Morsmordre :: Devon :: Plymouth
Plymbridge Woods
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plymbridge Woods
Obfite, zachwycające rozmaitą roślinnością lasy znajdujące się w Plympton, dzielnicy miasta Plymouth to azyl dla wszystkich poszukujących wytchnienia, tęskniących za głęboką naturą, nieco oddaloną od morskich fal i pokrzykiwania mew. Chociaż w rozległych lasach nie brakuje zwierzyny, klimat wydaje się nieco inny. Przez te tereny przepływa rzeka Plym, a jednym z charakterystycznych przejść przez nią jest słynny, średniowieczny most Plymbridge, istotny punkt na trasie każdej wędrówki.
W okolicy rzeki można odnaleźć wiele cennych gatunków roślin, wonne zioła i bujne paprocie, ale obeznani z tym teren wędrowcy wiedzą, że należy zachować najwyższą ostrożność podczas zbiorów, albowiem wokół mostu kręci się nieszczególnie przyjazny, stary wolny skrzat, wyjątkowo drażliwy na hałasy i dokuczliwe zapachy. Ów skrzat jest mocno związany z terenem wokół mostu. Jego paskudne zachowanie poznało już kilku beztroskich spacerowiczów. Istnienie stworzenia bywa kwestionowane, albowiem potrafi ono przez długie miesiące nie wychylać się z dobrze ukrytej nory, ale jego obecność potwierdza kilku świadków. W trosce o wielowiekową konstrukcję mostu podejmowano próby schwytania dokuczliwego skrzata, niestety bezskuteczne. Zaleca się zatem spokojne spacery, pozbawione dziecięcych krzyków. Plymbridge Woods oferuje jednak wiele innych, niesamowitych zakątków, ukrytych w gęstwienie drzew, polan i pagórków pozbawionych kapryśnego towarzystwa. Jeśli znalazłeś się koło mostu, rzuć kością k6.
k1 - to twój nieszczęśliwy dzień, nadepnąłeś na ulubiony kamień skrzata, za karę masz nogi z galarety (ST utrzymania się na nogach = 60)
k2 - ktoś postanowił zrobić ci psikusa, teraz co słowo chichoczesz jak dziewczynka (trwa 2 tury)
k3 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k4 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k5 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k6 - dziwnym trafem w okolicy nie dostrzegasz skrzata, ale czujesz, jakby Twój wzrok wyostrzył się, czyżby maczał w tym palce? (ST na zbieractwo zmniejsza się o 10)
W okolicy rzeki można odnaleźć wiele cennych gatunków roślin, wonne zioła i bujne paprocie, ale obeznani z tym teren wędrowcy wiedzą, że należy zachować najwyższą ostrożność podczas zbiorów, albowiem wokół mostu kręci się nieszczególnie przyjazny, stary wolny skrzat, wyjątkowo drażliwy na hałasy i dokuczliwe zapachy. Ów skrzat jest mocno związany z terenem wokół mostu. Jego paskudne zachowanie poznało już kilku beztroskich spacerowiczów. Istnienie stworzenia bywa kwestionowane, albowiem potrafi ono przez długie miesiące nie wychylać się z dobrze ukrytej nory, ale jego obecność potwierdza kilku świadków. W trosce o wielowiekową konstrukcję mostu podejmowano próby schwytania dokuczliwego skrzata, niestety bezskuteczne. Zaleca się zatem spokojne spacery, pozbawione dziecięcych krzyków. Plymbridge Woods oferuje jednak wiele innych, niesamowitych zakątków, ukrytych w gęstwienie drzew, polan i pagórków pozbawionych kapryśnego towarzystwa. Jeśli znalazłeś się koło mostu, rzuć kością k6.
k1 - to twój nieszczęśliwy dzień, nadepnąłeś na ulubiony kamień skrzata, za karę masz nogi z galarety (ST utrzymania się na nogach = 60)
k2 - ktoś postanowił zrobić ci psikusa, teraz co słowo chichoczesz jak dziewczynka (trwa 2 tury)
k3 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k4 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k5 - fortuna ci sprzyja, skrzat chyba poszedł na drzemkę
k6 - dziwnym trafem w okolicy nie dostrzegasz skrzata, ale czujesz, jakby Twój wzrok wyostrzył się, czyżby maczał w tym palce? (ST na zbieractwo zmniejsza się o 10)
Lokacja zawiera kości.
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k20' : 4
#1 'k100' : 9
--------------------------------
#2 'k20' : 4
Była piękna. Ale nie tak zwyczajnie. Normalnie. Zachwycała ponad miarę sprawiając, że wewnątrz mnie roznosiło się pragnienie, by choć raz móc też być taką. Zapierającą dech w piersiach, odbierając słowa, możliwe, że trzeźwość umysłu nawet, choć mnie nadal myślało się całkiem trzeźwo. Ale złudzeń nie miałam - nie dla mnie były zachwyty od innych słyszane. Mnie pozostawało słyszeć o tym, że byłam troskliwą, mądrą czasem. W tą ładność swoją nie wierzyłam wcale. Gdybym taka była, ktoś zainteresowałby się mną naprawdę - prawda? Celina była ładna, piękniejsza niż wiosna cała, a kiedy przybrała taneczną pozę zdawała się rozkwitnąć niczym najpiękniejszy kwiat. Zmarszczyłam lekko brwi.
- Chcesz go? - zapytałam brwi mi się trochę poruszyły w krótkim zmarszczeniu. Odpoczynku o którym wspominała. Powinna tańczyć, jej dusza do tego rwała. Widać to nawet było w jednym, krótkim ułamku sekundy.
- Puentach. - powtórzyłam żeby zaraz zaśmiać się okropnie bo przed moimi oczami w wyobraźni wyrósł Brendan w nich właśnie. Aż łza mi pociekła. Uniosłam rękę żeby ją zetrzeć i pokręciłam głową. - Wyglądałby okropnie. - nie zgodziłam się, wycierając policzek pod okiem. Ściągając łzę. Przesuwając się dalej, rozglądając za poziomkami, których tak niewiele do tej pory znalazłam. Nie za dobrze to wróżyło tym babeczkom, ale niech tylko James narzekać spróbuje to na jego oczach sama sobie wszystkie do ust włożę i zostawię go tak bez spróbowania nawet jednej. Postanowiłam - tak właśnie będzie. Przesunęłam spojrzeniem przy ziemi, licząc na to, że znajdę coś jeszcze zanim dojdziemy do domu.
- Oh, tak. - potwierdziłam do tego potakując głową. - Nasi ojcowie byli braćmi. - dodałam jeszcze splatając dłonie na koszyczku który ulokowałam przed sobą. Bosymi stopami błądząc w trawie. Potaknęłam radośnie głową. - Wspaniałym artystą! - wypowiedziałam widocznie pewna tego co mówię. Widziałam kiedyś to ocenić byłam w stanie przecież. Słuchałam kolejnych słów Celine unosząc trochę zaskoczona brwi z początku by później je zmarszczyć zastanawiając się nad tym pomysłem. Kiedy ostatnio próbowałam czegoś uczyć wyszło to średnio raczej. - Rozumiem cię doskonale! To takie niepocieszające, gdy coś wychodzi nie takie jak je widzisz w umyśle. - westchnęłam lekko. - Ja wszystkie mam w dzienniku moim. Co do tej nauki, to rozsądniej, żeby on pokazał nam obu - na pewno się zgodzi. - zapewniłam ją, zerkając na piękna twarz rozciągając usta w uśmiechu. - Ja na nauczyciela średnio się nadaje, a Garfie z pewnością nam podpowie co i jak robić. - zaproponowałam, bo to się jakieś rozsądniejsze zdawało niż ja potrafiąc niewiele żebym próbowała tłumaczyć coś co całkiem dla mnie jeszcze nie było jasne.
- Zostawimy ich trochę w domu. Tyle wystarczy. - zapewniłam jeszcze spokojnie bo trochę mleka, cukru i oleju to nie był aż taki problem, żeby Celine przejmowała się aż tak bardzo. Ale odwróciłam spojrzenie, przypominając sobie jak Marcel darł się na mnie o tym dżemie. Dla mnie - dla mnie to nie był problem. Dla innych może sprawy inaczej się miały. Spojrzałam przed siebie, a potem wzrok na niebo uniosłam. Całe dziś było pogodne.
Wiedziałam, że coś popsuję. Zawsze coś psułam, jakbym w całości czegoś od razu dobrego nie umiała stworzyć tylko musiała najpierw rozbijać żeby potem wziąć i złożyć. Mówiłam - a jak już mówiłam, to przeważnie dużo - ale też nie tak, że nie myśląc całkiem. No, może, czasem. Pozwalałam, żeby dusza mówiła za mnie, ale ona słowa nie raz ubrała niedokładnie i potem pojawiały się nieporozumienia. I płakałam na wszystko już chyba i przestać nie zamierzałam. Ani płakać, ani mówić. Zrobiłam to, co nauczyła mnie mama. Zawsze mówiła, że nawet najsilniejszy człowiek czasem potrzebuje kogoś, na kim będzie mógł się oprzeć. A ja byłam na tyle mała, że chyba opierało się na mnie wygodnie. Nic przeciw nie miałam, dlatego rozłożyła dłonie, czekając, pozwalając by zadecydowała sama czy tego chce i czy potrzebuje. Nie wiedząc, czemu w przypadku Jamesa postąpiłam odwrotnie. Może on wyglądał jakby potrzebował ale coś mi podpowiadało po tamtej rozmowie, że jeśli nie zrobię kroku na przód, on się cofnie postanawiając iść dalej sam. Szedł trochę nadal, ale miałam nadzieję, że może trochę mniej. Celine też zdawała się potrzebować na kimś oprzeć. Ale w jej gestach, sarnim zlęknieniu było coś, co mówiło, że tak bezpośredni atak mógłby nie wypaść za dobrze.
