Pomost
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pomost
Nie jest do końca jasne, kto właściwie zbudował na pobliskim jeziorze pomost - możliwe, że zrobił to jeszcze stary pasterz, od którego Billy odkupił działkę - ale biegnące od strony ogrodu kamienne schodki prowadzą wprost do niego; chociaż deski są nieco wypaczone od wilgoci, to sama konstrukcja jest stabilna i stanowi doskonałe miejsce do skoków do wody, zacumowania łódki czy wędkowania. Okolica wydaje się cicha i spokojna - wody jeziora rzadko kiedy przecinają fale, chyba że akurat spod jego powierzchni wynurzy się grzbiet lub ogon wodnego stworzenia. W pogodne dni wspaniałe koncerty dają tu ptaki, wijące gniazda w otaczających brzeg drzewach.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 28.03.22 20:23, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 21 grudnia 1957
Przyszła już zima. Miał już dwadzieścia siedem lat na karku, a wciąż potrafił zorientować się, że to już nie jest jesień, kiedy zamiast omijać kałuże, przychodziło mu brodzić po kostki w śniegu. Może to dlatego, że był w naturę zapatrzony jak w obrazek? Nawet teraz, idąc ramię w ramię z Charlene, Cillianowi zdarzało się przenieść wzrok z dziewczyny i zawieszenie go na jakimś widoku o wiele dłużej niż wypadało w towarzystwie. Wyglądał przy tym na szczęśliwego. To otoczenie czarowało swoim niezaprzeczalnym urokiem, czyniło go spokojniejszym, pozwalało mu zapomnieć o wewnętrznych starciach z jego własnym ja, które z oczywistych powodów rozgrywało się coraz częściej. Był teraz w życiu trochę zagubiony. Możliwość zatrzymania tego chaosu choćby na tych kilka świątecznych dni to nie była tylko potrzeba — to była pierwsza od wielu dni szansa na odetchnięcie.
Przyjechała do nich już wczoraj. Zajęła pokój, który Billy przewidział dla gości. Dziwna to była zmiana — awans z podłogi na własne łóżko, dodatkowa przestrzeń do zagospodarowania z myślą, że może ktoś zechce ich odwiedzić. Na takie rzeczy nie mógł pozwolić sobie już od przeprowadzki do miasta, bo się kisił w ciasnej przestrzeni londyńskich mieszkań, ulokowanych w ścisłym centrum. Mógłby pewnie mieszkać w jakimś większym, gdyby się skusił na przedmieścia, ale co go w młodości obchodziły przedmieścia? Gdzieś miał wtedy te góry, spokój ducha i wiejskie chatki. Ten głód stolicy z niego jeszcze do końca nie wyparował, ale musiał dla odmiany walczyć z idealizowaniem przez Cilliana życia na kompletnym odludziu, a to nie było łatwe.
— Jak się tu czujesz? — Zapytał, stawiając kolejne, powolne kroku wzdłuż miejscowego jeziora. — Kiedy opuszczaliśmy Oazę, zastanawiałem się trochę, czy tam też będzie tak śnieżyć, a jeżeli tak, to czy ten śnieg osiądzie na dłużej niż dzień, bo ziemia na wyspie zawsze wydawała mi się być cieplejsza, niż powinna.
Cillian zatrzymał się nagle. Nie było jednak to zatrzymanie, które mogłoby wzbudzić w kimś lęk, że stało się bliżej nieokreślone i potencjalnie niebezpieczne coś. To było to artystyczne zatrzymanie się, bo bliżej nieokreślone i potencjalnie ujmujące coś pojawiło się w zasięgu jego ciekawskiego wzroku. Tym czymś okazało się być zwierzę, a konkretniej młody, bury kotek kryjący się pod miejscowym pomostem. Moore dostrzegł tę parę błyszczących oczu cudem, bo cętkowanym umaszczeniem wtapiał się w śnieg i błoto tak dobrze, że trzeba było mieć wyczulone na takie detale spojrzenie. Nie był pewien tego czy Charlie również go zauważyła, ale nawet jeżeli nie — skinął ramieniem w jego stronę, uśmiechając się przy tym z rozczuleniem.
— Oh, wygląda jakby miał ledwie rok — i w sumie tyle był w stanie określić po jego wyglądzie, bo szczególnym specem od zwierząt nie był i kota nigdy nie posiadał. — Myślisz, że się nas boi? Chyba by już uciekł, gdyby nie był oswojony... — Nie śmiał się do niego zbliżyć, bo bał się go spłoszyć. Nie miał też przy sobie nic, co mogłoby skusić go do podejścia bliżej. Należał do osób lubiących zwierzęta, więc widok zmarzniętego, bezbronnego kiciusia, wałęsającego się w pobliżu ich domu, przywołał na jego twarz konsternację.
Przyszła już zima. Miał już dwadzieścia siedem lat na karku, a wciąż potrafił zorientować się, że to już nie jest jesień, kiedy zamiast omijać kałuże, przychodziło mu brodzić po kostki w śniegu. Może to dlatego, że był w naturę zapatrzony jak w obrazek? Nawet teraz, idąc ramię w ramię z Charlene, Cillianowi zdarzało się przenieść wzrok z dziewczyny i zawieszenie go na jakimś widoku o wiele dłużej niż wypadało w towarzystwie. Wyglądał przy tym na szczęśliwego. To otoczenie czarowało swoim niezaprzeczalnym urokiem, czyniło go spokojniejszym, pozwalało mu zapomnieć o wewnętrznych starciach z jego własnym ja, które z oczywistych powodów rozgrywało się coraz częściej. Był teraz w życiu trochę zagubiony. Możliwość zatrzymania tego chaosu choćby na tych kilka świątecznych dni to nie była tylko potrzeba — to była pierwsza od wielu dni szansa na odetchnięcie.
Przyjechała do nich już wczoraj. Zajęła pokój, który Billy przewidział dla gości. Dziwna to była zmiana — awans z podłogi na własne łóżko, dodatkowa przestrzeń do zagospodarowania z myślą, że może ktoś zechce ich odwiedzić. Na takie rzeczy nie mógł pozwolić sobie już od przeprowadzki do miasta, bo się kisił w ciasnej przestrzeni londyńskich mieszkań, ulokowanych w ścisłym centrum. Mógłby pewnie mieszkać w jakimś większym, gdyby się skusił na przedmieścia, ale co go w młodości obchodziły przedmieścia? Gdzieś miał wtedy te góry, spokój ducha i wiejskie chatki. Ten głód stolicy z niego jeszcze do końca nie wyparował, ale musiał dla odmiany walczyć z idealizowaniem przez Cilliana życia na kompletnym odludziu, a to nie było łatwe.
— Jak się tu czujesz? — Zapytał, stawiając kolejne, powolne kroku wzdłuż miejscowego jeziora. — Kiedy opuszczaliśmy Oazę, zastanawiałem się trochę, czy tam też będzie tak śnieżyć, a jeżeli tak, to czy ten śnieg osiądzie na dłużej niż dzień, bo ziemia na wyspie zawsze wydawała mi się być cieplejsza, niż powinna.
Cillian zatrzymał się nagle. Nie było jednak to zatrzymanie, które mogłoby wzbudzić w kimś lęk, że stało się bliżej nieokreślone i potencjalnie niebezpieczne coś. To było to artystyczne zatrzymanie się, bo bliżej nieokreślone i potencjalnie ujmujące coś pojawiło się w zasięgu jego ciekawskiego wzroku. Tym czymś okazało się być zwierzę, a konkretniej młody, bury kotek kryjący się pod miejscowym pomostem. Moore dostrzegł tę parę błyszczących oczu cudem, bo cętkowanym umaszczeniem wtapiał się w śnieg i błoto tak dobrze, że trzeba było mieć wyczulone na takie detale spojrzenie. Nie był pewien tego czy Charlie również go zauważyła, ale nawet jeżeli nie — skinął ramieniem w jego stronę, uśmiechając się przy tym z rozczuleniem.
— Oh, wygląda jakby miał ledwie rok — i w sumie tyle był w stanie określić po jego wyglądzie, bo szczególnym specem od zwierząt nie był i kota nigdy nie posiadał. — Myślisz, że się nas boi? Chyba by już uciekł, gdyby nie był oswojony... — Nie śmiał się do niego zbliżyć, bo bał się go spłoszyć. Nie miał też przy sobie nic, co mogłoby skusić go do podejścia bliżej. Należał do osób lubiących zwierzęta, więc widok zmarzniętego, bezbronnego kiciusia, wałęsającego się w pobliżu ich domu, przywołał na jego twarz konsternację.
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zima w Oazie nie była zbyt przyjemna, zwłaszcza biorąc pod uwagę niedobory żywności. Charlie nie miała wiele i musiała rozsądnie racjonować sobie jedzenie, dzieląc je tak, aby wystarczyło go do końca miesiąca. Przez to, że niedojadała, bardziej doskwierał jej też chłód; praktycznie cały czas było jej zimno, jej ręce i stopy rzadko kiedy przestawały być lodowate, i gdyby nie znajomość transmutacji i możliwość dogrzewania chatki zaklęciami, byłoby jej naprawdę ciężko. Choć etap najgorszej depresji miała za sobą, to nadal wyglądała tylko jak cień starej Charlie sprzed roku. Niezdrowo blada, wychudzona, z lodowatą skórą i podkrążonymi oczami wyglądała jak ktoś chory, a nie jak młoda, pełna pasji dziewczyna, którą była zanim ukazał się list gończy z jej podobizną.
Z wdzięcznością powitała propozycję Moore’ów, żeby spędzić święta u nich. Bo choć jako osoba poszukiwana niemal w ogóle nie opuszczała Oazy (nie licząc październikowej wizyty u Macmillanów i listopadowego niedoszłego ślubu Alexa i Idy), to brakowało jej tego, żeby czasem wyrwać się poza wyspę i zobaczyć coś innego. Ale nie było to takie proste i to nie tylko ze względu na jej lęki, ale także środki ostrożności, za sprawą których mieszkańcy nie będący Zakonnikami nie mogli ot tak sobie wchodzić i wychodzić. Charlie nie znała lokalizacji przejścia, każdorazowo ktoś z Zakonu musiał ją wyprowadzać, a potem wprowadzać z powrotem, a że alchemiczka nie lubiła kłopotać innych swoją osobą, to po prostu żyła sobie spokojnie w Oazie i o innych miejscach jedynie tęsknie rozmyślała, każdego wieczoru przed snem pod powiekami wizualizując sobie ukochaną rodzinną Kornwalię. Dawno już pogodziła się z tym, że teraz jej domem jest Oaza, i dopóki wojna się nie skończy to tak właśnie pozostanie.
W Irlandii czuła się mimo wszystko bezpieczniej niż w Anglii, choć i tak nie miałaby odwagi pojawić się w obszarach gęściej zaludnionych. Nie musiała jednak tego robić, Moore’owie pozwolili jej zamieszkać na te kilka dni u siebie. Zajęła gościnny pokoik, z jednej strony czując pewien lęk (jak zawsze gdy opuszczała Oazę), a z drugiej radość, że może spędzić kilka dni poza wyspą. W swojej zaczarowanej torbie zabrała ze sobą z Oazy trochę ubrań i innych rzeczy mogących jej się przydać, a wcześniej, przed opuszczeniem Oazy, zadbała o to, żeby jej koty nie chodziły głodne.
Nazajutrz po przybyciu do domku Moore’ów Cillian zaproponował jej spacer, a Charlie, ciekawa tych okolic, zgodziła się na jego propozycję, choć przed wyjściem przezornie zmieniła zaklęciem kolor swoich włosów z pszenicznego blondu na ciemny brąz. Rozglądała się po otoczeniu z ciekawością, starając się nie myśleć ani o swoich lękach, ani o zimnie. Był grudzień, świat został przykryty cienką kołderką śniegu, ale gdyby była zdrowo odżywiona, chłód na pewno by jej nie doskwierał. Ukrywała to jednak przed swoim towarzyszem, po prostu mocniej otulając się płaszczem, zarzucając kaptur na zmienione włosy i chowając dłonie w kieszeniach.
- Podoba mi się tutaj, jest pięknie – przyznała zgodnie z prawdą. Tutejsze krajobrazy miały swój urok nawet zimą, więc na początku spaceru po prostu patrzyła, starając się nacieszyć oczy. – Naprawdę się cieszę, że z tylu mieszkańców Oazy postanowiliście zabrać do siebie akurat mnie. Bardzo rzadko mam okazję opuścić wyspę, a czasem mi tego brakuje. Ileż można codziennie oglądać ciągle tę samą przestrzeń, bez możliwości jakiejś zmiany? – zastanowiła się. Może to z jednej strony było niewdzięczne, że narzeka na takie rzeczy kiedy wielu czarodziejów i mugoli zginęło nie mając nawet szansy ukrycia się w Oazie, ale jak każdy normalny człowiek tęskniła za zwykłym życiem bez wojny, za wolnością i możliwością pójścia dokąd zechce i kiedy zechce, bez piętna bycia poszukiwaną. – W przeszłości raczej nie miałam wielu okazji bywać w Irlandii. Byłam tu może tylko kilka razy w życiu i to już dość dawno, a to za mało żeby dobrze poznać to miejsce. Jak to się stało, że wybraliście akurat je? Podejrzewam, że chodziło o kwestie bezpieczeństwa – szybko sobie dopowiedziała, bo zakładała, że na wybór właśnie tego miejsca miało wpływ to, że było tu bezpieczniej. Przynajmniej na razie, bo nie wiadomo, czy zło nie dotrze i tu. Rycerze Walpurgii raczej nie mieli poprzestać na samym Londynie i sporej części Anglii, pewnie było kwestią czasu, aż zainteresują się i przyległymi terenami. – I masz rację, ziemia w Oazie jest cieplejsza, śnieg nie zatrzymuje się tam tak jak w innych miejscach, ale wiatr i opady nadal potrafią doskwierać mieszkańcom. – Jakby nie patrzeć, była to mała wyspa pośrodku morza, które w zimie nie było zbyt spokojne.
Kiedy mężczyzna się zatrzymał, i ona przystanęła, spoglądając najpierw na niego, a potem rozglądając się dookoła. Po chwili także zauważyła małego kotka, połyskujące zielone oczy spoglądały na nich spod pomostu, a widok ten był dla Charlie bardzo rozczulający, bo od zawsze kochała koty. Od maleńkości te zwierzęta ją otaczały, a pewnego dnia nawet sama została w pewnym sensie kotem.
- Naprawdę uroczy, może komuś uciekł… - przekrzywiła głowę lekko na bok, przyglądając się zwierzęciu. Kotek nie uciekał, ale też nie podchodził bliżej, wyglądał na niepewnego. – Mam tylko nadzieję, że to nie animag – parsknęła nieco nerwowym śmiechem, ale wiedziała, że tak ewentualność też jest możliwa, i jak przygarniała swoje koty pod dach to najpierw sprawdzała, czy nie są animagami. Pamiętała jak jeszcze w czasach mieszkania w Londynie omyłkowo została „uprowadzona” pod kocią postacią, a nie każdy animag miał tak dobre zamiary jak ona. – Może spróbuję się z nim porozumieć? – zaproponowała i zerknęła na Cilliana, po czym skupiła się… i już po chwili jej ciało zaczęło się kurczyć, a na śniegu obok niego siedziała bura kotka podobna kociakowi schowanemu pod pomostem, różniąca się od niego tylko tym, że miała białe podgardle i nieco inaczej ułożone prążki. W kociej postaci mogła porozumiewać się z innymi kotami, więc jako kotka powoli zbliżyła się do drugiego kota, ostrożnie brnąc przez śnieg. Już prawie zapomniała, jak biały puch potrafił ziębić delikatne poduszeczki łap, bo gdy zmieniała się w kota w Oazie, to raczej po śniegu nie miała okazji chodzić.
Z wdzięcznością powitała propozycję Moore’ów, żeby spędzić święta u nich. Bo choć jako osoba poszukiwana niemal w ogóle nie opuszczała Oazy (nie licząc październikowej wizyty u Macmillanów i listopadowego niedoszłego ślubu Alexa i Idy), to brakowało jej tego, żeby czasem wyrwać się poza wyspę i zobaczyć coś innego. Ale nie było to takie proste i to nie tylko ze względu na jej lęki, ale także środki ostrożności, za sprawą których mieszkańcy nie będący Zakonnikami nie mogli ot tak sobie wchodzić i wychodzić. Charlie nie znała lokalizacji przejścia, każdorazowo ktoś z Zakonu musiał ją wyprowadzać, a potem wprowadzać z powrotem, a że alchemiczka nie lubiła kłopotać innych swoją osobą, to po prostu żyła sobie spokojnie w Oazie i o innych miejscach jedynie tęsknie rozmyślała, każdego wieczoru przed snem pod powiekami wizualizując sobie ukochaną rodzinną Kornwalię. Dawno już pogodziła się z tym, że teraz jej domem jest Oaza, i dopóki wojna się nie skończy to tak właśnie pozostanie.
W Irlandii czuła się mimo wszystko bezpieczniej niż w Anglii, choć i tak nie miałaby odwagi pojawić się w obszarach gęściej zaludnionych. Nie musiała jednak tego robić, Moore’owie pozwolili jej zamieszkać na te kilka dni u siebie. Zajęła gościnny pokoik, z jednej strony czując pewien lęk (jak zawsze gdy opuszczała Oazę), a z drugiej radość, że może spędzić kilka dni poza wyspą. W swojej zaczarowanej torbie zabrała ze sobą z Oazy trochę ubrań i innych rzeczy mogących jej się przydać, a wcześniej, przed opuszczeniem Oazy, zadbała o to, żeby jej koty nie chodziły głodne.
Nazajutrz po przybyciu do domku Moore’ów Cillian zaproponował jej spacer, a Charlie, ciekawa tych okolic, zgodziła się na jego propozycję, choć przed wyjściem przezornie zmieniła zaklęciem kolor swoich włosów z pszenicznego blondu na ciemny brąz. Rozglądała się po otoczeniu z ciekawością, starając się nie myśleć ani o swoich lękach, ani o zimnie. Był grudzień, świat został przykryty cienką kołderką śniegu, ale gdyby była zdrowo odżywiona, chłód na pewno by jej nie doskwierał. Ukrywała to jednak przed swoim towarzyszem, po prostu mocniej otulając się płaszczem, zarzucając kaptur na zmienione włosy i chowając dłonie w kieszeniach.
