Pomost
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomost
Nie jest do końca jasne, kto właściwie zbudował na pobliskim jeziorze pomost - możliwe, że zrobił to jeszcze stary pasterz, od którego Billy odkupił działkę - ale biegnące od strony ogrodu kamienne schodki prowadzą wprost do niego; chociaż deski są nieco wypaczone od wilgoci, to sama konstrukcja jest stabilna i stanowi doskonałe miejsce do skoków do wody, zacumowania łódki czy wędkowania. Okolica wydaje się cicha i spokojna - wody jeziora rzadko kiedy przecinają fale, chyba że akurat spod jego powierzchni wynurzy się grzbiet lub ogon wodnego stworzenia. W pogodne dni wspaniałe koncerty dają tu ptaki, wijące gniazda w otaczających brzeg drzewach.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 28.03.22 20:23, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Smuciło mnie odbicie w jego spojrzeniu; jakby uwypuklony w głębi źrenic strach zgasił w nim tak potrzebną iskrę szaleństwa, a ciemiężony bagażem doświadczeń duch oporu uległ wyczerpaniu, stopniowo zanikając w odmętach strapionego umysłu. Billy nie należał do osób, które łatwo dawały za wygraną. Ten ogień wciąż w nim tkwił i wiedziałem, że póki żył — będzie walczyć do ostatniej kropli krwi; widząc go jednak w takim stanie — w pełni obaw o bliskich, zepchniętego do defensywy, z dozą rezerwy do zadania ciosu — krajało mi się serce, choć nie mogłem powiedzieć, że go nie rozumiałem. Obaj zmieniliśmy się nie do poznania z upływem lat, w których wojna odcisnęła na psychice największe piętno. Widział więcej, niż ja, walcząc na pierwszej linii frontu jako członek chwalebnego Zakonu Feniksa; z doświadczeń i błędów nauczył się wyciągać wnioski, a strata bliskich jedynie wzmocniła jego wrodzoną, silną potrzebę protekcjonalizmu. Choć potrafiłem przyjąć jego perspektywę — sam wszak straciłem wielu bliskich na tej wojnie — wierzyłem, że każdy winien był stawiać opór na miarę swoich możliwości, a od siebie wymagałem najwięcej. Wiedziałem, że w głębi serca Billy też podzielał ten pogląd, jednak w zmęczeniu dał się pożreć zmartwieniom o tych, na których mu najbardziej zależało — i jako mój najbliższy przyjaciel nie chciał, abym zbędnie się narażał. Jednak ja miałem dość uciekania od problemów. Przez dwadzieścia dziewięć lat żyłem marzeniami, przelewając na kartki papieru świat, do którego uciekałem, gdy ciężar doczesności przytłaczał mnie swoim rozmiarem. Z perspektywy czasu uznałem to za słabość. Zapragnąłem się z nią zmierzyć, postawić wszystko na jedną kartę, przełamać barierę marzeń — zacząć je urzeczywistniać. Grono bliskich uważa, że klątwa namieszała mi w głowie, że stałem się nader porywczy, że nie jestem dawnym sobą. Ojciec przestrzegał mnie, że emocje mogą brać nade mną górę; radził, że winienem z tym walczyć, bo tak płomienna determinacja mogła sprowadzić nieszczęście na mnie i moje otoczenie. Tę radę szczególnie wziąłem sobie do serca, gdy opuszczałem Ottery, by zapewnić rodzinie bezpieczeństwo — jednak posłuchałem się tylko częściowo; samemu bowiem w pełni oddałem się w objęcia wojny jako głos rewolucji i czułem powinność, by przywracać jej ducha tym, którzy znajdowali się na drodze ku zatraceniu. — Wszystko jest możliwe, jeśli pokładasz w tym odpowiednią wiarę — zaprzeczyłem nieironicznie. — I jeśli dysponujesz odpowiednim planem — dopełniłem myśl. Moore chyba nie myślał, że tak po prostu poproszę Walczącego Maga o wydrukowanie rebelianckiej treści? Było jasne, że do każdego działania wojennego należy podejść z odpowiednią dawką sprytu i dyskrecji. — To proste: w tym jednym wydaniu to my staniemy się Walczącym Magiem — to rzeczywiście było... duże uproszczenie. Postanowiłem wkrótce rozwinąć myśl, jednak musiałem go najpierw przekonać, że wciąż stanowi — zawsze stanowił — olbrzymią wartość dla sprawy, a przez te listy gończe (oczywiście, że niesłuszne!) wróg nieświadomie uczynił go ikoną. — Miałbyś czelność powiedzieć to w twarz rodzinom, których członkowie odebrali sobie życie, bo zatracili wiarę w symbol? Kłamstwo, nie kłamstwo — dla jednych Twoja twarz to znamię terroru, dla innych stała się ikoną bohaterstwa. Ludzie POTRZEBUJĄ bohaterów, a Ty do diaska jesteś jednym z nich, czy Ci się to podoba czy nie! Dlaczego mielibyśmy nie wykorzystać ich wiary w słusznym celu?! — uniosłem się w emocjach, przeprosiłem go spojrzeniem. Czułem się faktycznie skruszony, dostrzegałem jedną z największych wad swojej klątwy - agresję, przez którą nie raz już pokłóciłem się z bliskimi. — W tej chwili Lord Minister i reszta z plakatów to zwykłe 'niedobitki'; ludzie potrzebują objawienia, demaskacji obrzydliwych kłamstw i dowodu, że nie zostali z tym problemem sami. Niemniej ich wartość propagandowa jest równie wysoka i jeśli uważasz, że lepiej będzie, jeśli pozostaniecie w cieniu — w porządku; oprzemy się na tym, co mamy — powiedziałem z drobną rezygnacją w głosie, mimo zapewnień, że jest po mojej stronie. Wiedziałem, że mi pomoże, ale do niczego nie chciałem go przecież zmuszać. — Odpuścimy ten element, plan i tak jest bardziej złożony — pociągnąłem nerwowo nosem. — Mogę? — skinąłem głową, spoglądając z desperacją na papierosa. Wiedzieć należy, że raczej nie należałem do grona palaczy i podobne pytanie mogło wzbudzić zdziwienie, choć okoliczności były, jakie były. Gdyby zdecydował się ze mną podzielić, zaciągnąłem się z kaszlem i po chwili oddałem mu skręta. — Nie wiem, jak możesz palić to świństwo — zaśmiałem się cicho, żeby rozluźnić napięcie, lecz marna to próba - temat pozostał drażliwy i niespokojny. — Myślisz, że przypadkowy czarodziej karmiony twoim zdjęciem w każdej gazecie przez ostatnie miesiące, nie zacznie się zastanawiać, czy przypadkiem jakimś cudem nie udało ci się przeżyć ministerialnego pogromu? Czekałaby go spora suma za ujawnienie takich informacji — oburzyłem się. Nie wierzyłem, by ktokolwiek zapomniał jego twarz, a już tym bardziej nazwisko. Pomijając fakt, że była bardzo charakterystyczna, przez pewien czas figurował jako wróg publiczny (lub bohater, zależnie od perspektywy), więc na pewno zapisał się w pamięci ludzi. — Pieprzyć już te listy gończe, nie musisz ich o nic pytać — będę pracować na tym, co mam. Po prostu nie daj się zgubić myśli, że ten ruch rozwiązał jakikolwiek problem. Będą chcieli Cię dopaść, a jesteś zbyt ważny — dla sprawy, dla rodziny, dla mnie — żeby spadł Ci włos z głowy. Uważaj na siebie, Billy — położyłem mu dłoń na ramieniu, a w moich oczach było widać wyraźne przejęcie.
Chwilę później rozmawialiśmy już o szczegółach operacyjnej części planu. — Mamy kilka kontaktów, które mogą swobodnie poruszać się po Londynie. Zaciągnę parę przysług, spróbuję też nawiązać kontakt z członkami ruchu oporu działającymi na tych terenach — zacząłem od najważniejszej kwestii, czyli pozyskania odpowiednich dokumentów. — Wyślę ogon za redaktorami, spróbuję ustalić ich miejsca zamieszkania, dzienną rutynę, długoterminowy harmonogram. Musisz wiedzieć, że jeszcze z nikim nie rozmawiałem na ten temat; będę musiał zdać się na ich zgodę — jednak jestem dobrej myśli, że Thalia i Tonks przyjmą rolę pracowników redakcji — no, wobec tej drugiej to mogłem mieć małe wątpliwości. Nigdy zanadto za mną nie przepadała, więc pokładałem dużą wiarę w swój dar przekonywania. — A jeśli to będzie możliwe, uzyskam porcję eliksiru wielosokowego, aby ktoś stał na czatach... — miałem na myśli siebie, czego nie potrafiłem przed nim ukryć. Wkrótce padła kwestia przypadkowych ofiar, na którą miałem argumentację, ale sam średnio w nią wierzyłem. — Jaką podstawę będą mieli, by przelać cudzą krew, jeśli nie damy im pretekstu, by kogokolwiek oskarżyć? W końcu jak zawsze wydadzą gazetę spod swojego pióra - to był ten cwańszy element planu. Nasza propaganda miała dotrzeć do odbiorcy z zaufanego źródła, tak aby wierzył, że to oficjalne zdanie rządzących. — W tym cel, by przesłanie było przemycone na tyle subtelnie, aby wszyscy uwierzyli, że to treść Ministerstwa — ujawnianie, że ktoś dokonał takiej akcji, nie będzie im się opłacało, bo ukażą swoją słabość, niezależnie od obranej narracji — wszak, jeśli na jaw wyjdzie, że ktoś do redakcji się włamał — to jedynie potwierdzą zawarte w gazecie wieści o ruchu oporu i uwydatnią luki w swojej obronności; z kolei — jeśli spróbują jakkolwiek zaprzeczyć treściom tam zawartym, obwiniając swój personel, to zademonstrują popis niekompetencji. — Billy... nieważne — chyba nie miałem odwagi powiedzieć na głos, co tak naprawdę myślę o tym przelewie niewinnej krwi. Jednak wydawało mi się, że żyliśmy już w takich czasach, w których nie dało się osiągnąć sukcesu bez poniesienia kosztów, a dalsza bierność w obawie przed śmiercią doprowadzi do naszej powolnej śmierci. Ofensywa była jedynym sposobem, by tego uniknąć.