Odetchnęłam, wypuszczając kolejne łzy jednocześnie jakby prawie się śmiejąc płacząc z ulgi, ale i z nagromadzonych emocji. Niech wyjdą, wylecą, oczyszczą mnie łzy które leciały po policzkach. Łzy też bywały dobre. Uwalniały serce, pozwalały czasem odetchnąć. Parsknęłam przez łzy na tą niemądrą i mądrą jednocześnie, zakleszczając dłonie na jej plecach, pozwalając by przylgnęła do mnie całkiem. - Jestem. - zgodziłam się płacząc nadal. - Jestem. - potwierdziłam raz jeszcze. Bo byłam. Niemądra strasznie, jak mogłam mądra jakoś mocno być jak ledwie kilkanaście wiosen miałam. Czy ponad wiek mądra bywałam ciężko powiedzieć mi było. Byłam jaka byłam. A to co wiedziałam usłyszałam gdzie indziej. Miałam szczęście dużo dostając wiele cennych lekcji, zanim w ogóle przyszło mi je wykorzystać. Zanim moje dorosłe życie się zaczęło. Może mama wiedziała już wcześniej, że będą mi potrzebne. - Głośno. - mruknęłam jej w ucho a łzy powoli przestawały cieknąć. Ale nie puszczałam jej, jeszcze nie. - Może... - zapytałam spoglądając w niebo. - Może dlatego… - zaczęłam, przyjmując gest, ściskające się mocniej ręce, milknąc na chwilę. Pozwalając jej pozbyć się tego wszystko co ją trapiło. Nie byłam w stanie jej zrozumieć. Nie wiedziałam ile przeszła, jak i dlaczego. Ale to nie miało znaczenia. Nie zapytałam i nie zamierzałam zapytać. Postanowiłam zaufać. Zaufać, że jeśli będzie chciała kiedyś mi powie. Zaufać, że jeśli nie będzie umiała, chociaż da radę pójść dalej. Nie rozumiałam dokładnie. Wiedziałam, że z czymś walczy i chciała jej pomóc, chociaż nie wiedziałam jak i czy byłam wstanie. - …dlatego że ja tylko to umiem. Ty jesteś artystką. Tancerką, prawda? - mówiłam cicho. Może powinnam pozwolić by to wszystko z niej tak wypłynęło. W sposób w który jej dusza kumulowała i wypuszczała emocje. Artyści gdy cierpieli swoje cierpienie zmieniali w sztukę. Ja żadnym nie byłam, na niczym nie grałam, tańczyłam przeciętnie, śpiewałam nijako. Byłam szara. Dlatego krzyczałam. Pokręciłam lekko głową na jej kolejne słowa o oddawaniu rodziców. - Jeśli po śmierci jest coś dalej, żadne nie dałoby się wrócić. Nie bez powodu zapieram się jak wariatka, po którymś to mam. Albo po obojgu. - mruknęłam starając się brzmieć lekko, próbując rozbawiać ją. I może zadziałało nawet, kiedy zdławiony śmiech wydobył się z jej gardła. Nie pomyślałam nawet, że to co innego niż ja. Kiedy zadała kolejne pytanie odchyliłam się trochę, żeby unieść ręce i wytrzeć jej policzki. - Trudno powiedzieć. - przyznałam spokojnie. - Ale moja mama powiedziałaby, że los sprzyja śmiałym. - przesunęłam rękę na jej brodę i uniosłam ją trochę. - Więc odważnie i pewnie. Niestrudzenie. - dodałam zaraz. - Z wdzięcznością. Ale i nadzieją. - wymieniałam dalej. - Nigdy nie wiesz, czy jutro nadejdzie. - szepnęłam, czując jak brwi unoszą mi się a oczy zachodzą łzami znowu. - Najlepiej tak, by nie pielęgnować w sobie żalu. Ale wierzyć, że przyszłość skrywa coś dobrego. Bo… - odsunęłam trochę spojrzenie. - … przeczytałam kiedyś, że jutro jest zawsze nowe. - zmarszczyłam trochę brwi łagodnie. - I jest w tym coś strasznie pokrzepiającego. - przyznałam, wracając do niej wzrokiem. - A ty w kłopocie, możesz zawsze zwrócić się do mnie. - obiecałam jej przenosząc ręce na jej dłonie. - Dobrze? - zapytałam jeszcze uginając trochę kolana i przesuwając się jakby chcąc w ten sposób złapać jej spojrzenie w swoje. - Pomogę jak ważne czy nie by to nie było. - zapewniłam ją ponownie rozciągając na zaczerwienionej twarzy uśmiech który miał to potwierdzać. - Chodźmy. - poprosiłam ją, kiedy las wypuścił nas na ścieżkę prowadzącą do domu.
ztx2
| szukam leśnych owoców (ST 60), zielarstwo I (+0), szczęście III (+15 do rzutu)
i od razu na ilość
- Chcesz go? - zapytałam brwi mi się trochę poruszyły w krótkim zmarszczeniu. Odpoczynku o którym wspominała. Powinna tańczyć, jej dusza do tego rwała. Widać to nawet było w jednym, krótkim ułamku sekundy.
- Puentach. - powtórzyłam żeby zaraz zaśmiać się okropnie bo przed moimi oczami w wyobraźni wyrósł Brendan w nich właśnie. Aż łza mi pociekła. Uniosłam rękę żeby ją zetrzeć i pokręciłam głową. - Wyglądałby okropnie. - nie zgodziłam się, wycierając policzek pod okiem. Ściągając łzę. Przesuwając się dalej, rozglądając za poziomkami, których tak niewiele do tej pory znalazłam. Nie za dobrze to wróżyło tym babeczkom, ale niech tylko James narzekać spróbuje to na jego oczach sama sobie wszystkie do ust włożę i zostawię go tak bez spróbowania nawet jednej. Postanowiłam - tak właśnie będzie. Przesunęłam spojrzeniem przy ziemi, licząc na to, że znajdę coś jeszcze zanim dojdziemy do domu.
- Oh, tak. - potwierdziłam do tego potakując głową. - Nasi ojcowie byli braćmi. - dodałam jeszcze splatając dłonie na koszyczku który ulokowałam przed sobą. Bosymi stopami błądząc w trawie. Potaknęłam radośnie głową. - Wspaniałym artystą! - wypowiedziałam widocznie pewna tego co mówię. Widziałam kiedyś to ocenić byłam w stanie przecież. Słuchałam kolejnych słów Celine unosząc trochę zaskoczona brwi z początku by później je zmarszczyć zastanawiając się nad tym pomysłem. Kiedy ostatnio próbowałam czegoś uczyć wyszło to średnio raczej. - Rozumiem cię doskonale! To takie niepocieszające, gdy coś wychodzi nie takie jak je widzisz w umyśle. - westchnęłam lekko. - Ja wszystkie mam w dzienniku moim. Co do tej nauki, to rozsądniej, żeby on pokazał nam obu - na pewno się zgodzi. - zapewniłam ją, zerkając na piękna twarz rozciągając usta w uśmiechu. - Ja na nauczyciela średnio się nadaje, a Garfie z pewnością nam podpowie co i jak robić. - zaproponowałam, bo to się jakieś rozsądniejsze zdawało niż ja potrafiąc niewiele żebym próbowała tłumaczyć coś co całkiem dla mnie jeszcze nie było jasne.
- Zostawimy ich trochę w domu. Tyle wystarczy. - zapewniłam jeszcze spokojnie bo trochę mleka, cukru i oleju to nie był aż taki problem, żeby Celine przejmowała się aż tak bardzo. Ale odwróciłam spojrzenie, przypominając sobie jak Marcel darł się na mnie o tym dżemie. Dla mnie - dla mnie to nie był problem. Dla innych może sprawy inaczej się miały. Spojrzałam przed siebie, a potem wzrok na niebo uniosłam. Całe dziś było pogodne.
Wiedziałam, że coś popsuję. Zawsze coś psułam, jakbym w całości czegoś od razu dobrego nie umiała stworzyć tylko musiała najpierw rozbijać żeby potem wziąć i złożyć. Mówiłam - a jak już mówiłam, to przeważnie dużo - ale też nie tak, że nie myśląc całkiem. No, może, czasem. Pozwalałam, żeby dusza mówiła za mnie, ale ona słowa nie raz ubrała niedokładnie i potem pojawiały się nieporozumienia. I płakałam na wszystko już chyba i przestać nie zamierzałam. Ani płakać, ani mówić. Zrobiłam to, co nauczyła mnie mama. Zawsze mówiła, że nawet najsilniejszy człowiek czasem potrzebuje kogoś, na kim będzie mógł się oprzeć. A ja byłam na tyle mała, że chyba opierało się na mnie wygodnie. Nic przeciw nie miałam, dlatego rozłożyła dłonie, czekając, pozwalając by zadecydowała sama czy tego chce i czy potrzebuje. Nie wiedząc, czemu w przypadku Jamesa postąpiłam odwrotnie. Może on wyglądał jakby potrzebował ale coś mi podpowiadało po tamtej rozmowie, że jeśli nie zrobię kroku na przód, on się cofnie postanawiając iść dalej sam. Szedł trochę nadal, ale miałam nadzieję, że może trochę mniej. Celine też zdawała się potrzebować na kimś oprzeć. Ale w jej gestach, sarnim zlęknieniu było coś, co mówiło, że tak bezpośredni atak mógłby nie wypaść za dobrze.
