjemniej, z wyraźnie słyszalnym w głosie lękiem. Nie wiedział, czy chciał poruszać ten temat - i do czego mógł on doprowadzić.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wyglądał, jakby groźba Benjamina zrobiła na nim duże wrażenie - przyglądał mu się dłuższą chwilę, dostrzegając w oczach tę dziwną pustkę, nicość, nie ucieczkę nawet, Wright rzeczywiście sprawiał wrażenie jakby nie rozumiał czego chciał od niego Brendan, czego od niego oczekiwano. Co się z nim stało przez ostatnie miesiące? A co ważniejsze - dlaczego przez cały ten czas nikt się nim nie zainteresował? Znał umiejętności Benjamina, był silny, dał tego pokaz przed momentem, silny, zdeterminowany, nieustraszony, jego magia, jego odwaga, była ważnym zasobem Zakonu Feniksa. Dlaczego marnował się tutaj? Czego właściwie szukał tutaj - wśród tych wszystkich pijaczyn?
- Widzę - przytaknął jego słowom, Benjamin - to chyba było właściwie najgorsze - w swoim zagubieniu wydawał się szczery. Nie zbuntowany, szczery. Pokręcił przecząco, kiedy Wright spytał o pannę. Zdecydowanie nie chodziło o miłostki. To, o co mu chodziło, było znacznie mniej prozaiczne i o wiele ważniejsze od panienek, które nigdy go nie interesowały. Otarł ramieniem krew z twarzy i sięgnął dłonią do kieszeni kurtki, wyciągając z niej paczkę papierosów, wyciągnął jednego, po czym rzucił mu paczkę - Bierz - I wsunął fajkę pomiędzy zęby, odpalając ją w zamyśleniu. Mieli dużo do omówienia, a on nie był pewien, od czego zacząć. Kiwnął głową, kiedy Wright okazał bliznę, rozglądając się wokół. Samuel, Garrett, wielu dobrych ludzi zniknęło. Trudno będzie ich zastąpić, o ile to w ogóle kiedykolwiek okaże się możliwe. Nie chciał myśleć o tym, że Wrighta tez powinni zastąpić. - Co się stało, Wright? Nie rozpiłeś się aż tak, żeby stracić wspomnienia ostatnich paru lat. Nie miałeś nigdy duszy tchórza - Mógł zdezerterować, odpuścic walkę, to fakt, ale to nie wydawało się być w stylu Benjamina, którego znał. Może i nigdy nie znali się najlepiej, może i zawsze uważał, że był szemrany. Ale świadom jego siły - chciał mieć go po swojej stronie. Po właściwej stronie, stronie Zakonu Feniksa. Kiwnął brodą, wskazując kierunek chodnika ciągnącego się nad pobliską rzeką, obejrzał się przez ramię, upewniając się, że nikt za nimi nie szedł.
- Widzę - przytaknął jego słowom, Benjamin - to chyba było właściwie najgorsze - w swoim zagubieniu wydawał się szczery. Nie zbuntowany, szczery. Pokręcił przecząco, kiedy Wright spytał o pannę. Zdecydowanie nie chodziło o miłostki. To, o co mu chodziło, było znacznie mniej prozaiczne i o wiele ważniejsze od panienek, które nigdy go nie interesowały. Otarł ramieniem krew z twarzy i sięgnął dłonią do kieszeni kurtki, wyciągając z niej paczkę papierosów, wyciągnął jednego, po czym rzucił mu paczkę - Bierz - I wsunął fajkę pomiędzy zęby, odpalając ją w zamyśleniu. Mieli dużo do omówienia, a on nie był pewien, od czego zacząć. Kiwnął głową, kiedy Wright okazał bliznę, rozglądając się wokół. Samuel, Garrett, wielu dobrych ludzi zniknęło. Trudno będzie ich zastąpić, o ile to w ogóle kiedykolwiek okaże się możliwe. Nie chciał myśleć o tym, że Wrighta tez powinni zastąpić. - Co się stało, Wright? Nie rozpiłeś się aż tak, żeby stracić wspomnienia ostatnich paru lat. Nie miałeś nigdy duszy tchórza - Mógł zdezerterować, odpuścic walkę, to fakt, ale to nie wydawało się być w stylu Benjamina, którego znał. Może i nigdy nie znali się najlepiej, może i zawsze uważał, że był szemrany. Ale świadom jego siły - chciał mieć go po swojej stronie. Po właściwej stronie, stronie Zakonu Feniksa. Kiwnął brodą, wskazując kierunek chodnika ciągnącego się nad pobliską rzeką, obejrzał się przez ramię, upewniając się, że nikt za nimi nie szedł.