Chwilę później rozmawialiśmy już o szczegółach operacyjnej części planu. — Mamy kilka kontaktów, które mogą swobodnie poruszać się po Londynie. Zaciągnę parę przysług, spróbuję też nawiązać kontakt z członkami ruchu oporu działającymi na tych terenach — zacząłem od najważniejszej kwestii, czyli pozyskania odpowiednich dokumentów. — Wyślę ogon za redaktorami, spróbuję ustalić ich miejsca zamieszkania, dzienną rutynę, długoterminowy harmonogram. Musisz wiedzieć, że jeszcze z nikim nie rozmawiałem na ten temat; będę musiał zdać się na ich zgodę — jednak jestem dobrej myśli, że Thalia i Tonks przyjmą rolę pracowników redakcji — no, wobec tej drugiej to mogłem mieć małe wątpliwości. Nigdy zanadto za mną nie przepadała, więc pokładałem dużą wiarę w swój dar przekonywania. — A jeśli to będzie możliwe, uzyskam porcję eliksiru wielosokowego, aby ktoś stał na czatach... — miałem na myśli siebie, czego nie potrafiłem przed nim ukryć. Wkrótce padła kwestia przypadkowych ofiar, na którą miałem argumentację, ale sam średnio w nią wierzyłem. — Jaką podstawę będą mieli, by przelać cudzą krew, jeśli nie damy im pretekstu, by kogokolwiek oskarżyć? W końcu jak zawsze wydadzą gazetę spod swojego pióra - to był ten cwańszy element planu. Nasza propaganda miała dotrzeć do odbiorcy z zaufanego źródła, tak aby wierzył, że to oficjalne zdanie rządzących. — W tym cel, by przesłanie było przemycone na tyle subtelnie, aby wszyscy uwierzyli, że to treść Ministerstwa — ujawnianie, że ktoś dokonał takiej akcji, nie będzie im się opłacało, bo ukażą swoją słabość, niezależnie od obranej narracji — wszak, jeśli na jaw wyjdzie, że ktoś do redakcji się włamał — to jedynie potwierdzą zawarte w gazecie wieści o ruchu oporu i uwydatnią luki w swojej obronności; z kolei — jeśli spróbują jakkolwiek zaprzeczyć treściom tam zawartym, obwiniając swój personel, to zademonstrują popis niekompetencji. — Billy... nieważne — chyba nie miałem odwagi powiedzieć na głos, co tak naprawdę myślę o tym przelewie niewinnej krwi. Jednak wydawało mi się, że żyliśmy już w takich czasach, w których nie dało się osiągnąć sukcesu bez poniesienia kosztów, a dalsza bierność w obawie przed śmiercią doprowadzi do naszej powolnej śmierci. Ofensywa była jedynym sposobem, by tego uniknąć.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Amelia miała dzisiaj ambitne plany - jej lalka miała wziąć ślub z księciem (z braku odpowiedniej lalki, zastąpionym przez ceramiczny kubek - gdyby była bardziej śmiała, poprosiłaby kiedyś tatę o męską lalkę, ale nie wiedziała, czy ktoś już pomyślał o lalce-księciu i nie chciała robić mu problemów), a potem wyprawić wielką ucztę i urodzić trójkę dzieci (zastąpionych przez małe łyżeczki). W połowie zabawy dziewczynka spontanicznie zmieniła jednak scenariusz ślubu. Nie było tortu, bo brakło cukru i w tych czasach nawet książę nie mógł go zdobyć, a potem do środka wleciał smok i zaczął zjadać gości. Dzielny książę wsiadł na miotłę i...
...I co?
Amelka zawahała się, nie mając pomysłu jak wybrnąć z problemu, którego wcale sobie sama nie stworzyła, to po prostu zabawa potoczyła się swoim torem. Przygryzła mocno wnętrze policzka, choć mama mówiła, że nie powinna tak robić. Ale mamy już tu nie było, jej głos bladł we wspomnieniach z każdą chwilą - był za to tata, na zewnątrz, na pomoście.
On na pewno będzie wiedział, jak pokonać smoka na miotle!
A może... może mógłby jej zrobić małą miotełkę dla lalki? Znalazłaby sama odpowiednią gałązkę, on tylko związałby je ze sobą, przecież tata umiał zrobić wszystkooprócz porcelanowej lalki, która wcieliłaby się w księcia.
Starannie wygładziła sukienkę, poprawiła warkocze, pedantycznie ułożyła lalkę i wszystkie inne substytuty lalek na kuchennym stole, a potem wyszła na zewnątrz. Ostatnio widziała tatę na pomoście.
Siedział tam dalej, tym razem nie sam - dołączył do niego gość, a Amelka nie była pewna, czy może tak po prostu im przeszkodzić. Wydawało się, że rozmawiają o ważnych sprawach, o trudnych sprawach. Były sprawy, o których tata nie chciał przy niej mówić, były sprawy, przy których nawet ciocia i wujkowie ściszali głos. Ostatnią taką sprawą była kwestia kupna cukru, ale Amelka przeczuwała, że chodziło o coś więcej.
Już chciała wrócić do kuchni, ale wtem zobaczyła coś szokującego.
Znad dwóch sylwetek unosił się dym papierosowy.
Tata palił...?!
Zaintrygowana, ostrożnie i cichutko zamknęła za sobą drzwi, a potem ruszyła na palcach w stronę pomostu. Może dowie się czegoś ciekawego?
Skradała się najlepiej jak umiała, aż usłyszała strzępy słów, w tym bardzo brzydkie słowo pieprzyć. Nie rejestrując już dalszego ciągu o listach gończych, wydała z siebie cichy pisk, zapominając, że powinna patrzeć pod nogi.
I wtedy straciła równowagę.
-AAAAAAAAiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii! - krzyknęła i z pluskiem wpadła do jeziora.
1. rzucam na skradanie
2. co mnie czeka w jeziorze?
1 - woda jest płytka, wpadam tylko do pasa, ale mam całą mokrą sukienkę!
2 - woda sięga mi po szyję, a obok widzę wielką rybę. Chyba boję się ryb.
3 - woda jest głęboka, tata musi po mnie skoczyć!
...I co?
Amelka zawahała się, nie mając pomysłu jak wybrnąć z problemu, którego wcale sobie sama nie stworzyła, to po prostu zabawa potoczyła się swoim torem. Przygryzła mocno wnętrze policzka, choć mama mówiła, że nie powinna tak robić. Ale mamy już tu nie było, jej głos bladł we wspomnieniach z każdą chwilą - był za to tata, na zewnątrz, na pomoście.
On na pewno będzie wiedział, jak pokonać smoka na miotle!
A może... może mógłby jej zrobić małą miotełkę dla lalki? Znalazłaby sama odpowiednią gałązkę, on tylko związałby je ze sobą, przecież tata umiał zrobić wszystko
Starannie wygładziła sukienkę, poprawiła warkocze, pedantycznie ułożyła lalkę i wszystkie inne substytuty lalek na kuchennym stole, a potem wyszła na zewnątrz. Ostatnio widziała tatę na pomoście.
Siedział tam dalej, tym razem nie sam - dołączył do niego gość, a Amelka nie była pewna, czy może tak po prostu im przeszkodzić. Wydawało się, że rozmawiają o ważnych sprawach, o trudnych sprawach. Były sprawy, o których tata nie chciał przy niej mówić, były sprawy, przy których nawet ciocia i wujkowie ściszali głos. Ostatnią taką sprawą była kwestia kupna cukru, ale Amelka przeczuwała, że chodziło o coś więcej.
Już chciała wrócić do kuchni, ale wtem zobaczyła coś szokującego.
Znad dwóch sylwetek unosił się dym papierosowy.
Tata palił...?!
Zaintrygowana, ostrożnie i cichutko zamknęła za sobą drzwi, a potem ruszyła na palcach w stronę pomostu. Może dowie się czegoś ciekawego?
Skradała się najlepiej jak umiała, aż usłyszała strzępy słów, w tym bardzo brzydkie słowo pieprzyć. Nie rejestrując już dalszego ciągu o listach gończych, wydała z siebie cichy pisk, zapominając, że powinna patrzeć pod nogi.
I wtedy straciła równowagę.
-AAAAAAAAiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii! - krzyknęła i z pluskiem wpadła do jeziora.
1. rzucam na skradanie
2. co mnie czeka w jeziorze?
1 - woda jest płytka, wpadam tylko do pasa, ale mam całą mokrą sukienkę!
2 - woda sięga mi po szyję, a obok widzę wielką rybę. Chyba boję się ryb.
3 - woda jest głęboka, tata musi po mnie skoczyć!
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k3' : 3
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k3' : 3
To nie było tak, że zupełnie odciął się od ryzyka. Ryzykował codziennie - przenosząc wrażliwe informacje, dostarczając rozkazy, które mogły zakończyć albo uratować czyjeś życie. Wybierając młodych lotników do zadań, wysyłając ich w teren, niejednokrotnie czuł się, jakby balansował na linie, po jednej stronie mając ich wspólną sprawę, walkę z wrogiem, po drugiej - ludzi, ich przyszłość, teraźniejszość, marzenia. Nie był naiwny, już dawno temu pogodził się z faktem, że na tej wojnie nie unikną strat, nie oznaczało to jednak, że traktował je lekko; jeśli miał zanieść później informację o czyjejś śmierci do umierającej z niepokoju matki albo żony (nie zapomniał nigdy wyrazu twarzy Jaydena, kiedy zjawił się w jego progu z martwym ciałem Pomony na rękach), chciał przynajmniej mieć odpowiedź na pytanie: w imię czego. Chciał mieć pewność, że było warto. Czy teraz było? Nie wiedział, pewnie tak; ufał przyjacielowi, sam nigdy nie rozumiał jednak wartości, jaką niosła za sobą propaganda, do tej pory nie mając pojęcia, co właściwie chciało osiągnąć ministerstwo magii, ogłaszając zwycięstwo nad członkami Zakonu Feniksa. Czy zrobienie z nich męczenników mogło zabić ducha ruchu oporu? Jeśli chodziło o niego, efekt był odwrotny: każdy utracony przyjaciel, każda tragedia, której był świadkiem, każdy akt okrucieństwa - jedynie sprawiały, że gniew rozpalał jego wnętrzności mocniej.
Przekazał Garfieldowi papierosa, wsłuchując się w szczegóły przedstawianego przez przyjaciela planu - dopiero teraz dostrzegając, jak dobrze był przemyślany; Weasley musiał myśleć nad nim długo, być może kilka nieprzespanych nocy - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że od publikacji artykułu nie minęło wcale dużo czasu. Otworzył usta, co: nieważne?, chciał zapytać, nim jednak sylaby dotarłyby na język, głośny, piskliwy krzyk sprawił, że podskoczył, prawie zsuwając się z pomostu i wpadając do jeziora.
Co, do?..
Zerwał się na równe nogi, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu źródła hałasu; serce mu dudniło, niepokój ścisnął klatkę piersiową - zupełnie, jakby jego ciało wiedziało, zanim jeszcze wzrok natrafił na zmąconą taflę wody. Czy mu się wydawało, czy ponad powierzchnią mignął fragment błękitnej sukienki? - Amelia! - krzyknął, głoski zabarwił niemożliwy do powstrzymania strach; pod powieki wypłynęły wspomnienia z Azkabanu, drobne leciało leżące na brudnej posadzce, bose stopy, posiniała skóra.
Starł ten obraz sprzed oczu, bez cienia zawahania wskakując do wody, szybkimi ruchami skopując jedynie ze stóp buty. Jak to się stało - jakim cudem podeszła do nich tak cicho, dlaczego jej nie usłyszał? Czy aż tak dał się porwać dyskusji? Uchylił powieki pod wodą, oczy go zapiekły; zamrugał szybko, pozbywając się łez; szarpiąc głową na boki, wreszcie ją dostrzegł - była niedaleko, tuż obok, jasne włosy unosiły się dookoła niej jak złota korona.
Dotarł do niej w kilku machnięciach ramion, kolejnym ruchem obejmując drobną sylwetkę córki; wyprostował się, odbijając się stopami od dna - dla niej woda była na tyle głęboka, że przykrywała ją całą, dla niego nie - a później razem z nią ruszył w stronę brzegu. - Już dobrze, już cię t-t-trzymam - zapewnił, ledwie będąc stanie przepchnąć głoski przez ściśnięte ze strachu gardło. Nic się jej nie stało, powiedział sobie, co najwyżej nałykała się wody; ale dlaczego w ogóle pozwolił, żeby do niej wpadła?
Z głośnym chlupotaniem wyszedł na brzeg, dopiero tam opuszczając ją na ziemię; nie wypuścił jej jednak, przykucając tuż przed nią, z dłońmi zaciśniętymi na jej ramionach. Zrównał się z jej drobną twarzą, serce nadal biło mu niespokojnie. - Już wszystko w p-p-porządku - powiedział, a właściwie: zapytał, odpowiedzi szukając w oczach córki, w barwie policzków; czy rzeczywiście wszystko było w porządku?