Odetchnęłam, wypuszczając kolejne łzy jednocześnie jakby prawie się śmiejąc płacząc z ulgi, ale i z nagromadzonych emocji. Niech wyjdą, wylecą, oczyszczą mnie łzy które leciały po policzkach. Łzy też bywały dobre. Uwalniały serce, pozwalały czasem odetchnąć. Parsknęłam przez łzy na tą niemądrą i mądrą jednocześnie, zakleszczając dłonie na jej plecach, pozwalając by przylgnęła do mnie całkiem. - Jestem. - zgodziłam się płacząc nadal. - Jestem. - potwierdziłam raz jeszcze. Bo byłam. Niemądra strasznie, jak mogłam mądra jakoś mocno być jak ledwie kilkanaście wiosen miałam. Czy ponad wiek mądra bywałam ciężko powiedzieć mi było. Byłam jaka byłam. A to co wiedziałam usłyszałam gdzie indziej. Miałam szczęście dużo dostając wiele cennych lekcji, zanim w ogóle przyszło mi je wykorzystać. Zanim moje dorosłe życie się zaczęło. Może mama wiedziała już wcześniej, że będą mi potrzebne. - Głośno. - mruknęłam jej w ucho a łzy powoli przestawały cieknąć. Ale nie puszczałam jej, jeszcze nie. - Może... - zapytałam spoglądając w niebo. - Może dlatego… - zaczęłam, przyjmując gest, ściskające się mocniej ręce, milknąc na chwilę. Pozwalając jej pozbyć się tego wszystko co ją trapiło. Nie byłam w stanie jej zrozumieć. Nie wiedziałam ile przeszła, jak i dlaczego. Ale to nie miało znaczenia. Nie zapytałam i nie zamierzałam zapytać. Postanowiłam zaufać. Zaufać, że jeśli będzie chciała kiedyś mi powie. Zaufać, że jeśli nie będzie umiała, chociaż da radę pójść dalej. Nie rozumiałam dokładnie. Wiedziałam, że z czymś walczy i chciała jej pomóc, chociaż nie wiedziałam jak i czy byłam wstanie. - …dlatego że ja tylko to umiem. Ty jesteś artystką. Tancerką, prawda? - mówiłam cicho. Może powinnam pozwolić by to wszystko z niej tak wypłynęło. W sposób w który jej dusza kumulowała i wypuszczała emocje. Artyści gdy cierpieli swoje cierpienie zmieniali w sztukę. Ja żadnym nie byłam, na niczym nie grałam, tańczyłam przeciętnie, śpiewałam nijako. Byłam szara. Dlatego krzyczałam. Pokręciłam lekko głową na jej kolejne słowa o oddawaniu rodziców. - Jeśli po śmierci jest coś dalej, żadne nie dałoby się wrócić. Nie bez powodu zapieram się jak wariatka, po którymś to mam. Albo po obojgu. - mruknęłam starając się brzmieć lekko, próbując rozbawiać ją. I może zadziałało nawet, kiedy zdławiony śmiech wydobył się z jej gardła. Nie pomyślałam nawet, że to co innego niż ja. Kiedy zadała kolejne pytanie odchyliłam się trochę, żeby unieść ręce i wytrzeć jej policzki. - Trudno powiedzieć. - przyznałam spokojnie. - Ale moja mama powiedziałaby, że los sprzyja śmiałym. - przesunęłam rękę na jej brodę i uniosłam ją trochę. - Więc odważnie i pewnie. Niestrudzenie. - dodałam zaraz. - Z wdzięcznością. Ale i nadzieją. - wymieniałam dalej. - Nigdy nie wiesz, czy jutro nadejdzie. - szepnęłam, czując jak brwi unoszą mi się a oczy zachodzą łzami znowu. - Najlepiej tak, by nie pielęgnować w sobie żalu. Ale wierzyć, że przyszłość skrywa coś dobrego. Bo… - odsunęłam trochę spojrzenie. - … przeczytałam kiedyś, że jutro jest zawsze nowe. - zmarszczyłam trochę brwi łagodnie. - I jest w tym coś strasznie pokrzepiającego. - przyznałam, wracając do niej wzrokiem. - A ty w kłopocie, możesz zawsze zwrócić się do mnie. - obiecałam jej przenosząc ręce na jej dłonie. - Dobrze? - zapytałam jeszcze uginając trochę kolana i przesuwając się jakby chcąc w ten sposób złapać jej spojrzenie w swoje. - Pomogę jak ważne czy nie by to nie było. - zapewniłam ją ponownie rozciągając na zaczerwienionej twarzy uśmiech który miał to potwierdzać. - Chodźmy. - poprosiłam ją, kiedy las wypuścił nas na ścieżkę prowadzącą do domu.
ztx2
| szukam leśnych owoców (ST 60), zielarstwo I (+0), szczęście III (+15 do rzutu)
i od razu na ilość
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Ostatnio zmieniony przez Neala Weasley dnia 12.09.22 19:15, w całości zmieniany 1 raz
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 15
--------------------------------
#2 'k20' : 6
#1 'k100' : 15
--------------------------------
#2 'k20' : 6
stąd
Ściągnął brew, spoglądając na niego wilkiem. Wszyscy inni, którzy złamali prawo? Poważnie? To tylko godzina policyjna, Kerstin nic nie wiedziała o tym, jak spędzają wolny czas, a on nie zamierzał sypać przyjaciół. Nie miał odwagi mu tego powiedzieć, ale mugole też mieli narkotyki, ale to, czy pył błyszczał, czy był biały jak kreda, nie miało jego zdaniem znaczenia. Nie podał im nazwy, bo nie sądził, że nazwa powiedziałaby im cokolwiek. Uważał, że powiedział dostatecznie wiele, żeby mogły, żeby były w stanie zrozumieć, co im proponował. Może nie konkretnie. Może nie był bez winy. Ale nie był winien temu, co słyszał. Był gotów odpowiedzieć za to, co zrobił, ale nie za rojenia tej porąbanej laski.
Dlatego kiedy patrzył na niego z dołu i słuchał jego zarzutów, że ją okłamał, że przymuszał, że przez niego płakała, w jego oczach nie było nic prócz rosnącej wściekłości. Tak mu powiedziała? Po tym, co zrobił, co próbował dla niej zrobić? Po tym, jak ją uspokajał? Obrzydliwa fałszywa ropucha. A on - a Tonks był tylko psem, dziś na posługach młodszej siostry. Wielki bohater Michael Tonks. Kiedy zniknęła z Thomasem obiecał mu nauczyć go walczyć. Thomasa. Bo Kerstin kochała Thomasa. To, czy otaczali ją dobrzy ludzie, nie miało dla Tonksa żadnego znaczenia, ważniejsze były jej humorki. Opowieści. Nieprawdziwe, przekłamane. Bajki. Baśnie, w które wierzył ten wielki auror.
- Do czego ją przymuszałem? - wyrzucił jadowicie, bal się Tonksa, ale mimo to spojrzał mu w oczy - z gniewem iskrzącym w źrenicach, z butnie zadartą głową, choć miał go przecież u stóp, choć i tak został poniżony. - Co jeszcze jej zrobiłem? - Cedził słowa gniewnie. Inna? Ona była inna? Inna od kogo? Nie odpowiedział na to, czy okłamał dziewczyny, bo nie okłamał też Kerstin. Rozprowadzanie narkotyków? Porąbało go, byli razem na imprezie. Nie handlował prochami, ani teraz ani nigdy. Znał ludzi, którzy to robili, ale nie był nigdy jednym z nich. Może powinien. Może powinien być takim, jakim i tak widzieli go zawsze inni. Żałował. żałował, że wziął wtedy Kerstin w opiekę, że próbował się nią zająć, kiedy czuła się niebezpiecznie. Że jej uwierzył. Że jej zaufał. Głupia suka. Pył schodził, umykał z ciała, schodził też alkohol, jego ciało stawało się coraz cięższe, zmęczenie całonocną imprezą dawało o sobie znać, miał dość. Wszystkiego. Wszystkich.
- Pieprz się - bąknął ze zrezygnowaniem, szybciej niż pomyślał. Kupowali pył na festiwalu lata, tam też nie znał nazwisk. Tonks i tak w nic mu nie wierzył, nawet w to, co zrobił James. To przez niego. Przez niego zabronią im kontaktu. A potem - potem był już tylko ścisk w żołądku, przenieśli się w inne miejsce. Nie poruszył się, skuty nie miał jak. Gdzie byli? W lesie. Ciemnym lesie. Otępiony umysł potrzebował czasu, żeby zrozumieć.
Wstał, z jego pomocą, nie zdążył zorientować się, co się dzieje, kiedy Tonks wepchnął go do budynku. Opuszczonego budynku w lesie. Koc, wiadro. I żadnego żywego ducha w promieniu... Jak właściwie daleko? Obejrzał się na niego bez zrozumienia, gniew w oczach kruszał, ustępując szklistości spojrzenia. Wiedział, powinien wiedzieć, z jakimi ludźmi się wiązał, przystępując do bojówki, ale naiwnie chciał widzieć w nich nadzieję. Kogoś lepszego. Kogoś, kto pomoże rozwiać czarne chmury i przywołać nowy dzień, nowy lepszy dzień. A dziś - Michael Tonks zamierzał zostawić go na śmierć w środku lasu. Skutego, żeby nie mógł uciec, bez różdżki, żeby nie mógł się bronić. Wilki nie przejdą przez te kraty, chyba, szacował, czy było za nimi dość miejsca, żeby usunąć się przed przerzuconym przez nie pyskiem wściekłego zwierzęcia. Przed szmalcownikami nie uchroni go tutaj nikt. Nawet na więzienie nie zasługiwał, co? W końcu doprowadził biedną małą Kerstin do płaczu. Chciałby przed śmiercią chociaż usłyszeć te bzdury, które mu naopowiadała. Chciałby, żeby spojrzała mu w oczy i powtórzyła te wszystkie brednie. Szum w uszach przybierał na sile, czuł, że jego dłonie drżą, sparaliżowane strachem. Dygotały. Odwodnione, zmęczone, przerażone.