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Paczkę papierosów złapał końcem palców, dłonie zaczynały mu lekko drżeć, poobijane i obdarte do krwi. Brendan okazał się trudnym przeciwnikiem, nie szczędził mu więc ciosów, działających obosiecznie: gdy stali już obok siebie spokojnie, bez chęci mordu, Wright zaczynał czuć się coraz gorzej, a pulsujący ból, emanujący z najprawdopodobniej roztrzaskanej czaszki, zaczynał docierać już do skroni. Papieros mógł okazać się wybawieniem, szybko wyjął go z paczki i odpalił stuknięciem, zaciągając się głęboko cudownie gorzkim i drapiącym dymem. Pokruszone zęby zapiekły, uderzenie Weasleya musiało odsłonić kilka nerwów, ale nawet nie syknął, próbując utopić dyskomfort w rozkosznie brudnej nikotynie. Ciągle paląc, ruszył za rosłym łysolcem, wahając się tylko przez moment. Mógłby od niego uciec - o ile walnięte srogo plecy nie wysiadłyby mu za pierwszym zapchlonym zaułkiem. Mógłby go zignorować - ale wtedy pożegnałby się nie tylko z zębami. Trzecie wyjście, podążenie za nim, wydawało się jego upitemu umysłowi najrozsądniejsze; podążał jednak nie tylko za Brendanem, ale też za swoim instynktem. Coś mówiło, by zaufać temu nieznanemu mężczyźnie. By go wysłuchać, bez zbywania wszystkiego, co miał zamiar mu przekazać.
- Zanim zaczniemy gadać - kim ty w ogóle jesteś, co? - spytał, z papierosem ciągle między spuchniętymi od uderzeń wargami, przyglądając się plecom idącego naprzeciwko czarodzieja. - Nie sądzę, żebym się trzymał z policjantami - dodał burkliwie, to zdołał jakoś wyciągnąć i zapamiętać w ferworze bójki. Wolał się upewnić, z kim ma do czynienia, chociaż bliźniacze blizny nie mogły być przypadkiem. Może w stanie absolutnej trzeźwości Jaimie zdołałby połączyć kropki, układając je w jeden sensowny obraz, ale teraz zdolności intelektualne spadły niemal do zera, zniszczone dodatkowo fizycznym łomotem, który mu spuszczono. - Straciłem pamięć. Jakaś dziwna magia albo trauma, nie wiem. Niewiele kojarzę - powiedział po dłuższej chwili ciszy, gdy oddalili się już od świateł pubu, migoczących teraz gdzieś za ich plecami, uwypuklających tylko gęstą noc, rozpostartą nad tą częścią Plymouth. - Dopiero od niedawna wiem w ogóle, jak mam na imię. Mieszkam u siostry i szwagra, tymczasowo. No i - urwał, nie wiedząc, co może jeszcze powiedzieć. Że ciągle boi się własnego cienia? Że im bardziej chce pamiętać, tym gorzej mu to wychodzi? Że podskórnie zapewne nie chce tego robić, bo wie, że jego przeszłość wcale nie była łatwa? Że te blizny, które dzielił razem z Brendanem - wiążą się z odpowiedzialnoscią, której nie był teraz w stanie unieść? Poruszanie tematu Zakonu ciągle było tabu, omijał szerokim łukiem wspomnienia siostry i Billy'ego; już same skrawki aktualnej sytuacji sprawiały, że jego serce wypełniała czarna maź. Wstydu, zawodu, lęku. - No i nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale obawiam się, że teraz jestem tylko rozpitym robolem - zaśmiał się sucho, nieprzyjemnie; dźwięk godny pożałowania, rozedrgany tylko niewyraźnością, wywołaną trzymaniem w ustach papierosa i spuchniętym nosem, utrudniającym długie wypowiedzi. Zaciągnął się znowu, wierzchem dłoni ocierając skroń, z której ciągle płynęła krew.