- Podoba mi się tutaj, jest pięknie – przyznała zgodnie z prawdą. Tutejsze krajobrazy miały swój urok nawet zimą, więc na początku spaceru po prostu patrzyła, starając się nacieszyć oczy. – Naprawdę się cieszę, że z tylu mieszkańców Oazy postanowiliście zabrać do siebie akurat mnie. Bardzo rzadko mam okazję opuścić wyspę, a czasem mi tego brakuje. Ileż można codziennie oglądać ciągle tę samą przestrzeń, bez możliwości jakiejś zmiany? – zastanowiła się. Może to z jednej strony było niewdzięczne, że narzeka na takie rzeczy kiedy wielu czarodziejów i mugoli zginęło nie mając nawet szansy ukrycia się w Oazie, ale jak każdy normalny człowiek tęskniła za zwykłym życiem bez wojny, za wolnością i możliwością pójścia dokąd zechce i kiedy zechce, bez piętna bycia poszukiwaną. – W przeszłości raczej nie miałam wielu okazji bywać w Irlandii. Byłam tu może tylko kilka razy w życiu i to już dość dawno, a to za mało żeby dobrze poznać to miejsce. Jak to się stało, że wybraliście akurat je? Podejrzewam, że chodziło o kwestie bezpieczeństwa – szybko sobie dopowiedziała, bo zakładała, że na wybór właśnie tego miejsca miało wpływ to, że było tu bezpieczniej. Przynajmniej na razie, bo nie wiadomo, czy zło nie dotrze i tu. Rycerze Walpurgii raczej nie mieli poprzestać na samym Londynie i sporej części Anglii, pewnie było kwestią czasu, aż zainteresują się i przyległymi terenami. – I masz rację, ziemia w Oazie jest cieplejsza, śnieg nie zatrzymuje się tam tak jak w innych miejscach, ale wiatr i opady nadal potrafią doskwierać mieszkańcom. – Jakby nie patrzeć, była to mała wyspa pośrodku morza, które w zimie nie było zbyt spokojne.
Kiedy mężczyzna się zatrzymał, i ona przystanęła, spoglądając najpierw na niego, a potem rozglądając się dookoła. Po chwili także zauważyła małego kotka, połyskujące zielone oczy spoglądały na nich spod pomostu, a widok ten był dla Charlie bardzo rozczulający, bo od zawsze kochała koty. Od maleńkości te zwierzęta ją otaczały, a pewnego dnia nawet sama została w pewnym sensie kotem.
- Naprawdę uroczy, może komuś uciekł… - przekrzywiła głowę lekko na bok, przyglądając się zwierzęciu. Kotek nie uciekał, ale też nie podchodził bliżej, wyglądał na niepewnego. – Mam tylko nadzieję, że to nie animag – parsknęła nieco nerwowym śmiechem, ale wiedziała, że tak ewentualność też jest możliwa, i jak przygarniała swoje koty pod dach to najpierw sprawdzała, czy nie są animagami. Pamiętała jak jeszcze w czasach mieszkania w Londynie omyłkowo została „uprowadzona” pod kocią postacią, a nie każdy animag miał tak dobre zamiary jak ona. – Może spróbuję się z nim porozumieć? – zaproponowała i zerknęła na Cilliana, po czym skupiła się… i już po chwili jej ciało zaczęło się kurczyć, a na śniegu obok niego siedziała bura kotka podobna kociakowi schowanemu pod pomostem, różniąca się od niego tylko tym, że miała białe podgardle i nieco inaczej ułożone prążki. W kociej postaci mogła porozumiewać się z innymi kotami, więc jako kotka powoli zbliżyła się do drugiego kota, ostrożnie brnąc przez śnieg. Już prawie zapomniała, jak biały puch potrafił ziębić delikatne poduszeczki łap, bo gdy zmieniała się w kota w Oazie, to raczej po śniegu nie miała okazji chodzić.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Cillian musiał obrócić te słowa w głowie kilka razy. Akurat mnie. Akurat? Nie wiedział, czy to skromność, czy próba nabrania dystansu, ale nie pasowało mu to określenie. W Oazie z pewnością wiele było osób, które podziękowałyby za możliwość spędzenia rodzinnych świąt poza wyspą, ale naprawdę niewielu było im bliskich. Poza tym sama wspominała często o tym, jak bardzo zależało jej na opuszczeniu Oazy choćby na krótki moment... Nie czuł się jeszcze na tyle pewnie w swoich umiejętnościach obronnych, aby z czystym sumieniem zabrać Charlene na spacer w mniej wyludnione miejsce, a i ona niechętnie podchodziła do tematu swobodnego spaceru gdzieś poza bezpiecznymi terenami. Tutaj jednak mogła czuć się w miarę spokojnie. Była wśród swoich. Może... może nie czuła się przy nim tak swobodnie jak myślał? W normalnych warunkach przeczesałby palcami włosy, ale że teraz na głowie miał zimową czapkę, mógł jedynie potrzeć nerwowo nos. Miał nadzieję, że dziewczyna nie spostrzeże tego gestu. Szybko schował dłonie do głębokich kieszeni zimowego płaszcza.
— Pewnie tak — powiedział, z podejrzaną wręcz obojętnością — prawda jest taka, że to Billy wybrał to miejsce, a ja... niewiele miałem z tym wspólnego. Mam w rękawie z dwadzieścia bajek o naszych pochodzących z Irlandii przodkach, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do wojny. — Wojny, która nie była tematem lekkim i z tego powodu rzadko wplatał go między wiersze swoich monologów, ale ostatni kwartał nauczył go, że pewnych rzeczy nie dało się uniknąć. Musiał walczyć. Musiał nad sobą pracować. Musiał przestać bać się trudnych słów, bo od tego tu był — od mówienia tego, czego ludzie nie chcieli słyszeć, ale jednocześnie od inspirowania ich do działania na przekór własnym słabościom. Został pisarzem, chcąc trafiać do cudzych serc, musiał więc zacząć trafiać również do swojego.
— Czujesz się tam bezpieczna? — Nie chodziło mu tylko o zmiany pogody, ale i inne rzeczy. Spędził tam krótką chwilę, ledwie urywek życia, ale ciążyła mu i tak na ramionach świadomość tego, że Oaza nie była miejscem, do którego łatwo było przywyknąć. — Wiesz, że gdybyś czegoś potrzebowała, albo coś się stało, to możesz się do mnie odezwać — Czy to na pewno było oczywiste? — ...prawda? — Może nie spędzili w swoim towarzystwie zbyt wielu dni, ale ich spotkania opierały się na współpracy, a była ona czymś, co Cillian uwielbiał i w czym czuł się dobrze. Z łatwością przywykł więc do jej obecności tak jak i do radosnych uśmiechów dzieci, którym prezentowali wspólnie rzeczy pozornie trywialne, ale dla młodych oczu będących niczym objawienie. Polubił jej ciepło, swobodę myśli. Coraz częściej zastanawiał się nad tym, jaka była, zanim nad ich życiami pojawiły się ciemne chmury, zanim jej oczy spowił cień, zanim stała się tak smutna, chociaż mógłby przysiąc, że widzi w kąciku jej ust lekką zmarszczkę od uśmiechania się (chociaż mógł to sobie tylko wmawiać, jak to on — fantazja kiełkowała u niego ponad rzeczywistość).
Sytuacja z kotem wydała mu się lekko abstrakcyjna. Zwrócił uwagę na to jak przekrzywiła głowę i właściwie już miał mówić, że sama przypomina teraz trochę ciekawskiego kota, ale nim cokolwiek opuściło jego usta... Charlene naprawdę stała się kotem. No, może nie dosłownie i pewnie nie powinno go to szokować aż tak, jak go to zszokowało, bo animagowie istnieli na tym świecie nie od wczoraj, ale na brodę Merlina — to było tak spontaniczne, że nie mógł zareagować czymkolwiek innym niż parsknięciem.
— Wyglądasz jak jego siostra — zauważył. Obserwował jak Charlene skrada się w stronę pomostu. Kot wydawał się być wystraszony, ale ostatecznie kto by nie był na jego miejscu? Moorowi wydawało się, że mógł się tutaj zadomowić ze względu na pomost właśnie, bo wielokrotnie widział koty skradające się do łowiących ryby wędkarzy, licząc na prezent za wyłapywanie okolicznych szczurów.
— Pewnie tak — powiedział, z podejrzaną wręcz obojętnością — prawda jest taka, że to Billy wybrał to miejsce, a ja... niewiele miałem z tym wspólnego. Mam w rękawie z dwadzieścia bajek o naszych pochodzących z Irlandii przodkach, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do wojny. — Wojny, która nie była tematem lekkim i z tego powodu rzadko wplatał go między wiersze swoich monologów, ale ostatni kwartał nauczył go, że pewnych rzeczy nie dało się uniknąć. Musiał walczyć. Musiał nad sobą pracować. Musiał przestać bać się trudnych słów, bo od tego tu był — od mówienia tego, czego ludzie nie chcieli słyszeć, ale jednocześnie od inspirowania ich do działania na przekór własnym słabościom. Został pisarzem, chcąc trafiać do cudzych serc, musiał więc zacząć trafiać również do swojego.
— Czujesz się tam bezpieczna? — Nie chodziło mu tylko o zmiany pogody, ale i inne rzeczy. Spędził tam krótką chwilę, ledwie urywek życia, ale ciążyła mu i tak na ramionach świadomość tego, że Oaza nie była miejscem, do którego łatwo było przywyknąć. — Wiesz, że gdybyś czegoś potrzebowała, albo coś się stało, to możesz się do mnie odezwać — Czy to na pewno było oczywiste? — ...prawda? — Może nie spędzili w swoim towarzystwie zbyt wielu dni, ale ich spotkania opierały się na współpracy, a była ona czymś, co Cillian uwielbiał i w czym czuł się dobrze. Z łatwością przywykł więc do jej obecności tak jak i do radosnych uśmiechów dzieci, którym prezentowali wspólnie rzeczy pozornie trywialne, ale dla młodych oczu będących niczym objawienie. Polubił jej ciepło, swobodę myśli. Coraz częściej zastanawiał się nad tym, jaka była, zanim nad ich życiami pojawiły się ciemne chmury, zanim jej oczy spowił cień, zanim stała się tak smutna, chociaż mógłby przysiąc, że widzi w kąciku jej ust lekką zmarszczkę od uśmiechania się (chociaż mógł to sobie tylko wmawiać, jak to on — fantazja kiełkowała u niego ponad rzeczywistość).
Sytuacja z kotem wydała mu się lekko abstrakcyjna. Zwrócił uwagę na to jak przekrzywiła głowę i właściwie już miał mówić, że sama przypomina teraz trochę ciekawskiego kota, ale nim cokolwiek opuściło jego usta... Charlene naprawdę stała się kotem. No, może nie dosłownie i pewnie nie powinno go to szokować aż tak, jak go to zszokowało, bo animagowie istnieli na tym świecie nie od wczoraj, ale na brodę Merlina — to było tak spontaniczne, że nie mógł zareagować czymkolwiek innym niż parsknięciem.
— Wyglądasz jak jego siostra — zauważył. Obserwował jak Charlene skrada się w stronę pomostu. Kot wydawał się być wystraszony, ale ostatecznie kto by nie był na jego miejscu? Moorowi wydawało się, że mógł się tutaj zadomowić ze względu na pomost właśnie, bo wielokrotnie widział koty skradające się do łowiących ryby wędkarzy, licząc na prezent za wyłapywanie okolicznych szczurów.
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie naprawdę doceniała to, że mogła tu być. Wielu mieszkańców Oazy nie mogło opuścić jej na święta, zresztą wielu nie miało do kogo wracać na zewnątrz, bo ich rodziny były martwe, zaginione lub zdążyły uciec za granicę. Podobnie było z rodziną Charlie; jej rodzice i brat przebywali za granicą, a alchemiczka nawet nie wiedziała, w jakim kraju, zaś siostry nie żyły. Dlatego, gdyby nie Moore’owie i ich zaproszenie, też nie miałaby dokąd ani po co opuścić Oazy, i spędzałaby święta tam, pożywiając się resztkami skromnego jedzenia i starając się nie zwracać uwagi na zimno.
Przypomniała sobie, że Moore’owie rzeczywiście mieli irlandzkie korzenie, co początkowo nieco jej umknęło. Pamiętała też, że ich rodziny żyły w dobrych stosunkach od czasów, kiedy Moore’owie przed laty osiedli w Kornwalii, i choć żadnego z ich dwójki nie było jeszcze wtedy na świecie, Charlie zdawała sobie sprawę, że były to relacje, o które warto było dbać. Zwłaszcza że zarówno z Billym, jak i Cillianem dogadywała się dobrze i ceniła to, co obaj robili dla społeczności Oazy. Od czasu tamtego pierwszego spotkania początkiem października miała okazję współpracować z Cillianem przy okazji organizowania minilekcji dla dzieci Oazy i dobrze wspominała te chwile. Mężczyzna był nie tylko inteligentny, ale też wrażliwy i empatyczny, a przynajmniej taki jej się wydawał. Nawet jeśli podczas swoich spotkań z reguły rozmawiali o sprawach związanych z korepetycjami i przekazywaną dzieciakom wiedzą, to polubiła jego towarzystwo i na każde spotkanie wyczekiwała z radością. Jakby nie patrzeć, mieli wiele wspólnego, oboje utracili dotychczasowe życie i próbowali zbudować coś nowego na zgliszczach, przy okazji pomagając innym.
- Niestety wiele historii sprowadza się do wojny. Na lekcjach historii magii w Hogwarcie praktycznie wszystko kręciło się wokół tego – zauważyła, co swoją drogą było przykre, że na przestrzeni wieków ludzie toczyli między sobą tyle wojen, nie potrafiąc wytrwać w pokoju zbyt długo. A szkoda. – Ciekawe, czy kiedyś w końcu przyjdzie czas, gdy ludzkość nauczy się żyć bez wojen, ale to chyba naiwna nadzieja. Jako gatunek mamy ogromne zapędy do destrukcji i nie potrafimy należycie doceniać tego, co dobre, a zawsze doszukujemy się jakiegoś wroga. – Charlie akurat nie działała w taki sposób, przez całe życie będąc osobą bardzo miłą, łagodną i bezkonfliktową, ale zdawała sobie sprawę, że niewielu było do niej podobnych. Już w dzieciństwie, w latach szkolnych, mogła zauważyć podziały i szufladkowanie, a te nieuchronnie prowadziły do konfliktów. I w dzisiejszej perspektywie – do wojny na tle czystości krwi. – Swoją drogą, dzieje moich przodków też nie zaczęły się kolorowo, musieli uciekać z ziem pochodzenia, ale znaleźli bezpieczną przystań w Kornwalii. Wciąż pragnę wierzyć w to, że kiedyś tam wrócę, że tam się zestarzeję i umrę. Ale i tak muszę przyznać, że Billy wybrał piękne miejsce. To dla was taki... powrót do tych najdawniejszych korzeni?
Choć to, czy ona wróci do Kornwalii i doczeka tam spokojnej starości, nie było wcale takie pewne. Nazwano ją na cześć protoplasty rodziny, Charlesa, który przecież zginął za to, że był dobrym i uczynnym człowiekiem, i dopiero jego potomkowie znaleźli bezpieczeństwo i spokój. Czy fakt, że nosiła jego imię stanowił swego rodzaju przepowiednię dotyczącą jej losów? Ona też była alchemikiem jak on, pomagała ponad podziałami, i z tego powodu dziś była poszukiwana listem gończym i musiała się ukrywać. Czy jej też było przeznaczone zginąć z powodu tego, kim była i w co wierzyła? Ale Kornwalia była jej domem, za którym tęskniła, i pragnęła żyć nadzieją, że kiedyś znowu będzie mogła tam mieszkać bez strachu i nieustannego oglądania się za siebie.
Szła przed siebie, ostrożnie stawiając kroki na śniegu i ciesząc się malowniczymi widokami. Cieszyła się tą chwilą, starając się nie myśleć o tym, że była poszukiwana i że w Anglii szalała wojna.
- Raczej tak. Na pewno bardziej niż w innych miejscach, bo wierzę, że magia Zakonu nie pozwoli wrogom się tam wedrzeć – powiedziała, uśmiechając się blado. Oaza nie była idealnym siedliskiem, ale przynajmniej nie musiała się tam bać zagrożeń, jakie czyhałyby na nią w Anglii. – Wiem – przytaknęła po chwili, zdając sobie sprawę, że pewnie gdyby potrzebowała, faktycznie starałby się jej pomóc na miarę swoich możliwości. Ale były pewne problemy, z którymi musiała jakoś uporać się sama.
Znowu się uśmiechnęła, a już po chwili jej uwagę pochłonął kot. Żeby łatwiej zdobyć jego zaufanie postanowiła sama przemienić się w kotkę, bo to wiele ułatwiało w przypadku wystraszonych, nieufnych osobników, w tej postaci mogła się też porozumiewać z innymi kotami, co w ludzkiej postaci było dla niej niemożliwe, bo nie odziedziczyła po matce zdolności rozumienia kociej mowy, nad czym zawsze ubolewała i zazdrościła mamie tego niezwykłego wglądu w koci świat.
Jako kotka mogła porozumieć się z drugim kotem, co Cillian mógł słyszeć jako serię miauknięć. Mogła też zorientować się, że kot był rzeczywiście kotem, i ostrożnie przekonała go do tego, by jej zaufał, bo nie zamierzali go skrzywdzić. Dopiero po kilku minutach odsunęła się i zmieniła się w siebie, mogąc znowu zwrócić się do Cilliana.
- Jego właściciele wyjechali dłuższy czas temu, nie zabrali go ze sobą i od tamtego czasu tak się tuła, zaś tutaj zwabiła go woń ryb i nadzieja na pożywienie – wyjaśniła. Już w ludzkiej postaci przykucnęła, ostrożnie przywabiając kota do siebie. – Chętnie bym go przygarnęła, gdyby nie to, że posiadam już cztery koty i nie jest mi łatwo ich teraz wykarmić. Może ty mógłbyś go przyjąć pod swój dach, lub znasz kogoś, kto by się nim zaopiekował? Żal mi go tu zostawiać, do końca zimy jeszcze wiele czasu i nie podoba mi się myśl, że miałby się tułać w tej zimnicy, bez ciepłego schronienia.
Przypomniała sobie, że Moore’owie rzeczywiście mieli irlandzkie korzenie, co początkowo nieco jej umknęło. Pamiętała też, że ich rodziny żyły w dobrych stosunkach od czasów, kiedy Moore’owie przed laty osiedli w Kornwalii, i choć żadnego z ich dwójki nie było jeszcze wtedy na świecie, Charlie zdawała sobie sprawę, że były to relacje, o które warto było dbać. Zwłaszcza że zarówno z Billym, jak i Cillianem dogadywała się dobrze i ceniła to, co obaj robili dla społeczności Oazy. Od czasu tamtego pierwszego spotkania początkiem października miała okazję współpracować z Cillianem przy okazji organizowania minilekcji dla dzieci Oazy i dobrze wspominała te chwile. Mężczyzna był nie tylko inteligentny, ale też wrażliwy i empatyczny, a przynajmniej taki jej się wydawał. Nawet jeśli podczas swoich spotkań z reguły rozmawiali o sprawach związanych z korepetycjami i przekazywaną dzieciakom wiedzą, to polubiła jego towarzystwo i na każde spotkanie wyczekiwała z radością. Jakby nie patrzeć, mieli wiele wspólnego, oboje utracili dotychczasowe życie i próbowali zbudować coś nowego na zgliszczach, przy okazji pomagając innym.