- Zabiją mnie tu - stwierdził rzecz oczywistą, patrząc prosto na Tonksa. Patrząc na tę twarz, którą pamiętał z plakatów w Londynie, twarz wielkiego bohatera, w którym widział swoją nadzieję na długo przed tym, jak go poznał, jak trafił do Zakonu Feniksa. Był naiwnym durniem.
Nie tak to widział, swój koniec, ale prędzej czy później musiał nadejść. Chyba wolałby szybszy. Na sprawiedliwy i tak nie liczył.
Ściągnął brew, spoglądając na niego wilkiem. Wszyscy inni, którzy złamali prawo? Poważnie? To tylko godzina policyjna, Kerstin nic nie wiedziała o tym, jak spędzają wolny czas, a on nie zamierzał sypać przyjaciół. Nie miał odwagi mu tego powiedzieć, ale mugole też mieli narkotyki, ale to, czy pył błyszczał, czy był biały jak kreda, nie miało jego zdaniem znaczenia. Nie podał im nazwy, bo nie sądził, że nazwa powiedziałaby im cokolwiek. Uważał, że powiedział dostatecznie wiele, żeby mogły, żeby były w stanie zrozumieć, co im proponował. Może nie konkretnie. Może nie był bez winy. Ale nie był winien temu, co słyszał. Był gotów odpowiedzieć za to, co zrobił, ale nie za rojenia tej porąbanej laski.
Dlatego kiedy patrzył na niego z dołu i słuchał jego zarzutów, że ją okłamał, że przymuszał, że przez niego płakała, w jego oczach nie było nic prócz rosnącej wściekłości. Tak mu powiedziała? Po tym, co zrobił, co próbował dla niej zrobić? Po tym, jak ją uspokajał? Obrzydliwa fałszywa ropucha. A on - a Tonks był tylko psem, dziś na posługach młodszej siostry. Wielki bohater Michael Tonks. Kiedy zniknęła z Thomasem obiecał mu nauczyć go walczyć. Thomasa. Bo Kerstin kochała Thomasa. To, czy otaczali ją dobrzy ludzie, nie miało dla Tonksa żadnego znaczenia, ważniejsze były jej humorki. Opowieści. Nieprawdziwe, przekłamane. Bajki. Baśnie, w które wierzył ten wielki auror.
- Do czego ją przymuszałem? - wyrzucił jadowicie, bal się Tonksa, ale mimo to spojrzał mu w oczy - z gniewem iskrzącym w źrenicach, z butnie zadartą głową, choć miał go przecież u stóp, choć i tak został poniżony. - Co jeszcze jej zrobiłem? - Cedził słowa gniewnie. Inna? Ona była inna? Inna od kogo? Nie odpowiedział na to, czy okłamał dziewczyny, bo nie okłamał też Kerstin. Rozprowadzanie narkotyków? Porąbało go, byli razem na imprezie. Nie handlował prochami, ani teraz ani nigdy. Znał ludzi, którzy to robili, ale nie był nigdy jednym z nich. Może powinien. Może powinien być takim, jakim i tak widzieli go zawsze inni. Żałował. żałował, że wziął wtedy Kerstin w opiekę, że próbował się nią zająć, kiedy czuła się niebezpiecznie. Że jej uwierzył. Że jej zaufał. Głupia suka. Pył schodził, umykał z ciała, schodził też alkohol, jego ciało stawało się coraz cięższe, zmęczenie całonocną imprezą dawało o sobie znać, miał dość. Wszystkiego. Wszystkich.
- Pieprz się - bąknął ze zrezygnowaniem, szybciej niż pomyślał. Kupowali pył na festiwalu lata, tam też nie znał nazwisk. Tonks i tak w nic mu nie wierzył, nawet w to, co zrobił James. To przez niego. Przez niego zabronią im kontaktu. A potem - potem był już tylko ścisk w żołądku, przenieśli się w inne miejsce. Nie poruszył się, skuty nie miał jak. Gdzie byli? W lesie. Ciemnym lesie. Otępiony umysł potrzebował czasu, żeby zrozumieć.
Wstał, z jego pomocą, nie zdążył zorientować się, co się dzieje, kiedy Tonks wepchnął go do budynku. Opuszczonego budynku w lesie. Koc, wiadro. I żadnego żywego ducha w promieniu... Jak właściwie daleko? Obejrzał się na niego bez zrozumienia, gniew w oczach kruszał, ustępując szklistości spojrzenia. Wiedział, powinien wiedzieć, z jakimi ludźmi się wiązał, przystępując do bojówki, ale naiwnie chciał widzieć w nich nadzieję. Kogoś lepszego. Kogoś, kto pomoże rozwiać czarne chmury i przywołać nowy dzień, nowy lepszy dzień. A dziś - Michael Tonks zamierzał zostawić go na śmierć w środku lasu. Skutego, żeby nie mógł uciec, bez różdżki, żeby nie mógł się bronić. Wilki nie przejdą przez te kraty, chyba, szacował, czy było za nimi dość miejsca, żeby usunąć się przed przerzuconym przez nie pyskiem wściekłego zwierzęcia. Przed szmalcownikami nie uchroni go tutaj nikt. Nawet na więzienie nie zasługiwał, co? W końcu doprowadził biedną małą Kerstin do płaczu. Chciałby przed śmiercią chociaż usłyszeć te bzdury, które mu naopowiadała. Chciałby, żeby spojrzała mu w oczy i powtórzyła te wszystkie brednie. Szum w uszach przybierał na sile, czuł, że jego dłonie drżą, sparaliżowane strachem. Dygotały. Odwodnione, zmęczone, przerażone.
- Zabiją mnie tu - stwierdził rzecz oczywistą, patrząc prosto na Tonksa. Patrząc na tę twarz, którą pamiętał z plakatów w Londynie, twarz wielkiego bohatera, w którym widział swoją nadzieję na długo przed tym, jak go poznał, jak trafił do Zakonu Feniksa. Był naiwnym durniem.
Nie tak to widział, swój koniec, ale prędzej czy później musiał nadejść. Chyba wolałby szybszy. Na sprawiedliwy i tak nie liczył.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Dałeś narkotyki tym dziewczynom. - odciął ostro, z naciskiem, zderzając lodowate spojrzenie z gniewym wzrokiem Carringtona. - Samemu się przyznałeś. Co jeszcze im zrobiłeś? - prowokacyjnie, z wymownym naciskiem, odpowiedział pytaniem na pytanie. To on prowadził tu przesłuchanie. Może i dowiedział się o wszystkim dzięki Kerstin, może gniew wrzał w nim mocno, bo płakała, ale gdyby dowiedział się inaczej — i gdyby chodziło o dziewczyny z dobrych domów, na Półwyspie Kornwalijskim — też ukróciłby ten proceder, wyciągnął konsekwencje i poinformował krewnych. Może i wojna sprawiała pozory bezprawia, ale to nie oznaczało przyzwolenia na rozprowadzanie (inaczej nie nazwałby częstowania) wróżkowego pyłu. Nie tu. Kiedyś uznałby to za poniżające, bo takimi sprawami zajmowali się policjanci, ale nie dość, że chodziło o bliskie jego sercu osoby, to o wielokroć bardziej poniżał go brak szacunku wobec prawa i aurorów. Spodziewał się go poza terenami objętymi rebelią albo i od czarodziejów o chwiejnych lojalnościach i sercach; ale Carrington, Zakonnik wyzywający go w obronie narkotyków i młodzieńczej arogancji drażnił podwójnie.
- Prosisz mnie o coś, co może trochę potrwać, a jesteś rozbrojony i skuty w lesie. - wytknął mu, złośliwie interpretując obelgę bardzo dosłownie. Ale nie zostawił go w lesie, a przynajmniej nie na wolnym powietrzu. Po chwili byli już w innym lesie, przed aresztem tymczasowym. Po chwili Carrington był już za kratami.
Akcje niosą konsekwencje, a młody musiał ochłonąć — i wytrzeźwieć. Tonks miał nadzieję, że zdążył się najeść na tej swojej imprezie. Uniósł brwi, gdy chłopak wreszcie okazał atawistyczny strach. Może byłoby mu go żal, gdyby przy okazji nie zlekceważył instytucji tymczasowych aresztów.
- Nie dramatyzuj, Carrington. - skwitował, zatrzaskując kraty. W lipcu z aresztu tymczasowego (nie tego) uciekł przemieniony wilkołak, ale nikt tu nie zginął, te miejsca były zabezpieczone, a szmalcownicy o nich nie wiedzieli. Carrington tego nie wiedział, nie wiedział nawet, że są w lesie pod Plymouth, ale i tak ubódł go brak wiary w struktury podziemnego państwa (choć brak wiary we własne bezpieczeństwo był całkiem słuszny). Zatrzasnął też drewniane drzwi, dla pewności spędził niecały kwadrans sprawdzając czy nałożone na chatkę Cave Inimicum działa dobrze, a potem teleportował się z trzaskiem.