- Zanim zaczniemy gadać - kim ty w ogóle jesteś, co? - spytał, z papierosem ciągle między spuchniętymi od uderzeń wargami, przyglądając się plecom idącego naprzeciwko czarodzieja. - Nie sądzę, żebym się trzymał z policjantami - dodał burkliwie, to zdołał jakoś wyciągnąć i zapamiętać w ferworze bójki. Wolał się upewnić, z kim ma do czynienia, chociaż bliźniacze blizny nie mogły być przypadkiem. Może w stanie absolutnej trzeźwości Jaimie zdołałby połączyć kropki, układając je w jeden sensowny obraz, ale teraz zdolności intelektualne spadły niemal do zera, zniszczone dodatkowo fizycznym łomotem, który mu spuszczono. - Straciłem pamięć. Jakaś dziwna magia albo trauma, nie wiem. Niewiele kojarzę - powiedział po dłuższej chwili ciszy, gdy oddalili się już od świateł pubu, migoczących teraz gdzieś za ich plecami, uwypuklających tylko gęstą noc, rozpostartą nad tą częścią Plymouth. - Dopiero od niedawna wiem w ogóle, jak mam na imię. Mieszkam u siostry i szwagra, tymczasowo. No i - urwał, nie wiedząc, co może jeszcze powiedzieć. Że ciągle boi się własnego cienia? Że im bardziej chce pamiętać, tym gorzej mu to wychodzi? Że podskórnie zapewne nie chce tego robić, bo wie, że jego przeszłość wcale nie była łatwa? Że te blizny, które dzielił razem z Brendanem - wiążą się z odpowiedzialnoscią, której nie był teraz w stanie unieść? Poruszanie tematu Zakonu ciągle było tabu, omijał szerokim łukiem wspomnienia siostry i Billy'ego; już same skrawki aktualnej sytuacji sprawiały, że jego serce wypełniała czarna maź. Wstydu, zawodu, lęku. - No i nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale obawiam się, że teraz jestem tylko rozpitym robolem - zaśmiał się sucho, nieprzyjemnie; dźwięk godny pożałowania, rozedrgany tylko niewyraźnością, wywołaną trzymaniem w ustach papierosa i spuchniętym nosem, utrudniającym długie wypowiedzi. Zaciągnął się znowu, wierzchem dłoni ocierając skroń, z której ciągle płynęła krew.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokręcił głową, pokręciłby bardziej, ale nos bolał go jak jasna cholera - przytknął do twarzy brudny rękaw, ocierając w niego krew, ze zniechęceniem; schował z powrotem paczkę, rozpalonego papierosa biorąc między zęby, zaciągnął się dymem mocno. W niewoli brakowało mu wielu smaków, ten był tylko jednym z nich - wcześniej nie palił aż tyle, teraz też mówił sobie, że to przejściowe. Zaciągnął się mocno, jakby ulga nikotyny mogła być zdolna przyćmić ból. Dawniej sądził, że ból mógł przypominać o życiu - po zdarzeniach ostatnich kilkunastu miesięcy marzył tylko o tym, żeby się od tego bólu wreszcie uwolnić.