- Niestety wiele historii sprowadza się do wojny. Na lekcjach historii magii w Hogwarcie praktycznie wszystko kręciło się wokół tego – zauważyła, co swoją drogą było przykre, że na przestrzeni wieków ludzie toczyli między sobą tyle wojen, nie potrafiąc wytrwać w pokoju zbyt długo. A szkoda. – Ciekawe, czy kiedyś w końcu przyjdzie czas, gdy ludzkość nauczy się żyć bez wojen, ale to chyba naiwna nadzieja. Jako gatunek mamy ogromne zapędy do destrukcji i nie potrafimy należycie doceniać tego, co dobre, a zawsze doszukujemy się jakiegoś wroga. – Charlie akurat nie działała w taki sposób, przez całe życie będąc osobą bardzo miłą, łagodną i bezkonfliktową, ale zdawała sobie sprawę, że niewielu było do niej podobnych. Już w dzieciństwie, w latach szkolnych, mogła zauważyć podziały i szufladkowanie, a te nieuchronnie prowadziły do konfliktów. I w dzisiejszej perspektywie – do wojny na tle czystości krwi. – Swoją drogą, dzieje moich przodków też nie zaczęły się kolorowo, musieli uciekać z ziem pochodzenia, ale znaleźli bezpieczną przystań w Kornwalii. Wciąż pragnę wierzyć w to, że kiedyś tam wrócę, że tam się zestarzeję i umrę. Ale i tak muszę przyznać, że Billy wybrał piękne miejsce. To dla was taki... powrót do tych najdawniejszych korzeni?
Choć to, czy ona wróci do Kornwalii i doczeka tam spokojnej starości, nie było wcale takie pewne. Nazwano ją na cześć protoplasty rodziny, Charlesa, który przecież zginął za to, że był dobrym i uczynnym człowiekiem, i dopiero jego potomkowie znaleźli bezpieczeństwo i spokój. Czy fakt, że nosiła jego imię stanowił swego rodzaju przepowiednię dotyczącą jej losów? Ona też była alchemikiem jak on, pomagała ponad podziałami, i z tego powodu dziś była poszukiwana listem gończym i musiała się ukrywać. Czy jej też było przeznaczone zginąć z powodu tego, kim była i w co wierzyła? Ale Kornwalia była jej domem, za którym tęskniła, i pragnęła żyć nadzieją, że kiedyś znowu będzie mogła tam mieszkać bez strachu i nieustannego oglądania się za siebie.
Szła przed siebie, ostrożnie stawiając kroki na śniegu i ciesząc się malowniczymi widokami. Cieszyła się tą chwilą, starając się nie myśleć o tym, że była poszukiwana i że w Anglii szalała wojna.
- Raczej tak. Na pewno bardziej niż w innych miejscach, bo wierzę, że magia Zakonu nie pozwoli wrogom się tam wedrzeć – powiedziała, uśmiechając się blado. Oaza nie była idealnym siedliskiem, ale przynajmniej nie musiała się tam bać zagrożeń, jakie czyhałyby na nią w Anglii. – Wiem – przytaknęła po chwili, zdając sobie sprawę, że pewnie gdyby potrzebowała, faktycznie starałby się jej pomóc na miarę swoich możliwości. Ale były pewne problemy, z którymi musiała jakoś uporać się sama.
Znowu się uśmiechnęła, a już po chwili jej uwagę pochłonął kot. Żeby łatwiej zdobyć jego zaufanie postanowiła sama przemienić się w kotkę, bo to wiele ułatwiało w przypadku wystraszonych, nieufnych osobników, w tej postaci mogła się też porozumiewać z innymi kotami, co w ludzkiej postaci było dla niej niemożliwe, bo nie odziedziczyła po matce zdolności rozumienia kociej mowy, nad czym zawsze ubolewała i zazdrościła mamie tego niezwykłego wglądu w koci świat.
Jako kotka mogła porozumieć się z drugim kotem, co Cillian mógł słyszeć jako serię miauknięć. Mogła też zorientować się, że kot był rzeczywiście kotem, i ostrożnie przekonała go do tego, by jej zaufał, bo nie zamierzali go skrzywdzić. Dopiero po kilku minutach odsunęła się i zmieniła się w siebie, mogąc znowu zwrócić się do Cilliana.
- Jego właściciele wyjechali dłuższy czas temu, nie zabrali go ze sobą i od tamtego czasu tak się tuła, zaś tutaj zwabiła go woń ryb i nadzieja na pożywienie – wyjaśniła. Już w ludzkiej postaci przykucnęła, ostrożnie przywabiając kota do siebie. – Chętnie bym go przygarnęła, gdyby nie to, że posiadam już cztery koty i nie jest mi łatwo ich teraz wykarmić. Może ty mógłbyś go przyjąć pod swój dach, lub znasz kogoś, kto by się nim zaopiekował? Żal mi go tu zostawiać, do końca zimy jeszcze wiele czasu i nie podoba mi się myśl, że miałby się tułać w tej zimnicy, bez ciepłego schronienia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
To prawda. Cillian ze względu na swoje pochodzenie chodził zarówno do mugolskiej, jak i czarodziejskiej szkoły. Poznał więc nie tylko historię magii, ale i historię napisaną przez mugoli. Potrafił je porównać, a nawet wytknąć w nich różne nieścisłości — jedne miały swoje źródło w braku wiedzy o istnieniu innego świata, drugie były przykładami okrutnej i bolesnej ignorancji. Wiele przerażających bitew, konflikty żyjące w ludziach do dzisiaj — to mogło przytłoczyć, szczególnie kogoś niezainteresowanego tym wszystkim głębiej. On ślęczał nad opasłymi tomiskami na tyle długo, aby wyłapywać z nich historie zwykłych ludzi, miłosne uniesienia, oddanie sztuce. Wspomnienia zapisane na pożółkłych kartkach nie dotyczyły tylko i wyłącznie wojen. Nie mógł jednak nie przyznać jej racji w tym, że był to temat rozległy i (niestety) bardzo ludzki. Skwitował więc tę wypowiedź smutnym uśmiechem i przytaknięciem.
— Czyli nasze rodziny mają ze sobą coś wspólnego — zauważył. — Chętnie posłucham o tym więcej, o ile będziesz chciała mi opowiedzieć. I tak — w pewnym sensie to powrót do korzeni, chociaż szczerze mówiąc, nie czuję się w żaden sposób przywiązany do tej myśli i nie potrafię patrzeć na to miejsce w ten sposób. Chyba nie do końca trafia do mnie koncepcja przywiązywania się do miejsca. Z czystej ciekawości muszę więc spytać: co przyciąga cię do Kornwalii? Ludzie, za którymi tęsknisz? Wspomnienia?
Może nie powinien tak zgadywać. Szczególnie ze świadomością tego jak bardzo Charlene było ciężko bez rodziny. Z drugiej strony to wszystko już się stało, trzeba było się z tym pogodzić i ruszyć do przodu. Unikanie tematu nie pomagało w radzeniu sobie z nim. Cillian był tego najlepszym możliwym przykładem.
Obserwował ją w ciszy aż do momentu, w którym po zdobyciu zaufania kota była w stanie zwabić go do siebie na tyle, aby go dotknąć. Nie chciał go spłoszyć głosem, ani spoglądaniem na niego z góry, więc i on kucnął tuż obok, przyglądając się tej scenie z zaciekawieniem.
— Przepraszam za ten śmiech, ale przemieniłaś się w tego kota tak spontanicznie, że naprawdę mnie tym zaskoczyłaś. Nie miałem zielonego pojęcia, że jesteś animagiem. Myślę, że możemy go na ten moment zabrać do naszego domu, ale nie wiem, jak długo będzie mógł w nim zostać... Tłuczek jest — miał tu na myśli psa swojego brata — przynajmniej w moim odczuciu nieco nieprzewidywalny. — Gdyby doprowadził do jakiejś małej, zwierzęcej katastrofy, to pewnie przez tydzień nie mógłby zasnąć. — Najwyżej poszukamy mu nowego domu, a u nas jedynie przeczeka. — Zapewnił ją.
— Mogę zadać ci nietypowe pytanie? Albo może typowe, pewnie nie tylko mnie to zastanawia, ale nie mam pojęcia, jak często je słyszysz... jak to jest miauczeć?
Musiał przyznać, że kiedy ktoś robił to pod zwierzęcą postacią nie wyglądało to aż tak absurdalnie kiedy robiła to jego dziewczyna (dar rozmowy z końmi — czy wszechświat mógł obdarować kogoś zabawniejszą umiejętnością?), ale wciąż pozostawiało w głowie wiele pytań i wątpliwości. Bo jak to w końcu było? Rozumiała mowę kotów i była w stanie porozumiewać się z nimi jako kot? A może mówiła ludzkim językiem, ale magia pomagała zrozumieć, co próbuje jej przekazać druga strona?
— Czyli nasze rodziny mają ze sobą coś wspólnego — zauważył. — Chętnie posłucham o tym więcej, o ile będziesz chciała mi opowiedzieć. I tak — w pewnym sensie to powrót do korzeni, chociaż szczerze mówiąc, nie czuję się w żaden sposób przywiązany do tej myśli i nie potrafię patrzeć na to miejsce w ten sposób. Chyba nie do końca trafia do mnie koncepcja przywiązywania się do miejsca. Z czystej ciekawości muszę więc spytać: co przyciąga cię do Kornwalii? Ludzie, za którymi tęsknisz? Wspomnienia?
Może nie powinien tak zgadywać. Szczególnie ze świadomością tego jak bardzo Charlene było ciężko bez rodziny. Z drugiej strony to wszystko już się stało, trzeba było się z tym pogodzić i ruszyć do przodu. Unikanie tematu nie pomagało w radzeniu sobie z nim. Cillian był tego najlepszym możliwym przykładem.
Obserwował ją w ciszy aż do momentu, w którym po zdobyciu zaufania kota była w stanie zwabić go do siebie na tyle, aby go dotknąć. Nie chciał go spłoszyć głosem, ani spoglądaniem na niego z góry, więc i on kucnął tuż obok, przyglądając się tej scenie z zaciekawieniem.
— Przepraszam za ten śmiech, ale przemieniłaś się w tego kota tak spontanicznie, że naprawdę mnie tym zaskoczyłaś. Nie miałem zielonego pojęcia, że jesteś animagiem. Myślę, że możemy go na ten moment zabrać do naszego domu, ale nie wiem, jak długo będzie mógł w nim zostać... Tłuczek jest — miał tu na myśli psa swojego brata — przynajmniej w moim odczuciu nieco nieprzewidywalny. — Gdyby doprowadził do jakiejś małej, zwierzęcej katastrofy, to pewnie przez tydzień nie mógłby zasnąć. — Najwyżej poszukamy mu nowego domu, a u nas jedynie przeczeka. — Zapewnił ją.
— Mogę zadać ci nietypowe pytanie? Albo może typowe, pewnie nie tylko mnie to zastanawia, ale nie mam pojęcia, jak często je słyszysz... jak to jest miauczeć?
Musiał przyznać, że kiedy ktoś robił to pod zwierzęcą postacią nie wyglądało to aż tak absurdalnie kiedy robiła to jego dziewczyna (dar rozmowy z końmi — czy wszechświat mógł obdarować kogoś zabawniejszą umiejętnością?), ale wciąż pozostawiało w głowie wiele pytań i wątpliwości. Bo jak to w końcu było? Rozumiała mowę kotów i była w stanie porozumiewać się z nimi jako kot? A może mówiła ludzkim językiem, ale magia pomagała zrozumieć, co próbuje jej przekazać druga strona?
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie, jako córka dwójki czarodziejów chodziła tylko do czarodziejskiej szkoły i nigdy nie miała okazji zetknąć się z mugolską edukacją. Z tego powodu nie znała historii mugoli ani większości użytkowanych przez nich przedmiotów i urządzeń, co najwyżej z grubsza wiedziała o istnieniu niektórych, które akurat pokazał jej jakiś znajomy mugolskiego pochodzenia. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że podobnie jak wśród czarodziejów, mugole także nie byli jednorodną grupą i mogli się wśród nich zdarzyć zarówno ludzie dobrzy, jak i źli. A obecne wydarzenia na pewno nie sprzyjały temu, żeby mugole witali czarodziejów z entuzjazmem. Nagłe dowiedzenie się o magii i poczucie zagrożenia mogły pchać ich do różnych, często wrogich reakcji jako odpowiedź na strach przed nieznanym. Trudno było się temu dziwić.
Uśmiechnęła się lekko, dobrze było się nawzajem o sobie dowiadywać nowych rzeczy, zresztą lubiła opowiadać o dziejach swojej rodziny.
- Moja rodzina, z tego co opowiadał mi tata, pierwotnie pochodziła ze Shropshire i przyjęła nazwisko Leighton od wioski, którą wówczas zamieszkiwali, jednak mniej więcej w szesnastym wieku pierwszy znany protoplasta mojej rodziny z powodu zatargu z antymugolskimi panami tych ziem zginął, a jego potomkowie musieli uciekać i tak trafili do Kornwalii, gdzie Macmillanowie przyjęli ich znacznie życzliwiej i tym sposobem większość Leightonów żyje tam do dziś, poza tymi, którzy na przestrzeni lat porozjeżdżali się w różne miejsca kraju i świata – opowiedziała pokrótce, zarysowując pobieżnie opowieść o tym, jak Leightonowie trafili do Kornwalii. Pierwszy raz usłyszała tę opowieść kiedy była dzieckiem, ojciec pielęgnował w swoich dzieciach wartości przez wieki wyznawane przez Leightonów, i nie ulegało wątpliwości, że krew Leightonów była w Charlie znacznie silniejsza niż krew Wrightów. Zawsze była ucieleśnieniem typowych cech swojej rodziny; była inteligentna i oddana swoim naukowym i przyrodniczym pasjom, wolała trzymać się na uboczu i unikać konfliktów, była dobra i prostolinijna a także preferowała ucieczkę ponad walkę. – Ja za to zawsze byłam przywiązana do miejsca, zwłaszcza jeśli gdzieś spędziłam większość życia i to te najlepsze jego chwile. Podobnie jak większość mojej rodziny za swój dom uważam Kornwalię, tam się urodziłam i wychowałam podobnie jak pokolenia Leightonów przede mną, i nawet jeśli moi rodzice i brat musieli uciec za granicę, a siostry umarły, to i tak uważam to miejsce za swój dom, i żadne inne mi go nie zastąpi, a już na pewno nie stanie się moim prawdziwym domem Oaza.
Oaza tak naprawdę dla nikogo nie była prawdziwym domem. Tylko przechowalnią, swego rodzaju kryjówką dla uchodźców przed wojną. Dlatego wciąż tęskniła do tego, co było kiedyś, a sentymenty z dzieciństwa dodawały Kornwalii jeszcze więcej piękna i uroku, więc każdej myśli o tym zakątku kraju towarzyszyła nostalgia, tęsknota za tą małą ojczyzną oraz za rodziną, którą utraciła. Tak bardzo pragnęła znowu ujrzeć rodziców i rodzeństwo! Nie była stworzona do samotnego życia, czuła się oderwana od korzeni, od swojej przeszłości oraz od najważniejszych dla siebie relacji. Jak roślina, którą ktoś brutalnie wyrwał z ziemi w której rosła od wykiełkowania i rzucił w zupełnie inne miejsce, w którym nie potrafiła się zakorzenić i więdła.
- Po skończeniu Hogwartu mieszkałam kilka lat w Londynie, co było spowodowane chęcią bycia bliżej kursu alchemicznego i później pracy… ale to też nie był dla mnie prawdziwy dom, a co najwyżej jego namiastka. Bo serce zawsze wyrywało się do tego prawdziwego domu, i właściwie większość weekendów spędzałam u moich rodziców w Tinworth. Dom był tam, gdzie była rodzina i wspomnienia z dzieciństwa – dodała jeszcze; mogła mieszkać kilka lat w Londynie, ale nigdy nie poczuła się pełnoprawną obywatelką tego miasta. I prawdę mówiąc, nie czuła się tam najlepiej, i konieczność życia tam osładzała tylko bliskość różnych naukowych instytucji. No i obecność Very, bo gdyby jej starsza siostra nie zamieszkała w stolicy wcześniej, Charlie na pewno by się na to nie zdecydowała, w końcu młodej dziewczynie nie uchodziło mieszkać zupełnie samej, bez towarzystwa nikogo z rodziny. – Choć pod pewnymi względami ludziom, którzy się nie przywiązują, chyba jest łatwiej. Zmiany nie są dla nich tak trudne, jak były dla mnie. Bo ja wolałabym osiąść w jednym miejscu, opuszczać je tylko w celu poznawania świata, a potem zawsze z radością wracać. Bo dobrze jest mieć dokąd wracać – wyznała cicho, żałując że w jej przypadku obecnie nie było to możliwe, bo do swojego domu aktualnie wrócić nie mogła. To znaczy, niby mogła, ale byłoby to nierozsądne i niebezpieczne, dlatego póki co musiała mieszkać w Oazie.
Potem wyniknęła cała ta sytuacja z kotem i Charlie mogła kontynuować rozmowę dopiero gdy zmieniła się z powrotem w siebie.
- Myślałam, że ci kiedyś o tym wspominałam. Na pewno demonstrowałam przemiany przy dzieciach Oazy podczas lekcji, ale może było to wtedy, kiedy akurat mi nie pomagałeś – rzekła; rzeczywiście czasem przemieniała się przy dzieciakach, żeby pokazać im taką przemianę, a także je zabawić i poprawić im humor. – Możemy tak zrobić. Weźmy go, a potem pomyślimy, czy nie znamy kogoś, kto mógłby go przygarnąć. W normalnych czasach ja bym go wzięła, gdybym tylko nadal mieszkała w Kornwalii i miała warunki na to, by wykarmić tyle kotów.
Niestety obecnie czasy były jakie były, i nie było łatwo ani dla niej, ani dla jej zwierząt, choć koty szczęśliwie mogły pożywiać się także złapanymi myszami, tym samym pomagając w oczyszczaniu Oazy ze szkodników mogących zagrozić zapasom jedzenia. Ale jej koty też, podobnie jak i sama Charlie, ostatnimi czasy zmizerniały.
Słysząc jego pytanie zaśmiała się cichutko, dłońmi powoli i ostrożnie głaszcząc znalezionego kota.
- Kiedy zmieniam się w kota mogę porozumieć się z innymi kotami. Zachowuję też własną świadomość i zdolność rozumienia mowy ludzkiej, ale nie mogę porozumiewać się z ludźmi dopóki nie odzyskam swojej postaci – wytłumaczyła. Kwestia animagii była dość złożona, ta zdolność nie była łatwa do opanowania i z tego powodu niewielu czarodziejów decydowało się na jej naukę, a jeszcze mniej docierało do etapu końcowego, czyli udanej przemiany w zwierzę. – Zawsze lubiłam koty i lubiłam być kotem, ale w obecnych czasach żałuję trochę, że moja animagiczna postać nie okazała się jakimś ptakiem. Łatwiej uciekać przed niebezpieczeństwami, kiedy ma się skrzydła.
Odkąd została zmuszona do ukrywania się ubolewała nad tym, że nie zmieniała się na przykład w sowę lub innego ptaka, bo w razie zagrożenia dużo łatwiej byłoby jej uciec. Czuła się zbyt mocno przyduszona do ziemi, przytłoczona niemożnością oderwania się od niej i ucieczki poza zasięg potencjalnych wrogów.
Uśmiechnęła się lekko, dobrze było się nawzajem o sobie dowiadywać nowych rzeczy, zresztą lubiła opowiadać o dziejach swojej rodziny.
- Moja rodzina, z tego co opowiadał mi tata, pierwotnie pochodziła ze Shropshire i przyjęła nazwisko Leighton od wioski, którą wówczas zamieszkiwali, jednak mniej więcej w szesnastym wieku pierwszy znany protoplasta mojej rodziny z powodu zatargu z antymugolskimi panami tych ziem zginął, a jego potomkowie musieli uciekać i tak trafili do Kornwalii, gdzie Macmillanowie przyjęli ich znacznie życzliwiej i tym sposobem większość Leightonów żyje tam do dziś, poza tymi, którzy na przestrzeni lat porozjeżdżali się w różne miejsca kraju i świata – opowiedziała pokrótce, zarysowując pobieżnie opowieść o tym, jak Leightonowie trafili do Kornwalii. Pierwszy raz usłyszała tę opowieść kiedy była dzieckiem, ojciec pielęgnował w swoich dzieciach wartości przez wieki wyznawane przez Leightonów, i nie ulegało wątpliwości, że krew Leightonów była w Charlie znacznie silniejsza niż krew Wrightów. Zawsze była ucieleśnieniem typowych cech swojej rodziny; była inteligentna i oddana swoim naukowym i przyrodniczym pasjom, wolała trzymać się na uboczu i unikać konfliktów, była dobra i prostolinijna a także preferowała ucieczkę ponad walkę. – Ja za to zawsze byłam przywiązana do miejsca, zwłaszcza jeśli gdzieś spędziłam większość życia i to te najlepsze jego chwile. Podobnie jak większość mojej rodziny za swój dom uważam Kornwalię, tam się urodziłam i wychowałam podobnie jak pokolenia Leightonów przede mną, i nawet jeśli moi rodzice i brat musieli uciec za granicę, a siostry umarły, to i tak uważam to miejsce za swój dom, i żadne inne mi go nie zastąpi, a już na pewno nie stanie się moim prawdziwym domem Oaza.
Oaza tak naprawdę dla nikogo nie była prawdziwym domem. Tylko przechowalnią, swego rodzaju kryjówką dla uchodźców przed wojną. Dlatego wciąż tęskniła do tego, co było kiedyś, a sentymenty z dzieciństwa dodawały Kornwalii jeszcze więcej piękna i uroku, więc każdej myśli o tym zakątku kraju towarzyszyła nostalgia, tęsknota za tą małą ojczyzną oraz za rodziną, którą utraciła. Tak bardzo pragnęła znowu ujrzeć rodziców i rodzeństwo! Nie była stworzona do samotnego życia, czuła się oderwana od korzeni, od swojej przeszłości oraz od najważniejszych dla siebie relacji. Jak roślina, którą ktoś brutalnie wyrwał z ziemi w której rosła od wykiełkowania i rzucił w zupełnie inne miejsce, w którym nie potrafiła się zakorzenić i więdła.
- Po skończeniu Hogwartu mieszkałam kilka lat w Londynie, co było spowodowane chęcią bycia bliżej kursu alchemicznego i później pracy… ale to też nie był dla mnie prawdziwy dom, a co najwyżej jego namiastka. Bo serce zawsze wyrywało się do tego prawdziwego domu, i właściwie większość weekendów spędzałam u moich rodziców w Tinworth. Dom był tam, gdzie była rodzina i wspomnienia z dzieciństwa – dodała jeszcze; mogła mieszkać kilka lat w Londynie, ale nigdy nie poczuła się pełnoprawną obywatelką tego miasta. I prawdę mówiąc, nie czuła się tam najlepiej, i konieczność życia tam osładzała tylko bliskość różnych naukowych instytucji. No i obecność Very, bo gdyby jej starsza siostra nie zamieszkała w stolicy wcześniej, Charlie na pewno by się na to nie zdecydowała, w końcu młodej dziewczynie nie uchodziło mieszkać zupełnie samej, bez towarzystwa nikogo z rodziny. – Choć pod pewnymi względami ludziom, którzy się nie przywiązują, chyba jest łatwiej. Zmiany nie są dla nich tak trudne, jak były dla mnie. Bo ja wolałabym osiąść w jednym miejscu, opuszczać je tylko w celu poznawania świata, a potem zawsze z radością wracać. Bo dobrze jest mieć dokąd wracać – wyznała cicho, żałując że w jej przypadku obecnie nie było to możliwe, bo do swojego domu aktualnie wrócić nie mogła. To znaczy, niby mogła, ale byłoby to nierozsądne i niebezpieczne, dlatego póki co musiała mieszkać w Oazie.
Potem wyniknęła cała ta sytuacja z kotem i Charlie mogła kontynuować rozmowę dopiero gdy zmieniła się z powrotem w siebie.
- Myślałam, że ci kiedyś o tym wspominałam. Na pewno demonstrowałam przemiany przy dzieciach Oazy podczas lekcji, ale może było to wtedy, kiedy akurat mi nie pomagałeś – rzekła; rzeczywiście czasem przemieniała się przy dzieciakach, żeby pokazać im taką przemianę, a także je zabawić i poprawić im humor. – Możemy tak zrobić. Weźmy go, a potem pomyślimy, czy nie znamy kogoś, kto mógłby go przygarnąć. W normalnych czasach ja bym go wzięła, gdybym tylko nadal mieszkała w Kornwalii i miała warunki na to, by wykarmić tyle kotów.
Niestety obecnie czasy były jakie były, i nie było łatwo ani dla niej, ani dla jej zwierząt, choć koty szczęśliwie mogły pożywiać się także złapanymi myszami, tym samym pomagając w oczyszczaniu Oazy ze szkodników mogących zagrozić zapasom jedzenia. Ale jej koty też, podobnie jak i sama Charlie, ostatnimi czasy zmizerniały.
Słysząc jego pytanie zaśmiała się cichutko, dłońmi powoli i ostrożnie głaszcząc znalezionego kota.
- Kiedy zmieniam się w kota mogę porozumieć się z innymi kotami. Zachowuję też własną świadomość i zdolność rozumienia mowy ludzkiej, ale nie mogę porozumiewać się z ludźmi dopóki nie odzyskam swojej postaci – wytłumaczyła. Kwestia animagii była dość złożona, ta zdolność nie była łatwa do opanowania i z tego powodu niewielu czarodziejów decydowało się na jej naukę, a jeszcze mniej docierało do etapu końcowego, czyli udanej przemiany w zwierzę. – Zawsze lubiłam koty i lubiłam być kotem, ale w obecnych czasach żałuję trochę, że moja animagiczna postać nie okazała się jakimś ptakiem. Łatwiej uciekać przed niebezpieczeństwami, kiedy ma się skrzydła.
Odkąd została zmuszona do ukrywania się ubolewała nad tym, że nie zmieniała się na przykład w sowę lub innego ptaka, bo w razie zagrożenia dużo łatwiej byłoby jej uciec. Czuła się zbyt mocno przyduszona do ziemi, przytłoczona niemożnością oderwania się od niej i ucieczki poza zasięg potencjalnych wrogów.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Wysłuchał uważnie opowieści o rodzinie Leighton. Historia Moorów mogła na pierwszy rzut oka wydawać się podobna, ale różniła ją jedna dosyć istotna rzecz — to przez mugoli przyszło im uciec z rodzinnych stron. Fakt ten zawsze powodował u Cilliana nagły przypływ smutku, więc i teraz uśmiech mu trochę pobladł, ale tylko na tę krótką chwilę, w której zdał sobie sprawę z tego jak bardzo nieosiągalne jest jego największe marzenie. Jako dziecko uważał je za coś tak realnego, coś na wyciągnięcie ręki. Dziś przyszło mu przyznać samemu sobie, że historia jego rodziców mogła być jedyną namiastką tego, jaką przyjdzie mu ujrzeć do dnia śmierci.
Może kiedyś.
Może.
Wciąż wierzył, że jest szansa na ujrzenie tego na własne oczy. Mała, ale była — tliła się gdzieś i nie chciała przygasnąć, bo zbyt dużo tej wiary miał w sobie, aby pozwolić tej pięknej przyszłości przygasnąć.
— Szczerze, to teraz kiedy o tym mówisz, to wcale nie wydaje mi się aż tak odległe — przyznał wreszcie, drapiąc się przy tym po podbródku. — Bo też wyjechałem do Londynu za „marzeniami” i „karierą”. Wspominam ten czas dobrze, ale jestem najwyraźniej potwierdzeniem tego, że człowiek może wyjechać ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy... — Z jakiegoś powodu w jego głowie brzmiało to mniej absurdalnie i żenująco. Wielokrotnie czytał o sobie, że jeżeli coś w życiu wyszło mu dobrze, to było to idealizowanie życia poza miastem, jakby rąbanie drewna siekierą miało być najlepszym, co może człowieka spotkać. Czy... czy było z nim aż tak źle? — Chociaż nie mierzi mnie przeprowadzka, jeśli tylko rodzina przeprowadzi się ze mną. Cóż za niespodzianka od losu, że teraz musimy mieszkać wszyscy razem. — Postawienie wojny w świetle bycia jakimś darem od losu mogło ujść za nieco oburzające, ale taki właśnie był Moore — im mniej powagi zawierał w swoich wypowiedziach, tym bardziej studził w innych smutek, toteż korzystał z tej zagrywki nieco częściej niż powinien.
— Nie, nie mówiłaś mi o tym wcześniej, twoja przemiana była dla mnie lekkim szokiem. — Czy naprawdę powinno go to dziwić? Przecież była czarodziejką... Pewnie miała w zanadrzu o wiele więcej ciekawych sztuczek. Może tu chodziło o odpowiednie wyczucie czasu? Ostatecznie wybuchł śmiechem, a nie wystraszył się i pobladł. Pobladł dopiero kiedy zdał sobie z czegoś sprawę... — Czasami, kiedy mijałem twoją chatę, głaskałem twoje koty... — to wyznanie mogło nie wydawać się na pierwszy rzut oka jakieś szczególne, ale — proszę, powiedz mi, że to nigdy nie byłaś ty — rozejrzał się, jakby chciał upewnić się, że nikt ich nie słyszy — albo przynajmniej nie mów tego moim braciom. Billy wie? Ja... czemu nigdy mi nie powiedział?
Dobrze wiedział, dlaczego Billy nigdy by mu tego nie powiedział. Patrzyłby na niego z boku, a później śmiałby się tak mocno, że by chrumkał. Zacisnąłby piąstkę i pomachał nią, ale nie chciał jej wystraszyć.
— W takim razie bierz go i wracajmy, znajdziemy mu coś do jedzenia — chociaż szczególnie proste to nie będzie. Miała już okazję przekonać się, że do bogatych ludzi nie należeli, więc tłumaczyć tego nie musiał. — Trzeba mu też wymyślić jakieś imię. To znaczy, tak myślę. — Nim ruszył w stronę domu, poczekał aż dziewczyna podniesie kota ze śniegu. — W jaki sposób to odczuwasz? Jakbyś mówiła „po ludzku”, a koty cię rozumiały? — Raz jeszcze potarł nos. — Czytałem o tym, że forma naszego patronusa może się zmienić. Jest to rzadkie, ale nie niespotykane. Może w tym przypadku jest podobnie? — Nie wiedział jednak jak tego dokonać.
Może kiedyś.
Może.
Wciąż wierzył, że jest szansa na ujrzenie tego na własne oczy. Mała, ale była — tliła się gdzieś i nie chciała przygasnąć, bo zbyt dużo tej wiary miał w sobie, aby pozwolić tej pięknej przyszłości przygasnąć.
— Szczerze, to teraz kiedy o tym mówisz, to wcale nie wydaje mi się aż tak odległe — przyznał wreszcie, drapiąc się przy tym po podbródku. — Bo też wyjechałem do Londynu za „marzeniami” i „karierą”. Wspominam ten czas dobrze, ale jestem najwyraźniej potwierdzeniem tego, że człowiek może wyjechać ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy... — Z jakiegoś powodu w jego głowie brzmiało to mniej absurdalnie i żenująco. Wielokrotnie czytał o sobie, że jeżeli coś w życiu wyszło mu dobrze, to było to idealizowanie życia poza miastem, jakby rąbanie drewna siekierą miało być najlepszym, co może człowieka spotkać. Czy... czy było z nim aż tak źle? — Chociaż nie mierzi mnie przeprowadzka, jeśli tylko rodzina przeprowadzi się ze mną. Cóż za niespodzianka od losu, że teraz musimy mieszkać wszyscy razem. — Postawienie wojny w świetle bycia jakimś darem od losu mogło ujść za nieco oburzające, ale taki właśnie był Moore — im mniej powagi zawierał w swoich wypowiedziach, tym bardziej studził w innych smutek, toteż korzystał z tej zagrywki nieco częściej niż powinien.
— Nie, nie mówiłaś mi o tym wcześniej, twoja przemiana była dla mnie lekkim szokiem. — Czy naprawdę powinno go to dziwić? Przecież była czarodziejką... Pewnie miała w zanadrzu o wiele więcej ciekawych sztuczek. Może tu chodziło o odpowiednie wyczucie czasu? Ostatecznie wybuchł śmiechem, a nie wystraszył się i pobladł. Pobladł dopiero kiedy zdał sobie z czegoś sprawę... — Czasami, kiedy mijałem twoją chatę, głaskałem twoje koty... — to wyznanie mogło nie wydawać się na pierwszy rzut oka jakieś szczególne, ale — proszę, powiedz mi, że to nigdy nie byłaś ty — rozejrzał się, jakby chciał upewnić się, że nikt ich nie słyszy — albo przynajmniej nie mów tego moim braciom. Billy wie? Ja... czemu nigdy mi nie powiedział?
Dobrze wiedział, dlaczego Billy nigdy by mu tego nie powiedział. Patrzyłby na niego z boku, a później śmiałby się tak mocno, że by chrumkał. Zacisnąłby piąstkę i pomachał nią, ale nie chciał jej wystraszyć.
— W takim razie bierz go i wracajmy, znajdziemy mu coś do jedzenia — chociaż szczególnie proste to nie będzie. Miała już okazję przekonać się, że do bogatych ludzi nie należeli, więc tłumaczyć tego nie musiał. — Trzeba mu też wymyślić jakieś imię. To znaczy, tak myślę. — Nim ruszył w stronę domu, poczekał aż dziewczyna podniesie kota ze śniegu. — W jaki sposób to odczuwasz? Jakbyś mówiła „po ludzku”, a koty cię rozumiały? — Raz jeszcze potarł nos. — Czytałem o tym, że forma naszego patronusa może się zmienić. Jest to rzadkie, ale nie niespotykane. Może w tym przypadku jest podobnie? — Nie wiedział jednak jak tego dokonać.
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Leightonowie musieli uciekać przez to, że byli dobrzy dla każdego i zdarzało im się pomagać również mugolom, czego nie tolerowali panowie tamtych ziem. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że dzieje kontaktów czarodziejów z mugolami nie były łatwe, i że nie bez powodu czarodzieje przez wieki ukrywali swą odmienność, przez co dwa światy istniały obok siebie, ale nigdy nie stały się jednością. Bo choć na pewno zdarzali się mugole którzy przyjęliby magię z ciekawością i entuzjazmem, istniały przecież małżeństwa pomiędzy czarodziejami i mugolami, to większość bała się nieznanego (a biorąc pod uwagę, ile krzywd teraz doznawali ze strony złych czarodziejów, trudno było im się dziwić), nie zabrakłoby i takich, którzy chcieliby czarodziejów i ich moce wykorzystać. Tak samo wielu czarodziejów gardziło mugolami, bo po prostu bali się ich obcego, niezrozumiałego świata. Charlie również chciałaby doczekać czasów pokoju, gdzie wszyscy mogliby żyć obok siebie w spokoju, ale były to prawdopodobnie naiwne myśli, i tak naprawdę byłaby szczęśliwa już, gdyby powróciło to co było wcześniej.
- Ja też jestem potwierdzeniem tego powiedzenia – przyznała z uśmiechem. – Bo nawet w Londynie nie przestałam być prostą dziewczyną z kornwalijskiej wioski. – Charlie zawsze była typem wiejskiej gąski, prostolinijnej dziewczyny, której obce były intrygi czy miastowe kaprysy, nie miała też nigdy zbyt wielkich wymagań odnośnie standardów życia, i dobrze się czuła w prostych, wiejskich warunkach w jakich się wychowała. – Leightonowie nie są stworzeni do dużych miast i do tamtejszego szybkiego stylu życia. Zawsze ciągnie nas do spokojniejszych miejsc, blisko natury.
W Oazie męczyła się także z tego względu, że było tam spore zagęszczenie ludności i brakowało jej swobody, niewiele było tam miejsc, w których mogłaby po prostu pobyć sama.
- Tak, rodzina zawsze potrafi osłodzić zmianę miejsca. Przez te lata w Londynie to bliskość Very dawała mi siłę, by mierzyć się z nowymi wyzwaniami. Ona zawsze była tą silniejszą i odważniejszą, przecierała szlaki, którymi później mogłam podążać. Miałyśmy co prawda zupełnie różne pasje i talenty, ale to nam nie przeszkadzało. Była mi najbliższa na świecie. – Oczy jej się zaszkliły na wspomnienie zmarłej tragicznie siostry, ale miała nadzieję, że Cillian tego nie zauważył, więc odwróciła wzrok w inną stronę. – Gdy jej zabrakło… Życie tam całkowicie straciło dla mnie sens. Wolałam wrócić do Kornwalii, ale przez listy gończe ten powrót nie był na długo…
Westchnęła ciężko, żałując że los odebrał jej wszystko co było jej drogie. Wolność, rodzinę, pracę i możliwość życia w ukochanej Kornwalii. Wszystko przez to, że półtora roku temu podjęła zgubną dla siebie decyzję o dołączeniu do Zakonu Feniksa, choć wówczas nie była jeszcze świadoma konsekwencji. Gdyby je znała, nigdy nie zostałaby Zakonniczką. Zajęła się kotem, choć w serduszku nadal dręczył ją smutek. Żałowała, że nie dało się cofnąć czasu i zmienić pewnych decyzji. Choć z drugiej strony, teraz nawet czarodzieje nie należący do Zakonu nie mogli się czuć całkowicie bezpieczni, zwłaszcza gdy nie wyznawali konserwatywnych wartości. Pewnie i tak musiałaby porzucić Munga, skoro prowadzono tam segregację, i pewnie i tak doskwierałby jej głód i poczucie zagrożenia.
- Nie, to nie byłam ja – uspokoiła go, choć czasem rzeczywiście zdarzało się, że gdy zmieniała się w kota, ktoś głaskał ją, biorąc ją za zwykłe zwierzątko. – Wydaje mi się, że chyba wie – zastanowiła się; Billy był w Zakonie, więc bardzo możliwe, że wiedział o jej zdolnościach. – Może znajdą się w domu jakieś resztki ze stołu, wygłodzony kot nie będzie wybredny. Może też polować na myszy. Mi też czasem zdarzało się jeść myszy, kiedy byłam kotem i doskwierał mi głód. Czasem w gorszych chwilach się zastanawiałam, czy nie prościej byłoby zostać kotem na stałe i całkowicie uciec od tych ludzkich problemów związanych z wojną, ale perspektywa żywienia się myszami na co dzień budzi we mnie niechęć.
Jej jasne policzki leciutko się zarumieniły, nadal dziwnie jej było z myślą, że z niegdyś szanowanej pracownicy Munga stała się poszukiwaną listem gończym zbrodniarką i głodującą nędzarką, która czasem musiała zmieniać się w kota i jeść myszy, żeby jakoś zaspokoić głód. W najgorszych etapach depresji rzeczywiście czasem się zastanawiała, czy nie lepiej byłoby uciec i zostać na stałe kotem, ale ostatecznie się na to nie zdecydowała. Mimo wszystko wolała być człowiekiem i jeść po ludzku, choć niektóre ludzkie emocje czasem bywały trudne do zniesienia i łatwiej było je przeczekiwać w ciele kota.
Pogłaskała kota, a potem ostrożnie uniosła go i wzięła na ręce tak, jak nosiła swoje koty. Zziębnięte zwierzę wtuliło się w materiał jej znoszonego płaszcza.
- Mniej więcej tak to działa – odezwała się. – Co do patronusa to podobno tak się zdarza. Mi udało się wyczarować cielesną postać tylko kilka razy w życiu i przybrał wtedy postać kota, ale najczęściej pojawiała się tylko srebrna mgła… - Zaklęcie patronusa było bardzo trudne, a Charlie nigdy nie była zbyt biegła w magii obronnej, więc tylko część prób zakończyła się powodzeniem. A ostatnimi czasy miała jeszcze większe problemy, gdyż depresja nie sprzyjała materializowaniu magii opartej na szczęśliwych wspomnieniach. – A w co zmienia się twój? – zapytała z ciekawością, bo to, jakim zwierzęciem był czyjś patronus, mogło sporo powiedzieć o danym czarodzieju. Patronusy, podobnie jak postaci animagiczne, zawsze były w jakiś sposób dopasowane do czarodzieja, nigdy nie były przypadkowe. – Czytałam, że zmiana postaci animagicznej jest możliwa, ale wymaga dużo wysiłku i ćwiczeń, a także siły woli. Nie jest to coś, co można osiągnąć w miesiąc. Nauczenie się animagii zajęło mi prawie trzy lata. Być może wojna skończy się nim nauczyłabym się zmieniać w coś innego? – A przynajmniej na to Charlie liczyła: że wojna skończy się jak najszybciej i wszyscy będą mogli stopniowo odzyskać normalne życie.
Wraz z kotem powoli ruszyli w drogę powrotną ku chatce Moore’ów.
- Ja też jestem potwierdzeniem tego powiedzenia – przyznała z uśmiechem. – Bo nawet w Londynie nie przestałam być prostą dziewczyną z kornwalijskiej wioski. – Charlie zawsze była typem wiejskiej gąski, prostolinijnej dziewczyny, której obce były intrygi czy miastowe kaprysy, nie miała też nigdy zbyt wielkich wymagań odnośnie standardów życia, i dobrze się czuła w prostych, wiejskich warunkach w jakich się wychowała. – Leightonowie nie są stworzeni do dużych miast i do tamtejszego szybkiego stylu życia. Zawsze ciągnie nas do spokojniejszych miejsc, blisko natury.
W Oazie męczyła się także z tego względu, że było tam spore zagęszczenie ludności i brakowało jej swobody, niewiele było tam miejsc, w których mogłaby po prostu pobyć sama.
- Tak, rodzina zawsze potrafi osłodzić zmianę miejsca. Przez te lata w Londynie to bliskość Very dawała mi siłę, by mierzyć się z nowymi wyzwaniami. Ona zawsze była tą silniejszą i odważniejszą, przecierała szlaki, którymi później mogłam podążać. Miałyśmy co prawda zupełnie różne pasje i talenty, ale to nam nie przeszkadzało. Była mi najbliższa na świecie. – Oczy jej się zaszkliły na wspomnienie zmarłej tragicznie siostry, ale miała nadzieję, że Cillian tego nie zauważył, więc odwróciła wzrok w inną stronę. – Gdy jej zabrakło… Życie tam całkowicie straciło dla mnie sens. Wolałam wrócić do Kornwalii, ale przez listy gończe ten powrót nie był na długo…
Westchnęła ciężko, żałując że los odebrał jej wszystko co było jej drogie. Wolność, rodzinę, pracę i możliwość życia w ukochanej Kornwalii. Wszystko przez to, że półtora roku temu podjęła zgubną dla siebie decyzję o dołączeniu do Zakonu Feniksa, choć wówczas nie była jeszcze świadoma konsekwencji. Gdyby je znała, nigdy nie zostałaby Zakonniczką. Zajęła się kotem, choć w serduszku nadal dręczył ją smutek. Żałowała, że nie dało się cofnąć czasu i zmienić pewnych decyzji. Choć z drugiej strony, teraz nawet czarodzieje nie należący do Zakonu nie mogli się czuć całkowicie bezpieczni, zwłaszcza gdy nie wyznawali konserwatywnych wartości. Pewnie i tak musiałaby porzucić Munga, skoro prowadzono tam segregację, i pewnie i tak doskwierałby jej głód i poczucie zagrożenia.
- Nie, to nie byłam ja – uspokoiła go, choć czasem rzeczywiście zdarzało się, że gdy zmieniała się w kota, ktoś głaskał ją, biorąc ją za zwykłe zwierzątko. – Wydaje mi się, że chyba wie – zastanowiła się; Billy był w Zakonie, więc bardzo możliwe, że wiedział o jej zdolnościach. – Może znajdą się w domu jakieś resztki ze stołu, wygłodzony kot nie będzie wybredny. Może też polować na myszy. Mi też czasem zdarzało się jeść myszy, kiedy byłam kotem i doskwierał mi głód. Czasem w gorszych chwilach się zastanawiałam, czy nie prościej byłoby zostać kotem na stałe i całkowicie uciec od tych ludzkich problemów związanych z wojną, ale perspektywa żywienia się myszami na co dzień budzi we mnie niechęć.
Jej jasne policzki leciutko się zarumieniły, nadal dziwnie jej było z myślą, że z niegdyś szanowanej pracownicy Munga stała się poszukiwaną listem gończym zbrodniarką i głodującą nędzarką, która czasem musiała zmieniać się w kota i jeść myszy, żeby jakoś zaspokoić głód. W najgorszych etapach depresji rzeczywiście czasem się zastanawiała, czy nie lepiej byłoby uciec i zostać na stałe kotem, ale ostatecznie się na to nie zdecydowała. Mimo wszystko wolała być człowiekiem i jeść po ludzku, choć niektóre ludzkie emocje czasem bywały trudne do zniesienia i łatwiej było je przeczekiwać w ciele kota.
Pogłaskała kota, a potem ostrożnie uniosła go i wzięła na ręce tak, jak nosiła swoje koty. Zziębnięte zwierzę wtuliło się w materiał jej znoszonego płaszcza.
- Mniej więcej tak to działa – odezwała się. – Co do patronusa to podobno tak się zdarza. Mi udało się wyczarować cielesną postać tylko kilka razy w życiu i przybrał wtedy postać kota, ale najczęściej pojawiała się tylko srebrna mgła… - Zaklęcie patronusa było bardzo trudne, a Charlie nigdy nie była zbyt biegła w magii obronnej, więc tylko część prób zakończyła się powodzeniem. A ostatnimi czasy miała jeszcze większe problemy, gdyż depresja nie sprzyjała materializowaniu magii opartej na szczęśliwych wspomnieniach. – A w co zmienia się twój? – zapytała z ciekawością, bo to, jakim zwierzęciem był czyjś patronus, mogło sporo powiedzieć o danym czarodzieju. Patronusy, podobnie jak postaci animagiczne, zawsze były w jakiś sposób dopasowane do czarodzieja, nigdy nie były przypadkowe. – Czytałam, że zmiana postaci animagicznej jest możliwa, ale wymaga dużo wysiłku i ćwiczeń, a także siły woli. Nie jest to coś, co można osiągnąć w miesiąc. Nauczenie się animagii zajęło mi prawie trzy lata. Być może wojna skończy się nim nauczyłabym się zmieniać w coś innego? – A przynajmniej na to Charlie liczyła: że wojna skończy się jak najszybciej i wszyscy będą mogli stopniowo odzyskać normalne życie.
Wraz z kotem powoli ruszyli w drogę powrotną ku chatce Moore’ów.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
— Kiedy mówisz, że Leightonowie nie są do czegoś stworzeni, to chodzi ci o wpływ wychowania, czy wierzysz, że macie to zapisane we krwi?
Pytanie zostało przez niego zadane tylko i wyłącznie przez wzgląd na czystą, ludzką ciekawość. W dobie politycznych napięć mogło brzmieć nieprzyjemnie, ale nic w Cillianie nie wskazywało na to, aby miał się oburzyć odpowiedzią, jakakolwiek by ona nie była. Osobiście ani w jedno, ani w drugie nie wierzył zupełnie — patrząc na ludzi, widział ich indywidualność. Nigdy nie rozumiał przypisywania żadnych cech rodzinie.
Nie mógł przewidzieć, że wspomnienie stolicy wywoła w Charlene aż takie emocje. Pokrzepiająco ułożył dłoń na jej ramieniu, kiedy wspominała zmarłą siostrę. Drugą ręką z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął chustkę, którą podał jej pospieszenie do otarcia załzawionych oczu. Bo na jej nieszczęście (a może właśnie szczęście, skoro mogła dostrzec, że miała w nim oparcie?) zauważał. Nie umykały mu ani ból tkwiący gdzieś w błyszczących oczach, ani uciekanie spojrzeniem gdzieś w bok, kiedy głos się łamie i łzy zbierają się w kącikach oczu — obserwował świat zbyt uważnie i wczuwał się w rolę innych zbyt mocno.
— Gdzie jest pochowana? Może moglibyśmy odwiedzić jej grób?
Propozycja wypłynęła z jego ust jakby sama. Nie przemyślał jej zupełnie, po chwili nawet żałował, że rzucił ją tak bez przemyślenia, bo nie miał pojęcia gdzie właściwie znajdował się grób Very. Kiepski był z niego przyjaciel najwyraźniej, bo przecież byli niegdyś blisko, a on... cóż. Może to też okazja dla niego, żeby się z nią w jakiś sposób pożegnać? Leighton była jedyną nieobecną już na świecie osobą z grupy ludzi, którymi otaczał się w czasach szkolnych.
Na wieść o tym, że to nie ją tarmosił nieopodal jej chatki, Cillian teatralnie odetchnął z ulgą. A później zaśmiał się szczerze. Nie miał pojęcia, że Charlene mówi na poważnie. Wziął to za dowcip, bo kto by z tak poważną miną mówił o jedzeniu myszy pod postacią kota? Dobrze, że powstrzymał się przed pochwaleniem jej talentu aktorskiego, bo by się pewnie zrobił bardziej czerwony niż ona.
— W ptaka — powiedział. — Chyba w rudzika, o ile mnie brat nie okłamał. — Uniósł brwi w górę. — Czy to znaczy, że jako animag też byłbym rudzikiem? W takim razie, jeżeli chcesz wznieść się w powietrze, sugeruję ci... zostanie pisarzem. — Ewentualnie wioskowym głupkiem. — A tak na poważnie, to mogę o tym poczytać, gdybyś chciała.
Decyzja o powrocie była dobra. Nie tylko ze względu na kota, ale i nasilające się opady śniegu. Kiedy znajdowali się pod drzwiami (które oczywiście otworzył przed nią szeroko, żeby mogła spokojnie wejść z kotkiem do środka), wiatr wiał tak mocno, że omal nie zdarł z jego głowy czapki. I chociaż wciąż wariował na widok ognia, wreszcie nadarzyła się okazja do docenienia go za ciepło, które rozchodziło się po wnętrzu ich domu.
— Zmarzłaś? Usiądź z nim przy kominku, poszukam czegoś, co możemy mu dać. Swoją drogą, masz może ochotę zagrać w szachy...?
| Z tematu
Pytanie zostało przez niego zadane tylko i wyłącznie przez wzgląd na czystą, ludzką ciekawość. W dobie politycznych napięć mogło brzmieć nieprzyjemnie, ale nic w Cillianie nie wskazywało na to, aby miał się oburzyć odpowiedzią, jakakolwiek by ona nie była. Osobiście ani w jedno, ani w drugie nie wierzył zupełnie — patrząc na ludzi, widział ich indywidualność. Nigdy nie rozumiał przypisywania żadnych cech rodzinie.
Nie mógł przewidzieć, że wspomnienie stolicy wywoła w Charlene aż takie emocje. Pokrzepiająco ułożył dłoń na jej ramieniu, kiedy wspominała zmarłą siostrę. Drugą ręką z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął chustkę, którą podał jej pospieszenie do otarcia załzawionych oczu. Bo na jej nieszczęście (a może właśnie szczęście, skoro mogła dostrzec, że miała w nim oparcie?) zauważał. Nie umykały mu ani ból tkwiący gdzieś w błyszczących oczach, ani uciekanie spojrzeniem gdzieś w bok, kiedy głos się łamie i łzy zbierają się w kącikach oczu — obserwował świat zbyt uważnie i wczuwał się w rolę innych zbyt mocno.
— Gdzie jest pochowana? Może moglibyśmy odwiedzić jej grób?
Propozycja wypłynęła z jego ust jakby sama. Nie przemyślał jej zupełnie, po chwili nawet żałował, że rzucił ją tak bez przemyślenia, bo nie miał pojęcia gdzie właściwie znajdował się grób Very. Kiepski był z niego przyjaciel najwyraźniej, bo przecież byli niegdyś blisko, a on... cóż. Może to też okazja dla niego, żeby się z nią w jakiś sposób pożegnać? Leighton była jedyną nieobecną już na świecie osobą z grupy ludzi, którymi otaczał się w czasach szkolnych.
Na wieść o tym, że to nie ją tarmosił nieopodal jej chatki, Cillian teatralnie odetchnął z ulgą. A później zaśmiał się szczerze. Nie miał pojęcia, że Charlene mówi na poważnie. Wziął to za dowcip, bo kto by z tak poważną miną mówił o jedzeniu myszy pod postacią kota? Dobrze, że powstrzymał się przed pochwaleniem jej talentu aktorskiego, bo by się pewnie zrobił bardziej czerwony niż ona.
— W ptaka — powiedział. — Chyba w rudzika, o ile mnie brat nie okłamał. — Uniósł brwi w górę. — Czy to znaczy, że jako animag też byłbym rudzikiem? W takim razie, jeżeli chcesz wznieść się w powietrze, sugeruję ci... zostanie pisarzem. — Ewentualnie wioskowym głupkiem. — A tak na poważnie, to mogę o tym poczytać, gdybyś chciała.
Decyzja o powrocie była dobra. Nie tylko ze względu na kota, ale i nasilające się opady śniegu. Kiedy znajdowali się pod drzwiami (które oczywiście otworzył przed nią szeroko, żeby mogła spokojnie wejść z kotkiem do środka), wiatr wiał tak mocno, że omal nie zdarł z jego głowy czapki. I chociaż wciąż wariował na widok ognia, wreszcie nadarzyła się okazja do docenienia go za ciepło, które rozchodziło się po wnętrzu ich domu.
— Zmarzłaś? Usiądź z nim przy kominku, poszukam czegoś, co możemy mu dać. Swoją drogą, masz może ochotę zagrać w szachy...?
| Z tematu
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Może na swój sposób i jedno i drugie? – zastanowiła się. – Kiedy od małego otrzymuje się pewne wzorce, które wydają się dobre, siłą rzeczy uważa się je za naturalne i chce się za nimi podążać. – Tak przynajmniej było w jej przypadku, aczkolwiek Charlie nigdy nie miała buntowniczej natury, zawsze wybierała bezpieczne ścieżki, poza tym te rodzinne wzorce były czymś, co jej faktycznie odpowiadało i w czym się dobrze odnajdywała. Utożsamiała się z wartościami wpajanymi przez rodziców, nie kwestionowała ich i czuła się szczęśliwa ze swoim sielskim dzieciństwem na wsi, kochała nie tylko eliksiry, ale też magiczne rośliny i zwierzęta. Miejskiego życia też miała okazję spróbować, więc mogła z czystym sumieniem określić, które podobało jej się bardziej, i odpowiedź była jednoznaczna: Charlie lepiej się czuła na wsi niż w mieście. I to samo zawsze mówiła o sobie większość Leightonów, których miała okazję poznać. Chyba każdy znany jej członek rodziny za prawdziwy dom uważał Kornwalię, nawet ci, którzy w dorosłości ją z różnych względów opuścili. Tak samo jak niemal wszyscy znani jej Leightonowie w przeszłości zasilili szeregi Ravenclawu lub Hufflepuffu, i większość z nich pasjonowała się dziedzinami związanymi z przyrodą lub nauką, i trudno było ocenić, ile było w tym wpływu krwi i kultywowanych z pokolenia na pokolenie tradycji, a ile wychowania, choć wydawało się, że obie te rzeczy były ze sobą ściśle powiązane. Tak czy inaczej, wartości wyznawane przez pierwszych Leightonów nadal były podtrzymywane.
Ale Vera pod pewnymi względami odstawała od typowego Leightona, być może przejmując wraz z krwią matki odwagę Wrightów. Nieczęsto wśród Leightonów zdarzały się tak silne i dzielne jednostki jak jej siostra, którą Charlie zawsze podziwiała i której bardzo jej brakowało, bo teraz nie miał już kto przecierać dla niej szlaków i była zupełnie sama, jak dziecko które zgubiło się we mgle. Niby zdążyła już oswoić się z myślą o tym, że jej nie ma, ale wciąż tęskniła i oczy często jej wilgotniały na wspomnienia zmarłej siostry.
Z wdzięcznością przyjęła chusteczkę, choć było jej trochę niezręcznie, że się przy nim tak rozkleiła.
- Spoczęła w naszej rodzinnej wiosce Tinworth w Kornwalii – odpowiedziała. Vera spoczęła obok ich zmarłej kilka lat temu młodszej siostry Helen, a także dziadka i kilku innych krewnych. Na cmentarzyku w Tinworth można było znaleźć całkiem sporo nagrobków z nazwiskiem Leighton. – Ostatni raz byłam u niej w październiku. Ja… Anthony mnie tam zabrał. Sama nie opuszczam Oazy. – Była zbyt strachliwa i niepewna swoich umiejętności, by odważyć się na jakiekolwiek samotne podróże odkąd była poszukiwana. W razie zagrożenia nie była w stanie się obronić, dlatego zgodnie ze zdrowym rozsądkiem ukrywała się i nie oddalała się od ukrycia samotnie, bez opieki kogoś, kto w razie czego by ją obronił. Stała się zależna od Zakonników, bo była równie bezbronna jak inni mieszkańcy Oazy. Na wspomnienie o Anthonym leciutko się zarumieniła; Macmillan wciąż nie pozostawał jej obojętny, bardzo za nim tęskniła i martwiła się o niego, choć musiała przyznać, że towarzystwo Cilliana także było jej miłe, że potrafił być równie opiekuńczy jak jej niespełniony obiekt westchnień. A właśnie tego Charlie potrzebowała w mężczyznach: opiekuńczości, oparcia i poczucia bezpieczeństwa. Nigdy nie była typem silnej i niezależnej kobiety jak Vera, która świetnie radziła sobie sama i nie potrzebowała podpory, by śmiało piąć się ku swoim marzeniom. Vera potrafiła obronić się sama, a przynajmniej tak było do tamtego feralnego dnia, kiedy to anomalie najwyraźniej okazały się silniejsze od niej.
Niestety wcale nie żartowała z tym jedzeniem myszy, kilka razy faktycznie jej się to zdarzyło, zwłaszcza wtedy, kiedy z jakiegoś powodu dłużej pozostawała w ciele kota. Zaciekawiła ją jednak udzielona przez niego informacja. Rudzik, musiała to zapamiętać.
- Co do postaci animagicznej, trudno jednoznacznie powiedzieć, ale… to bardzo prawdopodobne, najczęściej postać animagiczna i patronus są takie same. – Może czasem zdarzały się wyjątki, ale większość przypadków, o których słyszała lub czytała, przybierała postać zwierzęcia, które było też patronusem danej osoby. W końcu, jakby nie patrzeć, zarówno patronus, jak i postać animagiczna odzwierciedlały charakter czarodzieja i nigdy nie były dziełem zupełnego przypadku. – Pewnie dlatego zmiana postaci jest taka trudna i nie słyszałam o zbyt wielu takich przypadkach. Większość animagów już do końca pozostaje przy tej jednej, pierwszej postaci.
To, że zmieniała się w kota, było częścią jej samej, i trudno było tak po prostu to odrzucić i zmienić, tak jak nie dało się zmienić swojej osobowości. Można było z wiekiem nabyć pewne cechy lub załagodzić pewne wady charakteru, ale trzon osobowości pozostawał względnie stały, zwłaszcza w dorosłości, kiedy dana jednostka była już uformowana i nie była tak plastyczna jak w przypadku dzieci.
Pogoda rzeczywiście zaczęła się psuć, więc chcąc nie chcąc musieli wrócić. Niedożywiona Charlie marzła szybciej niż kiedyś, w końcu przypominała samą skórę i kości i nawet materiał płaszcza nie potrafił ogrzać jej tak, by przestała się trząść. Poza tym chciała jak najszybciej przenieść znalezionego kota w ciepłe i pozbawione śniegu miejsce. Kiedy dotarli do domku, z ulgą wsunęła się do środka. Dzięki płonącemu kominkowi poczuła się, jakby zanurzyła się w wannie z ciepłą wodą.
- Tak, jasne – przytaknęła, ściągając płaszcz i wraz z kotkiem idąc w stronę kominka, by usiąść możliwie blisko niego. Usadowiła sobie kota na kolanach, a dłonie wyciągnęła przed siebie, by je ogrzać. Uśmiechnęła się lekko pod nosem, zadowolona z tego, że tu jest. Reszta dnia upłynęła jej w miłej atmosferze.
| zt.
Ale Vera pod pewnymi względami odstawała od typowego Leightona, być może przejmując wraz z krwią matki odwagę Wrightów. Nieczęsto wśród Leightonów zdarzały się tak silne i dzielne jednostki jak jej siostra, którą Charlie zawsze podziwiała i której bardzo jej brakowało, bo teraz nie miał już kto przecierać dla niej szlaków i była zupełnie sama, jak dziecko które zgubiło się we mgle. Niby zdążyła już oswoić się z myślą o tym, że jej nie ma, ale wciąż tęskniła i oczy często jej wilgotniały na wspomnienia zmarłej siostry.
Z wdzięcznością przyjęła chusteczkę, choć było jej trochę niezręcznie, że się przy nim tak rozkleiła.
- Spoczęła w naszej rodzinnej wiosce Tinworth w Kornwalii – odpowiedziała. Vera spoczęła obok ich zmarłej kilka lat temu młodszej siostry Helen, a także dziadka i kilku innych krewnych. Na cmentarzyku w Tinworth można było znaleźć całkiem sporo nagrobków z nazwiskiem Leighton. – Ostatni raz byłam u niej w październiku. Ja… Anthony mnie tam zabrał. Sama nie opuszczam Oazy. – Była zbyt strachliwa i niepewna swoich umiejętności, by odważyć się na jakiekolwiek samotne podróże odkąd była poszukiwana. W razie zagrożenia nie była w stanie się obronić, dlatego zgodnie ze zdrowym rozsądkiem ukrywała się i nie oddalała się od ukrycia samotnie, bez opieki kogoś, kto w razie czego by ją obronił. Stała się zależna od Zakonników, bo była równie bezbronna jak inni mieszkańcy Oazy. Na wspomnienie o Anthonym leciutko się zarumieniła; Macmillan wciąż nie pozostawał jej obojętny, bardzo za nim tęskniła i martwiła się o niego, choć musiała przyznać, że towarzystwo Cilliana także było jej miłe, że potrafił być równie opiekuńczy jak jej niespełniony obiekt westchnień. A właśnie tego Charlie potrzebowała w mężczyznach: opiekuńczości, oparcia i poczucia bezpieczeństwa. Nigdy nie była typem silnej i niezależnej kobiety jak Vera, która świetnie radziła sobie sama i nie potrzebowała podpory, by śmiało piąć się ku swoim marzeniom. Vera potrafiła obronić się sama, a przynajmniej tak było do tamtego feralnego dnia, kiedy to anomalie najwyraźniej okazały się silniejsze od niej.
Niestety wcale nie żartowała z tym jedzeniem myszy, kilka razy faktycznie jej się to zdarzyło, zwłaszcza wtedy, kiedy z jakiegoś powodu dłużej pozostawała w ciele kota. Zaciekawiła ją jednak udzielona przez niego informacja. Rudzik, musiała to zapamiętać.
- Co do postaci animagicznej, trudno jednoznacznie powiedzieć, ale… to bardzo prawdopodobne, najczęściej postać animagiczna i patronus są takie same. – Może czasem zdarzały się wyjątki, ale większość przypadków, o których słyszała lub czytała, przybierała postać zwierzęcia, które było też patronusem danej osoby. W końcu, jakby nie patrzeć, zarówno patronus, jak i postać animagiczna odzwierciedlały charakter czarodzieja i nigdy nie były dziełem zupełnego przypadku. – Pewnie dlatego zmiana postaci jest taka trudna i nie słyszałam o zbyt wielu takich przypadkach. Większość animagów już do końca pozostaje przy tej jednej, pierwszej postaci.
To, że zmieniała się w kota, było częścią jej samej, i trudno było tak po prostu to odrzucić i zmienić, tak jak nie dało się zmienić swojej osobowości. Można było z wiekiem nabyć pewne cechy lub załagodzić pewne wady charakteru, ale trzon osobowości pozostawał względnie stały, zwłaszcza w dorosłości, kiedy dana jednostka była już uformowana i nie była tak plastyczna jak w przypadku dzieci.
Pogoda rzeczywiście zaczęła się psuć, więc chcąc nie chcąc musieli wrócić. Niedożywiona Charlie marzła szybciej niż kiedyś, w końcu przypominała samą skórę i kości i nawet materiał płaszcza nie potrafił ogrzać jej tak, by przestała się trząść. Poza tym chciała jak najszybciej przenieść znalezionego kota w ciepłe i pozbawione śniegu miejsce. Kiedy dotarli do domku, z ulgą wsunęła się do środka. Dzięki płonącemu kominkowi poczuła się, jakby zanurzyła się w wannie z ciepłą wodą.
- Tak, jasne – przytaknęła, ściągając płaszcz i wraz z kotkiem idąc w stronę kominka, by usiąść możliwie blisko niego. Usadowiła sobie kota na kolanach, a dłonie wyciągnęła przed siebie, by je ogrzać. Uśmiechnęła się lekko pod nosem, zadowolona z tego, że tu jest. Reszta dnia upłynęła jej w miłej atmosferze.
| zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
06/04/1958
Byłem oburzony, poważnie. Nic nie potrafiło mnie tak wytrącić z równowagi, jak kłamstwo w żywe oczy, a to, co przeczytałem w najnowszym numerze Walczącego Maga to cholerny stek bzdur. Mogło się wydawać, że miał swoje plusy; niektórzy łudzą się, że to szansa, bo wraz z wydaniem usunięto listy gończe. Jednakże oszukują samych siebie! Nie zapominajmy, że gazetę wypuszczono w obieg pierwszego kwietnia, cholerne Prima Aprillis, więc gdyby propaganda nie odniosła zamierzonego sukcesu, w każdej chwili redakcja może obrócić to w żart. Mniej zabawny jest z kolei fakt, że wielu ludzi w to uwierzyło i straciło resztki nadziei. Niegdyś zagrzewani do walki, gdyż Zakon Feniksa był szansą na lepsze jutro, teraz mogą wyłącznie rozpaczać. Postanowiłem, że nie będę stać biernie i czekać, aż Malfoy i jego sługusy narobią więcej szkód, dlatego odwiedziłem dziś Billiego, aby sprawdzić, co on sądzi na ten temat.
Przywitaliśmy się i zapytałem, co słychać u małej i reszty rodziny. Przybiłem żółwia z Amelką i nim ukradłem jej tatę na pomost, gdzie mogliśmy spokojnie porozmawiać, za pozwoleniem dałem jej kilka landrynek. Niestety, kiedy znaleźliśmy się na osobności, o spokoju można było zapomnieć — krew mi buzowała, byłem wyraźnie przejęty. Wręczyłem mu nabyty egzemplarz gazety i odezwałem się tonem cichym, acz wyraźnie poirytowanym. — W ten stek bzdur uwierzyły tysiące ludzi. Ludzi niewinnych i uciśnionych, którym odebrano ostatki sił do walki, czy choćby poczucie bezpieczeństwa pod protektoratem skrzydeł Feniksa i wiarę, że kiedyś odzyskają wolność — zacząłem, gdy zapoznał się z treścią artykułu. — Niektórzy mogą myśleć, że zdjęcie listów gończych uchroni Was przed wymiarem niesprawiedliwości, ale to ułuda, Billy, nikt Was nie wymazał z kartotek i nie przestał na Was polować. Jeśli to nie jest tylko fasada redaktorskiego żartu, który zamierzenie wywołał już olbrzymie szkody, to będą jeszcze bardziej zażarci w próbie Waszej likwidacji. Ludzie zasługują na to, by znać prawdę — powiedziałem od razu, co myślałem na ten temat. Można było przypuszczać, że mam jakiś pomysł — przypuszczalnie niebezpieczny, Billy znał mnie przecież lepiej niż samego siebie. Czułem jednak taką determinację, że przebiłbym się z prawdą przez najgrubsze mury. Pozostawało tylko pytanie, ile tej prawdy mogłem ujawnić. — Następne wydanie Walczącego Maga będzie spisane moim piórem, a jego druk okraszony prawdą — wypowiedziałem to z niecharakterystycznym dla mnie gniewem; zazwyczaj, kiedy wspólnie planowaliśmy jakąś operację, byłem opanowany, lecz pełen ekscytacji. Dziś zastąpił ją gniew. Pełnia wpływała na mnie negatywnie, a odbyła się ledwie dwa dni temu; wciąż byłem nią wyczerpany, takie sytuacje potęgowały frustrację. — Potrzebuję Twojej pomocy. Nic nie zrobię przeciwko Wam, więc potrzebuję zgody wymienionych w artykule osób — każdej z osobna — nim podejmę jakiekolwiek działanie. Znasz ich lepiej niż ja, Billy! Przekonajmy ich razem, żeby wyszli z ukrycia, aby pokazać ludziom, że Zakon Feniksa wciąż nad nami czuwa — poprosiłem przyjaciela, patrząc mu w oczy.
100g landrynek przekazuję dziecku
Byłem oburzony, poważnie. Nic nie potrafiło mnie tak wytrącić z równowagi, jak kłamstwo w żywe oczy, a to, co przeczytałem w najnowszym numerze Walczącego Maga to cholerny stek bzdur. Mogło się wydawać, że miał swoje plusy; niektórzy łudzą się, że to szansa, bo wraz z wydaniem usunięto listy gończe. Jednakże oszukują samych siebie! Nie zapominajmy, że gazetę wypuszczono w obieg pierwszego kwietnia, cholerne Prima Aprillis, więc gdyby propaganda nie odniosła zamierzonego sukcesu, w każdej chwili redakcja może obrócić to w żart. Mniej zabawny jest z kolei fakt, że wielu ludzi w to uwierzyło i straciło resztki nadziei. Niegdyś zagrzewani do walki, gdyż Zakon Feniksa był szansą na lepsze jutro, teraz mogą wyłącznie rozpaczać. Postanowiłem, że nie będę stać biernie i czekać, aż Malfoy i jego sługusy narobią więcej szkód, dlatego odwiedziłem dziś Billiego, aby sprawdzić, co on sądzi na ten temat.
Przywitaliśmy się i zapytałem, co słychać u małej i reszty rodziny. Przybiłem żółwia z Amelką i nim ukradłem jej tatę na pomost, gdzie mogliśmy spokojnie porozmawiać, za pozwoleniem dałem jej kilka landrynek. Niestety, kiedy znaleźliśmy się na osobności, o spokoju można było zapomnieć — krew mi buzowała, byłem wyraźnie przejęty. Wręczyłem mu nabyty egzemplarz gazety i odezwałem się tonem cichym, acz wyraźnie poirytowanym. — W ten stek bzdur uwierzyły tysiące ludzi. Ludzi niewinnych i uciśnionych, którym odebrano ostatki sił do walki, czy choćby poczucie bezpieczeństwa pod protektoratem skrzydeł Feniksa i wiarę, że kiedyś odzyskają wolność — zacząłem, gdy zapoznał się z treścią artykułu. — Niektórzy mogą myśleć, że zdjęcie listów gończych uchroni Was przed wymiarem niesprawiedliwości, ale to ułuda, Billy, nikt Was nie wymazał z kartotek i nie przestał na Was polować. Jeśli to nie jest tylko fasada redaktorskiego żartu, który zamierzenie wywołał już olbrzymie szkody, to będą jeszcze bardziej zażarci w próbie Waszej likwidacji. Ludzie zasługują na to, by znać prawdę — powiedziałem od razu, co myślałem na ten temat. Można było przypuszczać, że mam jakiś pomysł — przypuszczalnie niebezpieczny, Billy znał mnie przecież lepiej niż samego siebie. Czułem jednak taką determinację, że przebiłbym się z prawdą przez najgrubsze mury. Pozostawało tylko pytanie, ile tej prawdy mogłem ujawnić. — Następne wydanie Walczącego Maga będzie spisane moim piórem, a jego druk okraszony prawdą — wypowiedziałem to z niecharakterystycznym dla mnie gniewem; zazwyczaj, kiedy wspólnie planowaliśmy jakąś operację, byłem opanowany, lecz pełen ekscytacji. Dziś zastąpił ją gniew. Pełnia wpływała na mnie negatywnie, a odbyła się ledwie dwa dni temu; wciąż byłem nią wyczerpany, takie sytuacje potęgowały frustrację. — Potrzebuję Twojej pomocy. Nic nie zrobię przeciwko Wam, więc potrzebuję zgody wymienionych w artykule osób — każdej z osobna — nim podejmę jakiekolwiek działanie. Znasz ich lepiej niż ja, Billy! Przekonajmy ich razem, żeby wyszli z ukrycia, aby pokazać ludziom, że Zakon Feniksa wciąż nad nami czuwa — poprosiłem przyjaciela, patrząc mu w oczy.
100g landrynek przekazuję dziecku
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Dostrzegł jego zdenerwowanie już w chwili, w której stanął w progu domu – schowane pod uśmiechem posłanym Amelii i przykryte pogodnym tonem głosu, ale jednocześnie: uwidaczniające się ledwie zauważalną nerwowością gestów, bezwiednym zaciśnięciem szczęki, zdradzającym niecierpliwość spojrzeniem odruchowo skierowanym w stronę okna. Mógłby zrzucić to na niedawną pełnię (śledzenie faz księżyca było dla niego nowością, ale odkąd dowiedział się o sekrecie przyjaciela, zaczął to robić), ale coś – przeczucie, być może – mówiło mu, że poruszenie Garry’ego było wywołane czymś innym niż zmęczeniem.
Na potwierdzenie, że miał rację, nie musiał czekać długo.
Obdarowaną landrynkami Amelkę zostawił pod opieką Aidana, po drodze na pomost zaczynając się już trochę niepokoić; powstrzymał się jednak od zadawania pytań do chwili, w której znaleźli się tuż nad jeziorem – tego dnia szarym i ciemnym, uginającym się od ciężaru zasnuwających niebo chmur. Dopiero co przestało padać, deski były jeszcze wilgotne – ale to nie one zwróciły jego uwagę, a egzemplarz gazety wyciągnięty przez Garry’ego.
Wystarczył jeden rzut oka, żeby rozpoznał przeklęty nagłówek; w ostatnich dniach rozczytywał wydrukowane rewelacje tyle razy, że znał je na pamięć – więc zamiast wziąć Walczącego Maga od przyjaciela, tylko machnął ręką. – Zabierz to stąd, nie chcę, żeby wp-p-padło Amelii w ręce – rzucił, pozwalając, by między głoski wkradło się echo przestygniętego już nieco gniewu – i zmęczenie. Artykuł kłamał, co do tego nie było wątpliwości, ale póki co wciąż nie udało mu się ustalić, w jakim stopniu; z częścią wymienionych w nim członków Zakonu Feniksa nie mieli kontaktu – niektórzy zniknęli przed tygodniami, inni dopiero zapadli się pod ziemię. Chciał wierzyć, że był to przypadek, ale nie miał pewności – licząc jedynie na to, że zwołane w ratuszu spotkanie rzuci na sprawę nieco światła. – Wiem – mruknął, też się tym martwił; Anglia i tak już się chwiała, gnąc się pod ciężarem rozprzestrzeniającego się jak plaga głodu, powodzi i huraganów; zgaszenie nadziei na wygranie wojny mogło być ostatnim gwoździem do trumny.
Podniósł spojrzenie znad gazety, przyglądając się przyjacielowi z ciekawością – przeczuwając, wiedząc, że jego słowa były jedynie preludium do pomysłu, który musiał zrodzić się w jego głowie. Rozpoznawał ten błysk w spojrzeniu, napięcie w głosie; zmarszczył brwi, posyłając mu pytające spojrzenie, ale kolejne wyznanie nie było tym, czego się spodziewał. – Co? – wyrwało mu się, Walczący Mag napisany jego piórem? – O czym ty b-b-bredziesz? – zapytał, nie rozumiejąc – w jaki sposób chciał to osiągnąć; nie było przecież szans, żeby redakcja wydrukowała cokolwiek, co nie niosło za sobą fałszywej propagandy.
Chciał ogłosić, że jednak żyją? Zawahał się na moment, zamiast od razu odpowiedzieć, sięgając do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki, żeby wyciągnąć stamtąd papierową torebkę z paroma papierosami, które udało mu się kupić jakiś czas temu. Do niedawna nie palił, w domu nie robił tego wcale, ale od paru tygodni – od rozmowy z Hectorem na cmentarzu – zdarzało mu się pomagać sobie w ten sposób w zebraniu myśli. – Co chcesz napisać? – zapytał, wkładając sobie do ust jednego papierosa, a resztę podsuwając w pytającym geście Garry’emu. W przeciwieństwie do niego wydawał się spokojniejszy; przed spotkaniem miał sporo czasu na przemyślenie, co to wszystko oznaczało – i jakie niosło ze sobą konsekwencje. – P-p-powinniśmy to zrobić – to znaczy, pokazać, że Zakon dalej działa – zgodził się z namysłem; też się już nad tym zastanawiał. – Tylko – nie wiem, Garry, myślisz, że samo p-p-powiedzenie ludziom, że jednak żyjemy, wystarczy? – zapytał; odpalił różdżką papierosa, zaciągając się dymem, a później biorąc go między palce. – Przecież ja nie jestem nikim ważnym – znają mnie tylko d-d-dlatego, że ministerstwo okrzyknęło mnie terrorystą; dlaczego to, że żyję, miałoby kogokolwiek obchodzić? Kiedy mają tylu bliskich, o których m-m-muszą się martwić? – Nie wyobrażał sobie, by ludzie, których spotykał codziennie – ci, którzy stracili domy, mężów, dzieci; którzy ledwie wiązali koniec z końcem – przejmowali się losem Williama Moore’a. Wydawało mu się to absurdalne. – Wydaje mi się – zastanawiam się – czy nie lepiej byłoby im p-p-pokazać, że idea wciąż żyje? Duch walki? Że wciąż są w Zakonie ludzie gotowi ich bronić, jakichkolwiek nazwisk by nie nosili? – Byli przecież czymś więcej niż zbiorem jednostek; pojedynczo nie byli w stanie nic zdziałać – ale łączył ich wspólny cel, nadzieja zasiana jeszcze przez Albusa Dumbledore’a.
Wyciągnął rękę, żeby szturchnąć lekko Garry’ego w ramię; bez słów przypominając mu, że wesprze go bez względu na wszystko. Znów włożył papierosa w usta, po to, by zsunąć z ramion kurtkę – a później rozłożyć ją na krawędzi wilgotnego pomostu, tworząc coś na kształt koca. Usiadł na jednym końcu, zerkając w stronę przyjaciela. – Siadaj – wyglądasz, jakbyś miał zamiar wskoczyć zaraz do t-t-tego jeziora – rzucił; wyglądało na to, że mieli dużo do obgadania.
Na potwierdzenie, że miał rację, nie musiał czekać długo.
Obdarowaną landrynkami Amelkę zostawił pod opieką Aidana, po drodze na pomost zaczynając się już trochę niepokoić; powstrzymał się jednak od zadawania pytań do chwili, w której znaleźli się tuż nad jeziorem – tego dnia szarym i ciemnym, uginającym się od ciężaru zasnuwających niebo chmur. Dopiero co przestało padać, deski były jeszcze wilgotne – ale to nie one zwróciły jego uwagę, a egzemplarz gazety wyciągnięty przez Garry’ego.
Wystarczył jeden rzut oka, żeby rozpoznał przeklęty nagłówek; w ostatnich dniach rozczytywał wydrukowane rewelacje tyle razy, że znał je na pamięć – więc zamiast wziąć Walczącego Maga od przyjaciela, tylko machnął ręką. – Zabierz to stąd, nie chcę, żeby wp-p-padło Amelii w ręce – rzucił, pozwalając, by między głoski wkradło się echo przestygniętego już nieco gniewu – i zmęczenie. Artykuł kłamał, co do tego nie było wątpliwości, ale póki co wciąż nie udało mu się ustalić, w jakim stopniu; z częścią wymienionych w nim członków Zakonu Feniksa nie mieli kontaktu – niektórzy zniknęli przed tygodniami, inni dopiero zapadli się pod ziemię. Chciał wierzyć, że był to przypadek, ale nie miał pewności – licząc jedynie na to, że zwołane w ratuszu spotkanie rzuci na sprawę nieco światła. – Wiem – mruknął, też się tym martwił; Anglia i tak już się chwiała, gnąc się pod ciężarem rozprzestrzeniającego się jak plaga głodu, powodzi i huraganów; zgaszenie nadziei na wygranie wojny mogło być ostatnim gwoździem do trumny.
Podniósł spojrzenie znad gazety, przyglądając się przyjacielowi z ciekawością – przeczuwając, wiedząc, że jego słowa były jedynie preludium do pomysłu, który musiał zrodzić się w jego głowie. Rozpoznawał ten błysk w spojrzeniu, napięcie w głosie; zmarszczył brwi, posyłając mu pytające spojrzenie, ale kolejne wyznanie nie było tym, czego się spodziewał. – Co? – wyrwało mu się, Walczący Mag napisany jego piórem? – O czym ty b-b-bredziesz? – zapytał, nie rozumiejąc – w jaki sposób chciał to osiągnąć; nie było przecież szans, żeby redakcja wydrukowała cokolwiek, co nie niosło za sobą fałszywej propagandy.
Chciał ogłosić, że jednak żyją? Zawahał się na moment, zamiast od razu odpowiedzieć, sięgając do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki, żeby wyciągnąć stamtąd papierową torebkę z paroma papierosami, które udało mu się kupić jakiś czas temu. Do niedawna nie palił, w domu nie robił tego wcale, ale od paru tygodni – od rozmowy z Hectorem na cmentarzu – zdarzało mu się pomagać sobie w ten sposób w zebraniu myśli. – Co chcesz napisać? – zapytał, wkładając sobie do ust jednego papierosa, a resztę podsuwając w pytającym geście Garry’emu. W przeciwieństwie do niego wydawał się spokojniejszy; przed spotkaniem miał sporo czasu na przemyślenie, co to wszystko oznaczało – i jakie niosło ze sobą konsekwencje. – P-p-powinniśmy to zrobić – to znaczy, pokazać, że Zakon dalej działa – zgodził się z namysłem; też się już nad tym zastanawiał. – Tylko – nie wiem, Garry, myślisz, że samo p-p-powiedzenie ludziom, że jednak żyjemy, wystarczy? – zapytał; odpalił różdżką papierosa, zaciągając się dymem, a później biorąc go między palce. – Przecież ja nie jestem nikim ważnym – znają mnie tylko d-d-dlatego, że ministerstwo okrzyknęło mnie terrorystą; dlaczego to, że żyję, miałoby kogokolwiek obchodzić? Kiedy mają tylu bliskich, o których m-m-muszą się martwić? – Nie wyobrażał sobie, by ludzie, których spotykał codziennie – ci, którzy stracili domy, mężów, dzieci; którzy ledwie wiązali koniec z końcem – przejmowali się losem Williama Moore’a. Wydawało mu się to absurdalne. – Wydaje mi się – zastanawiam się – czy nie lepiej byłoby im p-p-pokazać, że idea wciąż żyje? Duch walki? Że wciąż są w Zakonie ludzie gotowi ich bronić, jakichkolwiek nazwisk by nie nosili? – Byli przecież czymś więcej niż zbiorem jednostek; pojedynczo nie byli w stanie nic zdziałać – ale łączył ich wspólny cel, nadzieja zasiana jeszcze przez Albusa Dumbledore’a.
Wyciągnął rękę, żeby szturchnąć lekko Garry’ego w ramię; bez słów przypominając mu, że wesprze go bez względu na wszystko. Znów włożył papierosa w usta, po to, by zsunąć z ramion kurtkę – a później rozłożyć ją na krawędzi wilgotnego pomostu, tworząc coś na kształt koca. Usiadł na jednym końcu, zerkając w stronę przyjaciela. – Siadaj – wyglądasz, jakbyś miał zamiar wskoczyć zaraz do t-t-tego jeziora – rzucił; wyglądało na to, że mieli dużo do obgadania.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Z perspektywy czasu zdziwiłbym się, gdyby wieści o własnej śmierci, głoszonej wszak grubym drukiem, jeszcze do niego nie dotarły. Reakcja przyjaciela była nerwowa i protekcjonalna, potęgowała uczucie zszarganych nerwów, wzniecała iskrę gniewu, który napędzał mnie do działania. W akcie frustracji wyciągnąłem jedynie różdżkę i podpaliłem róg gazety, kucając nad taflą wody skąpanej w promieniach słońca. Przyglądałem się własnemu odbiciu, na które dodatkowe światło rzucał płomień — lecz nie widziałem w nim siebie, a drzemiącą w środku bestię, której obecność czułem w emocjonalnych wzburzeniach. Wziąłem kilka głębszych oddechów, odczuwając wstręt na pograniczu lęku, który wzbudzał we mnie widok tańczącego żaru. Jednocześnie, co musiałem wcześniej podświadomie przeczuć, mieszał się ze stanem błogości, jaką objął mnie metaforyczny symbol kremacji sprofanowanej prawdy. Jęzor ognia błyskawicznie zajął skrawek bezwartościowego papieru, ukoił nerwy i skołatane serce; to, co pozostało po najnowszym egzemplarzu Walczącego Maga, ostatecznie spoczęło na dnie jeziora i było równowarte bredni zawierającej się w treści ministerialnej propagandy przed jej spopieleniem. Należało jedynie ludziom tę brednię ukazać.
Teraz gniew jakby ze mnie uleciał. Jego żar tlił się głęboko w sercu, lecz wyprzedziła go pasja i ekscytacja wizją, którą zamierzałem przyjacielowi przedstawić. W moich oczach jawił się teraz zupełnie nowy blask. Blask kreatywności. Determinacji. Nadziei. — Koniec z brednią. Walczący Mag wypuści wydanie, które zredagujemy bez jego udziału — od początku do końca. A potem jeszcze sam się pod nim podpisze — miałem plan, zapewne cholernie niebezpieczny, ale taka już była wojna. Zbierała swoje żniwa każdego dnia, mogliśmy czekać, aż wytnie nas w pień lub podjąć kontrakcję, póki jeszcze nie wycięła.
Billy miał rację, wyjawienie prawdy o przeżyciu Zakonników niewiele zmieniłoby w dalszej perspektywie. Powinien znać mnie jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że plan idzie o kilka kroków dalej. — Billy, spójrz na mnie — położyłem dłonie na jego ramionach, koncentrując wzrok w centrum jego źrenic. — Jeśli ludzie mają dbać tylko o bliskich, o których muszą się martwić — czy zatroszczą się o obcych, gdy będą w potrzebie? Ministerstwo określa Cię mianem terrorysty, bo się Ciebie lęka. Powiela kłamstwa po stokroć, wiedząc, że w końcu ktoś zacznie w nie wierzyć. Ale nie ludzie, za których walczymy. Nie ci, którzy z ręki tych zbrodniarzy stracili rodziny i bliskich; przez których teraz głodują i muszą chować po kątach poradnik polowania na gołębie, żeby dotrwać kolejnego dnia i napełnić brzuchy własnych pociech. Ty i ja; my dostrzegamy wagę idei w najczystszej postaci, ale prości ludzie potrzebują żywego autorytetu. Bohatera, którego czyny będą inspiracją do podjęcia walki o przyszłość w jasnych barwach. Jesteś symbolem, Billy! Pieprzoną nadzieją, która wraz z tym artykułem umarła, każdy z Was jest! Jak możesz nie dostrzegać, że idea dla mas żyje tak długo, jak ludzie, którzy ją reprezentują? — zawsze był taki skromny. Znamy się od dzieciństwa i robiliśmy wiele głupstw, ale odkąd wojna zmusiła nas do walki, w moich oczach stał się przykładem prawdziwego bohatera. Mężczyzny, który dla dobra swoich bliskich, ale i całych rzesz uciśnionych ludzi (o których być może nikt inny nie pamiętał), codziennie narażał swoje życie i wychodził z tego zwycięską ręką. Billy był — jest — moją inspiracją; co zatem mają powiedzieć ofiary wojny, dla których Zakon Feniksa to przede wszystkim te kilka nazwisk z listów gończych, które podtrzymywały nadzieję, że kiedyś to wszystko się skończy? — Jesteście symbolem rewolucji, sprofanowanym przez kpiące zagrywki ich propagandy. Ale to się zmieni, Billy, a najnowsze wydanie Maga będzie tego początkiem. Voldemort, Śmierciożercy, Ministerstwo Magii — każdego dnia stają się coraz bardziej zuchwali, przekonani o swojej potędze, ukazujący swoją zbrodnię w świetle dokonań. Pójdziemy tym tropem, lecz nie będziemy zakrzywiać prawdy. Pokażemy realną brutalność i niesłuszność ich działań, Minister Malfoy z dumą się pod tym podpisze, a w ich coraz śmielszą arogancję nikt już nie zwątpi — kiedy antymugolskie działania ubrane są w znamiona propagandy, łatwo zatuszować własny terror i przerzucić się winą z ofiarą. Chciałem, aby tym razem nikt nie miał złudzeń, że to, co robią ci ludzie, jest złe — a mimo to czerpią z tego satysfakcję i kłamią, że to konieczne. To straszne, jak łatwo zmanipulować umysł nawet najbardziej dociekliwego czytelnika. Pora było wyrwać dobrych ludzi ze snu, nadszarpując nienaganną reputację wroga. — W niektórych nienawiść do naszych idei i Zakonu Feniksa jest już zakorzeniona tak głęboko, że nasza inicjatywa nie zrobi na nich żadnego wrażenia. Wierzę jednak, że wśród czytelników redakcji znajdują się dobrzy ludzie, którzy potępią prawdziwe oblicze wojny — skłonienie do refleksji to jeden z celów całej operacji, podobnie jak ośmieszenie władz w oczach przeciętnych mieszkańców, ale o tym za chwilę. — Podsumowując, Billy: niesiemy nadzieję tym, którzy ją utracili. Budzimy ją w tych, którzy nigdy jej nie mieli. Ocieplamy wizerunek Zakonu Feniksa w oczach osób zastraszonych ministerialną propagandą. Wreszcie — przełamujemy nieposzlakowaną opinię antymugoli prosto ze źródła, bo wydanie na pozór nie będzie różnić się absolutnie NICZYM od ich comiesięcznego bełkotu. Poczta pantoflowa załatwia resztę — wyjaśniłem z przejęciem, nie zdradzając jeszcze pomysłów na samą treść, a jedynie intencje moich działań. Poproszony usiadłem na pomoście, ostudzając nieco zapał; na tyle, żeby wciąż był we mnie wyczuwalny, lecz ekscytacja przestała przytłaczać rozmówcę. — Ale masz rację, najważniejsze jest podtrzymanie wiary w ideę — niech będzie to płomień, który nigdy nie zgaśnie.
Propagandowo byliśmy na przegranej pozycji. Billy mógł się ze mną nie zgadzać, ale nazwiska odgrywały kluczową rolę. To dzięki nim, w Zakonie i poza jego strukturami, wciąż istnieli ludzie zainspirowani do niesienia bezinteresownej pomocy. Właśnie dlatego tak zależało mi, by uzyskał zgody Zakonników pochowanych za życia. — Proszę, załatwisz to, o co prosiłem? — potrzebowałem jasnej odpowiedzi, a tym samym zielonego światła na podjęcie pozostałych działań. Te zaś były szeroko zakrojone i naprawdę mieliśmy o czym dyskutować. — Mamy trochę czasu na podjęcie przygotowań. Znam takiego utalentowanego chłopaka, który będzie umieć wykonać ruchome zdjęcia do artykułów, które posłużą nam do chwytliwego zobrazowania pożądanej treści. Będziemy potrzebować materiałów do szycia lub mundurów Brygady Uderzeniowej. Nasza przyjaciółka na potrzeby zdjęć wcieli się w skórę Malfoya, żeby uwiarygodnić autentyzm opisanych słów. Kiedy część merytoryczna będzie przygotowana, musimy pozyskać pieniądze na tusz; drukarnia w Dolinie Godryka zajmie się dyskretną produkcją całej serii egzemplarzy. Dystrybucja poza stolicą odbędzie się manualnie przez grupy kurierów, którzy upewnią się, by gazeta trafiła do jak największej liczby osób. A Londyn... Londyn dowie się ze źródła; włamiemy się do redakcji w przeddzień publikacji. Nikt nie powinien na tym etapie dostrzec różnicy, bo oficjalne wydanie będzie już zatwierdzone — podzieliłem się z przyjacielem szczątkowym planem działania. Chciałem poznać jego zdanie na ten temat.
Teraz gniew jakby ze mnie uleciał. Jego żar tlił się głęboko w sercu, lecz wyprzedziła go pasja i ekscytacja wizją, którą zamierzałem przyjacielowi przedstawić. W moich oczach jawił się teraz zupełnie nowy blask. Blask kreatywności. Determinacji. Nadziei. — Koniec z brednią. Walczący Mag wypuści wydanie, które zredagujemy bez jego udziału — od początku do końca. A potem jeszcze sam się pod nim podpisze — miałem plan, zapewne cholernie niebezpieczny, ale taka już była wojna. Zbierała swoje żniwa każdego dnia, mogliśmy czekać, aż wytnie nas w pień lub podjąć kontrakcję, póki jeszcze nie wycięła.
Billy miał rację, wyjawienie prawdy o przeżyciu Zakonników niewiele zmieniłoby w dalszej perspektywie. Powinien znać mnie jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że plan idzie o kilka kroków dalej. — Billy, spójrz na mnie — położyłem dłonie na jego ramionach, koncentrując wzrok w centrum jego źrenic. — Jeśli ludzie mają dbać tylko o bliskich, o których muszą się martwić — czy zatroszczą się o obcych, gdy będą w potrzebie? Ministerstwo określa Cię mianem terrorysty, bo się Ciebie lęka. Powiela kłamstwa po stokroć, wiedząc, że w końcu ktoś zacznie w nie wierzyć. Ale nie ludzie, za których walczymy. Nie ci, którzy z ręki tych zbrodniarzy stracili rodziny i bliskich; przez których teraz głodują i muszą chować po kątach poradnik polowania na gołębie, żeby dotrwać kolejnego dnia i napełnić brzuchy własnych pociech. Ty i ja; my dostrzegamy wagę idei w najczystszej postaci, ale prości ludzie potrzebują żywego autorytetu. Bohatera, którego czyny będą inspiracją do podjęcia walki o przyszłość w jasnych barwach. Jesteś symbolem, Billy! Pieprzoną nadzieją, która wraz z tym artykułem umarła, każdy z Was jest! Jak możesz nie dostrzegać, że idea dla mas żyje tak długo, jak ludzie, którzy ją reprezentują? — zawsze był taki skromny. Znamy się od dzieciństwa i robiliśmy wiele głupstw, ale odkąd wojna zmusiła nas do walki, w moich oczach stał się przykładem prawdziwego bohatera. Mężczyzny, który dla dobra swoich bliskich, ale i całych rzesz uciśnionych ludzi (o których być może nikt inny nie pamiętał), codziennie narażał swoje życie i wychodził z tego zwycięską ręką. Billy był — jest — moją inspiracją; co zatem mają powiedzieć ofiary wojny, dla których Zakon Feniksa to przede wszystkim te kilka nazwisk z listów gończych, które podtrzymywały nadzieję, że kiedyś to wszystko się skończy? — Jesteście symbolem rewolucji, sprofanowanym przez kpiące zagrywki ich propagandy. Ale to się zmieni, Billy, a najnowsze wydanie Maga będzie tego początkiem. Voldemort, Śmierciożercy, Ministerstwo Magii — każdego dnia stają się coraz bardziej zuchwali, przekonani o swojej potędze, ukazujący swoją zbrodnię w świetle dokonań. Pójdziemy tym tropem, lecz nie będziemy zakrzywiać prawdy. Pokażemy realną brutalność i niesłuszność ich działań, Minister Malfoy z dumą się pod tym podpisze, a w ich coraz śmielszą arogancję nikt już nie zwątpi — kiedy antymugolskie działania ubrane są w znamiona propagandy, łatwo zatuszować własny terror i przerzucić się winą z ofiarą. Chciałem, aby tym razem nikt nie miał złudzeń, że to, co robią ci ludzie, jest złe — a mimo to czerpią z tego satysfakcję i kłamią, że to konieczne. To straszne, jak łatwo zmanipulować umysł nawet najbardziej dociekliwego czytelnika. Pora było wyrwać dobrych ludzi ze snu, nadszarpując nienaganną reputację wroga. — W niektórych nienawiść do naszych idei i Zakonu Feniksa jest już zakorzeniona tak głęboko, że nasza inicjatywa nie zrobi na nich żadnego wrażenia. Wierzę jednak, że wśród czytelników redakcji znajdują się dobrzy ludzie, którzy potępią prawdziwe oblicze wojny — skłonienie do refleksji to jeden z celów całej operacji, podobnie jak ośmieszenie władz w oczach przeciętnych mieszkańców, ale o tym za chwilę. — Podsumowując, Billy: niesiemy nadzieję tym, którzy ją utracili. Budzimy ją w tych, którzy nigdy jej nie mieli. Ocieplamy wizerunek Zakonu Feniksa w oczach osób zastraszonych ministerialną propagandą. Wreszcie — przełamujemy nieposzlakowaną opinię antymugoli prosto ze źródła, bo wydanie na pozór nie będzie różnić się absolutnie NICZYM od ich comiesięcznego bełkotu. Poczta pantoflowa załatwia resztę — wyjaśniłem z przejęciem, nie zdradzając jeszcze pomysłów na samą treść, a jedynie intencje moich działań. Poproszony usiadłem na pomoście, ostudzając nieco zapał; na tyle, żeby wciąż był we mnie wyczuwalny, lecz ekscytacja przestała przytłaczać rozmówcę. — Ale masz rację, najważniejsze jest podtrzymanie wiary w ideę — niech będzie to płomień, który nigdy nie zgaśnie.
Propagandowo byliśmy na przegranej pozycji. Billy mógł się ze mną nie zgadzać, ale nazwiska odgrywały kluczową rolę. To dzięki nim, w Zakonie i poza jego strukturami, wciąż istnieli ludzie zainspirowani do niesienia bezinteresownej pomocy. Właśnie dlatego tak zależało mi, by uzyskał zgody Zakonników pochowanych za życia. — Proszę, załatwisz to, o co prosiłem? — potrzebowałem jasnej odpowiedzi, a tym samym zielonego światła na podjęcie pozostałych działań. Te zaś były szeroko zakrojone i naprawdę mieliśmy o czym dyskutować. — Mamy trochę czasu na podjęcie przygotowań. Znam takiego utalentowanego chłopaka, który będzie umieć wykonać ruchome zdjęcia do artykułów, które posłużą nam do chwytliwego zobrazowania pożądanej treści. Będziemy potrzebować materiałów do szycia lub mundurów Brygady Uderzeniowej. Nasza przyjaciółka na potrzeby zdjęć wcieli się w skórę Malfoya, żeby uwiarygodnić autentyzm opisanych słów. Kiedy część merytoryczna będzie przygotowana, musimy pozyskać pieniądze na tusz; drukarnia w Dolinie Godryka zajmie się dyskretną produkcją całej serii egzemplarzy. Dystrybucja poza stolicą odbędzie się manualnie przez grupy kurierów, którzy upewnią się, by gazeta trafiła do jak największej liczby osób. A Londyn... Londyn dowie się ze źródła; włamiemy się do redakcji w przeddzień publikacji. Nikt nie powinien na tym etapie dostrzec różnicy, bo oficjalne wydanie będzie już zatwierdzone — podzieliłem się z przyjacielem szczątkowym planem działania. Chciałem poznać jego zdanie na ten temat.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Znał to spojrzenie: wzburzone, rozgniewane, przepełnione frustracją – i determinacją, niepowstrzymaną, gwałtowną; zaraźliwą na tyle, ze w przeszłości niejednokrotnie się jej poddawał – dając się namówić przyjacielowi na każdy szalony pomysł, jaki tylko przyszedłby mu do głowy. Zazdrościł mu czasami tej charyzmy, siły przebicia zdolnej porwać tłumy – choć głównie ją u niego podziwiał, zastanawiając się od czasu do czasu, czy miała coś wspólnego z jego pochodzeniem. Obserwował ją teraz, płonącą równie jasno co podpalony egzemplarz Walczącego Maga, a chociaż do niedawna wystarczyłoby parę słów, żeby rzucił się na ślepo za nim, to ostatnie wydarzenia, tygodnie, miesiące, zmusiły go do spoglądania na takie wybuchy ze zdroworozsądkowego dystansu. Wiedział już, przekonał się na własnej skórze, jaka była cena za brawurę: wtedy, gdy wraz z pozostałymi członkami Zakonu Feniksa ewakuowali spalone nieopacznie kryjówki i szpitale polowe; gdy zostali zmuszeni do wyprawienia się w samo serce Azkabanu; wreszcie – gdy dowiedział się o śmierci Rodericka. Wojna wpoiła mu ostrożność, nie miał zamiaru stracić już nikogo w odwecie za widowiskowy akt bohaterstwa; zwłaszcza ludzi, na których zależało mu najbardziej.
– To niemożliwe – wypadło mu z ust, zanim zdołałby się powstrzymać; plan Garry’ego brzmiał jak szaleństwo – bo co innego mogłoby sprawić, by redakcja Walczącego Maga dobrowolnie wydrukowała wydanie sklejone przez buntowników? Pokręcił głową, oparte o ramiona dłonie zatrzymały go jednak w miejscu, a jedno spojrzenie w utkwione w nim tęczówki przyjaciela wystarczyło, by zrozumiał, że to nie było niemożliwe. Znał go przecież, Garry musiał już nad tym myśleć – spędzając zapewne co najmniej parę nieprzespanych nocy nad zaplanowaniem każdego punktu rodzącej się w głowie akcji. – Jak? – zapytał więc, wycofując się niejako z poprzednich słów, ale następne zdania padające z ust przyjaciela sprawiły, że nie zdołał powstrzymać zniecierpliwionego prychnięcia. Przecież to nie było tak; nie był żadnym symbolem – nie dokonał niczego, co mogłoby sprawić, że wróg się go bał. Prawdę mówiąc – nie miał nawet pojęcia, kiedy został zauważony, ani dlaczego jego twarz znalazła się na listach gończych. Musiał być to przypadek, niefortunne zderzenie z dawnym znajomym, który obecnie działał po stronie wroga – albo z kimś, kto rozpoznał tego twarz z ligowych meczów. Nie chciał, by przypisywano mu zasługi, które mu się nie należały, w wojennej machinie był nikim; łącznikiem pomiędzy bojówkami, od niedawna: trenerem lotników. Daleko mu było do aurorów, łowców czarnoksiężników, bitewnych dowódców. – Przestań, Garry – nie jestem dla n-n-nikogo autorytetem. Ani tym bardziej żadnym bohaterem – powiedział. Bez żalu; nie chciał nigdy podobnej odpowiedzialności, już i tak czasami chwiał się pod ciężarem świadomości tego, ilu ludzi na nim polegało: jego ojciec wierzył, że zadba o rodzinę, jego córka nie miała nikogo innego; a byli jeszcze mieszkańcy Oazy, ci, których sam tam sprowadził, i ci, którym pomagał się odnaleźć na ukrytej przed światem wyspie; dzieciaki, dla których zbudował boisko; lotnicy, których musiał przygotować na śmiertelnie niebezpieczne wyprawy w teren zajęty przez wroga; przyjaciele, których wciągnął w szeregi Zakonu Feniksa. – Lord Longbottom jest. Anthony Skamander, Anthony Macmillan. – Wszyscy słyszeli o tym, jak w Stonehenge sprzeciwili się Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. – Ja? Moja twarz p-po-pośród nich jest takim samym kłamstwem, jak ten artykuł – dodał, patrząc na niego poważnie, żeby ostatecznie podnieść ręce, w bliźniaczym geście opierając je na barkach Garry’ego. – Ale p-p-pomogę ci. Jeśli to ma pokazać, że Zakon Feniksa wciąż walczy, zrobię wszystko, co trzeba – przyrzekł, na krótko zaciskając palce na ramionach przyjaciela. Ufał mu przecież; bardziej chyba nawet, niż ufał sobie samemu.
Kiwnął głową, przystając na jego prośbę. – Tak. Zapytam ich – w twoim imieniu – przytaknął, uważnie dobierając jednak słowa. – Ale nie chcę n-n-nikogo namawiać, Garry, to – to powinna być ich decyzja. Wiem – dodał szybko, uprzedzając argument, który czuł, że nadejdzie; który już padł – że Rycerze Walpurgii czy ludzie Malfoya nie p-p-przestaną nas ścigać, ale to nie o nich chodzi. Ja – jestem łącznikiem dla podziemia, Garry. Wiem, że to efekt paskudnej propagandy, ale nie będę ukrywać, że moje p-p-praca jest łatwiejsza, od kiedy nie muszę się zastanawiać, czy przypadkowy czarodziej nie wyda mnie za kilkaset galeonów, żeby zabezpieczyć byt swojej rodziny. Będę beznadziejny w swojej robocie, jeśli każdy będzie znał moją twarz. – Myślał już o tym; o tym, co to wszystko oznaczało dla niego – i dla jego rodziny, dla Amelii i braci, dla siostry; ich również narażały listy gończe podpisane jego nazwiskiem.
Smak dymu papierosowego ukoił nieco nerwy, pozwalając mu w spokoju wysłuchać planu przedstawionego przez przyjaciela. Naprawdę zdążył pomyśleć już niemal o wszystkim – łącznie z doborem ludzi i środków; spojrzał na niego z ukosa, z podziwem przemieszanym z niepokojem; nie odzywał się jednak przez chwilę, odrywając wzrok od znajomego profilu i zamiast tego wpatrując się w przepływającą pod nimi wodę. Na spokojnej, zmarszczonej lekkim wiatrem powierzchni, nie było już śladu po felernym wydaniu Walczącego Maga. – Jak chcecie się w-w-włamać do redakcji? Bez dokumentów? – zapytał, spoglądając na Garry’ego z ukosa. Ten element akcji wydawał mu się szczególnie ryzykowny; w Londynie roiło się od patroli, legitymujących każdego, kogo mogliby oskarżyć o krzywe spojrzenie. Potarł bezwiednie twarz dłonią. – Będziemy musieli być ostrożni, Garry. Ostatnim razem jak m-m-ministerstwo magii poczuło się ośmieszone, stracili mnóstwo niewinnych ludzi – dla przykładu. Nie możemy im dać do tego pretekstu – wtrącił, przypominając sobie Azkaban i Tower of London; przywrócenie ludziom nadziei było ważne – ale nie chciał, by odbyło się kosztem kolejnych tragedii; by nadchodzące wydanie gazety zadrukowane było przelaną bezsensownie krwią.
– To niemożliwe – wypadło mu z ust, zanim zdołałby się powstrzymać; plan Garry’ego brzmiał jak szaleństwo – bo co innego mogłoby sprawić, by redakcja Walczącego Maga dobrowolnie wydrukowała wydanie sklejone przez buntowników? Pokręcił głową, oparte o ramiona dłonie zatrzymały go jednak w miejscu, a jedno spojrzenie w utkwione w nim tęczówki przyjaciela wystarczyło, by zrozumiał, że to nie było niemożliwe. Znał go przecież, Garry musiał już nad tym myśleć – spędzając zapewne co najmniej parę nieprzespanych nocy nad zaplanowaniem każdego punktu rodzącej się w głowie akcji. – Jak? – zapytał więc, wycofując się niejako z poprzednich słów, ale następne zdania padające z ust przyjaciela sprawiły, że nie zdołał powstrzymać zniecierpliwionego prychnięcia. Przecież to nie było tak; nie był żadnym symbolem – nie dokonał niczego, co mogłoby sprawić, że wróg się go bał. Prawdę mówiąc – nie miał nawet pojęcia, kiedy został zauważony, ani dlaczego jego twarz znalazła się na listach gończych. Musiał być to przypadek, niefortunne zderzenie z dawnym znajomym, który obecnie działał po stronie wroga – albo z kimś, kto rozpoznał tego twarz z ligowych meczów. Nie chciał, by przypisywano mu zasługi, które mu się nie należały, w wojennej machinie był nikim; łącznikiem pomiędzy bojówkami, od niedawna: trenerem lotników. Daleko mu było do aurorów, łowców czarnoksiężników, bitewnych dowódców. – Przestań, Garry – nie jestem dla n-n-nikogo autorytetem. Ani tym bardziej żadnym bohaterem – powiedział. Bez żalu; nie chciał nigdy podobnej odpowiedzialności, już i tak czasami chwiał się pod ciężarem świadomości tego, ilu ludzi na nim polegało: jego ojciec wierzył, że zadba o rodzinę, jego córka nie miała nikogo innego; a byli jeszcze mieszkańcy Oazy, ci, których sam tam sprowadził, i ci, którym pomagał się odnaleźć na ukrytej przed światem wyspie; dzieciaki, dla których zbudował boisko; lotnicy, których musiał przygotować na śmiertelnie niebezpieczne wyprawy w teren zajęty przez wroga; przyjaciele, których wciągnął w szeregi Zakonu Feniksa. – Lord Longbottom jest. Anthony Skamander, Anthony Macmillan. – Wszyscy słyszeli o tym, jak w Stonehenge sprzeciwili się Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. – Ja? Moja twarz p-po-pośród nich jest takim samym kłamstwem, jak ten artykuł – dodał, patrząc na niego poważnie, żeby ostatecznie podnieść ręce, w bliźniaczym geście opierając je na barkach Garry’ego. – Ale p-p-pomogę ci. Jeśli to ma pokazać, że Zakon Feniksa wciąż walczy, zrobię wszystko, co trzeba – przyrzekł, na krótko zaciskając palce na ramionach przyjaciela. Ufał mu przecież; bardziej chyba nawet, niż ufał sobie samemu.
Kiwnął głową, przystając na jego prośbę. – Tak. Zapytam ich – w twoim imieniu – przytaknął, uważnie dobierając jednak słowa. – Ale nie chcę n-n-nikogo namawiać, Garry, to – to powinna być ich decyzja. Wiem – dodał szybko, uprzedzając argument, który czuł, że nadejdzie; który już padł – że Rycerze Walpurgii czy ludzie Malfoya nie p-p-przestaną nas ścigać, ale to nie o nich chodzi. Ja – jestem łącznikiem dla podziemia, Garry. Wiem, że to efekt paskudnej propagandy, ale nie będę ukrywać, że moje p-p-praca jest łatwiejsza, od kiedy nie muszę się zastanawiać, czy przypadkowy czarodziej nie wyda mnie za kilkaset galeonów, żeby zabezpieczyć byt swojej rodziny. Będę beznadziejny w swojej robocie, jeśli każdy będzie znał moją twarz. – Myślał już o tym; o tym, co to wszystko oznaczało dla niego – i dla jego rodziny, dla Amelii i braci, dla siostry; ich również narażały listy gończe podpisane jego nazwiskiem.
Smak dymu papierosowego ukoił nieco nerwy, pozwalając mu w spokoju wysłuchać planu przedstawionego przez przyjaciela. Naprawdę zdążył pomyśleć już niemal o wszystkim – łącznie z doborem ludzi i środków; spojrzał na niego z ukosa, z podziwem przemieszanym z niepokojem; nie odzywał się jednak przez chwilę, odrywając wzrok od znajomego profilu i zamiast tego wpatrując się w przepływającą pod nimi wodę. Na spokojnej, zmarszczonej lekkim wiatrem powierzchni, nie było już śladu po felernym wydaniu Walczącego Maga. – Jak chcecie się w-w-włamać do redakcji? Bez dokumentów? – zapytał, spoglądając na Garry’ego z ukosa. Ten element akcji wydawał mu się szczególnie ryzykowny; w Londynie roiło się od patroli, legitymujących każdego, kogo mogliby oskarżyć o krzywe spojrzenie. Potarł bezwiednie twarz dłonią. – Będziemy musieli być ostrożni, Garry. Ostatnim razem jak m-m-ministerstwo magii poczuło się ośmieszone, stracili mnóstwo niewinnych ludzi – dla przykładu. Nie możemy im dać do tego pretekstu – wtrącił, przypominając sobie Azkaban i Tower of London; przywrócenie ludziom nadziei było ważne – ale nie chciał, by odbyło się kosztem kolejnych tragedii; by nadchodzące wydanie gazety zadrukowane było przelaną bezsensownie krwią.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pomost
Szybka odpowiedź