Wrócił jakieś dwie-trzy godziny później, by bez słowa wrzucić przez kraty bukłak wody.
Mijał czas.
Znów teleportował się przy kryjówce gdy omówił już sprawę z Brendanem i Williamem i upewnił, że dziewczętom nie stała się trwała krzywda i że spotkają je słuszne konsekwencje. Była noc. Tym razem oprócz nowego bukłaka przyniósł też kanapkę na suchym chlebie, z wędzoną rybą. Krzywo pokrojona pajda zdradzała, że raczej nie zrobiła jej Kerstin.
- Jedz. - warknął, podając Carringtonowi wszystko przez kraty. Nadal miał przy sobie jego różdżkę, a miniony dzień pozwolił mu już podjąć decyzję, której nie oznajmił jednak chłopakowi od razu. Spojrzał na niego uważnie. Namyśliłeś się? Spokorniałeś? - A potem powiedz mi, dlaczego to tam zabrałeś? I dlaczego to bierzesz? - westchnął, krzyżując ręce i opierając się o framugę drzwi.
- Prosisz mnie o coś, co może trochę potrwać, a jesteś rozbrojony i skuty w lesie. - wytknął mu, złośliwie interpretując obelgę bardzo dosłownie. Ale nie zostawił go w lesie, a przynajmniej nie na wolnym powietrzu. Po chwili byli już w innym lesie, przed aresztem tymczasowym. Po chwili Carrington był już za kratami.
Akcje niosą konsekwencje, a młody musiał ochłonąć — i wytrzeźwieć. Tonks miał nadzieję, że zdążył się najeść na tej swojej imprezie. Uniósł brwi, gdy chłopak wreszcie okazał atawistyczny strach. Może byłoby mu go żal, gdyby przy okazji nie zlekceważył instytucji tymczasowych aresztów.
- Nie dramatyzuj, Carrington. - skwitował, zatrzaskując kraty. W lipcu z aresztu tymczasowego (nie tego) uciekł przemieniony wilkołak, ale nikt tu nie zginął, te miejsca były zabezpieczone, a szmalcownicy o nich nie wiedzieli. Carrington tego nie wiedział, nie wiedział nawet, że są w lesie pod Plymouth, ale i tak ubódł go brak wiary w struktury podziemnego państwa (choć brak wiary we własne bezpieczeństwo był całkiem słuszny). Zatrzasnął też drewniane drzwi, dla pewności spędził niecały kwadrans sprawdzając czy nałożone na chatkę Cave Inimicum działa dobrze, a potem teleportował się z trzaskiem.
Wrócił jakieś dwie-trzy godziny później, by bez słowa wrzucić przez kraty bukłak wody.
Mijał czas.
Znów teleportował się przy kryjówce gdy omówił już sprawę z Brendanem i Williamem i upewnił, że dziewczętom nie stała się trwała krzywda i że spotkają je słuszne konsekwencje. Była noc. Tym razem oprócz nowego bukłaka przyniósł też kanapkę na suchym chlebie, z wędzoną rybą. Krzywo pokrojona pajda zdradzała, że raczej nie zrobiła jej Kerstin.
- Jedz. - warknął, podając Carringtonowi wszystko przez kraty. Nadal miał przy sobie jego różdżkę, a miniony dzień pozwolił mu już podjąć decyzję, której nie oznajmił jednak chłopakowi od razu. Spojrzał na niego uważnie. Namyśliłeś się? Spokorniałeś? - A potem powiedz mi, dlaczego to tam zabrałeś? I dlaczego to bierzesz? - westchnął, krzyżując ręce i opierając się o framugę drzwi.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Udźwignął jego lodowate spojrzenie, spoglądając mu w oczy nienawistnie; nie rozumiał co ani czemu mu zarzucał, co jeszcze miałby im zrobić? Co Kerstin powiedziała, że im zrobił? Był wściekły - był wściekły, bo Kerstin była fałszywą suką, która okłamała go prosto w oczy i nie potrafiła powiedzieć mu, co naprawdę o nim myślała. Pamiętał tamten dzień w Weymouth, jej zaskakującą bliskość, wsparcie, którą ją obdarzył, popełniał błąd za błędem, jak zawsze naiwnie zmamiony cudzym fałszywym uśmiechem. Nie wyglądała na taką. Nie odpowiedział nic na jego dalsze słowa, bardziej nie znajdując riposty, niż łagodniejąc. Nie dramatyzuj?
- Zabiją mnie tu! - krzyknął za nim, kiedy odchodził, ale on i tak zniknął, łańcuchy zatrzeszczały, kiedy zerwał się za nim - ale mógł tylko z głuchym trzaskiem bezwładnie opaść na stalowe kraty. Zostawił go - skutego i bez różdżki - pośrodku ciemnego lasu. Na odludziu. Nie wiedział, czym było miejsce, do którego go zaciągnął, to, co widział od zewnątrz, nie wyglądało jak miejsce bezpieczne. Nie podczas wojny. Nie dla niego. Został sam.
Miał w kieszeni nóż, ale on nie oswobodzi go z tych kajdan; opadłszy ciężko na podłogę próbował sięgnąć go dłońmi i tak, wygiąć ramiona, ale kości okazały się zbyt długie i zbyt sztywne, ale nie był w stanie go dosięgnąć. Ze zrezygnowaniem - i ze złością, mocno uderzając oń plecami - wsparł się o ścianę za sobą, podciągając kolana pod brodę, przerzucił przez nie zakute w kajdany ręce. Rozejrzał się wokół, szukając okien, ale były zbyt daleko, by widział w nich cokolwiek prócz prześwitujących w bladym brzasku poranka szeleszczących na wietrze koron drzew. Chyba już wolałby zginąć z ręki Tonksa - zdrada, poświęcenie go na żer szmalcowników zeszła na dalszy plan, gdy walczył o życie.
Jego dłonie drżały, ręce drżały, pragnął wody - przewracało mu się w żołądku, bo był głodny. Próbował zjeść gulasz nad ogniskiem, ale rozlał go, kiedy całował się z Marią, - już wtedy wywracał mu się żołądek. Próbował zjeść go wcześniej, ale Eve mu go zabrała. A na koniec zaczęła się ta cała katastrofa. Dłonie wydawały mu się dziwnie suche, piekły go oczy. I był śpiący. Tak bardzo śpiący. Zasnąłby tu, ale nie mógł, musiał czuwać, tak jakby był w stanie zrobić cokolwiek, gdyby przez te drzwi przedarli się szmalcownicy, wiedział, że nie był. Że po prostu zginie, bo Michael Tonks stwierdził, że nie był warty życia - bo jego siostra powiedziała, że nie był tego życia warty. Ale im więcej czasu tu spędzał, tym trudniej było tę czujność utrzymać. Nie myślał o tym, co zrobił, nie myślał o imprezie, o smaku ust Marii, o słodkim haju na wrózkowym pyle, nie myślał o zapachu rozlanego alkoholu, nie myślał też o tym, co stać się mogło, gdyby charłaczka przyjęła magiczny proszek, nie myślał nawet o zdradzie Tonksa, myślał o tym, że chciał żyć. Przeżyć ten dzień, może też kolejny.
Skulił się mocniej, kiedy przez próg ktoś wszedł, w dziennym świetle łątwiej było rozpoznać jego sylwetkę; nie poruszył się, nie drgnął, nie odezwał, wodząc za nim wzrokiem, chciał go przesłuchać? Torturować? Nie wiedział - nic nie powiedział - rzucił mu tylko bukłak. Może z wodą, może z trucizną, ale nawet trucizna była lepsza od tego oczekiwania, gdy Tonks wyszedł, przewrócił się, z trudem podnosząc go skutymi rękoma i przytknął do ust, wypijając zawartość właściwie jednym łykiem. I czuwał dalej - woda nie przyniosła dużej ulgi, było jej za mało, a może po prostu wypił ją za szybko. Minął dzień, nadeszła noc, a jego powieki stawały się coraz cięższe. Szare powieki opadały, sina twarz kontrastowała z przekrwionymi oczami, wysuszone wargi zdradzały stan mocniej, niż wcześniej. Nieumyte włosy lepiły się do głowy brzydko, drżał, raz za czas, miał wrażenie, że drżało jego ciało, może mięśnie. Zawartość żołądka podchodziła mu do gardła - prócz aloholu niewiele w nim było - wymiotował, z głodu i ze strachu, do pozostawionego mu wiadra, żałośnie otarł twarz w koszulę
Wrócił do poprzedniej pozycji, pod ścianą, ale kulił się sam do siebie mocniej, bo było mu zimno. Ciekło mu z nosa, trochę ze zmęczenia, trochę z przeziębienia, nie miał kurtki. Gdy Tonks wszedł ponownie, uniósł ku niemu to spojrzenie, przekrwione i szkliste, nie od łez, jego widok budził gniew, mokre zmęczeniem. Nie poruszył się, kiedy wyciągnął jedzenie przez kraty, znał te sztuczki z Tower. Dostanie w gębę jak się zbliży, ramiona ściągnęły się bliżej ciała, łańcuch kajdan przerzucił przez zgięte kolana, było coraz zimniej.
Pytał, dlaczego, ale wcześniej nie słuchał go wcale. Nie sądził, by był ciekaw odpowiedzi, czego chciał zatem? Przyznania się do winy, za którą już go skazał? Strażnicy w Tower, nim oderżnęli mu rękę, chcieli wymusić na nim zeznania, to o to chodziło? A czy jak się przyzna - zarżną go szybciej, niż zostawiając w tym ciemnym lesie na kolejną noc?