- To czas najwyższy sobie przypomnieć - odparł sucho, zadzierając w jego kierunku brodę; stróżów porządku nie lubili przede wszystkim ci, którzy mieli z nimi zatargi, podobne urazy w wykonaniu Wrighta wydawały się co najmniej niepokojące. - Jestem - a może byłem? - aurorem, ale nie to nas połączyło, a idea. Idea tego, że walka wciąż ma sens, Wright, że te porąbane skurwysyny nie będą nam dyktowały warunków życia. Idea tego, by stać się plecami słabszych. Ty i ja w jednej walce, o niczym nie pamiętasz? Zapiłeś tę gębę tak, że zapomniałeś? Chcesz mi wmówić, że te twoje wszystkie czyny, słowa, że twoja złość była gówno warta, bo zdecydowałeś się tak po prostu odpuścić? Od czego straciłeś tę pamięć, Wright, od Ognistej czy od wideł? - Prychnął z odrazą, strzepując z papierosa pył na chodnik. - Hannah toleruje cię takiego - żałosnego - czy po prostu nie ma teraz sił cię niańczyć? - Była brzemienna, musiała wypocząć. Nie miała czasu. - Tą blizną - Wyciągnął ku niemu dłoń jeszcze raz, ignorując krwiste smugi na własnej skórze - przysięgałeś, że pomożesz przywrócić jasność. Że razem, ramię w ramię, przegnamy noc pełną strachów. Chcesz mi powiedzieć, że pewnego dnia po prostu wstałeś i stwierdziłeś, że zamiast tego wsadzisz dziób w butelkę i pozwolisz niebu runąć? Dosłownie? Nie przeszkadza ci, że stałeś się krzywoprzysięzcą? - Spojrzał na niego z niekrytą odrazą. Jak w ogóle mógł wypowiadać podobne słowa? Teraz przypomniał sobie, jak miał na imię? Nie rozumiał, co za tym stało. - Zawsze byłeś tylko rozpitym robolem - mruknął, już bardziej chyba do siebie. - Ale dawniej miałeś przynajmniej poukładane priorytety. Czym się teraz zajmujesz? Wszczynaniem burd w tawernach, bo za mało krwi przelewa się za miastem? Jeśli rozpiera cię energia, Wright, to skop dupę komuś, kto na to zasłużył. W lasach jest pełno szmalcowników! - Przytknął rękaw do nosa, czując, że zbiera się pod nim krew, po czym otarł okrwawioną skroń. Ben nieźle go urządził, ale sam go sprowokował. I wiedział, że zrobił właśnie to, co zrobić powinien.
- To czas najwyższy sobie przypomnieć - odparł sucho, zadzierając w jego kierunku brodę; stróżów porządku nie lubili przede wszystkim ci, którzy mieli z nimi zatargi, podobne urazy w wykonaniu Wrighta wydawały się co najmniej niepokojące. - Jestem - a może byłem? - aurorem, ale nie to nas połączyło, a idea. Idea tego, że walka wciąż ma sens, Wright, że te porąbane skurwysyny nie będą nam dyktowały warunków życia. Idea tego, by stać się plecami słabszych. Ty i ja w jednej walce, o niczym nie pamiętasz? Zapiłeś tę gębę tak, że zapomniałeś? Chcesz mi wmówić, że te twoje wszystkie czyny, słowa, że twoja złość była gówno warta, bo zdecydowałeś się tak po prostu odpuścić? Od czego straciłeś tę pamięć, Wright, od Ognistej czy od wideł? - Prychnął z odrazą, strzepując z papierosa pył na chodnik. - Hannah toleruje cię takiego - żałosnego - czy po prostu nie ma teraz sił cię niańczyć? - Była brzemienna, musiała wypocząć. Nie miała czasu. - Tą blizną - Wyciągnął ku niemu dłoń jeszcze raz, ignorując krwiste smugi na własnej skórze - przysięgałeś, że pomożesz przywrócić jasność. Że razem, ramię w ramię, przegnamy noc pełną strachów. Chcesz mi powiedzieć, że pewnego dnia po prostu wstałeś i stwierdziłeś, że zamiast tego wsadzisz dziób w butelkę i pozwolisz niebu runąć? Dosłownie? Nie przeszkadza ci, że stałeś się krzywoprzysięzcą? - Spojrzał na niego z niekrytą odrazą. Jak w ogóle mógł wypowiadać podobne słowa? Teraz przypomniał sobie, jak miał na imię? Nie rozumiał, co za tym stało. - Zawsze byłeś tylko rozpitym robolem - mruknął, już bardziej chyba do siebie. - Ale dawniej miałeś przynajmniej poukładane priorytety. Czym się teraz zajmujesz? Wszczynaniem burd w tawernach, bo za mało krwi przelewa się za miastem? Jeśli rozpiera cię energia, Wright, to skop dupę komuś, kto na to zasłużył. W lasach jest pełno szmalcowników! - Przytknął rękaw do nosa, czując, że zbiera się pod nim krew, po czym otarł okrwawioną skroń. Ben nieźle go urządził, ale sam go sprowokował. I wiedział, że zrobił właśnie to, co zrobić powinien.