Przekazał Garfieldowi papierosa, wsłuchując się w szczegóły przedstawianego przez przyjaciela planu - dopiero teraz dostrzegając, jak dobrze był przemyślany; Weasley musiał myśleć nad nim długo, być może kilka nieprzespanych nocy - zwłaszcza biorąc pod uwagę, że od publikacji artykułu nie minęło wcale dużo czasu. Otworzył usta, co: nieważne?, chciał zapytać, nim jednak sylaby dotarłyby na język, głośny, piskliwy krzyk sprawił, że podskoczył, prawie zsuwając się z pomostu i wpadając do jeziora.
Co, do?..
Zerwał się na równe nogi, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu źródła hałasu; serce mu dudniło, niepokój ścisnął klatkę piersiową - zupełnie, jakby jego ciało wiedziało, zanim jeszcze wzrok natrafił na zmąconą taflę wody. Czy mu się wydawało, czy ponad powierzchnią mignął fragment błękitnej sukienki? - Amelia! - krzyknął, głoski zabarwił niemożliwy do powstrzymania strach; pod powieki wypłynęły wspomnienia z Azkabanu, drobne leciało leżące na brudnej posadzce, bose stopy, posiniała skóra.
Starł ten obraz sprzed oczu, bez cienia zawahania wskakując do wody, szybkimi ruchami skopując jedynie ze stóp buty. Jak to się stało - jakim cudem podeszła do nich tak cicho, dlaczego jej nie usłyszał? Czy aż tak dał się porwać dyskusji? Uchylił powieki pod wodą, oczy go zapiekły; zamrugał szybko, pozbywając się łez; szarpiąc głową na boki, wreszcie ją dostrzegł - była niedaleko, tuż obok, jasne włosy unosiły się dookoła niej jak złota korona.
Dotarł do niej w kilku machnięciach ramion, kolejnym ruchem obejmując drobną sylwetkę córki; wyprostował się, odbijając się stopami od dna - dla niej woda była na tyle głęboka, że przykrywała ją całą, dla niego nie - a później razem z nią ruszył w stronę brzegu. - Już dobrze, już cię t-t-trzymam - zapewnił, ledwie będąc stanie przepchnąć głoski przez ściśnięte ze strachu gardło. Nic się jej nie stało, powiedział sobie, co najwyżej nałykała się wody; ale dlaczego w ogóle pozwolił, żeby do niej wpadła?
Z głośnym chlupotaniem wyszedł na brzeg, dopiero tam opuszczając ją na ziemię; nie wypuścił jej jednak, przykucając tuż przed nią, z dłońmi zaciśniętymi na jej ramionach. Zrównał się z jej drobną twarzą, serce nadal biło mu niespokojnie. - Już wszystko w p-p-porządku - powiedział, a właściwie: zapytał, odpowiedzi szukając w oczach córki, w barwie policzków; czy rzeczywiście wszystko było w porządku?
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wpadła do wody z głośnym pluskiem i...
...nie poczuła gruntu pod nogami. Nic. Machała nóżkami rozpaczliwie, choć gdzieś z tyłu głowy mignęła myśl, że tata kazałby nie panikować.
Za późno, spanikowała.
Wtedy chwyciły ją silne ramiona. Wtuliła się mocno w tatę (bo to mógł być tylko on, wiedziała!) i prędko zaczerpnęła powietrza, gdy wynurzyli się na powierzchnię. Nie była pod wodą tak długo, by zacząć się dusić, ale ze strachu wciągnęła jej trochę nosem. Rozkaszlała się i podniosła rączkę do nosa, by otrzeć zwisającego gluta - nie chciała pobrudzić tacie koszuli.
-Mhmm... - w odpowiedzi na ciepły głos taty wtuliła się w niego mocniej, ciasno oplotła jego szyję chudymi rączkami. Ukryła twarz w jego ramieniu i najchętniej nie puszczałaby się w ogóle, nie podnosiła głowy. Czuła jakiś ciężki wstyd - że podsłuchiwała, że się potknęła, albo zupełnie bez powodu.
Gdy znalazła się na brzegu, splotła dłonie za plecami i wbiła wzrok we własne buciki. Przemoczone, co ona najlepszego narobiła?
-Czy te buty wyschną? - pisnęła cicho, uparcie unikając spojrzenia taty. Czuła na sobie jego wzrok, ale udawała, że nic się nie dzieje. Że wszystko w porządku.
-Ta-aaaak! - zapewniła pośpiesznie, nie chciała przecież martwić taty. Głos się jej lekko załamał, więc nerwowo przygryzła dolną wargę.
-Tylko...chciałam tylko... - zaczęła, cienko i cicho. -Bo smok w mojej zabawie zjadł gości weselnych i książę nie zdążył go pokonać i co teraz? Czy on zje księcia? Czy oni nie żyją? - wyszeptała nerwowo. Odruchowo chwyciła rąbek sukienki, jak zawsze, gdy się denerwowała, ale teraz był mokry. Nie mogła się nim bawić, materiał lepił się do jej palców.
-A jak żyją, to czy już nie wrócą? Czy jak oddam tą lalkę innej koleżance to ona odżyje? I co jak smok znowu wszystkich zje? - kontynuowała, uparcie, aż dodała na jednym wydechu. -Cotosąlistygończe? I czemu one są z... pieprzem? - słowa pana Garfielda nie dawały jej spokoju. Do tej pory niewiele wiedziała o listach z podobizną taty, w Oazie i okolicy domu nie mogła ich widzieć - ale podsłuchała coś powiązanego z tatą, wypowiedziane takim tonem, jakby to było coś złego.
Podniosła nieśmiało wzrok, w jasnych tęczówkach odbił się lęk - ale nie bała się wody, bała się... sama nie wiedziała już czego. Może smoka z własnej wyobraźni.
...nie poczuła gruntu pod nogami. Nic. Machała nóżkami rozpaczliwie, choć gdzieś z tyłu głowy mignęła myśl, że tata kazałby nie panikować.
Za późno, spanikowała.
Wtedy chwyciły ją silne ramiona. Wtuliła się mocno w tatę (bo to mógł być tylko on, wiedziała!) i prędko zaczerpnęła powietrza, gdy wynurzyli się na powierzchnię. Nie była pod wodą tak długo, by zacząć się dusić, ale ze strachu wciągnęła jej trochę nosem. Rozkaszlała się i podniosła rączkę do nosa, by otrzeć zwisającego gluta - nie chciała pobrudzić tacie koszuli.
-Mhmm... - w odpowiedzi na ciepły głos taty wtuliła się w niego mocniej, ciasno oplotła jego szyję chudymi rączkami. Ukryła twarz w jego ramieniu i najchętniej nie puszczałaby się w ogóle, nie podnosiła głowy. Czuła jakiś ciężki wstyd - że podsłuchiwała, że się potknęła, albo zupełnie bez powodu.
Gdy znalazła się na brzegu, splotła dłonie za plecami i wbiła wzrok we własne buciki. Przemoczone, co ona najlepszego narobiła?
-Czy te buty wyschną? - pisnęła cicho, uparcie unikając spojrzenia taty. Czuła na sobie jego wzrok, ale udawała, że nic się nie dzieje. Że wszystko w porządku.
-Ta-aaaak! - zapewniła pośpiesznie, nie chciała przecież martwić taty. Głos się jej lekko załamał, więc nerwowo przygryzła dolną wargę.
-Tylko...chciałam tylko... - zaczęła, cienko i cicho. -Bo smok w mojej zabawie zjadł gości weselnych i książę nie zdążył go pokonać i co teraz? Czy on zje księcia? Czy oni nie żyją? - wyszeptała nerwowo. Odruchowo chwyciła rąbek sukienki, jak zawsze, gdy się denerwowała, ale teraz był mokry. Nie mogła się nim bawić, materiał lepił się do jej palców.
-A jak żyją, to czy już nie wrócą? Czy jak oddam tą lalkę innej koleżance to ona odżyje? I co jak smok znowu wszystkich zje? - kontynuowała, uparcie, aż dodała na jednym wydechu. -Cotosąlistygończe? I czemu one są z... pieprzem? - słowa pana Garfielda nie dawały jej spokoju. Do tej pory niewiele wiedziała o listach z podobizną taty, w Oazie i okolicy domu nie mogła ich widzieć - ale podsłuchała coś powiązanego z tatą, wypowiedziane takim tonem, jakby to było coś złego.
Podniosła nieśmiało wzrok, w jasnych tęczówkach odbił się lęk - ale nie bała się wody, bała się... sama nie wiedziała już czego. Może smoka z własnej wyobraźni.
I show not your face but your heart's desire
Bał się tego momentu odkąd tylko pamiętał. Za każdym razem, kiedy znikała mu z zasięgu wzroku, albo kiedy to on na dłuższy czas opuszczał dom, uporczywe, przesiąknięte niepokojem podszepty, podsuwały mu gotowe scenariusze wszystkiego, co mogło pójść nie tak. Wystarczyła przecież sekunda nieuwagi, drobna stopa ześlizgująca się z kamiennego schodka, pękająca lodowa tafla, źle obrana ścieżka; martwił się niepotrzebnie, wiedział o tym, Amelia nigdy nie zostawała sama – ale nieznośna świadomość, że nie był w stanie ochronić jej przed każdym zagrożeniem, nie dawała mu spokoju. Jakim cudem dzisiaj jej nie upilnował?
Serce wciąż uderzało mocno o klatkę piersiową, kiedy razem z córką wychodził z wody, jeszcze nie do końca będąc w stanie odepchnąć od siebie strach. Potrzebował na to co najmniej kilkunastu minut, potrzebował zobaczyć ją całą i zdrową. Nie przejmował się przemoczoną koszulą, klejącymi się do ciała spodniami, ani kieszeniami pełnymi jeziornego mułu – żadnej z tych rzeczy nawet nie zarejestrował, skupiony wyłącznie na twarzy Amelii, z której odgarnął mokre kosmyki jasnych włosów, klejące się do policzków i zasłaniające oczy. Nie oglądał się przy tym na Garfielda, wiedząc, że przyjaciel zrozumie. – Oczywiście, że wyschną, p-po-położymy je przy palenisku, w kuchni – zapewnił, przenosząc na sekundę spojrzenie na przemoczone buty. Musiał zabrać ją do środka, żeby nie złapała przeziębienia; mógł osuszyć ją częściowo już teraz, ale różdżkę zostawił na pomoście, a nie chciał oddalić się ani o krok. – Chodź, my też musimy się zagrzać – zadecydował, wyciągając do niej ręce, żeby posadzić ją sobie na ramionach. Była już trochę na to za duża, przez ostatni rok urosła co najmniej kilka centymetrów – ale nie przejmował się tym ani trochę. W mokrych butach mogłaby się pośliznąć. – Smok? – zapytał, więc to o to chodziło? Zastanowił się przez chwilę; rozważanie nad losami gości weselnych było ostatnią rzeczą, do której miał teraz głowę, ale wiedział, że Amelia wystraszyła się bardziej od niego – nawet jeśli uparcie udawała, że wszystko było w porządku. – Książę na p-p-pewno nie pozwoli się zjeść – powiedział, razem z córką ruszając w stronę domu. – Ucieknie, żeby wymyślić sposób na przechytrzenie smoka. A później – p-po-pokona go, i uwolni gości weselnych z jego brzucha – zapewnił, starając się mimo wszystko nadać czarnej historii szczęśliwe zakończenie. Skąd w zabawach Amelii smoki zjadające ludzi? Miał nadzieję, że nie była to sprawka Volansa. – Wrócą wszyscy, cali i zdrowi, a smok już nikomu nie zaszkodzi. Goście nak-k-karmią go ciastem z wesela i nie będzie już próbował nikogo zjeść – oznajmił, gotów kontynuować tę historię, ale kolejne pytanie Amelii na dłuższą chwilę zupełnie zbiło go z tropu.