- Bo chciałem je naćpać - powtórzył, gniewnie, uciekając od niego wzrokiem, powtarzając słowa Tonksa. - Kłamałem - próbował sobie przypomnieć resztę zarzutów. - I przymuszałem - Tego chciał, tak? Uniósł ku niemu spojrzenie, butne, aroganckie, jakby tym gniewem chciał zachować resztki wolności, ciała, myśli, dla świata już przecież był stracony.
zręczne ręce - nie udało mi się wyciągnąć noża
- Zabiją mnie tu! - krzyknął za nim, kiedy odchodził, ale on i tak zniknął, łańcuchy zatrzeszczały, kiedy zerwał się za nim - ale mógł tylko z głuchym trzaskiem bezwładnie opaść na stalowe kraty. Zostawił go - skutego i bez różdżki - pośrodku ciemnego lasu. Na odludziu. Nie wiedział, czym było miejsce, do którego go zaciągnął, to, co widział od zewnątrz, nie wyglądało jak miejsce bezpieczne. Nie podczas wojny. Nie dla niego. Został sam.
Miał w kieszeni nóż, ale on nie oswobodzi go z tych kajdan; opadłszy ciężko na podłogę próbował sięgnąć go dłońmi i tak, wygiąć ramiona, ale kości okazały się zbyt długie i zbyt sztywne, ale nie był w stanie go dosięgnąć. Ze zrezygnowaniem - i ze złością, mocno uderzając oń plecami - wsparł się o ścianę za sobą, podciągając kolana pod brodę, przerzucił przez nie zakute w kajdany ręce. Rozejrzał się wokół, szukając okien, ale były zbyt daleko, by widział w nich cokolwiek prócz prześwitujących w bladym brzasku poranka szeleszczących na wietrze koron drzew. Chyba już wolałby zginąć z ręki Tonksa - zdrada, poświęcenie go na żer szmalcowników zeszła na dalszy plan, gdy walczył o życie.
Jego dłonie drżały, ręce drżały, pragnął wody - przewracało mu się w żołądku, bo był głodny. Próbował zjeść gulasz nad ogniskiem, ale rozlał go, kiedy całował się z Marią, - już wtedy wywracał mu się żołądek. Próbował zjeść go wcześniej, ale Eve mu go zabrała. A na koniec zaczęła się ta cała katastrofa. Dłonie wydawały mu się dziwnie suche, piekły go oczy. I był śpiący. Tak bardzo śpiący. Zasnąłby tu, ale nie mógł, musiał czuwać, tak jakby był w stanie zrobić cokolwiek, gdyby przez te drzwi przedarli się szmalcownicy, wiedział, że nie był. Że po prostu zginie, bo Michael Tonks stwierdził, że nie był warty życia - bo jego siostra powiedziała, że nie był tego życia warty. Ale im więcej czasu tu spędzał, tym trudniej było tę czujność utrzymać. Nie myślał o tym, co zrobił, nie myślał o imprezie, o smaku ust Marii, o słodkim haju na wrózkowym pyle, nie myślał o zapachu rozlanego alkoholu, nie myślał też o tym, co stać się mogło, gdyby charłaczka przyjęła magiczny proszek, nie myślał nawet o zdradzie Tonksa, myślał o tym, że chciał żyć. Przeżyć ten dzień, może też kolejny.
Skulił się mocniej, kiedy przez próg ktoś wszedł, w dziennym świetle łątwiej było rozpoznać jego sylwetkę; nie poruszył się, nie drgnął, nie odezwał, wodząc za nim wzrokiem, chciał go przesłuchać? Torturować? Nie wiedział - nic nie powiedział - rzucił mu tylko bukłak. Może z wodą, może z trucizną, ale nawet trucizna była lepsza od tego oczekiwania, gdy Tonks wyszedł, przewrócił się, z trudem podnosząc go skutymi rękoma i przytknął do ust, wypijając zawartość właściwie jednym łykiem. I czuwał dalej - woda nie przyniosła dużej ulgi, było jej za mało, a może po prostu wypił ją za szybko. Minął dzień, nadeszła noc, a jego powieki stawały się coraz cięższe. Szare powieki opadały, sina twarz kontrastowała z przekrwionymi oczami, wysuszone wargi zdradzały stan mocniej, niż wcześniej. Nieumyte włosy lepiły się do głowy brzydko, drżał, raz za czas, miał wrażenie, że drżało jego ciało, może mięśnie. Zawartość żołądka podchodziła mu do gardła - prócz aloholu niewiele w nim było - wymiotował, z głodu i ze strachu, do pozostawionego mu wiadra, żałośnie otarł twarz w koszulę
Wrócił do poprzedniej pozycji, pod ścianą, ale kulił się sam do siebie mocniej, bo było mu zimno. Ciekło mu z nosa, trochę ze zmęczenia, trochę z przeziębienia, nie miał kurtki. Gdy Tonks wszedł ponownie, uniósł ku niemu to spojrzenie, przekrwione i szkliste, nie od łez, jego widok budził gniew, mokre zmęczeniem. Nie poruszył się, kiedy wyciągnął jedzenie przez kraty, znał te sztuczki z Tower. Dostanie w gębę jak się zbliży, ramiona ściągnęły się bliżej ciała, łańcuch kajdan przerzucił przez zgięte kolana, było coraz zimniej.
Pytał, dlaczego, ale wcześniej nie słuchał go wcale. Nie sądził, by był ciekaw odpowiedzi, czego chciał zatem? Przyznania się do winy, za którą już go skazał? Strażnicy w Tower, nim oderżnęli mu rękę, chcieli wymusić na nim zeznania, to o to chodziło? A czy jak się przyzna - zarżną go szybciej, niż zostawiając w tym ciemnym lesie na kolejną noc?
- Bo chciałem je naćpać - powtórzył, gniewnie, uciekając od niego wzrokiem, powtarzając słowa Tonksa. - Kłamałem - próbował sobie przypomnieć resztę zarzutów. - I przymuszałem - Tego chciał, tak? Uniósł ku niemu spojrzenie, butne, aroganckie, jakby tym gniewem chciał zachować resztki wolności, ciała, myśli, dla świata już przecież był stracony.
zręczne ręce - nie udało mi się wyciągnąć noża
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Dziewczęta były bezpieczne, wraz z Billym i Brendanem opracowali plan skonfrontowania ich z konsekwencjami własnych czynów, więc pozostało jedynie dokończenie przesłuchania i najprawdopodobniej wypuszczenie Carringtona z aresztu. Nie zakładał, by dowiedział się tu kolejnych rewelacji.
Zmierzył wystraszonego — może nieproporcjonalnie wystraszonego, jak na jeden dzień w areszcie, ale Tonks pozostawał nieświadomy jego historii z Tower i założył, że wróżkowy pył mógł się przyczynić do tego zjazdu — chłopaka uważnym wzrokiem. Nie umknęło mu, że nie sięgnął po jedzenie i wodę choć musiał już być bardzo głodny.
Finite Incantatem. Machnął różdżką, kajdany zniknęły. Samemu cofnął się trochę od krat, zostawiając Carringtonowi przestrzeń gdyby chciał sięgnąć po jedzenie.
-Pytałem jeszcze, dlaczego to bierzesz. - przypomniał chłodno, krzyżując ręce. Po poprzedniej rozmowie i w ciągu dnia jego podejrzenia o umyślne narażanie dziewcząt na niebezpieczeństwo i niepokój z powodu kłamstw opadły. Uwierzył w zapewnienia Carringtona, że był durny, nie okrutny. Idiotyczne intencje nie zmazywały jednak jego winy — nie wiedziały, co biorą i to coś nigdy nie powinno pojawić się przy nich. - I gdzie to kupiłeś? - dodał. Słyszał już odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć znowu, po czasie. - I czy rozumiesz już, że takie rzeczy nigdy nie mogą się pojawić na Półwyspie? Jesteśmy rebelią, ale nie jesteśmy bezprawiem. Żadna z tych dziewczyn ma już się nigdy z tym nie zetknąć, a ty masz to odstawić lub zgłosić nam jeśli potrzebujesz detoksu. Działasz dla Zakonu, potrzebujesz trzeźwego umysłu. - rozumiał, aż za dobrze, potrzebę ucieczki przed tym wszystkim; ale rozumiał też jak potrafi być destrukcyjna.
- Cisza nocna zaczyna się za pół godziny, więc sprężajmy się jeśli chcesz dziś spać gdzie indziej. - rzucił z pozorną nonszalancją. Nie miał już cierpliwości na bycie złym gliną, ale nie dało się być dobrym i złym gliną na raz — był świadom, że najpewniej skołuje tym Carringtona, ale o to mu chodziło. Potrzebował od niego szczerości i szczerych obietnic, a nie młodzieńczej pyskówki albo kolejnego popisu aktorstwa.
Zmierzył wystraszonego — może nieproporcjonalnie wystraszonego, jak na jeden dzień w areszcie, ale Tonks pozostawał nieświadomy jego historii z Tower i założył, że wróżkowy pył mógł się przyczynić do tego zjazdu — chłopaka uważnym wzrokiem. Nie umknęło mu, że nie sięgnął po jedzenie i wodę choć musiał już być bardzo głodny.
Finite Incantatem. Machnął różdżką, kajdany zniknęły. Samemu cofnął się trochę od krat, zostawiając Carringtonowi przestrzeń gdyby chciał sięgnąć po jedzenie.
-Pytałem jeszcze, dlaczego to bierzesz. - przypomniał chłodno, krzyżując ręce. Po poprzedniej rozmowie i w ciągu dnia jego podejrzenia o umyślne narażanie dziewcząt na niebezpieczeństwo i niepokój z powodu kłamstw opadły. Uwierzył w zapewnienia Carringtona, że był durny, nie okrutny. Idiotyczne intencje nie zmazywały jednak jego winy — nie wiedziały, co biorą i to coś nigdy nie powinno pojawić się przy nich. - I gdzie to kupiłeś? - dodał. Słyszał już odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć znowu, po czasie. - I czy rozumiesz już, że takie rzeczy nigdy nie mogą się pojawić na Półwyspie? Jesteśmy rebelią, ale nie jesteśmy bezprawiem. Żadna z tych dziewczyn ma już się nigdy z tym nie zetknąć, a ty masz to odstawić lub zgłosić nam jeśli potrzebujesz detoksu. Działasz dla Zakonu, potrzebujesz trzeźwego umysłu. - rozumiał, aż za dobrze, potrzebę ucieczki przed tym wszystkim; ale rozumiał też jak potrafi być destrukcyjna.
- Cisza nocna zaczyna się za pół godziny, więc sprężajmy się jeśli chcesz dziś spać gdzie indziej. - rzucił z pozorną nonszalancją. Nie miał już cierpliwości na bycie złym gliną, ale nie dało się być dobrym i złym gliną na raz — był świadom, że najpewniej skołuje tym Carringtona, ale o to mu chodziło. Potrzebował od niego szczerości i szczerych obietnic, a nie młodzieńczej pyskówki albo kolejnego popisu aktorstwa.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Kajdany wreszcie oswobodziły jego ciało, pękły, opadły, zniknęły, jego wsparte dotąd na łańcuchu dłonie opadły bezwładnie, poruszył nogami, prostując jedną z nich - wreszcie je od siebie odsuwając. Dawno nie spędził tyle czasu w bezruchu, w niewygodnej pozycji, jego ciało było dobrze rozciągnięte i wymagało stałej symulacji, wygiął głowę do tyłu, opierając ją o ścianę mocniej, nie przestawała pulsować tępym bólem. Nieufnie uniósł ku niemu wzrok, kiedy się cofnął, zostawiając mu jedzenie. Był głodny do tego stopnia, że żołądek zawiązał mu się w bolesny supeł i znów zbierało go na wymioty, ale musiał coś zjeść. I musiał się napić. Był przygotowany na uderzenie, na krzyk, na ostrość podobną tej, którą darzył go ostatnim razem - ile minęło, godzin, dni? Nie był pewien, czas płynął dziwnie, gdy alkohol mieszkał się z wróżkowym pyłem, kac z paniką, a głód z odwodnieniem, dokuczał mu smród jego własnych rzygowin. Nie to chciał usłyszeć? Nie to, co sam wkładał mu w usta? Spojrzenie Marcela nie złagodniało, ale opuścił je, gdy Tonks drążył dalej, czy teraz chciał jednak usłyszeć jego odpowiedź?
- Już mówiłem - zaparł się, bez zawahania. Mógłby go postawić pod szafotem, nigdy nie wydałby Jima. Nie było zresztą potrzeby, bo nie był bez winy, pył należał do niego. Był jego wygraną w zakładzie, na który umówili się wspólnie, gdyby przegrał, kupiłby go on. I to on rozdawał go dziewczynom. - Z Londynu - odpowiedział mimo to, w dalszym ciągu pomijając pytanie o to, dlaczego to brał. Było trudne. Sam go sobie jeszcze nie zadał, a Tonks nie zachęcał dotychczasową postawą do zwierzeń. Nie spodziewał się po nim zrozumienia.
Słuchał go dalej, kiedy mówił, nie na półwyspie, to było aż tak ważne? Nie do końca rozumiał, co było w tym złego, tu też ludzie tego potrzebowali, zabawić się, odpocząć, odciągnąć myśli. Słuchał tego wywodu w milczeniu, nie patrząc na niego, bez buty malującej się ostrością ni to w spojrzeniu ni na twarzy. Nie jesteśmy bezprawiem, pewnie nie. Pozwalali mu kontaktować się z tymi ludźmi na ziemiach wroga, nie tutaj, bo tu byli glinami jak wszędzie indziej, rozumiał to. Łypnął na niego okiem, ostrożnie, gdy przypomniał, że działał dla Zakonu dlatego potrzebował trzeźwego umysłu. Nie zamierzał go od tego odsunąć? Detoks? Spojrzał na niego z bezradnością, spojrzeniem kogoś, kto po raz pierwszy słyszy nowe słowo. Nie wiedział, czym był detoks. Podejrzewał, że czymś okropnym.
- Będę mógł wyjść? Teraz? - powtórzył po nim, bez zrozumienia i z zaskoczeniem, z nieufnością, co jeśli tylko obiecywał mu to, żeby przyśpieszyć współpracę? Bez różnicy, współpracował przecież od początku. To część tortur? Milczał dłuższą chwilę, wpatrując się w Tonksa, aż niedbale odepchnął się od ściany i wylądował twardo, niezgrabnie na kolanach i wyciągnął rękę po bukłak z wodą, przysiadając na skrzyżowanych nogach - jaka to ulga móc je od siebie rozdzielić. Chwycił go rękoma, próbując otworzyć, ale dłonie miał słabe, ślizgały się po zawleczce.
- Nie miałem tego dużo. Nie rozprowadzam tego, nigdy tego nie robiłem. Nigdy tego nikomu nie sprzedawałem - odpowiedział niechętnie, jego głos był ochrypnięty, dalej na niego nie patrząc. Dużo, mało, było pojęciem względnym, on uważał, że ta ilość nie była wielka, nie przynieśli tego po to, żeby dać dziewczynom. Pył był dla niego i Jima, dla Steffena i Freda, głupio zrobił, oferując go dziewczynom i jeszcze głupiej, dając go Kerstin. - Tak jest - dodał ze zrezygnowaniem. - To był pierwszy raz, kiedy im to... proponowałem. I ostatni - zapewnił pokorniej, nie zamierzał tego więcej robić. Mówił mu. Że James odwiódł go od tego od razu, otrzeźwił.
- Chłopaki z Londynu sprzedają to też na półwyspie - rzucił bez przekonania. O nich nie dbał, o te informacje mu chodziło? - Nie wiem gdzie, nigdy nie szukałem. Mogę się dowiedzieć, pewnie gdzieś w Plymouth - W największych miastach używki było dostać najprościej. Jeśli mógł się tym odkupić, zamierzał. - Spotkałem ich w Weymouth, jak trwało święto. - To za pieniądze Steffena spróbowali tego po raz pierwszy, ale o nim też nie zamierzał mówić. Też miałby kłopoty.
- Już mówiłem - zaparł się, bez zawahania. Mógłby go postawić pod szafotem, nigdy nie wydałby Jima. Nie było zresztą potrzeby, bo nie był bez winy, pył należał do niego. Był jego wygraną w zakładzie, na który umówili się wspólnie, gdyby przegrał, kupiłby go on. I to on rozdawał go dziewczynom. - Z Londynu - odpowiedział mimo to, w dalszym ciągu pomijając pytanie o to, dlaczego to brał. Było trudne. Sam go sobie jeszcze nie zadał, a Tonks nie zachęcał dotychczasową postawą do zwierzeń. Nie spodziewał się po nim zrozumienia.
Słuchał go dalej, kiedy mówił, nie na półwyspie, to było aż tak ważne? Nie do końca rozumiał, co było w tym złego, tu też ludzie tego potrzebowali, zabawić się, odpocząć, odciągnąć myśli. Słuchał tego wywodu w milczeniu, nie patrząc na niego, bez buty malującej się ostrością ni to w spojrzeniu ni na twarzy. Nie jesteśmy bezprawiem, pewnie nie. Pozwalali mu kontaktować się z tymi ludźmi na ziemiach wroga, nie tutaj, bo tu byli glinami jak wszędzie indziej, rozumiał to. Łypnął na niego okiem, ostrożnie, gdy przypomniał, że działał dla Zakonu dlatego potrzebował trzeźwego umysłu. Nie zamierzał go od tego odsunąć? Detoks? Spojrzał na niego z bezradnością, spojrzeniem kogoś, kto po raz pierwszy słyszy nowe słowo. Nie wiedział, czym był detoks. Podejrzewał, że czymś okropnym.
- Będę mógł wyjść? Teraz? - powtórzył po nim, bez zrozumienia i z zaskoczeniem, z nieufnością, co jeśli tylko obiecywał mu to, żeby przyśpieszyć współpracę? Bez różnicy, współpracował przecież od początku. To część tortur? Milczał dłuższą chwilę, wpatrując się w Tonksa, aż niedbale odepchnął się od ściany i wylądował twardo, niezgrabnie na kolanach i wyciągnął rękę po bukłak z wodą, przysiadając na skrzyżowanych nogach - jaka to ulga móc je od siebie rozdzielić. Chwycił go rękoma, próbując otworzyć, ale dłonie miał słabe, ślizgały się po zawleczce.
- Nie miałem tego dużo. Nie rozprowadzam tego, nigdy tego nie robiłem. Nigdy tego nikomu nie sprzedawałem - odpowiedział niechętnie, jego głos był ochrypnięty, dalej na niego nie patrząc. Dużo, mało, było pojęciem względnym, on uważał, że ta ilość nie była wielka, nie przynieśli tego po to, żeby dać dziewczynom. Pył był dla niego i Jima, dla Steffena i Freda, głupio zrobił, oferując go dziewczynom i jeszcze głupiej, dając go Kerstin. - Tak jest - dodał ze zrezygnowaniem. - To był pierwszy raz, kiedy im to... proponowałem. I ostatni - zapewnił pokorniej, nie zamierzał tego więcej robić. Mówił mu. Że James odwiódł go od tego od razu, otrzeźwił.
- Chłopaki z Londynu sprzedają to też na półwyspie - rzucił bez przekonania. O nich nie dbał, o te informacje mu chodziło? - Nie wiem gdzie, nigdy nie szukałem. Mogę się dowiedzieć, pewnie gdzieś w Plymouth - W największych miastach używki było dostać najprościej. Jeśli mógł się tym odkupić, zamierzał. - Spotkałem ich w Weymouth, jak trwało święto. - To za pieniądze Steffena spróbowali tego po raz pierwszy, ale o nim też nie zamierzał mówić. Też miałby kłopoty.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Z Londynu. Skinął głową, historia się kleiła — działający w Londynie Marcelius miał tam większą możliwość zdobycia narkotyków niż mieszkający w Dolinie Cyganie. Kerstin i Carrington zgodnie przypisali właśnie jemu odpowiedzialność za wróżkowy pył na imprezie, a pobyt w areszcie nie zmienił wersji wydarzeń. Nie znaczyło to, że nie miał Cyganom za złe narkotyków w ich domu i dopuszczenia do pijaństwa na rzekomym chrzcie (czy jakie oni w ogóle mieli obyczaje?) dziecka, ale przynajmniej ukarał winnego.
- A co, myślałeś, że wsadzam cię na dożywocie? - westchnął, choć wiedział, że w tym stanie chłopak nie zrozumie żartu. Przestraszył go, i bardzo dobrze, ale przecież by go nie zabił. To nie Londyn - cisnęło mu się na usta, tam pewnie można było skończyć gorzej za narażenie siostry jakiegoś zepsutego gliny. Kiedyś kochał to miasto, teraz go nienawidził. I nie dopuści, by zepsucie stamtąd przesiąkło na Półwysep. Nie odpowiedział jednak kiedy go wypuści, najpierw pozwalając Carringtonowi samemu się wypowiedzieć, obiecać mu co trzeba, napić. Ale nie pił. Nie zaoferował mu jeszcze pomocy, ale uważnym wzrokiem obserwował dłonie ślizgające się po bukłaku i ogólny stan chłopaka, lekko zaskoczony. Carrington był młody i sprawny, zamknął go tutaj przed świtem, a nie było jeszcze dwudziestej drugiej. Kilkanaście godzin w areszcie mogło złamać jego psychikę, ale nie organizm — ale może wziął tego świństwa więcej niż się Michaelowi wydawało, Tonks nie był zresztą pewien jak wróżkowy reaguje z alkoholem. Może chłopak doda później dwa do dwóch i nie będzie już doprowadzał się do takiego stanu.
-Pierwszy i ostatni. - pokiwał głową. - Sam też po to nie sięgaj, nawet w Londynie. - przestrzegł. Mógłby mu wyprawić kazanie, ale Carrington nie wyglądał na skłonnego by go wysłuchać, więc postanowił ograniczyć się do prostych komunikatów. - To niszczy, Carrington. Otępia. A w stolicy jesteś dla Zakonu sporą pomocą, ale i łatwym celem. Nie chcę, żeby coś stało się tym dziewczętom, ale nie chcę żeby coś złego stało się też tobie, rozumiesz? - poszukał jego spojrzenia, otwierając kraty. - To była nauczka i pozostanie między nami. - dodał surowo, pamiętając o obawach Kerstin. - Nie będziesz miał pretensji do mojej siostry, jeśli do kogoś to do mnie. Z niej też potrafię wydusić informację. - nie zamknięciem i zaklęciami, ale doskonale wiedział, że ją nastraszył. Uśmiechnął się blado, wilczo, gdy Carrington sam zaproponował mu odkupienie. - Doskonale. Dowiesz się kto i gdzie sprzedaje. Jeśli zechcą wynieść się na zawsze i sprzedawać to na ziemiach wroga, niech robią to tam. - w przeciwnym razie spotkają ich konsekwencje. - Nie będziesz wracał do Londynu o tej porze. Odstawię cię do Plymouth, za dnia będziesz od razu mógł się zabrać do swojego zadania. - podał mu kanapkę, a potem podał mu rękę żeby pomóc mu wstać — nie nalegając jednak jeśli Carrington nie przyjął gestu. Nie powiedział na głos tego, co było oczywiste, ale wymykało się męskiej dumie — nie odstawię cię do Londynu w tym stanie, słabego, bo to tam są groźne wilki, nie w tym lesie.
Teleportował go łącznie (oceniając, czy chłopak aby na pewno nie jest zbyt przerażony by stawić opór) pod menażerię pani Woolman, gdzie mieszkał znajomy auror Michaela i której Tonks szybko wyjaśnił stan Carringtona byciem uwikłanym w aurorską akcję. Spojrzał na chłopaka ostrzegawczo, lepiej dla niego żeby myślała, że ma przed sobą jakiegoś świadka albo ofiarę. Zainspirowany opowieściami Brendana przy piwie, z uśmiechem obwieścił pani Woolman, że w zamian za nocleg młodego można zerwać o świcie aby pomógł z pracą w kuchni, szczególnie tą najcięższa. Wychodząc, wcisnął jej jeszcze kilka monet - tak, by Carrington nie widział. Płacił dziś cały dzień za błędy cudzej młodości, już trudno.
-5 pm
/zt (x2?)
- A co, myślałeś, że wsadzam cię na dożywocie? - westchnął, choć wiedział, że w tym stanie chłopak nie zrozumie żartu. Przestraszył go, i bardzo dobrze, ale przecież by go nie zabił. To nie Londyn - cisnęło mu się na usta, tam pewnie można było skończyć gorzej za narażenie siostry jakiegoś zepsutego gliny. Kiedyś kochał to miasto, teraz go nienawidził. I nie dopuści, by zepsucie stamtąd przesiąkło na Półwysep. Nie odpowiedział jednak kiedy go wypuści, najpierw pozwalając Carringtonowi samemu się wypowiedzieć, obiecać mu co trzeba, napić. Ale nie pił. Nie zaoferował mu jeszcze pomocy, ale uważnym wzrokiem obserwował dłonie ślizgające się po bukłaku i ogólny stan chłopaka, lekko zaskoczony. Carrington był młody i sprawny, zamknął go tutaj przed świtem, a nie było jeszcze dwudziestej drugiej. Kilkanaście godzin w areszcie mogło złamać jego psychikę, ale nie organizm — ale może wziął tego świństwa więcej niż się Michaelowi wydawało, Tonks nie był zresztą pewien jak wróżkowy reaguje z alkoholem. Może chłopak doda później dwa do dwóch i nie będzie już doprowadzał się do takiego stanu.
-Pierwszy i ostatni. - pokiwał głową. - Sam też po to nie sięgaj, nawet w Londynie. - przestrzegł. Mógłby mu wyprawić kazanie, ale Carrington nie wyglądał na skłonnego by go wysłuchać, więc postanowił ograniczyć się do prostych komunikatów. - To niszczy, Carrington. Otępia. A w stolicy jesteś dla Zakonu sporą pomocą, ale i łatwym celem. Nie chcę, żeby coś stało się tym dziewczętom, ale nie chcę żeby coś złego stało się też tobie, rozumiesz? - poszukał jego spojrzenia, otwierając kraty. - To była nauczka i pozostanie między nami. - dodał surowo, pamiętając o obawach Kerstin. - Nie będziesz miał pretensji do mojej siostry, jeśli do kogoś to do mnie. Z niej też potrafię wydusić informację. - nie zamknięciem i zaklęciami, ale doskonale wiedział, że ją nastraszył. Uśmiechnął się blado, wilczo, gdy Carrington sam zaproponował mu odkupienie. - Doskonale. Dowiesz się kto i gdzie sprzedaje. Jeśli zechcą wynieść się na zawsze i sprzedawać to na ziemiach wroga, niech robią to tam. - w przeciwnym razie spotkają ich konsekwencje. - Nie będziesz wracał do Londynu o tej porze. Odstawię cię do Plymouth, za dnia będziesz od razu mógł się zabrać do swojego zadania. - podał mu kanapkę, a potem podał mu rękę żeby pomóc mu wstać — nie nalegając jednak jeśli Carrington nie przyjął gestu. Nie powiedział na głos tego, co było oczywiste, ale wymykało się męskiej dumie — nie odstawię cię do Londynu w tym stanie, słabego, bo to tam są groźne wilki, nie w tym lesie.
Teleportował go łącznie (oceniając, czy chłopak aby na pewno nie jest zbyt przerażony by stawić opór) pod menażerię pani Woolman, gdzie mieszkał znajomy auror Michaela i której Tonks szybko wyjaśnił stan Carringtona byciem uwikłanym w aurorską akcję. Spojrzał na chłopaka ostrzegawczo, lepiej dla niego żeby myślała, że ma przed sobą jakiegoś świadka albo ofiarę. Zainspirowany opowieściami Brendana przy piwie, z uśmiechem obwieścił pani Woolman, że w zamian za nocleg młodego można zerwać o świcie aby pomógł z pracą w kuchni, szczególnie tą najcięższa. Wychodząc, wcisnął jej jeszcze kilka monet - tak, by Carrington nie widział. Płacił dziś cały dzień za błędy cudzej młodości, już trudno.
-5 pm
/zt (x2?)
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Plymbridge Woods
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Plymouth