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Żołnierska oschłość, z jaką łysy zakapior wyrzucał z siebie kolejne słowa, nawet mu się spodobała. Dawno nikt nie rozmawiał z nim w ten sposób, bolesny, brutalny, ale szczery. Miał wrażenie, że Hannah chciała ochronić go przed prawdą - lub że nie uważała, by jego mózg w pełni wyzdrowiał po amnezji i nie był w stanie przyjąć trudniejszych informacji. Sam też ich unikał, zaklęty w kołowrotku wątpliwości, wyrzutów sumienia, frustracji i żalu. Nie potrafił sobie z nimi poradzić, dlatego szukał ukojenia w burdach i alkoholu - lecz nawet tutaj odnajdywała go przeszłość. Tym razem nie w postaci przystojnego bruneta, troskliwej siostry lub dawnych przyjaciół, a kogoś, kto szczerze nim gardził.
Miła odmiana. Chyba cenił twardą miłość - lub równie sztywne obrzydzenie - bo na słowa Brendana zaśmiał się krótko, gorzko; śmiech szybko przeszedł w kaszel, a ten urwał się w pół dźwięku. Kurewsko bolały go żebra. Płuca, biodra, plecy, kark; dziwne, że trzymał się jeszcze na nogach. - Jeśli chcesz mnie bardziej wkurwić, to odpuść - nie sprawisz, że będę sobą gardził bardziej niż już to robię - wychrypiał niezbyt logicznie, w normalnych okolicznościach znów rzuciłby się na cwaniaka, który śmiał prawić mu kazania o wierności światłym ideom. Pamiętał je, szanował, ale nie potrafił zmusić się do ich żywiołowej ochrony; był słaby, zagubiony, poraniony. Zawieszony gdzieś pomiędzy tym, kim był, a tym, kogo chciano w nim widzieć. - Czego, kurwa, nie rozumiesz? Nie pamiętam tej przysięgi. Nie pamiętam tych blizn. Tylko jebana ciemność i ból - a skoro pierdolisz mi tu o jasności, to jej też nie pamiętam - zaciągnął się ostatni raz, głos mu się łamał, na wpół zbolały, na wpół wkurwiony; krew uderzała mu do głowy, kapiąc równie intensywnie z połamanego nosa. Zmiął niedopałek w dłoniach i rzucił go gdzieś obok, nieprzejmując się, że ten może wywołać pożar. Właściwie nawet chciałby, żeby świat spłonął, razem z nim, przysypanym popiołem, rozmywającym cały ten emocjonalny burdel w płomieniu błogosławionej skończoności. Reprymenda Brendana trafiała na podatny grunt, uderzała w sedno; drażniła i raniła, uruchamiając tę część zapijaczonego umysłu i pamięci, który chciałby najbardziej unicestwić - i w którym zarazem tkwiła najżywsza część tego, kim naprawdę był. Cofnął się o krok, tak, jakby słowa Weasleya potrafiły go fizycznie zranić i spojrzał na niego w końcu przytomniej. Nagle obolały i dotknięty bardziej niźli wkurwiony. - Masz rację - ale to wszystko nie jest takie kurwa proste - mruknął jeszcze bezgłośnie, niewyraźnie, lecz coś w wyrazie jego twarzy wskazywało na to, że ostrze obelg Brendana rozcięło coś, co domagało się przerwania. Otwierając w Benjaminie nową ranę, dającą jednak nadzieję na zasklepienie. - Myślisz, że nie próbuję? Nie staram się tego naprawić? Odnaleźć to, co straciłem? - silił się na złośliwość i złość, ale te wypadały niezwykle blado; uniósł w końcu w górę obie dłonie, kapitulująco - obydwie nieco drżały. Zrobił krok w tył i nieco się zachwiał; ból doskwierał mu coraz bardziej. - Nie jestem krzywoprzysięzcą - wychrypiał jeszcze na koniec, urywanie, zanim odwrócił się na pięcie i odszedł w mrok, chwiejnie, niczym tchórz, jakim przecież był. Umykając przed prawdą, serwowaną mu tak ostro i bezpośrednio, że nie potrafił jej podważyć ani nawet unieść.