Serce znów zabiło mu szybciej, co miał powiedzieć? Nie mógł wyjaśnić córce, że Ministerstwo Magii wyznaczyło nagrodę za jego schwytanie, ani że oficjalnie był przestępcą; nie mówiąc już o tym, że hucznie ogłoszono jego śmierć. – To takie listy, które wysyła się gońcem – odpowiedział wreszcie; zanim dokończył zdanie, zalały go wyrzuty sumienia, nie znosił kłamać – zwłaszcza najbliższym. – Roznoszę takie w p-p-pracy, ciocia Lydia też – dodał. – A pieprzyć to bardzo brzydkie słowo i nie p-p-powinno się tak mówić, ale tym razem wybaczymy wujkowi Garry’emu, bo przyniósł landrynki, są w kuchni – zobaczymy, jakie mają smaki? – zagadnął, próbując odwrócić uwagę córki w inną stronę – obawiając się dalszych pytań o przeklęte listy gończe.
Serce wciąż uderzało mocno o klatkę piersiową, kiedy razem z córką wychodził z wody, jeszcze nie do końca będąc w stanie odepchnąć od siebie strach. Potrzebował na to co najmniej kilkunastu minut, potrzebował zobaczyć ją całą i zdrową. Nie przejmował się przemoczoną koszulą, klejącymi się do ciała spodniami, ani kieszeniami pełnymi jeziornego mułu – żadnej z tych rzeczy nawet nie zarejestrował, skupiony wyłącznie na twarzy Amelii, z której odgarnął mokre kosmyki jasnych włosów, klejące się do policzków i zasłaniające oczy. Nie oglądał się przy tym na Garfielda, wiedząc, że przyjaciel zrozumie. – Oczywiście, że wyschną, p-po-położymy je przy palenisku, w kuchni – zapewnił, przenosząc na sekundę spojrzenie na przemoczone buty. Musiał zabrać ją do środka, żeby nie złapała przeziębienia; mógł osuszyć ją częściowo już teraz, ale różdżkę zostawił na pomoście, a nie chciał oddalić się ani o krok. – Chodź, my też musimy się zagrzać – zadecydował, wyciągając do niej ręce, żeby posadzić ją sobie na ramionach. Była już trochę na to za duża, przez ostatni rok urosła co najmniej kilka centymetrów – ale nie przejmował się tym ani trochę. W mokrych butach mogłaby się pośliznąć. – Smok? – zapytał, więc to o to chodziło? Zastanowił się przez chwilę; rozważanie nad losami gości weselnych było ostatnią rzeczą, do której miał teraz głowę, ale wiedział, że Amelia wystraszyła się bardziej od niego – nawet jeśli uparcie udawała, że wszystko było w porządku. – Książę na p-p-pewno nie pozwoli się zjeść – powiedział, razem z córką ruszając w stronę domu. – Ucieknie, żeby wymyślić sposób na przechytrzenie smoka. A później – p-po-pokona go, i uwolni gości weselnych z jego brzucha – zapewnił, starając się mimo wszystko nadać czarnej historii szczęśliwe zakończenie. Skąd w zabawach Amelii smoki zjadające ludzi? Miał nadzieję, że nie była to sprawka Volansa. – Wrócą wszyscy, cali i zdrowi, a smok już nikomu nie zaszkodzi. Goście nak-k-karmią go ciastem z wesela i nie będzie już próbował nikogo zjeść – oznajmił, gotów kontynuować tę historię, ale kolejne pytanie Amelii na dłuższą chwilę zupełnie zbiło go z tropu.
Serce znów zabiło mu szybciej, co miał powiedzieć? Nie mógł wyjaśnić córce, że Ministerstwo Magii wyznaczyło nagrodę za jego schwytanie, ani że oficjalnie był przestępcą; nie mówiąc już o tym, że hucznie ogłoszono jego śmierć. – To takie listy, które wysyła się gońcem – odpowiedział wreszcie; zanim dokończył zdanie, zalały go wyrzuty sumienia, nie znosił kłamać – zwłaszcza najbliższym. – Roznoszę takie w p-p-pracy, ciocia Lydia też – dodał. – A pieprzyć to bardzo brzydkie słowo i nie p-p-powinno się tak mówić, ale tym razem wybaczymy wujkowi Garry’emu, bo przyniósł landrynki, są w kuchni – zobaczymy, jakie mają smaki? – zagadnął, próbując odwrócić uwagę córki w inną stronę – obawiając się dalszych pytań o przeklęte listy gończe.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wyciągnęła rączki do taty i z ulgą znalazła się na jego ramionach. Teraz była blisko, ale nie musiała patrzeć mu w oczy. Zdradzać się z własnym strachem i smutkiem, bo coś podpowiadało jej, że tata boi się jej lęku, a przecież nie chciała go martwić.
Tata, jak to tata, rozpędzał powolutku jej własne zmartwienia. Buty wyschną, faktycznie. Woda schnie przy ogniu - zanotowała to w pamięci, zastanawiając się jak szybko i czy to zależy od stopnia przemoczenia.
-Jak szybko schną buty? A mogą wyschnąć... no, magią? - zaciekawiła się, ale sprawa księcia okazała się jeszcze ważniejsza.
-Taak, ma miotłę i lata szybciej od smoka! - ucieszyła się, że tata nadąża za logiką jej zabawy. Książę na pewno latał na miotle równie zwinnie i prędko jak tata. Nie wątpiła, że sobie poradzi, ale kwestia zjedzonych gości ciążyła na jej dziecięcym sumieniu. Na szczęście, byli zjedzeni, ale nie na zawsze, co przyjęła z ulgą. -Tak, to by uratowało wesele! - przyznała. -A jak go pokona? Może... może... - spuściła wzrok, bo nie wiedziała, czy tata ma czas. Poza tym, wpadła do jeziora i wciąż odczuwała wyrzuty sumienia, że podsłuchiwała jego rozmowę. -...może pobawiłbyś się ze mną, jako książę? - bąknęła cichutko. -Kiedy chcesz. - dodała, bo choć kwestia zjedzonych gości bardzo ją zmartwiła, to teraz widziała już szansę na szczęśliwe zakończenie. Zabawa mogła troszkę poczekać. -Co jedzą smoki, takie prawdziwe? - zainteresowała się, bo choć przyjęła logikę zabawy, to chyba nie do końca uwierzyła w to, że ciasta. Najwyraźniej nie rozmawiała z Volansem o ich diecie.
Wciąż widziała jedynie czubek głowy taty, gdy tłumaczył jej kwestię listów dla gońców. Od razu mu uwierzyła - nie spodziewała się po nim kłamstwa, tym bardziej nie wtedy, gdy nie widziała jego miny.
-Czyli jeśli przyniesie się komuś prezent to można tak mówić? - wychwyciła ważną zasadę związaną z brzydkimi słowami i uśmiechnęła się zadowolona - z własnej przenikliwości i z landrynek. -Zobaczmy! Tylko zdejmę buty! - gdy tata postawił ją na ziemi, od razu je ściągnęła i zaniosła pod kominek. Zerknęła pytająco na tatę, czy ogień był dostatecznie ciepły? -Tutaj? - stały za blisko, a może za daleko? Chciała posprzątać po sobie jak najlepiej, pokazać tacie, że nie musi się martwić - ambitnie przezwyciężyć własny strach i zostawić za sobą przykry nastrój. Woda, która kapała na parkiet z ich ubrań nagle wyparowała, przekrzywiona wycieraczka ułożyła się pod drzwiami w idealnej symetrii, a buty ustawiły się nieco bliżej ognia w równej linii.
Tata, jak to tata, rozpędzał powolutku jej własne zmartwienia. Buty wyschną, faktycznie. Woda schnie przy ogniu - zanotowała to w pamięci, zastanawiając się jak szybko i czy to zależy od stopnia przemoczenia.
-Jak szybko schną buty? A mogą wyschnąć... no, magią? - zaciekawiła się, ale sprawa księcia okazała się jeszcze ważniejsza.
-Taak, ma miotłę i lata szybciej od smoka! - ucieszyła się, że tata nadąża za logiką jej zabawy. Książę na pewno latał na miotle równie zwinnie i prędko jak tata. Nie wątpiła, że sobie poradzi, ale kwestia zjedzonych gości ciążyła na jej dziecięcym sumieniu. Na szczęście, byli zjedzeni, ale nie na zawsze, co przyjęła z ulgą. -Tak, to by uratowało wesele! - przyznała. -A jak go pokona? Może... może... - spuściła wzrok, bo nie wiedziała, czy tata ma czas. Poza tym, wpadła do jeziora i wciąż odczuwała wyrzuty sumienia, że podsłuchiwała jego rozmowę. -...może pobawiłbyś się ze mną, jako książę? - bąknęła cichutko. -Kiedy chcesz. - dodała, bo choć kwestia zjedzonych gości bardzo ją zmartwiła, to teraz widziała już szansę na szczęśliwe zakończenie. Zabawa mogła troszkę poczekać. -Co jedzą smoki, takie prawdziwe? - zainteresowała się, bo choć przyjęła logikę zabawy, to chyba nie do końca uwierzyła w to, że ciasta. Najwyraźniej nie rozmawiała z Volansem o ich diecie.
Wciąż widziała jedynie czubek głowy taty, gdy tłumaczył jej kwestię listów dla gońców. Od razu mu uwierzyła - nie spodziewała się po nim kłamstwa, tym bardziej nie wtedy, gdy nie widziała jego miny.
-Czyli jeśli przyniesie się komuś prezent to można tak mówić? - wychwyciła ważną zasadę związaną z brzydkimi słowami i uśmiechnęła się zadowolona - z własnej przenikliwości i z landrynek. -Zobaczmy! Tylko zdejmę buty! - gdy tata postawił ją na ziemi, od razu je ściągnęła i zaniosła pod kominek. Zerknęła pytająco na tatę, czy ogień był dostatecznie ciepły? -Tutaj? - stały za blisko, a może za daleko? Chciała posprzątać po sobie jak najlepiej, pokazać tacie, że nie musi się martwić - ambitnie przezwyciężyć własny strach i zostawić za sobą przykry nastrój. Woda, która kapała na parkiet z ich ubrań nagle wyparowała, przekrzywiona wycieraczka ułożyła się pod drzwiami w idealnej symetrii, a buty ustawiły się nieco bliżej ognia w równej linii.
I show not your face but your heart's desire
– Przy ogniu szybko. A m-m-magią to jeszcze szybciej – odpowiedział, uśmiechając się; Amelia była bystra; na tyle, że czasami nie nadążał za jej pytaniami, pochylał się jednak nad każdym jednym – nawet najbardziej błahym – nie chcąc, żeby kiedykolwiek czuła się ignorowana. Zacisnął mocniej palce na jej drobnych dłoniach, częściowo po to, żeby szybciej się rozgrzały, a częściowo upewniając się w ten sposób, że nie zsunie się z jego ramion. Szedł ostrożnie, omijając nierówności terenu i unikając wyższych, kamiennych stopni, prowadzących od jeziora do ogrodu.
Ucieszył się, kiedy się rozchmurzyła, czując też, jak mocno bijące serce powoli się uspokaja, chociaż zanim dotarli na werandę, kilka razy jeszcze musiał powtórzyć sobie w myślach, że była bezpieczna. Że nic się nie stało, że nie zachłysnęła się wodą, że nie złapała przeziębienia – za moment ogrzeje się i wysuszy, zrobi gorącej herbaty. – Oczywiście – zgodził się szybko, przystałby teraz chyba na wszystko. Wielkie sprawy mogły poczekać – podobnie jak listy do Zakonników, Garfield nie miał przecież zamiaru włamać się do redakcji Walczącego Maga dzisiaj. – Z ratowaniem w-we-wesela nie można zwlekać – dodał, zatrzymując się przed tylnymi, prowadzącymi do kuchni drzwiami. Nie wypuścił dłoni córki, zamiast tego obracając się, żeby nacisnąć klamkę łokciem – a później popychając je do wewnątrz, żeby oboje mogli wsunąć się do ciepłego, suchego pomieszczenia. – O to musimy zap-p-pytać wujka Volansa – powiedział po sekundowym zastanowieniu, ostatecznie decydując, że nie będzie podsuwał Amelii wizji owcy rozszarpywanej przez smoka. Niech tym razem jego brat się nagimnastykuje – skoro już jej o nich naopowiadał.
– Nie można, to bardzo brzydkie słowo – i d-d-dobrze wychowane dziewczynki tak nie mówią – odparł, pochylając się nieco do przodu, żeby ostrożnie zsadzić córkę na ziemię. Przykucnął, chcąc pomóc jej zdjąć z nóg przemoczone buty, ale po chwili zrezygnował – bo Amelia doskonale poradziła sobie z tym sama a później…
Otworzył szerzej oczy, wyczuwając w pomieszczeniu ciepły powiew magii – nienależącej do niego, zostawił przecież różdżkę na pomoście. Zaskoczenie prędko przerodziło się w dumę, kiedy zrozumiał, czyim dziełem były wysuszone ubrania i ustawione równo buty. – Kiedy stałaś się taką p-p-potężną czarownicą? – zapytał z udawanym zdziwieniem – i szerokim uśmiechem. – Teraz to już weselni goście mogą być sp-p-pokojni – uratujemy wszystkich – zapowiedział. – Bierz landrynki i zaczynamy misję – dodał konspiracyjnie, jakby naprawdę mieli wyruszyć na trudną wyprawę – a nie taką rozgrywającą się wyłącznie w dziecięcej wyobraźni.
| zt
Ucieszył się, kiedy się rozchmurzyła, czując też, jak mocno bijące serce powoli się uspokaja, chociaż zanim dotarli na werandę, kilka razy jeszcze musiał powtórzyć sobie w myślach, że była bezpieczna. Że nic się nie stało, że nie zachłysnęła się wodą, że nie złapała przeziębienia – za moment ogrzeje się i wysuszy, zrobi gorącej herbaty. – Oczywiście – zgodził się szybko, przystałby teraz chyba na wszystko. Wielkie sprawy mogły poczekać – podobnie jak listy do Zakonników, Garfield nie miał przecież zamiaru włamać się do redakcji Walczącego Maga dzisiaj. – Z ratowaniem w-we-wesela nie można zwlekać – dodał, zatrzymując się przed tylnymi, prowadzącymi do kuchni drzwiami. Nie wypuścił dłoni córki, zamiast tego obracając się, żeby nacisnąć klamkę łokciem – a później popychając je do wewnątrz, żeby oboje mogli wsunąć się do ciepłego, suchego pomieszczenia. – O to musimy zap-p-pytać wujka Volansa – powiedział po sekundowym zastanowieniu, ostatecznie decydując, że nie będzie podsuwał Amelii wizji owcy rozszarpywanej przez smoka. Niech tym razem jego brat się nagimnastykuje – skoro już jej o nich naopowiadał.
– Nie można, to bardzo brzydkie słowo – i d-d-dobrze wychowane dziewczynki tak nie mówią – odparł, pochylając się nieco do przodu, żeby ostrożnie zsadzić córkę na ziemię. Przykucnął, chcąc pomóc jej zdjąć z nóg przemoczone buty, ale po chwili zrezygnował – bo Amelia doskonale poradziła sobie z tym sama a później…
Otworzył szerzej oczy, wyczuwając w pomieszczeniu ciepły powiew magii – nienależącej do niego, zostawił przecież różdżkę na pomoście. Zaskoczenie prędko przerodziło się w dumę, kiedy zrozumiał, czyim dziełem były wysuszone ubrania i ustawione równo buty. – Kiedy stałaś się taką p-p-potężną czarownicą? – zapytał z udawanym zdziwieniem – i szerokim uśmiechem. – Teraz to już weselni goście mogą być sp-p-pokojni – uratujemy wszystkich – zapowiedział. – Bierz landrynki i zaczynamy misję – dodał konspiracyjnie, jakby naprawdę mieli wyruszyć na trudną wyprawę – a nie taką rozgrywającą się wyłącznie w dziecięcej wyobraźni.
| zt
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 14.07?
Charlie powoli przyzwyczajała się do rutyny życia w nowym miejscu i starała się być dla Moore’ów jak najmniej uciążliwa. Nie dało się ukryć, że żyło się tu lepiej i wygodniej niż w Oazie. Czasem nawet czuła się, jakby znowu miała namiastkę rodziny. W pewnym sensie było to prawdą, w końcu Hannah była jej bliską kuzynką. Na miarę swoich umiejętności pomagała w domu i obejściu. Pomagała w przygotowywaniu posiłków, karmiła zwierzęta czy podlewała ogródek. Starała się wrócić do formy. Wychudłe ręce z dnia na dzień stopniowo były w stanie unosić coraz więcej wody do podlewania w wiadrach, a nogi zdolne były do pokonywania coraz większej ilości kroków. Musiała zadbać o ciało, ale także i o umysł, zwłaszcza że chciała znów warzyć eliksiry. Wieczorami przed snem wertowała księgi alchemiczne i zielniki, choć do warzenia mikstur potrzebowała dozbierać jeszcze trochę ingrediencji. Na szczęście było lato, więc pozyskanie ziół nie powinno stanowić żadnego problemu. O wiele większy problem byłby zimą. Oprócz przygotowywania się do powrotu do eliksirotwórstwa, zaczęła też na powrót dbać o umiejętności transmutacyjne. Często siadała gdzieś w ogrodzie, transmutując znalezione kamyki w inne obiekty, tak w ramach ćwiczeń i ponownego oswajania się z różdżką. Przez tych ostatnich parę miesięcy stagnacji zapuściła się we wszystkich niegdyś lubianych aktywnościach i było jej zwyczajnie wstyd. Martwiło ją też to, że co jeśli jej umiejętności także nie były już takie jak kiedyś? Umiejętności nie były w końcu czymś danym raz na zawsze, należało je szlifować i doskonalić przez całe życie, a ona się w tym zaniedbała.
Tego dnia po obiedzie wybrała się na spacer. Nie opuszczała granic terenów Moore’ów i zaklęć ochronnych, trzymała się wyznaczonego bezpiecznego obszaru, ale jak się okazywało, i tu można było znaleźć niektóre znajome zioła. Zbierała to wszystko, co mogło jej się przydać; później mogła powiązać rośliny w pęczki i wysuszyć je w swoim pokoju na zawieszonych w oknie sznurkach. W przeszłości nie raz sama zbierała i suszyła dla siebie ingrediencje, zwłaszcza te pełniące rolę pomocniczą w wywarach. Serca często nie były już tak proste do zdobycia jak pospolite krajowe zioła.
Później, gdy zmęczyły ją wysokie jak na Wyspy Brytyjskie temperatury, postanowiła odpocząć i schłodzić się przy pomoście. Wciąż nie była w pełni sił i męczyła się szybciej niż dawniej; miesiące niedożywienia, a także depresji zrobiły swoje. Zdjęła znoszone buty oraz skarpety i usiadła na pomoście tak, żeby móc moczyć stopy w cudownie chłodnej wodzie. Przy takiej temperaturze przyniosło jej to prawdziwe ukojenie. Poczuła się tak zrelaksowana, jak dawno już nie miała okazji się czuć. Okolica była urokliwa i spokojna, a woda tak przyjemnie chłodna… Lekko majtała nogami w powietrzu, delikatnie ją rozchlapując. Wspomniała przelotnie czasy dzieciństwa i mieszkania w Tinworth w Kornwalii, kiedy bawiła się na plaży z rodzeństwem. Razem z Verą często podchodziły bardzo blisko morza i dla zabawy uciekały, gdy zbliżała się fala, a innym razem wskakiwały prosto w nią, rozchlapując wodę na boki. Bardzo tęskniła za Verą, ale pogodziła się już z myślą, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Westchnęła cicho. Później, gdy już wróci w bezpośrednie okolice domu i gdy bliżej wieczoru słońce oddali się już od grządek, będzie musiała podlać rośliny… Ale teraz korzystała jeszcze z błogości i spokoju i rozmyślała, wpatrując się w taflę wody, pod którą majaczyły smukłe, opływowe sylwetki umykających ryb. Naprawdę jej się tu podobało. Nie dziwiła się, że Billy wybrał to miejsce, żeby się osiedlić wraz z najbliższymi. Tutaj można było prawie zapomnieć o życiu pozostawionym w Anglii.
Charlie powoli przyzwyczajała się do rutyny życia w nowym miejscu i starała się być dla Moore’ów jak najmniej uciążliwa. Nie dało się ukryć, że żyło się tu lepiej i wygodniej niż w Oazie. Czasem nawet czuła się, jakby znowu miała namiastkę rodziny. W pewnym sensie było to prawdą, w końcu Hannah była jej bliską kuzynką. Na miarę swoich umiejętności pomagała w domu i obejściu. Pomagała w przygotowywaniu posiłków, karmiła zwierzęta czy podlewała ogródek. Starała się wrócić do formy. Wychudłe ręce z dnia na dzień stopniowo były w stanie unosić coraz więcej wody do podlewania w wiadrach, a nogi zdolne były do pokonywania coraz większej ilości kroków. Musiała zadbać o ciało, ale także i o umysł, zwłaszcza że chciała znów warzyć eliksiry. Wieczorami przed snem wertowała księgi alchemiczne i zielniki, choć do warzenia mikstur potrzebowała dozbierać jeszcze trochę ingrediencji. Na szczęście było lato, więc pozyskanie ziół nie powinno stanowić żadnego problemu. O wiele większy problem byłby zimą. Oprócz przygotowywania się do powrotu do eliksirotwórstwa, zaczęła też na powrót dbać o umiejętności transmutacyjne. Często siadała gdzieś w ogrodzie, transmutując znalezione kamyki w inne obiekty, tak w ramach ćwiczeń i ponownego oswajania się z różdżką. Przez tych ostatnich parę miesięcy stagnacji zapuściła się we wszystkich niegdyś lubianych aktywnościach i było jej zwyczajnie wstyd. Martwiło ją też to, że co jeśli jej umiejętności także nie były już takie jak kiedyś? Umiejętności nie były w końcu czymś danym raz na zawsze, należało je szlifować i doskonalić przez całe życie, a ona się w tym zaniedbała.
Tego dnia po obiedzie wybrała się na spacer. Nie opuszczała granic terenów Moore’ów i zaklęć ochronnych, trzymała się wyznaczonego bezpiecznego obszaru, ale jak się okazywało, i tu można było znaleźć niektóre znajome zioła. Zbierała to wszystko, co mogło jej się przydać; później mogła powiązać rośliny w pęczki i wysuszyć je w swoim pokoju na zawieszonych w oknie sznurkach. W przeszłości nie raz sama zbierała i suszyła dla siebie ingrediencje, zwłaszcza te pełniące rolę pomocniczą w wywarach. Serca często nie były już tak proste do zdobycia jak pospolite krajowe zioła.
Później, gdy zmęczyły ją wysokie jak na Wyspy Brytyjskie temperatury, postanowiła odpocząć i schłodzić się przy pomoście. Wciąż nie była w pełni sił i męczyła się szybciej niż dawniej; miesiące niedożywienia, a także depresji zrobiły swoje. Zdjęła znoszone buty oraz skarpety i usiadła na pomoście tak, żeby móc moczyć stopy w cudownie chłodnej wodzie. Przy takiej temperaturze przyniosło jej to prawdziwe ukojenie. Poczuła się tak zrelaksowana, jak dawno już nie miała okazji się czuć. Okolica była urokliwa i spokojna, a woda tak przyjemnie chłodna… Lekko majtała nogami w powietrzu, delikatnie ją rozchlapując. Wspomniała przelotnie czasy dzieciństwa i mieszkania w Tinworth w Kornwalii, kiedy bawiła się na plaży z rodzeństwem. Razem z Verą często podchodziły bardzo blisko morza i dla zabawy uciekały, gdy zbliżała się fala, a innym razem wskakiwały prosto w nią, rozchlapując wodę na boki. Bardzo tęskniła za Verą, ale pogodziła się już z myślą, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Westchnęła cicho. Później, gdy już wróci w bezpośrednie okolice domu i gdy bliżej wieczoru słońce oddali się już od grządek, będzie musiała podlać rośliny… Ale teraz korzystała jeszcze z błogości i spokoju i rozmyślała, wpatrując się w taflę wody, pod którą majaczyły smukłe, opływowe sylwetki umykających ryb. Naprawdę jej się tu podobało. Nie dziwiła się, że Billy wybrał to miejsce, żeby się osiedlić wraz z najbliższymi. Tutaj można było prawie zapomnieć o życiu pozostawionym w Anglii.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Irlandia prędko stała się dla niej domem, choć ku jej zaskoczeniu, wcale nie przypominała jej Szkocji. Nawet jeśli góry były podobne, a deszcz dokładnie taki sam, trawa nie bardziej zielona a jeziora nie zimniejsze, było inaczej. Może lepiej — po tylu latach znów wśród ludzi, którzy byli jej rodziną. Przez ostatnie miesiące zdążyła poznać okoliczne łąki i lasy. Dzielone między sobą obowiązki i pracowitych domowników, którzy ku jej szczeremu zaskoczeniu pragnęli pomóc jej ze względu na postępującą ciąże, znajdowała czas na to, by wędrować po okolicy w poszukiwaniu ziół, leśnych owoców i grzybów, których jeszcze nie zrywała bojąc się paskudnego zatrucia. Wiedziała, gdzie mech jest bardziej zielony, gdzie drzewa skrzypiały, kiedy wędrowała między nimi, dłońmi głaskając gładką lub chropowatą korę. Kochała ten zapach, kochała te dźwięki i hałas dzięciołów. Liście nad głową szumiały, a ona czuła się bezpiecznie — daleko od domu, ludzi, pośród dziczy i nieokiełznanej przyrody. Do domu nieraz prócz jagód i poziomek znosiła liście drzew, które zamykała do ususzenia w szarych książkach Billa, by móc później stworzyć z nich album, który na pergaminie opisywała bardzo skrupulatnie, zawierając wiedzę, którą przekazywał jej kiedyś ojciec, dziadek, a ostatnio nawet Castor. Zbierając liście owocowych krzewów gęsim piórem zapisywała jak je rozpoznać, w jakich porach się zieleni, kwitnie i schnie, jakie ma owoce i do czego mogła ich użyć. Tak dotarła do czarnego bzu, którego kwiaty miały być źródłem witamin, wspomagających odporność przy drobnych chorobach i przeziębieniu. Z koszykiem pełnym białych, okwieconych łodyżek wędrowała po skraju polan. Wracając z Francji przywiozła ze sobą zwoje z babcinymi przepisami. Wśród nich znalazł się też przepis na syrop z kwiatów czarnego bzu. Przyrzekła starowinie, że zrobi go w tym roku. Nie dla siebie, dla Williama, którego nie miała szansy dobrze poznać, a bardzo chciała wiedząc już, w ścisłej tajemnicy, że sprowadził na ten świat jej prawnuka. W lipcu należało je zerwać, by przygotować na jesień w słoikach lub szklanych butelkach i to też czyniła spędzając popołudnie na spacerze. Słomkowy kapelusz chronił twarz przed bezlitosnym słońcem, ale nieco odsłonięte ramiona zdobiła świeża opalenizna, postępująca czerwień mocno odznaczająca się przy białej, koronkowej bluzce i beżowej spódnicy uwypuklającej zaokrąglony, ciążowy brzuch. W dłoni trzymała wiklinowy kosz pełen skarbów zebranych z lasu, które chciała odnieść do domu. Nie zdołała zerwać jagód, po brzegi wypełniony był kwiatami.
Już z daleka dostrzegła kuzynkę na pomoście. Uśmiechnęła się szeroko, przerzucając długi, ciemny warkocz na plecy i miast ruszyć do domu, zeszła w stronę jeziora, pomostu.
— Pięknie tutaj, prawda? — podjęła, powoli wkraczając na drewniany pomost. Odstawiła kosz z czarnym bzem na jego początku i wolnym krokiem doszła na koniec, by ostatecznie usiąść przy czarownicy na rozgrzanych od słońca drewnianych deskach. — Nie od początku mnie to miejsce ujęło. Nie przypominało Szkocji — jeśli wiedziała, co miała na myśli. Ludzie tutaj mówili innym akcentem, a dotąd poza Londynem to właśnie tam był jej dom. Wokół nie było jednak zbyt wielu sąsiadów. Stary pasterz, który udzielił im ślubu był naprawdę uroczy i bardzo miły. Czasem proponowała mu pomoc z owcami, ale nigdy się nie zgodził, twierdząc, że ma pracowitą i sprawną córkę. — Billy mnie tu zabrał, kiedy się oświadczył. Tą łódką zabrał mnie na tamta wysepkę. Od tamtej pory nie ma piękniejszego miejsca na ziemi — odparła z przekąsem. Była romantyczką, ale to nie to miejsce ją ujęło, tylko tamta chwila. — Zebrałam trochę czarnego bzu na syrop. Podobni jest bardzo zdrowy i warto go pić jesienią. Babcia zawsze mi tak powtarzała. Ale chciałam się wybrać jeszcze do lasu. Może poszukałabyś ze mną jagód, albo grzybów. Znasz się na grzybach? — Ona nie znała się za dobrze, brakowało jej kogoś kto mógł jej w tym pomóc. Wiedziała, że to wciąż nie był szczyt sezonu na nie, ale może już mogły jakieś znaleźć?
Już z daleka dostrzegła kuzynkę na pomoście. Uśmiechnęła się szeroko, przerzucając długi, ciemny warkocz na plecy i miast ruszyć do domu, zeszła w stronę jeziora, pomostu.
— Pięknie tutaj, prawda? — podjęła, powoli wkraczając na drewniany pomost. Odstawiła kosz z czarnym bzem na jego początku i wolnym krokiem doszła na koniec, by ostatecznie usiąść przy czarownicy na rozgrzanych od słońca drewnianych deskach. — Nie od początku mnie to miejsce ujęło. Nie przypominało Szkocji — jeśli wiedziała, co miała na myśli. Ludzie tutaj mówili innym akcentem, a dotąd poza Londynem to właśnie tam był jej dom. Wokół nie było jednak zbyt wielu sąsiadów. Stary pasterz, który udzielił im ślubu był naprawdę uroczy i bardzo miły. Czasem proponowała mu pomoc z owcami, ale nigdy się nie zgodził, twierdząc, że ma pracowitą i sprawną córkę. — Billy mnie tu zabrał, kiedy się oświadczył. Tą łódką zabrał mnie na tamta wysepkę. Od tamtej pory nie ma piękniejszego miejsca na ziemi — odparła z przekąsem. Była romantyczką, ale to nie to miejsce ją ujęło, tylko tamta chwila. — Zebrałam trochę czarnego bzu na syrop. Podobni jest bardzo zdrowy i warto go pić jesienią. Babcia zawsze mi tak powtarzała. Ale chciałam się wybrać jeszcze do lasu. Może poszukałabyś ze mną jagód, albo grzybów. Znasz się na grzybach? — Ona nie znała się za dobrze, brakowało jej kogoś kto mógł jej w tym pomóc. Wiedziała, że to wciąż nie był szczyt sezonu na nie, ale może już mogły jakieś znaleźć?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Podobało jej się tu, było swojsko i przyjemnie. Inaczej niż w rodzinnych stronach, to prawda, ale też pięknie. Momentami prawie mogła zapomnieć o tym, w jak niespokojnych czasach żyli, i dopiero przypadkowe spojrzenie na bliznę na nadgarstku przypominało o tym, co przeszła i jak wiele lęków i niepewności musiała znosić nim się tu znalazła. Czasem wspomnienia przychodziły też nocą, dręcząc ją w koszmarach, w których wiele rzeczy przeżywała na nowo bądź ucieleśniały się jej lęki. Budziła się wtedy ze stłumionym krzykiem i czym prędzej podrywała się do pozycji siedzącej, i dopiero gdy uświadamiała sobie, że to tylko sny, oddychała głęboko i znów opadała na pościel. Choć Billy i Hannah byli bardzo mili i wiele jej pomogli, wewnętrzne demony Charlie nie chciały tak łatwo odpuścić, choć teraz miała większą motywację, by z nimi walczyć niż w Oazie.
Miło siedziało się na pomoście, zwłaszcza kiedy mogła umieścić stopy w chłodnej wodzie i po prostu cieszyć się chwilą. W Oazie trudno było o takie chwile, kiedy na niewielkiej wysepce było stłoczonych tak wielu mieszkańców. Tam nigdy nie czuła się jak w domu i wiedziała, że po ponad roku mieszkania tam nie jest już w stanie tam dłużej tkwić. Życie w Oazie, wśród innych skrzywdzonych przez los nieszczęśników nie mających się gdzie podziać, tylko doprowadziło do rozwoju depresji, pogrążenia w stagnacji, regresu umiejętności, i finalnie także (na szczęście nieudanej!) próby samobójczej.
Z zadumy wyrwał ją znajomy głos. Odwróciła się w tamtą stronę, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- Hannah! – ucieszyła się na widok kuzynki. – To prawda, jest przepięknie. Tak spokojnie i… miło – przyznała. – To musiało być bardzo romantyczne! – wyobraziła sobie scenę o której opowiadała, i nawet jej odrobinę pozazdrościła, choć rzecz jasna cieszyła się szczęściem kuzynki. Dobrze, że Hannah miała bliską sercu duszę, tym bardziej że naprawdę pasowali do siebie z Billym. Charlie była w swoim życiu jak dotąd zakochana tylko raz, w mężczyźnie, który nie tylko był od pewnego czasu żonaty, ale na dodatek zbyt wysoko urodzony. Nie widziała Anthony’ego od bardzo dawna, ale poczuła ukłucie tęsknoty, choć nie tak silne, jak kiedyś. Czas mijał i leczył złamane serce, albo może po prostu zdążyła pogodzić się z tym, że to platoniczne uczucie nie miało racji bytu. – Naprawdę cieszę się, że mogę tu z wami być. W Oazie dostawałam już bzika. – Bezwiednie i niespokojnie potarła bliznę po próbie samobójczej, a gdy zdała sobie z tego sprawę, czym prędzej ją zakryła i z zawstydzeniem spuściła wzrok. Bardzo szybko podchwyciła też kolejny temat, licząc na to, że może Hannah niczego nie zauważyła.
- Och, czarny bez? Myślę, że to świetny pomysł, moja mama też robiła z niego sok. A wcześniej, wiosną, gdy kwitł, zbierała i suszyła jego kwiaty, czasem dodawała je do herbaty i naparów, zwłaszcza na przeziębienia. – Matka Charlie, oprócz warzenia mikstur leczniczych i użytkowych, posiadała też talenty kulinarne, robiła znakomite przetwory, miała też sporą wiedzę o zielarstwie i robiła rozmaite ziołowe napary. Nigdy nie została zawodową alchemiczką jak Charlie, ale to dzięki niej blondynka poczyniła swoje pierwsze kroki na tej ścieżce. – Jasne, możemy poszukać jagód. Jeśli chodzi o grzyby, na pewno więcej będzie ich można znaleźć bliżej jesieni, w drugiej połowie sierpnia czy wrześniu, jak zacznie więcej padać, ale jeśli dopisze nam szczęście, to może i teraz się coś znajdzie w jakichś wilgotniejszych zakamarkach lasu… - Ostatecznie grzyby lubiły, jak było ciepło, potrzebowały też wilgoci, ale zdawało się, że przedwczoraj w nocy słyszała szum deszczu, może ziemia była na tyle wilgotna, by z ziemi wyrosły grzyby? – Kilka jadalnych gatunków na pewno rozpoznam, z nich też mama czasem robiła przetwory lub suszyła. Ale jagody powinnyśmy znaleźć bez większego problemu. – Zawsze można było z nich potem zrobić jakieś ciasto, dżem lub po prostu zjeść surowe. – Tylko jeszcze niezbyt dobrze znam okoliczne lasy. Nie byłam nigdzie daleko, co najwyżej zbierałam zioła w najbliższej okolicy. – Tak naprawdę nie wypuściła się jeszcze poza zasięg zaklęć ochronnych, nie czuła się dotąd na tyle pewnie, by to zrobić, zwłaszcza samotnie. Nie chodziło tylko o ewentualne magiczne zagrożenia, ale i o zwykły fakt nieznajomości terenu i obawy przed zgubieniem. Była tu dopiero kilka dni. – Zanim pójdziemy, może szybko odniosę zioła do domu. – Zerknęła na swój koszyk z nazbieranymi ziołami, musiała je odnieść, żeby zwolnić koszyczek.
Miło siedziało się na pomoście, zwłaszcza kiedy mogła umieścić stopy w chłodnej wodzie i po prostu cieszyć się chwilą. W Oazie trudno było o takie chwile, kiedy na niewielkiej wysepce było stłoczonych tak wielu mieszkańców. Tam nigdy nie czuła się jak w domu i wiedziała, że po ponad roku mieszkania tam nie jest już w stanie tam dłużej tkwić. Życie w Oazie, wśród innych skrzywdzonych przez los nieszczęśników nie mających się gdzie podziać, tylko doprowadziło do rozwoju depresji, pogrążenia w stagnacji, regresu umiejętności, i finalnie także (na szczęście nieudanej!) próby samobójczej.
Z zadumy wyrwał ją znajomy głos. Odwróciła się w tamtą stronę, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.
- Hannah! – ucieszyła się na widok kuzynki. – To prawda, jest przepięknie. Tak spokojnie i… miło – przyznała. – To musiało być bardzo romantyczne! – wyobraziła sobie scenę o której opowiadała, i nawet jej odrobinę pozazdrościła, choć rzecz jasna cieszyła się szczęściem kuzynki. Dobrze, że Hannah miała bliską sercu duszę, tym bardziej że naprawdę pasowali do siebie z Billym. Charlie była w swoim życiu jak dotąd zakochana tylko raz, w mężczyźnie, który nie tylko był od pewnego czasu żonaty, ale na dodatek zbyt wysoko urodzony. Nie widziała Anthony’ego od bardzo dawna, ale poczuła ukłucie tęsknoty, choć nie tak silne, jak kiedyś. Czas mijał i leczył złamane serce, albo może po prostu zdążyła pogodzić się z tym, że to platoniczne uczucie nie miało racji bytu. – Naprawdę cieszę się, że mogę tu z wami być. W Oazie dostawałam już bzika. – Bezwiednie i niespokojnie potarła bliznę po próbie samobójczej, a gdy zdała sobie z tego sprawę, czym prędzej ją zakryła i z zawstydzeniem spuściła wzrok. Bardzo szybko podchwyciła też kolejny temat, licząc na to, że może Hannah niczego nie zauważyła.
- Och, czarny bez? Myślę, że to świetny pomysł, moja mama też robiła z niego sok. A wcześniej, wiosną, gdy kwitł, zbierała i suszyła jego kwiaty, czasem dodawała je do herbaty i naparów, zwłaszcza na przeziębienia. – Matka Charlie, oprócz warzenia mikstur leczniczych i użytkowych, posiadała też talenty kulinarne, robiła znakomite przetwory, miała też sporą wiedzę o zielarstwie i robiła rozmaite ziołowe napary. Nigdy nie została zawodową alchemiczką jak Charlie, ale to dzięki niej blondynka poczyniła swoje pierwsze kroki na tej ścieżce. – Jasne, możemy poszukać jagód. Jeśli chodzi o grzyby, na pewno więcej będzie ich można znaleźć bliżej jesieni, w drugiej połowie sierpnia czy wrześniu, jak zacznie więcej padać, ale jeśli dopisze nam szczęście, to może i teraz się coś znajdzie w jakichś wilgotniejszych zakamarkach lasu… - Ostatecznie grzyby lubiły, jak było ciepło, potrzebowały też wilgoci, ale zdawało się, że przedwczoraj w nocy słyszała szum deszczu, może ziemia była na tyle wilgotna, by z ziemi wyrosły grzyby? – Kilka jadalnych gatunków na pewno rozpoznam, z nich też mama czasem robiła przetwory lub suszyła. Ale jagody powinnyśmy znaleźć bez większego problemu. – Zawsze można było z nich potem zrobić jakieś ciasto, dżem lub po prostu zjeść surowe. – Tylko jeszcze niezbyt dobrze znam okoliczne lasy. Nie byłam nigdzie daleko, co najwyżej zbierałam zioła w najbliższej okolicy. – Tak naprawdę nie wypuściła się jeszcze poza zasięg zaklęć ochronnych, nie czuła się dotąd na tyle pewnie, by to zrobić, zwłaszcza samotnie. Nie chodziło tylko o ewentualne magiczne zagrożenia, ale i o zwykły fakt nieznajomości terenu i obawy przed zgubieniem. Była tu dopiero kilka dni. – Zanim pójdziemy, może szybko odniosę zioła do domu. – Zerknęła na swój koszyk z nazbieranymi ziołami, musiała je odnieść, żeby zwolnić koszyczek.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Zmagania Charlie z przeszłością były widoczne w jej nerwowości, czasem pojawiającymi się cieniami pod oczami. Rozumiała jej obawy, rozumiała rozterki, tłumiony ból i skrywane przed nimi sekrety. Znała je aż za dobrze. I ją od powrotu z Tower dręczyły złe sny, a odkąd zaszła w ciąże nie było nocy, w której by nie śniła. Czasem były to koszmary — o tym, co się wydarzyło, ale też o tym, co mogło się wydarzyć. O utracie Williama, o Śmierciożercach, o przyszłości nienarodzonego dziecka. Ale miała też senne marzenia. Wydawało jej się, że już wie, jak będzie wyglądać życie, które nosiła pod sercem, a które z każdym miesiącem było coraz większe, wyraźniejsze i delikatniejsze. Potrafiła wyobrazić sobie szczęśliwą przyszłość, nawet jeśli nie wolną od przemocy i smrodu śmierci, taką, która w przebłyskach dawała nadzieję, dawała otuchę. To nie były dobre czasy na powiększenie rodziny, a jednak nie wyobrażała sobie, by wszystko mogło przebiec inaczej. Wróciła dla maleństwa. Wróciła dla Williama.
Przyglądała się kuzynce przez chwilę. Chciałaby dać jej odrobinę pewności i wiary w to, że jeszcze wszystko będzie dobrze — i choć sama nie wiedziała, skąd się to wszystko brało w niej, nie potrafiła myśleć inaczej. Malować przyszłości w czarnych barwach. Pomimo tego wszystkiego, co się stało. Pomimo lęku o męża, który próbował ukryć zły stan, pomimo pogłębiającego się konfliktu, pomimo złych wieści z frontu. Po burzy zawsze wychodzi słońce. Zawsze.
— Było — odparła, kiwając przy tym głową. — Bardzo, Jest cudowny — William, rzecz jasna.— Choć ostatnio jest przygaszony i myślami nieobecny — dodała zaraz, spoglądając na jezioro. To, co wydarzyło się w czerwcu zostawiło na nim potworny ślad. Minie wiele czasu, nim dojdzie do siebie, nim odsunie od siebie tamte wspomnienia, pogrzebie je na dobre. — My też cieszymy się, że tu jesteś. W domu jest wystarczająco miejsca, by nas pomieścić. — Nie był duży, ale każdy miał swój kąt. Trudno było nie odnieść wrażenia, że w obecnej sytuacji to spory luksus. W Oazie powinni zostać ludzie, którzy nie mieli dokąd się podziać. Charlie miała rodzinę, a obowiązkiem rodziny było zaopiekować się krewnymi w tak trudnym czasie. I nieważne jak bardzo się starali by stworzyć tam namiastkę normalności, wciąż była przeludnionym obozem dla uchodźców, poszkodowanych sierot. Charlie lepiej będzie w Irlandii.
— Tak mówisz? — spytała, odwracając się w stronę kosza z kwiatamii bzu. — Wystarczy je ususzyć? Tak po prostu? — Nie robiła tego nigdy, ale w głowie miała już widok wiązanki z biały kwiatków, które zwisną w kuchni nad piecem. Nie wiedziała jeszcze, że w tym roku z powodu długo utrzymującego się zimna aż do kwietnia roślina zakwitła później. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy Charlie zgodziła się na wyprawę. Podniosła się powoli i otrzepała beżową spódnicę. — Pójdę z tobą — Musiała też odłożyć kwiaty bzu w domu. Poczekała aż Charlie się podniesie i razem ruszyły w kierunku budynku. — Tu trudno o całkowicie dobrą pogodę, ciągle pada. Wierzę, że coś znajdziemy. A może jakieś dzikie pieczarki? Można je jeść, prawda? Nigdy nie byłam pewna, czy to one, ale ponoć można je znaleźć latem na łąkach. A tu mamy ich pod dostatkiem. — Rozejrzała się z uśmiechem, wchodząc do domu. Przytrzymała drzwi kuzynce i nie zdejmując słomkowego kapelusza weszła do kuchni, gdzie od razu na stole powykładała białe kwiatki czarnego bzu. — Jakie zioła udało ci się znaleźć? — spytała zaciekawiona, spoglądając do jej koszyka. Znała się trochę, znała podstawowe zioła — potrafiła odróżnić mięte, pokrzywę, rumianek, koper i dziko rosnącą pietruszkę, ale Charlie napewno była w stanie znaleźć i wyróżnić więcej przydatnych.
Przyglądała się kuzynce przez chwilę. Chciałaby dać jej odrobinę pewności i wiary w to, że jeszcze wszystko będzie dobrze — i choć sama nie wiedziała, skąd się to wszystko brało w niej, nie potrafiła myśleć inaczej. Malować przyszłości w czarnych barwach. Pomimo tego wszystkiego, co się stało. Pomimo lęku o męża, który próbował ukryć zły stan, pomimo pogłębiającego się konfliktu, pomimo złych wieści z frontu. Po burzy zawsze wychodzi słońce. Zawsze.
— Było — odparła, kiwając przy tym głową. — Bardzo, Jest cudowny — William, rzecz jasna.— Choć ostatnio jest przygaszony i myślami nieobecny — dodała zaraz, spoglądając na jezioro. To, co wydarzyło się w czerwcu zostawiło na nim potworny ślad. Minie wiele czasu, nim dojdzie do siebie, nim odsunie od siebie tamte wspomnienia, pogrzebie je na dobre. — My też cieszymy się, że tu jesteś. W domu jest wystarczająco miejsca, by nas pomieścić. — Nie był duży, ale każdy miał swój kąt. Trudno było nie odnieść wrażenia, że w obecnej sytuacji to spory luksus. W Oazie powinni zostać ludzie, którzy nie mieli dokąd się podziać. Charlie miała rodzinę, a obowiązkiem rodziny było zaopiekować się krewnymi w tak trudnym czasie. I nieważne jak bardzo się starali by stworzyć tam namiastkę normalności, wciąż była przeludnionym obozem dla uchodźców, poszkodowanych sierot. Charlie lepiej będzie w Irlandii.
— Tak mówisz? — spytała, odwracając się w stronę kosza z kwiatamii bzu. — Wystarczy je ususzyć? Tak po prostu? — Nie robiła tego nigdy, ale w głowie miała już widok wiązanki z biały kwiatków, które zwisną w kuchni nad piecem. Nie wiedziała jeszcze, że w tym roku z powodu długo utrzymującego się zimna aż do kwietnia roślina zakwitła później. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy Charlie zgodziła się na wyprawę. Podniosła się powoli i otrzepała beżową spódnicę. — Pójdę z tobą — Musiała też odłożyć kwiaty bzu w domu. Poczekała aż Charlie się podniesie i razem ruszyły w kierunku budynku. — Tu trudno o całkowicie dobrą pogodę, ciągle pada. Wierzę, że coś znajdziemy. A może jakieś dzikie pieczarki? Można je jeść, prawda? Nigdy nie byłam pewna, czy to one, ale ponoć można je znaleźć latem na łąkach. A tu mamy ich pod dostatkiem. — Rozejrzała się z uśmiechem, wchodząc do domu. Przytrzymała drzwi kuzynce i nie zdejmując słomkowego kapelusza weszła do kuchni, gdzie od razu na stole powykładała białe kwiatki czarnego bzu. — Jakie zioła udało ci się znaleźć? — spytała zaciekawiona, spoglądając do jej koszyka. Znała się trochę, znała podstawowe zioła — potrafiła odróżnić mięte, pokrzywę, rumianek, koper i dziko rosnącą pietruszkę, ale Charlie napewno była w stanie znaleźć i wyróżnić więcej przydatnych.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Charlie chciała być po prostu szczęśliwa. Żyć jak dawniej, bez lęków, ale czasy nie były łaskawe, a przyszłość pozostawała niepewna. Jednak niezależnie od tego, ile czasu jej zostało, chciała spędzić go przy rodzinie, nie w Oazie wśród obcych. Na pewno dużo lepiej czuła się tutaj, z Billym i Hannah, niż tam, w gronie nieznajomych. Spędziła w Oazie ponad rok i miało to dość destrukcyjny wpływ na jej psychikę, dopiero tutaj zaczęła odżywać. O wiele bardziej chciało jej się wstawać rano z łóżka i robić różne rzeczy, podczas gdy w Oazie często miała dni, kiedy mogła cały dzień leżeć i patrzeć w sufit. Tutaj czuła się prawie normalnie. Prawie jak w domu. Prawie, bo jej prawdziwy dom, w którym się wychowała, miał już nigdy nie wrócić. Jej rodzice i brat ukrywali się za granicą, siostra nie żyła. Leightonowie nigdy nie spotkają się w komplecie, choć chciała wierzyć, że kiedyś, gdy to wszystko się skończy, jej bliscy wrócą do kraju i będą mogli się spotkać. Teraz rolę jej rodziny pełniła kuzynka i jej mąż, a Charlie starała się być jak najmniej uciążliwa. Wiedziała przecież, że im także się nie przelewa, ale nie miała wielkich potrzeb, była wdzięczna za wszystko co dla niej zrobili i starała się pomagać czy to w ogródku, czy przy gotowaniu. Nie chciała być dla nich ciężarem.
Ucieszyło ją przyjście Hannah, więc od razu zwróciła się w jej stronę.
- Czasy są jakie są, trudno o tym zapomnieć nawet jak się bardzo chce, więc nie dziwię się jego przygnębieniu… Choć w miejscu takim jak to, trochę łatwiej jest nie myśleć o złych sprawach – przyznała po chwili. Nie wiedziała co dokładnie wydarzyło się w życiu Williama, ale z pewnością także swoje przeszedł, jak każde z nich. A może nawet więcej, w końcu sporo ryzykował, nie chował się w Oazie jak Charlie przez ostatni rok, a aktywnie działał. – Naprawdę miło być wśród rodziny, a nie obcych. Czuję się tu o wiele, wiele lepiej niż w Oazie – zapewniła. I cieszyła się z takiej możliwości, zaś jej chata mogła posłużyć komuś, kto nie miał żadnej rodziny i nie miał dokąd wrócić. Tym bardziej, że władze ją uśmierciły i nie była już poszukiwana. – To trochę dziwne uczucie, być martwą dla świata. Ale ten stan rzeczy jest dla mnie wygodny, choć trochę mi smutno na myśl o dawnych znajomych, którzy mogą myśleć, że naprawdę nie żyję. Lecz lepsze to niż dalsza świadomość zagrożenia płynącego z listów gończych. Nie wiem, dlaczego nas uśmiercili, ale to… dobrze.
Musiała kierować się tym, co najlepsze dla jej bezpieczeństwa. Nawet jeśli wiązało się to z tym, że dawni znajomi ze szkoły, kursu czy pracy mogli przeżywać jej śmierć, a wcześniej fakt, że oskarżono ją o złe uczynki, mimo że przecież po prostu chciała dobrze. Może kiedyś będzie okazja wszystko wyjaśnić, kiedyś, w lepszych czasach, kiedy już nie będą musieli się ukrywać i uważać na to, komu ufać. A Charlie w tej chwili ufała tylko osobom powiązanym z Zakonem Feniksa, dla całej reszty społeczeństwa musiała pozostać martwa. Wszystkie relacje niezwiązane z Zakonem musiały zostać zerwane.
- Myślę że tak, moja mama tak robiła. Suszyła je na słońcu, jeśli była taka możliwość, a jeśli akurat padało, zawieszała je na sznurkach w kuchni – wyjaśniła odnośnie kwiatów dzikiego bzu. Wróciły do domu, by odnieść zebrane rośliny. – To że często pada, to akurat dobre dla grzybów. Lubią wilgoć. Mam nadzieję, że rosną tu jakieś gatunki które znam. Muszę rzucić okiem na te pieczarki, jeśli to jadalny gatunek, można by je zebrać i wykorzystać.
Także zaczęła wyciągać zioła z koszyka, sortując je na odpowiednie kupki.
- Mam tu głównie proste zioła. Zebrałam trochę rumianku, melisy, pokrzywę, skrzyp, majeranek… O, trochę mięty też jest. No i koniczyna, ale tej w okolicy nie brakowało… - W końcu Irlandia z niej słynęła, prawda? – Może w lesie znajdziemy tego jeszcze więcej. Przydałoby mi się trochę kory i liści niektórych drzew. To wszystko może być użyteczne nie tylko do eliksirów, ale nawet do zwykłych ziołowych naparów. Im więcej tego znajdę i ususzę przez lato, tym lepiej. Jesienią i zimą będzie znacznie trudniej o świeże rośliny.
Trzeba było więc przygotować się odpowiednio wcześniej, korzystając z tego, że teraz wiele roślin żyło pełnią życia i kwitło. Kiedy wypakowała wszystko z koszyka i upewniła się, że rośliny leżą właściwie posortowane, była gotowa do drogi.
- Możemy iść. Później zajmę się nimi dalej. Skoro mówisz, że tak często tu pada, może odpuszczę sobie próby suszenia tego na zewnątrz i także zrobię to w domu… - zgodziła się, kiedy już ponownie wychodziły na zewnątrz. – Poprowadzisz? Na pewno znasz tę okolicę znacznie lepiej niż ja. Od jak dawna tu mieszkacie?
Ucieszyło ją przyjście Hannah, więc od razu zwróciła się w jej stronę.
- Czasy są jakie są, trudno o tym zapomnieć nawet jak się bardzo chce, więc nie dziwię się jego przygnębieniu… Choć w miejscu takim jak to, trochę łatwiej jest nie myśleć o złych sprawach – przyznała po chwili. Nie wiedziała co dokładnie wydarzyło się w życiu Williama, ale z pewnością także swoje przeszedł, jak każde z nich. A może nawet więcej, w końcu sporo ryzykował, nie chował się w Oazie jak Charlie przez ostatni rok, a aktywnie działał. – Naprawdę miło być wśród rodziny, a nie obcych. Czuję się tu o wiele, wiele lepiej niż w Oazie – zapewniła. I cieszyła się z takiej możliwości, zaś jej chata mogła posłużyć komuś, kto nie miał żadnej rodziny i nie miał dokąd wrócić. Tym bardziej, że władze ją uśmierciły i nie była już poszukiwana. – To trochę dziwne uczucie, być martwą dla świata. Ale ten stan rzeczy jest dla mnie wygodny, choć trochę mi smutno na myśl o dawnych znajomych, którzy mogą myśleć, że naprawdę nie żyję. Lecz lepsze to niż dalsza świadomość zagrożenia płynącego z listów gończych. Nie wiem, dlaczego nas uśmiercili, ale to… dobrze.
Musiała kierować się tym, co najlepsze dla jej bezpieczeństwa. Nawet jeśli wiązało się to z tym, że dawni znajomi ze szkoły, kursu czy pracy mogli przeżywać jej śmierć, a wcześniej fakt, że oskarżono ją o złe uczynki, mimo że przecież po prostu chciała dobrze. Może kiedyś będzie okazja wszystko wyjaśnić, kiedyś, w lepszych czasach, kiedy już nie będą musieli się ukrywać i uważać na to, komu ufać. A Charlie w tej chwili ufała tylko osobom powiązanym z Zakonem Feniksa, dla całej reszty społeczeństwa musiała pozostać martwa. Wszystkie relacje niezwiązane z Zakonem musiały zostać zerwane.
- Myślę że tak, moja mama tak robiła. Suszyła je na słońcu, jeśli była taka możliwość, a jeśli akurat padało, zawieszała je na sznurkach w kuchni – wyjaśniła odnośnie kwiatów dzikiego bzu. Wróciły do domu, by odnieść zebrane rośliny. – To że często pada, to akurat dobre dla grzybów. Lubią wilgoć. Mam nadzieję, że rosną tu jakieś gatunki które znam. Muszę rzucić okiem na te pieczarki, jeśli to jadalny gatunek, można by je zebrać i wykorzystać.
Także zaczęła wyciągać zioła z koszyka, sortując je na odpowiednie kupki.
- Mam tu głównie proste zioła. Zebrałam trochę rumianku, melisy, pokrzywę, skrzyp, majeranek… O, trochę mięty też jest. No i koniczyna, ale tej w okolicy nie brakowało… - W końcu Irlandia z niej słynęła, prawda? – Może w lesie znajdziemy tego jeszcze więcej. Przydałoby mi się trochę kory i liści niektórych drzew. To wszystko może być użyteczne nie tylko do eliksirów, ale nawet do zwykłych ziołowych naparów. Im więcej tego znajdę i ususzę przez lato, tym lepiej. Jesienią i zimą będzie znacznie trudniej o świeże rośliny.
Trzeba było więc przygotować się odpowiednio wcześniej, korzystając z tego, że teraz wiele roślin żyło pełnią życia i kwitło. Kiedy wypakowała wszystko z koszyka i upewniła się, że rośliny leżą właściwie posortowane, była gotowa do drogi.
- Możemy iść. Później zajmę się nimi dalej. Skoro mówisz, że tak często tu pada, może odpuszczę sobie próby suszenia tego na zewnątrz i także zrobię to w domu… - zgodziła się, kiedy już ponownie wychodziły na zewnątrz. – Poprowadzisz? Na pewno znasz tę okolicę znacznie lepiej niż ja. Od jak dawna tu mieszkacie?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strona 2 z 2 • 1, 2
Pomost
Szybka odpowiedź