| ztx2?
Miła odmiana. Chyba cenił twardą miłość - lub równie sztywne obrzydzenie - bo na słowa Brendana zaśmiał się krótko, gorzko; śmiech szybko przeszedł w kaszel, a ten urwał się w pół dźwięku. Kurewsko bolały go żebra. Płuca, biodra, plecy, kark; dziwne, że trzymał się jeszcze na nogach. - Jeśli chcesz mnie bardziej wkurwić, to odpuść - nie sprawisz, że będę sobą gardził bardziej niż już to robię - wychrypiał niezbyt logicznie, w normalnych okolicznościach znów rzuciłby się na cwaniaka, który śmiał prawić mu kazania o wierności światłym ideom. Pamiętał je, szanował, ale nie potrafił zmusić się do ich żywiołowej ochrony; był słaby, zagubiony, poraniony. Zawieszony gdzieś pomiędzy tym, kim był, a tym, kogo chciano w nim widzieć. - Czego, kurwa, nie rozumiesz? Nie pamiętam tej przysięgi. Nie pamiętam tych blizn. Tylko jebana ciemność i ból - a skoro pierdolisz mi tu o jasności, to jej też nie pamiętam - zaciągnął się ostatni raz, głos mu się łamał, na wpół zbolały, na wpół wkurwiony; krew uderzała mu do głowy, kapiąc równie intensywnie z połamanego nosa. Zmiął niedopałek w dłoniach i rzucił go gdzieś obok, nieprzejmując się, że ten może wywołać pożar. Właściwie nawet chciałby, żeby świat spłonął, razem z nim, przysypanym popiołem, rozmywającym cały ten emocjonalny burdel w płomieniu błogosławionej skończoności. Reprymenda Brendana trafiała na podatny grunt, uderzała w sedno; drażniła i raniła, uruchamiając tę część zapijaczonego umysłu i pamięci, który chciałby najbardziej unicestwić - i w którym zarazem tkwiła najżywsza część tego, kim naprawdę był. Cofnął się o krok, tak, jakby słowa Weasleya potrafiły go fizycznie zranić i spojrzał na niego w końcu przytomniej. Nagle obolały i dotknięty bardziej niźli wkurwiony. - Masz rację - ale to wszystko nie jest takie kurwa proste - mruknął jeszcze bezgłośnie, niewyraźnie, lecz coś w wyrazie jego twarzy wskazywało na to, że ostrze obelg Brendana rozcięło coś, co domagało się przerwania. Otwierając w Benjaminie nową ranę, dającą jednak nadzieję na zasklepienie. - Myślisz, że nie próbuję? Nie staram się tego naprawić? Odnaleźć to, co straciłem? - silił się na złośliwość i złość, ale te wypadały niezwykle blado; uniósł w końcu w górę obie dłonie, kapitulująco - obydwie nieco drżały. Zrobił krok w tył i nieco się zachwiał; ból doskwierał mu coraz bardziej. - Nie jestem krzywoprzysięzcą - wychrypiał jeszcze na koniec, urywanie, zanim odwrócił się na pięcie i odszedł w mrok, chwiejnie, niczym tchórz, jakim przecież był. Umykając przed prawdą, serwowaną mu tak ostro i bezpośrednio, że nie potrafił jej podważyć ani nawet unieść.
| ztx2?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pub “Ostatnia kropla”
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth