Kuchnia
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnia to zdecydowanie najgłośniejsze i najbardziej uczęszczane pomieszczenie w domu - ze względu na to, że można z niej wyjść bezpośrednio na tylną werandę, do korytarzyka i pokoju dziennego, często bywa punktem, w którym spotykają się schodzący się z różnych kierunków domownicy. Gwiżdżący w środku nocy czajnik czy trzaskające drzwiczki spiżarni to norma - podobnie jak sowy wlatujące i wylatujące przez strategicznie umieszczone nad długim, drewnianym stołem okno. W kącie pomieszczenia znajduje się kominek z zawieszonym nad paleniskiem kociołkiem, póki co ze względów bezpieczeństwa nie jest jednak podłączony do sieci Fiuu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 14.04.23 8:33, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 25 grudnia (+to mi weszło, więc się dzielę )
W domu pachniało igłami i prażonymi jabłkami.
Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mu, że właśnie tak będzie spędzał święta – w otoczeniu rodzeństwa i przyjaciół, na kawałku własnej ziemi, w ciepłych czterech ścianach, które udało mu się zbudować – nigdy by w to nie uwierzył; jeszcze przed paroma tygodniami byłoby to trudne, bo Azkaban położył się na jego rzeczywistości długim cieniem, odbierając nadzieję na to, że cokolwiek jeszcze wróci do normalności – a jednak byli tutaj; wsłuchiwał się w chaotyczny rozgardiasz ostatnich przygotowań, uśmiechając się do siebie i odsuwając od stołu krzesła, żeby wysunąć go bliżej środka kuchni. Spodziewali się gości – musiał więc jeszcze później magicznie je powielić, żeby upewnić się, że zmieszczą się wszyscy, ale były to już właściwie drobiazgi, reszta była niemal gotowa; dzień wcześniej razem z Volansem wybrali się do porastającego dolinę lasku, żeby ściąć świąteczne drzewko – stało dumnie w pokoju dziennym, rozsypując dookoła igły i co jakiś czas lekko poruszając gałęziami (Billy podejrzewał, że razem z nim przynieśli do domu co najmniej kilka schowanych sprytnie nieśmiałków, ale póki co wmawiał sobie, że tylko mu się wydawało); dekorację drzewka pozostawił w rękach Amelii i Aidana, od czasu do czasu dokładając tylko do skromnego zestawu bombek i łańcuchów kilka wystruganych z drewna ozdób. Nie były idealne, nawet jeśli starał się dodać im nieco kształtu i koloru transmutacją, ale te wyjątkowo nieudane przewiesił dyskretnie na przylegający do ściany tył drzewka, licząc na to, że nikt nie będzie próbował tam zaglądać.
Kiedy już stół znalazł się na swoim miejscu, ponownie dosunął do niego krzesła, przeliczając je w myślach i zatrzymując się, gdy wypełniająca przestrzeń irlandzka muzyka po raz kolejny umilkła, żeby po paru sekundach ciszy rozlec się ponownie; dobiegała ze starego, pożyczonego gramofonu, który – prawdopodobnie ze względu na swoje lata albo niefortunny upadek przy pomniejszaniu i ponownym powiększaniu – co kilka minut uparcie się zacinał, albo cichnąc całkiem, albo wydając z siebie dźwięki przypominające kasłanie staruszka, i trzeba było dwukrotnie stuknąć w niego różdżką, żeby przywrócić go do stanu używalności.
Wyciągnął ją teraz, żeby obejść stół i końcem jarzębinowego drewna dotknąć paru krzeseł, cicho wypowiadając inkantację zaklęcia powielającego; stworzone w ten sposób kopie stuknęły głośno o podłogę, lądując na niej na wszystkich czterech nogach jednocześnie. Dostawił je jedno do drugiego, w międzyczasie wyglądając jeszcze przez okno, na przysypaną cienką warstewką białego puchu ścieżkę, jakby spodziewając się kogoś tam dostrzec, ale póki co była pusta – jedynie Tłuczek biegał radośnie przed domem, od czasu do czasu wtykając czarny nos w śnieg i drążąc w nim płytkie korytarze – a potem podrywając się, żeby otrzepać się energicznie.
Billy odłożył różdżkę, i już miał ruszyć w stronę spiżarni, gdy coś w przylegającym do kuchni przedpokoju huknęło głośno; poderwał głowę, najpierw spoglądając w tamtym kierunku, ale rzecz jasna nie opanował jeszcze umiejętności patrzenia przez ściany – ruszył więc w stronę uchylonych drzwi, po drodze lawirując ostrożnie pomiędzy labiryntem krzeseł; pomieszczenie, wyposażone w dodatkowe umeblowanie i przyozdobione, wydało mu się nagle dwa razy mniejsze niż zazwyczaj. – Silly? – rzucił, otwierając drzwi na oścież i wychylając się, żeby ocenić sytuację; nie był pewien, dlaczego pomyślał akurat o Cillianie – ale miał wrażenie, że głosy pozostałych braci, przytłumione, docierały do niego gdzieś z góry.
W domu pachniało igłami i prażonymi jabłkami.
Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział mu, że właśnie tak będzie spędzał święta – w otoczeniu rodzeństwa i przyjaciół, na kawałku własnej ziemi, w ciepłych czterech ścianach, które udało mu się zbudować – nigdy by w to nie uwierzył; jeszcze przed paroma tygodniami byłoby to trudne, bo Azkaban położył się na jego rzeczywistości długim cieniem, odbierając nadzieję na to, że cokolwiek jeszcze wróci do normalności – a jednak byli tutaj; wsłuchiwał się w chaotyczny rozgardiasz ostatnich przygotowań, uśmiechając się do siebie i odsuwając od stołu krzesła, żeby wysunąć go bliżej środka kuchni. Spodziewali się gości – musiał więc jeszcze później magicznie je powielić, żeby upewnić się, że zmieszczą się wszyscy, ale były to już właściwie drobiazgi, reszta była niemal gotowa; dzień wcześniej razem z Volansem wybrali się do porastającego dolinę lasku, żeby ściąć świąteczne drzewko – stało dumnie w pokoju dziennym, rozsypując dookoła igły i co jakiś czas lekko poruszając gałęziami (Billy podejrzewał, że razem z nim przynieśli do domu co najmniej kilka schowanych sprytnie nieśmiałków, ale póki co wmawiał sobie, że tylko mu się wydawało); dekorację drzewka pozostawił w rękach Amelii i Aidana, od czasu do czasu dokładając tylko do skromnego zestawu bombek i łańcuchów kilka wystruganych z drewna ozdób. Nie były idealne, nawet jeśli starał się dodać im nieco kształtu i koloru transmutacją, ale te wyjątkowo nieudane przewiesił dyskretnie na przylegający do ściany tył drzewka, licząc na to, że nikt nie będzie próbował tam zaglądać.
Kiedy już stół znalazł się na swoim miejscu, ponownie dosunął do niego krzesła, przeliczając je w myślach i zatrzymując się, gdy wypełniająca przestrzeń irlandzka muzyka po raz kolejny umilkła, żeby po paru sekundach ciszy rozlec się ponownie; dobiegała ze starego, pożyczonego gramofonu, który – prawdopodobnie ze względu na swoje lata albo niefortunny upadek przy pomniejszaniu i ponownym powiększaniu – co kilka minut uparcie się zacinał, albo cichnąc całkiem, albo wydając z siebie dźwięki przypominające kasłanie staruszka, i trzeba było dwukrotnie stuknąć w niego różdżką, żeby przywrócić go do stanu używalności.
Wyciągnął ją teraz, żeby obejść stół i końcem jarzębinowego drewna dotknąć paru krzeseł, cicho wypowiadając inkantację zaklęcia powielającego; stworzone w ten sposób kopie stuknęły głośno o podłogę, lądując na niej na wszystkich czterech nogach jednocześnie. Dostawił je jedno do drugiego, w międzyczasie wyglądając jeszcze przez okno, na przysypaną cienką warstewką białego puchu ścieżkę, jakby spodziewając się kogoś tam dostrzec, ale póki co była pusta – jedynie Tłuczek biegał radośnie przed domem, od czasu do czasu wtykając czarny nos w śnieg i drążąc w nim płytkie korytarze – a potem podrywając się, żeby otrzepać się energicznie.
Billy odłożył różdżkę, i już miał ruszyć w stronę spiżarni, gdy coś w przylegającym do kuchni przedpokoju huknęło głośno; poderwał głowę, najpierw spoglądając w tamtym kierunku, ale rzecz jasna nie opanował jeszcze umiejętności patrzenia przez ściany – ruszył więc w stronę uchylonych drzwi, po drodze lawirując ostrożnie pomiędzy labiryntem krzeseł; pomieszczenie, wyposażone w dodatkowe umeblowanie i przyozdobione, wydało mu się nagle dwa razy mniejsze niż zazwyczaj. – Silly? – rzucił, otwierając drzwi na oścież i wychylając się, żeby ocenić sytuację; nie był pewien, dlaczego pomyślał akurat o Cillianie – ale miał wrażenie, że głosy pozostałych braci, przytłumione, docierały do niego gdzieś z góry.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Charlie przybyła do domu Moore’ów już kilka dni wcześniej, sprowadzona tu przez Billy’ego, gdyż jako zwykła mieszkanka Oazy nie znała położenia portalu i nie mogła opuszczać bezpiecznego ukrycia samodzielnie – nawet gdyby oczywiście miała na to odwagę. Niemniej jednak dzięki Billy’emu już od kilku dni była w irlandzkim domu rodziny Moore, rozkoszując się urokiem tego miejsca i ciesząc się, że może spędzić trochę czasu poza Oazą, gdzie mieszkała od maja i gdzie czasem czuła się trochę jak w więzieniu. W końcu jako osoba poszukiwana nie mogła swobodnie chodzić dokąd chciała, listy gończe definitywnie zakończyły jej wolność i sprawiły, że od tamtej pory nie czuła się bezpiecznie. Nawet tutaj dyszał jej w kark lęk, ale starała się, by jej nie zdominował i nie odebrał radości z bycia tu. Była ostrożna i nie oddalała się daleko od domku, unikała też miejsc, gdzie można było napotkać postronnych czarodziejów mogących powiązać jej twarz z wizerunkiem z plakatów. Mogła przestać być Zakonniczką, ale to nie znaczyło, że była bezpieczna, bo nie była. Nigdzie. Dlatego póki wojna się nie skończy musiała być ostrożna, oglądać się za siebie i uważać na każdym kroku, zwłaszcza że była bezbronna. Irlandia wydawała się spokojna, piękna i bezpieczna, ale co, jeśli było to tylko złudzenie? Nie mogła ulegać pozornemu poczuciu spokoju i uroku, który otaczał ją odkąd tu przybyła.
Starała się po prostu nie przeszkadzać Moore’om swoją obecnością, gdy trzeba było w czymś pomóc, pomagała. Chętnie włączyła się w wir świątecznych przygotowań, uczestnicząc w przygotowywaniu jedzenia a także w dekorowaniu domu. Dzięki umiejętnościom transmutacji mogła zaczarować ozdoby i powielić ich ilość, odnajdując w tym przyjemność, zupełnie jak za dawnych czasów. Mimowolnie przypomniała sobie święta sprzed dwóch lat, kiedy wraz z Verą wzięły urlop ze swoich prac i udały się na kilka dni do rodziców w Tinworth. Wtedy też Charlie wyczarowywała ozdoby i obie nieporadnie pomagały mamie w kuchni, nie mając za knut jej talentu do gotowania; jednak od tamtego czasu kulinarne umiejętności alchemiczki się poprawiły, bo od dłuższego czasu musiała samodzielnie sobie radzić z jedzeniem, a z racji oazowych niedoborów musiała być kreatywna, zaradna i dobrze planować wszystko tak, aby wystarczyło do kolejnych dostaw. Tamte święta sprzed dwóch lat były ostatnimi dobrymi i spokojnymi, bez wojny i anomalii, oraz ostatnimi spędzonymi z Verą. Zeszłoroczne spędziła natomiast tylko w towarzystwie kotów i z pustym nakryciem mającym czekać na zaginioną siostrę, o której śmierci jeszcze wówczas nie wiedziała i żyła nadzieją, że Vera zaraz wsunie się do ich wspólnego domu, odrzucając na plecy pszeniczny warkocz tak podobny do jej własnego i jak gdyby nigdy nic zasiądzie naprzeciwko.
Była akurat w salonie, gdzie kończyła transmutowanie dekoracji. Pogrążyła się w nostalgii i zadumie nad tym, co było i nie wróci do tego stopnia, że na moment straciła kontakt z rzeczywistością. Jej serce ścisnęła tak ogromna tęsknota za siostrą, rodzicami, Kornwalią oraz życiem bez wojny i strachu, że prawie się rozpłakała. Na szczęście jakiś hałas przywrócił ją do rzeczywistości zanim rozkleiła się zupełnie, i przypomniała sobie, gdzie się znajdowała. Poprawiła dłońmi rękawy skromnej, ale czystej niebieskiej sukienki wiszącej na jej wychudzonym ciele jak na wieszaku, a potem sięgnęła do włosów, które po tym, jak w czerwcu pod wpływem depresji chaotycznie je ścięła, odrosły już na tyle, że dało się je zapleść w warkocz. Później ruszyła w stronę przedpokoju, gdzie zastała Billy’ego.
- Billy? – rzuciła, przyglądając się mężczyźnie, jednocześnie uważając na to, żeby nie wywrócić się o szpargały zagracające niewielką przestrzeń. – Chyba skończyłam z dekoracjami, może pomóc jeszcze w czymś? – zapytała. Skoro zaprosili ją do tego, by mogła z nimi spędzić święta, nie chciała być ciężarem i chciała się do czegoś przydać.
Starała się po prostu nie przeszkadzać Moore’om swoją obecnością, gdy trzeba było w czymś pomóc, pomagała. Chętnie włączyła się w wir świątecznych przygotowań, uczestnicząc w przygotowywaniu jedzenia a także w dekorowaniu domu. Dzięki umiejętnościom transmutacji mogła zaczarować ozdoby i powielić ich ilość, odnajdując w tym przyjemność, zupełnie jak za dawnych czasów. Mimowolnie przypomniała sobie święta sprzed dwóch lat, kiedy wraz z Verą wzięły urlop ze swoich prac i udały się na kilka dni do rodziców w Tinworth. Wtedy też Charlie wyczarowywała ozdoby i obie nieporadnie pomagały mamie w kuchni, nie mając za knut jej talentu do gotowania; jednak od tamtego czasu kulinarne umiejętności alchemiczki się poprawiły, bo od dłuższego czasu musiała samodzielnie sobie radzić z jedzeniem, a z racji oazowych niedoborów musiała być kreatywna, zaradna i dobrze planować wszystko tak, aby wystarczyło do kolejnych dostaw. Tamte święta sprzed dwóch lat były ostatnimi dobrymi i spokojnymi, bez wojny i anomalii, oraz ostatnimi spędzonymi z Verą. Zeszłoroczne spędziła natomiast tylko w towarzystwie kotów i z pustym nakryciem mającym czekać na zaginioną siostrę, o której śmierci jeszcze wówczas nie wiedziała i żyła nadzieją, że Vera zaraz wsunie się do ich wspólnego domu, odrzucając na plecy pszeniczny warkocz tak podobny do jej własnego i jak gdyby nigdy nic zasiądzie naprzeciwko.
Była akurat w salonie, gdzie kończyła transmutowanie dekoracji. Pogrążyła się w nostalgii i zadumie nad tym, co było i nie wróci do tego stopnia, że na moment straciła kontakt z rzeczywistością. Jej serce ścisnęła tak ogromna tęsknota za siostrą, rodzicami, Kornwalią oraz życiem bez wojny i strachu, że prawie się rozpłakała. Na szczęście jakiś hałas przywrócił ją do rzeczywistości zanim rozkleiła się zupełnie, i przypomniała sobie, gdzie się znajdowała. Poprawiła dłońmi rękawy skromnej, ale czystej niebieskiej sukienki wiszącej na jej wychudzonym ciele jak na wieszaku, a potem sięgnęła do włosów, które po tym, jak w czerwcu pod wpływem depresji chaotycznie je ścięła, odrosły już na tyle, że dało się je zapleść w warkocz. Później ruszyła w stronę przedpokoju, gdzie zastała Billy’ego.
- Billy? – rzuciła, przyglądając się mężczyźnie, jednocześnie uważając na to, żeby nie wywrócić się o szpargały zagracające niewielką przestrzeń. – Chyba skończyłam z dekoracjami, może pomóc jeszcze w czymś? – zapytała. Skoro zaprosili ją do tego, by mogła z nimi spędzić święta, nie chciała być ciężarem i chciała się do czegoś przydać.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Pewnie by nakrywał do stołu, gdyby nie to, że w międzyczasie naszło go na dopakowanie ostatniego prezentu i ktoś mu w tym przeszkodził. Ktoś lub coś, jak kto woli, bo chodziło oczywiście o kota, którego kilka dni temu znaleźli z Charlene przy pomoście. Zmarznięty, wygłodzony, z oczkami jak dwa galeony zwiódł go niesamowicie. Wydawał się taki spokojny i cichy, ale kiedy tylko zwiedził cały dom i ostatecznie uznał go za odpowiednie dla siebie lokum, pokazał swój prawdziwy charakter, a był on… okropny. Szkoda tak mówić o kocie, bo to przecież nie jego wina, że coś skądś zrzucił, prawda? Nieprawda. Cillian coraz mocniej wierzył w to, że to nie był kot tylko animag, bo do perfekcji opanował robienie mu za złość. I o dziwo robił na złość tylko jemu. Wbrew założeniom, wcale nie pobił się z Tłuczkiem. Drapał w drzwi Charlene jak opętany, bo chciał spać z nią w łóżku. Wskakiwał na kolana Williama, kiedy ten chciał odpocząć w swoim fotelu. Biegał za Aidanem ciekawy tego, co chłopak będzie dzisiaj robił. Cilliana natomiast budziło drapanie w nogę i miauczenie, które zwiastowały jedno — ta menda była głodna. Teraz głodny nie był, ale spragniony zabawy owszem. Bardzo chętnie zaplątał się w szary papier do pakowania i sznurek. Nawet pociesznie wyglądał, więc Moore go nie pogonił, póki nie zauważył… że ten przy okazji zaczął ostrzyć pazurki na nowych rękawiczkach jego brata. Chociaż obudował się wiedzą książkową z każdej strony, niemal całkowicie wyzbyty był doświadczenia w obchodzeniu się z nawet tak pospolitymi zwierzętami. Jak kompletny głąb zaczął się skradać, a to kota zachęciło do ucieczki z rękawiczkami w pysku. Później było już tylko gorzej.
Billy nie mylił się w założeniu, że to Cillian narobił właśnie hałasu. Mógł jednak nie spodziewać się absurdalnej sceny, którą zastał po otwarciu drzwi. Pisarz leżał obok szafki, która upadła tuż obok, przy okazji omal go nie przygniatając. W dłoniach trzymał paprotkę. Roślina i jej gliniana doniczka były całe, ale przynajmniej garść ziemi wysypała mu się na głowę. Nogi zaplątane miał w sznurek. Kot natomiast, jak gdyby nigdy nic wynurzył się zza zrzuconego przez siebie mebla i usiadł Cillianowi na plecach, miaucząc przy tym pociesznie.
— Niezły mam refleks, że złapałem tę doniczkę, co? — Zapytał, męcząc się przy próbie zrzucenia go z pleców. Udało mu się obrócić na tyle, aby zobaczyć chociaż to, kto z rodziny zastał go w takiej pozycji. — Jestem naprawdę zdziwiony, że nie wybrali mnie na szukającego Hufflepuffu. Wreszcie miałbyś godną siebie konkurencję. — Usłyszał gdzieś niedaleko głos Charlene i zaczął mocno zastanawiać się nad tym, czy gdyby podrzucił tego kota do Oazy razem z zapasem karmy, to czy by go jednak nie mogła zabrać do siebie. Chyba nie dałaby mu umrzeć, prawda?
…prawda?
— Błagam, pomóż mi wstać, bo on już wbija we mnie pazury.
Trochę liczył na to, że Leighton sama zdecyduje się go odczepić. Sierści mógł się pozbyć, ale szyć nie potrafił. Większej ilości odświętnych koszul nie posiadał, więc rozdarcie tej, którą miał na sobie zakończyłoby się stęknięciem pełnym bólu.
Billy nie mylił się w założeniu, że to Cillian narobił właśnie hałasu. Mógł jednak nie spodziewać się absurdalnej sceny, którą zastał po otwarciu drzwi. Pisarz leżał obok szafki, która upadła tuż obok, przy okazji omal go nie przygniatając. W dłoniach trzymał paprotkę. Roślina i jej gliniana doniczka były całe, ale przynajmniej garść ziemi wysypała mu się na głowę. Nogi zaplątane miał w sznurek. Kot natomiast, jak gdyby nigdy nic wynurzył się zza zrzuconego przez siebie mebla i usiadł Cillianowi na plecach, miaucząc przy tym pociesznie.
— Niezły mam refleks, że złapałem tę doniczkę, co? — Zapytał, męcząc się przy próbie zrzucenia go z pleców. Udało mu się obrócić na tyle, aby zobaczyć chociaż to, kto z rodziny zastał go w takiej pozycji. — Jestem naprawdę zdziwiony, że nie wybrali mnie na szukającego Hufflepuffu. Wreszcie miałbyś godną siebie konkurencję. — Usłyszał gdzieś niedaleko głos Charlene i zaczął mocno zastanawiać się nad tym, czy gdyby podrzucił tego kota do Oazy razem z zapasem karmy, to czy by go jednak nie mogła zabrać do siebie. Chyba nie dałaby mu umrzeć, prawda?
…prawda?
— Błagam, pomóż mi wstać, bo on już wbija we mnie pazury.
Trochę liczył na to, że Leighton sama zdecyduje się go odczepić. Sierści mógł się pozbyć, ale szyć nie potrafił. Większej ilości odświętnych koszul nie posiadał, więc rozdarcie tej, którą miał na sobie zakończyłoby się stęknięciem pełnym bólu.
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dwudziesty trzeci grudnia spędził w gronie przyjaciół i miłym towarzystwie panny Beckett. Następnego dnia spakował się i po przygotowaniu ostatków żywności do suszenia oraz nastawieniu ogórków do kiszenia, sprawdził czy wszystko jest jak należy i zamknął mieszkanie. Przeniósł się do znajdującego się w Irlandii należącego do jego młodszego brata, Billy'ego. To miał być wspaniały czas dla nich wszystkich. Bardzo chciał zobaczyć całą swoją rodzinę, spędzić z nimi ten czas. Teraz ich odwiedzanie stanie się o wiele łatwiejsze. Nie przebywali już w Oazie, do której miał utrudniony dostęp.
Ponieważ lata temu wyprowadził się z rodzinnego domu to nieraz brakowało mu mieszkania ze wszystkim braćmi i siostrą, przez których tamten dom tętnił życiem. Mieszkając samemu miał blisko do pracy, ale też mógł się cieszyć pełnią prywatności. Niemniej, jeśli miałby możliwość założyć rodzinę to sam chciałby zamieszkać zamieszkać z nią w domu.
Chętnie towarzyszył Billy'emu w wyprawie do porastającego dolinę lasku po świąteczne drzewko. Nie przeszkadzało mu to, że drzewko zdawało się żyć swoim życiem, rozsypując dookoła igły i poruszając gałęziami. Jeśli wśród igieł faktycznie kryły się nieśmiałki to dosyć łagodnie wyrażały swoje niezadowolenie z powodu ścięcia przez nich tego drzewa. Patrząc na to, potrafiły zrobić jeśli zostały naprawdę rozgniewane.
On miał swój udział w tworzeniu świątecznej atmosfery, a mianowicie wypuścił z pudełka małą gromadę zaczarowanych przez pana Becketta Mikołajów. Te małe figurki potrafią latać, wydając przy tym wesołe "ho, ho, ho". Może nie skrywały prezentów, ale były po prostu fantastyczne. Gdyby miał więcej czasu może i poprosiłby pana Becketta o to, by powtórzył tę sztuczkę. Wszystkie prezenty dla rodziny zamierzał ułożyć pod przystrojonym drzewkiem.
W spiżarni brata zostawił dwa bochenki pszennego chleba i jedną świeżą kurę. Wiele to nie było, ale nie to zawsze coś, kiedy miało się na utrzymaniu więcej, niż jedną osobę. A święta mocno nadużyją zasoby Billy'ego. To, że są raz w roku nie ma nic do rzeczy. Już wystarczy, że u Beckettów stoły uginały się pod ciężarem jedzenia a on ledwie mógł się ruszyć. Dopadły go też wyrzuty sumienia, których nie załagodziło nawet odmówienie sobie kawałeczka makowca.
Zszedł na dół, słysząc hałas nie z tej ziemi. Obecność kota znalezionego przez kolejnego jego brata nie była dla niego żadnym zaskoczeniem. Koty zawsze mu się podobały, a kuguchary to już szczególnie. Pewnym zaskoczeniem było to, co wyczyniał Cillian. Zastał brata leżącego na podłodze, umorusanego ziemią i z całą doniczką w dłoniach, ze sznurkiem oplecionym wokół nóg. Największe wrażenie robiła przewalona szafka i kot pociesznie miauczący na plecach pisarza.
— Za to nie masz ręki do zwierząt — Stwierdził z niezbyt udolnie maskowanym rozbawieniem. Nie chciał, by coś stało się jego braciom, również od spadających mebli. Jednak poza tym jednym elementem zagrożenia była to komiczna sytuacja. — Też jestem zaskoczony. Quidditcha mamy we krwi — Słysząc tę jakże błagalną prośbę o pomoc dotyczącą zdjęcia kota z pleców Silly'ego, postanowił ją spełnić i spróbował podejść na tyle blisko, by spróbować chwycić tego czworonożnego gagatka pod przednimi łapkami i pod zadem z zamiarem wzięcia kota na ręce.
Ponieważ lata temu wyprowadził się z rodzinnego domu to nieraz brakowało mu mieszkania ze wszystkim braćmi i siostrą, przez których tamten dom tętnił życiem. Mieszkając samemu miał blisko do pracy, ale też mógł się cieszyć pełnią prywatności. Niemniej, jeśli miałby możliwość założyć rodzinę to sam chciałby zamieszkać zamieszkać z nią w domu.
Chętnie towarzyszył Billy'emu w wyprawie do porastającego dolinę lasku po świąteczne drzewko. Nie przeszkadzało mu to, że drzewko zdawało się żyć swoim życiem, rozsypując dookoła igły i poruszając gałęziami. Jeśli wśród igieł faktycznie kryły się nieśmiałki to dosyć łagodnie wyrażały swoje niezadowolenie z powodu ścięcia przez nich tego drzewa. Patrząc na to, potrafiły zrobić jeśli zostały naprawdę rozgniewane.
On miał swój udział w tworzeniu świątecznej atmosfery, a mianowicie wypuścił z pudełka małą gromadę zaczarowanych przez pana Becketta Mikołajów. Te małe figurki potrafią latać, wydając przy tym wesołe "ho, ho, ho". Może nie skrywały prezentów, ale były po prostu fantastyczne. Gdyby miał więcej czasu może i poprosiłby pana Becketta o to, by powtórzył tę sztuczkę. Wszystkie prezenty dla rodziny zamierzał ułożyć pod przystrojonym drzewkiem.
W spiżarni brata zostawił dwa bochenki pszennego chleba i jedną świeżą kurę. Wiele to nie było, ale nie to zawsze coś, kiedy miało się na utrzymaniu więcej, niż jedną osobę. A święta mocno nadużyją zasoby Billy'ego. To, że są raz w roku nie ma nic do rzeczy. Już wystarczy, że u Beckettów stoły uginały się pod ciężarem jedzenia a on ledwie mógł się ruszyć. Dopadły go też wyrzuty sumienia, których nie załagodziło nawet odmówienie sobie kawałeczka makowca.
Zszedł na dół, słysząc hałas nie z tej ziemi. Obecność kota znalezionego przez kolejnego jego brata nie była dla niego żadnym zaskoczeniem. Koty zawsze mu się podobały, a kuguchary to już szczególnie. Pewnym zaskoczeniem było to, co wyczyniał Cillian. Zastał brata leżącego na podłodze, umorusanego ziemią i z całą doniczką w dłoniach, ze sznurkiem oplecionym wokół nóg. Największe wrażenie robiła przewalona szafka i kot pociesznie miauczący na plecach pisarza.
— Za to nie masz ręki do zwierząt — Stwierdził z niezbyt udolnie maskowanym rozbawieniem. Nie chciał, by coś stało się jego braciom, również od spadających mebli. Jednak poza tym jednym elementem zagrożenia była to komiczna sytuacja. — Też jestem zaskoczony. Quidditcha mamy we krwi — Słysząc tę jakże błagalną prośbę o pomoc dotyczącą zdjęcia kota z pleców Silly'ego, postanowił ją spełnić i spróbował podejść na tyle blisko, by spróbować chwycić tego czworonożnego gagatka pod przednimi łapkami i pod zadem z zamiarem wzięcia kota na ręce.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W Szkocji nie obchodzili nigdy świąt, ich przedsmak poznała dopiero w Hogwarcie, kiedy Wielka Sala strojona była świątecznymi ozdobami; połyskującymi bombkami, girlandami i wstążkami, kiedy nad stołami niosły się zapachy pieczeni, pomarańczy i goździków, które od tamtej kojarzyła wyłącznie z tym wyjątkowym okresem. Ostatnie posiłki przed wyjazdem do domu zawsze były bardziej wyjątkowe, a pożegnania ckliwe. Ale w domu, z braćmi wszystko wracało do normy. Zaganiana do pomocy matce w gospodarstwie szybko zapominała o wyjątkowej aurze. To był czas powrotu do obowiązków domowych, ciężkiej pracy. Pierwsze święta zaczęła obchodzić z dziadkiem w Londynie, kiedy jeszcze mieszkali razem i choć sam przyjął na Baker Street obcy do niedawna Szkotom zwyczaj, oboje cieszyli się z drobnych upominków sobie prezentowanych, odświętnego obiadu i wspólnie spędzonego czasu i opustoszałych buteleczek pitnego miodu. Kiedy Billy złożył jej propozycję cieszyła się podwójnie. Nigdy nie mieli podobnego czasu we własnym domu, otoczonego magiczną aurą, tradycją. Nigdy nie ubierała choinki w domu pachnącym potrawami, czując tę niewyobrażalną ekscytację z nadchodzącego wieczoru. Nigdy też serce nie biło jej tak szybko na samą myśl, że jego gesty — te drobne i te wielkie, jak to zaproszenie, były inne niż dotąd, inne od wszystkich dotychczasowych zaproszeń wysuwanych przez całe życie. Kiedy zgodnie z obietnicą po nią się zjawił, drżała w oczekiwaniu (i drobnej niepewności czy zabierze się ze wszystkim, co zamierzała ze sobą zabrać, a co jeszcze na ostatnią chwilę mama postanowiła jej wepchnąć do ręki). Dom, który jej pokazał odebrał jej mowę.
Rzadko nie wiedziała co powiedzieć. Każdy kto ją znał wiedział, że nie potrafiła trzymać języka za zębami, plotąc to, co ślina na język poniesie, nie bacząc na konsekwencje. Tym razem nie wiedziała, co powiedzieć. To miejsce zachwyciło ją wszystkim, Otoczeniem, aurą, ciepłem. Może przede wszystkim wysiłkiem jaki włożył, by powstało. Ciężką pracą, trudem, którym się z nią nie chciał podzielić (o co była trochę zła) i energią. Wiedziała ile to znaczy — wznieść dom własnymi rękami, stworzyć swojej rodzinie ciepłe i bezpieczne miejsce do życia. Zapewnić jej godziwy byt. Wiedziała też, ile wyrzeczeń to wymagało, jak wielki był to koszt i poświęcenie. Niewiele powiedziała, kiedy go zobaczyła. Ze wzruszeniem przyznała, że jest przepiękny, a potem odnalazła jego dłoń, żeby ją ścisnąć i w potwierdzeniu przekazać to wszystko, co chciała bez użycia słów. Podziwiała go jeszcze bardziej. Za upór i siłę. I kochała bardziej za to, jaki był.
Nie miała wątpliwości, że potrzebowali pomocy przygotowaniami do świąt. CHociaż nie wątpiła w żadnego z Moore'ów największe nadzieje pokładała jednak w Amelce, która jako kobieta bez wątpienia potrafiła ogarnąć cały rozgardiasz i zaplanować prace w kuchni. Szybko postanowiła pomóc gospodarzom i odciążyć ich od kuchennych obowiązków, chociaż Billy zawsze radził sobie dobrze. Wzięła ze sobą smalec, kapustę, cebulę, miód i świeże plumki. Na miejscu od razu zabrała się do gotowania i pilnowania tego, co już zostało przygotowane. Ukradkiem spoglądała na Williama krzątającego się w nowej rzeczywistości, z uśmiechem odprowadzała wzrokiem cudownego Cilliana i bez pardonu prosiła o pomoc z gorącymi naczyniami odpowiedzialnego Volansa. Aidanowi przekazała w zaufaniu cukierkowy bimber, który miał pozostać ich słodką tajemnicą aż do właściwej chwili tego wieczoru, a Amelkę mianowała szefową kuchni, licząc na to, że razem uda im się stworzyć coś niebanalnego. Obecność Charlie przyjęła z radością, nie widziały się przecież od tak dawna.
Hałas wytrącił ją z równowagi. Odłożyła łyżkę na stół i przecierając dłonie w długą, niebieską spódnicę ruszyła za źródłem dźwięku. W korytarzu spotkała Charlie, w progu stał Billy. Zaniepokojona zmarszczyła brwi.
— Wszystko w porządku?— Z kuzynki przeniosła wzrok na przyjaciela, do którego podeszła, opierając się o niego częściowo i zaglądając mu przez ramię do środka pokoju. Brew uniosła się wysoko na widok nietypowej pozy jednego z Moore'ów, i na widok drugiego, który właśnie brał kota na ręce. — Aidana jeszcze nie ma? — spytała z rosnącym rozbawieniem, zerkając na przystojny profil Williama. — Do opanowania sytuacji i uratowania tej biednej rośliny potrzeba was trzech. Czterech, bo Silly zaraz całkiem opadnie z sił. Aidan?! — krzyknęła, odwracając się przez ramię. To był zabawny widok — ale nie wołała go, by popatrzył. Każdy widać musiał mieć jakieś zadanie, może najmłodszy z braci miał odebrać kwiatek, żeby Billy mógł pomóc bratu, Volans zabrać kota.— Potrzebna pomoc!— zaczesała włosy za uszy i uśmiechnęła się, postanawiając nie robić nic, poza napawaniem się tym widokiem. Splotła ręce na piersi w niecierpliwym wyczekiwaniu.— Ciekawe kto mi pomoże w kuchni teraz.
Rzadko nie wiedziała co powiedzieć. Każdy kto ją znał wiedział, że nie potrafiła trzymać języka za zębami, plotąc to, co ślina na język poniesie, nie bacząc na konsekwencje. Tym razem nie wiedziała, co powiedzieć. To miejsce zachwyciło ją wszystkim, Otoczeniem, aurą, ciepłem. Może przede wszystkim wysiłkiem jaki włożył, by powstało. Ciężką pracą, trudem, którym się z nią nie chciał podzielić (o co była trochę zła) i energią. Wiedziała ile to znaczy — wznieść dom własnymi rękami, stworzyć swojej rodzinie ciepłe i bezpieczne miejsce do życia. Zapewnić jej godziwy byt. Wiedziała też, ile wyrzeczeń to wymagało, jak wielki był to koszt i poświęcenie. Niewiele powiedziała, kiedy go zobaczyła. Ze wzruszeniem przyznała, że jest przepiękny, a potem odnalazła jego dłoń, żeby ją ścisnąć i w potwierdzeniu przekazać to wszystko, co chciała bez użycia słów. Podziwiała go jeszcze bardziej. Za upór i siłę. I kochała bardziej za to, jaki był.
Nie miała wątpliwości, że potrzebowali pomocy przygotowaniami do świąt. CHociaż nie wątpiła w żadnego z Moore'ów największe nadzieje pokładała jednak w Amelce, która jako kobieta bez wątpienia potrafiła ogarnąć cały rozgardiasz i zaplanować prace w kuchni. Szybko postanowiła pomóc gospodarzom i odciążyć ich od kuchennych obowiązków, chociaż Billy zawsze radził sobie dobrze. Wzięła ze sobą smalec, kapustę, cebulę, miód i świeże plumki. Na miejscu od razu zabrała się do gotowania i pilnowania tego, co już zostało przygotowane. Ukradkiem spoglądała na Williama krzątającego się w nowej rzeczywistości, z uśmiechem odprowadzała wzrokiem cudownego Cilliana i bez pardonu prosiła o pomoc z gorącymi naczyniami odpowiedzialnego Volansa. Aidanowi przekazała w zaufaniu cukierkowy bimber, który miał pozostać ich słodką tajemnicą aż do właściwej chwili tego wieczoru, a Amelkę mianowała szefową kuchni, licząc na to, że razem uda im się stworzyć coś niebanalnego. Obecność Charlie przyjęła z radością, nie widziały się przecież od tak dawna.
Hałas wytrącił ją z równowagi. Odłożyła łyżkę na stół i przecierając dłonie w długą, niebieską spódnicę ruszyła za źródłem dźwięku. W korytarzu spotkała Charlie, w progu stał Billy. Zaniepokojona zmarszczyła brwi.
— Wszystko w porządku?— Z kuzynki przeniosła wzrok na przyjaciela, do którego podeszła, opierając się o niego częściowo i zaglądając mu przez ramię do środka pokoju. Brew uniosła się wysoko na widok nietypowej pozy jednego z Moore'ów, i na widok drugiego, który właśnie brał kota na ręce. — Aidana jeszcze nie ma? — spytała z rosnącym rozbawieniem, zerkając na przystojny profil Williama. — Do opanowania sytuacji i uratowania tej biednej rośliny potrzeba was trzech. Czterech, bo Silly zaraz całkiem opadnie z sił. Aidan?! — krzyknęła, odwracając się przez ramię. To był zabawny widok — ale nie wołała go, by popatrzył. Każdy widać musiał mieć jakieś zadanie, może najmłodszy z braci miał odebrać kwiatek, żeby Billy mógł pomóc bratu, Volans zabrać kota.— Potrzebna pomoc!— zaczesała włosy za uszy i uśmiechnęła się, postanawiając nie robić nic, poza napawaniem się tym widokiem. Splotła ręce na piersi w niecierpliwym wyczekiwaniu.— Ciekawe kto mi pomoże w kuchni teraz.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Cieszyła się na powrót do domu. Okrutnie mocno się cieszyła - pragnęła zobaczyć twarze braci i przyjaciół, własnymi zmysłami przekonać się, czy rzeczywiście są tak bezpieczni i cali, jak pisali o tym w listach, porównać ich rysy sprzed wyjazdu do tych, które zobaczy tuż po przyjeździe. Uczucie ulgi, jakiej doznała, kiedy ich wszystkich razem spotkała, było niemal przytłaczające i obudziło w niej znów instynkt zamknięcia tego widoku w szklanej kuli, do której nikt nie miałby dostępu - żadne zło, wojsko, czarna magia ani Sami-Wiecie-Kto. Nic, co mogłoby uczynić im cokolwiek wywołującego nawet najcichszy stęk bólu. Ale zdawała sobie sprawę, że to niemożliwe, że każdy z nich miał swoje cele, marzenia i plany, które w większości przypadków opiewały na sumy cenniejsze niż ich własne życie - bo cudze. Chciała się znów skupić na tym, co widziała na ich horyzoncie - nie na sobie, bo o tej personie w ciągu ostatnich kilku miesięcy myślała zdecydowanie zbyt często - ale póki co nie miała na to sił. Musiała wyzdrowieć. Wiedziała, że proces rekonwalescencji trwał będzie jeszcze miesiące.
Póki co nadeszły święta. Zdążyła przypłynąć tuż przed Wigilią, rozpakować się, zadomowić w irlandzkim domu wybudowanym przez Billy’ego i, co najważniejsze, sprawić, żeby ów dom poznała również Kelpie. W jej towarzystwie odnajdowała prawdziwy spokój, dbała o nią zdecydowanie częściej niż kiedyś, jakby bała się, że kiedy odejmie od jej miękkiego włosia dłoń, przyjaciółka zaraz zniknie. Popołudniu zaniosła jej siana i odrobinę paszy, skrupulatnie porcjując ją, żeby starczyło na jak najdłużej, i wróciła do siebie, żeby móc się przygotować. Ubrała ciepłą sukienkę w kolorze ceglastej czerwieni, założyła pod szyją kołnierzyk, który kiedyś wydziergała jej mama, a nogi opięła zimowymi rajstopami. Nie pojawiała się na dole długo, zbyt długo, jak sądziła, ale potrzebowała tego czasu dla siebie. Z szufladki wyjęła maleńką fiolkę eliksiru - mieszanki antydepresyjnej - i opróżniła ją jednym łykiem, tak, jak zleciła jej to Mare. Przyszła z pomocą w samą porę. Wzięła głęboki wdech, przymykając przy tym oczy, uspokajając się, pozbawiając obrazów... które jednak, im ciszej było, napływały nad jej głowę coraz ciemniejszymi chmurami. Aż z dołu nie dotarły do niej trzaski i zdenerwowane głosy. Wstała natychmiast i wyszła, powoli jednak i ostrożnie, niczym czujna mysz patrząca za kotem, podążając w stronę źródła tonów. Dotknęła ściany domu. Chłód. Dementor. Zaschnięta krew oblepiająca ziemię grubym splotem. Oddech przyspieszył, dłonie zadrżały. Ale myśli szybko umilkły, kiedy po zejściu na dół okazało się, że to tylko rodzinne utyskiwanie. Na bladej skórze jej uśmiech wyglądał nieco upiornie, ale był szczery.
- Jak dobrze być w domu - odparła cicho, bardziej do samej siebie. - Silly, nigdy nie miałeś szczęścia do kwiatów. Daj, pomogę. - podeszła bliżej, wyciągając dłonie w stronę biednej doniczki z paprotką. Zerknęła w stronę Hann, którą słyszała z góry już wyraźniej jakiś czas temu. Ale nie chciała zejść. Bała się? Może to trema. Sama nie wiedziała. - Potrafię jeszcze dobrze mieszać w garnku z zupą rybną. Z nożami wolałabym nie mieć wiele wspólnego. - żartobliwie, z gładkim, choć zmęczonym uśmiechem patrzyła już w stronę Hani.
| tutaj kostki okazały mi litość
Póki co nadeszły święta. Zdążyła przypłynąć tuż przed Wigilią, rozpakować się, zadomowić w irlandzkim domu wybudowanym przez Billy’ego i, co najważniejsze, sprawić, żeby ów dom poznała również Kelpie. W jej towarzystwie odnajdowała prawdziwy spokój, dbała o nią zdecydowanie częściej niż kiedyś, jakby bała się, że kiedy odejmie od jej miękkiego włosia dłoń, przyjaciółka zaraz zniknie. Popołudniu zaniosła jej siana i odrobinę paszy, skrupulatnie porcjując ją, żeby starczyło na jak najdłużej, i wróciła do siebie, żeby móc się przygotować. Ubrała ciepłą sukienkę w kolorze ceglastej czerwieni, założyła pod szyją kołnierzyk, który kiedyś wydziergała jej mama, a nogi opięła zimowymi rajstopami. Nie pojawiała się na dole długo, zbyt długo, jak sądziła, ale potrzebowała tego czasu dla siebie. Z szufladki wyjęła maleńką fiolkę eliksiru - mieszanki antydepresyjnej - i opróżniła ją jednym łykiem, tak, jak zleciła jej to Mare. Przyszła z pomocą w samą porę. Wzięła głęboki wdech, przymykając przy tym oczy, uspokajając się, pozbawiając obrazów... które jednak, im ciszej było, napływały nad jej głowę coraz ciemniejszymi chmurami. Aż z dołu nie dotarły do niej trzaski i zdenerwowane głosy. Wstała natychmiast i wyszła, powoli jednak i ostrożnie, niczym czujna mysz patrząca za kotem, podążając w stronę źródła tonów. Dotknęła ściany domu. Chłód. Dementor. Zaschnięta krew oblepiająca ziemię grubym splotem. Oddech przyspieszył, dłonie zadrżały. Ale myśli szybko umilkły, kiedy po zejściu na dół okazało się, że to tylko rodzinne utyskiwanie. Na bladej skórze jej uśmiech wyglądał nieco upiornie, ale był szczery.
- Jak dobrze być w domu - odparła cicho, bardziej do samej siebie. - Silly, nigdy nie miałeś szczęścia do kwiatów. Daj, pomogę. - podeszła bliżej, wyciągając dłonie w stronę biednej doniczki z paprotką. Zerknęła w stronę Hann, którą słyszała z góry już wyraźniej jakiś czas temu. Ale nie chciała zejść. Bała się? Może to trema. Sama nie wiedziała. - Potrafię jeszcze dobrze mieszać w garnku z zupą rybną. Z nożami wolałabym nie mieć wiele wspólnego. - żartobliwie, z gładkim, choć zmęczonym uśmiechem patrzyła już w stronę Hani.
| tutaj kostki okazały mi litość
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Święta brzmiały całkiem ciekawie – oczywiście, była to okazja nie tylko do spotkania swojego kuzynostwa, ale również do pozostawiania zmartwienia poza tym domem. Tymczasowo, co prawda, bo w momencie kiedy tylko postawił stopę na tej ziemi, Tłuczek od razu wybiegł w jego kierunku z podejściem, które absolutnie nie wyglądało na sympatyczne. A może po prostu tylko mu się wydawało, że w chwili obecnej pies nie był nastawiony do niego zbyt pozytywnie? Nie miał zbyt wiele doświadczenia i o ile w tym momencie nie miał zbytnio kontaktu ze zwierzętami jako takimi. W tym momencie zaś sam nie wiedział, w co ma wierzyć, zwłaszcza, że Tłuczek naprawdę nie wydawał się za nim przepadać. Na ten moment jednak Precel wyrwał się do przodu, obszczekać na powitanie swojego kolegę, dlatego czując się chwilowo bezpiecznym, kuzyn Moore przemieścił się dość szybko do wnętrza domu.
Ostrożnie przesunął się przez wejście, trzymając ze sobą pakunki – nie było to wiele, ale naprawdę starał się zrobić co mógł, aby jednak dostarczyć coś mniejszego dla każdego z podarków. Ciężko było w jego wypadku mówić o jakiejkolwiek regularnej wypłacie, ale mimo to starał się i jeżeli mógł mówić o jakimś cudzie, to na pewno była obecność jego rodziny. Dopiero kiedy dokładnie wytarł buty – łatwiej to było zrobić, jeżeli mógł się na tym skupić całkowicie, wiedząc, że jeżeli stanie się tylko coś, co przywoła do niego bolesne wspomnienia, to będzie to jeszcze bardziej problematyczne i bolesne, a psuć nie chciał tego dnia – zaraz też unosząc głowę i wolną dłonią przeczesując włosy, strzepując z nich wilgoć która osiadła na nich, zaraz też rozglądając się po obecnych. Po raz kolejny uderzyła go niepewność, czy jego rodzina aby na pewno miała chęć, by w ogóle gościć kogoś, kto przy nich i ich zdolnościach był raczej…mało sprawny. Ale się starał.
- Jest ktoś w dom-Precel, uważaj na litość! – Potknął się w momencie, kiedy tylko jasna kula futra przemknęła pod jego nogami, śpiesząc do środka, starając się jak najlepiej aby przywitać się z każdym, na ubraniach i dłoniach zostawiając zawsze kulę futra, ostatecznie zaś biegając dookoła wszystkich, z nadzieją, że kiedyś zbierze jak najwięcej drapnięć za uchem. – Jeżeli potrzebujecie czegoś ode mnie, dajcie znać, ale kucharz ze mnie marny… - zastrzegł od razu, rzeczy odstawiając gdzieś na wolną przestrzeń.
Ostrożnie przesunął się przez wejście, trzymając ze sobą pakunki – nie było to wiele, ale naprawdę starał się zrobić co mógł, aby jednak dostarczyć coś mniejszego dla każdego z podarków. Ciężko było w jego wypadku mówić o jakiejkolwiek regularnej wypłacie, ale mimo to starał się i jeżeli mógł mówić o jakimś cudzie, to na pewno była obecność jego rodziny. Dopiero kiedy dokładnie wytarł buty – łatwiej to było zrobić, jeżeli mógł się na tym skupić całkowicie, wiedząc, że jeżeli stanie się tylko coś, co przywoła do niego bolesne wspomnienia, to będzie to jeszcze bardziej problematyczne i bolesne, a psuć nie chciał tego dnia – zaraz też unosząc głowę i wolną dłonią przeczesując włosy, strzepując z nich wilgoć która osiadła na nich, zaraz też rozglądając się po obecnych. Po raz kolejny uderzyła go niepewność, czy jego rodzina aby na pewno miała chęć, by w ogóle gościć kogoś, kto przy nich i ich zdolnościach był raczej…mało sprawny. Ale się starał.
- Jest ktoś w dom-Precel, uważaj na litość! – Potknął się w momencie, kiedy tylko jasna kula futra przemknęła pod jego nogami, śpiesząc do środka, starając się jak najlepiej aby przywitać się z każdym, na ubraniach i dłoniach zostawiając zawsze kulę futra, ostatecznie zaś biegając dookoła wszystkich, z nadzieją, że kiedyś zbierze jak najwięcej drapnięć za uchem. – Jeżeli potrzebujecie czegoś ode mnie, dajcie znać, ale kucharz ze mnie marny… - zastrzegł od razu, rzeczy odstawiając gdzieś na wolną przestrzeń.
Richard Moore
Zawód : Budowlaniec, złota rączka
Wiek : 36
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Kawaler
There are no happy endings.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
Endings are the saddest part,
So just give me a happy middle
And a very happy start.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Święta były niczym paradoks największej przyjemności, owiniętej chłodem spadających za oknem płatków śniegu. Wyczekiwała ich ogromnie i nawet mimo mało sprzyjającej pogody nie pozwoliła, by cokolwiek zaburzyło pogodny nastrój. Z podekscytowania zerkała co jakiś czas na swoje prezentowe pakunki, mało dyskretnie umiejscowione pod sypiącym igłami drzewkiem. Szczególnie w tym roku, brak możliwości zakupu prezentów zmotywował ją nawet bardziej do poświęcenia się swoim artystycznym ciągotom, które kulminowały się pod postacią samodzielnie wyszytych swetrów świątecznych. Co prawda brak im było magicznych właściwości, ale jakościowo prezentowały się znacznie trwalej i cieplej niż dotychczasowe dzieła Jenny. Gramofon chropowato wyrzucał z siebie kolejne nuty, podczas gdy ona sama nucąc koślawo piosenkę i tanecznym krokiem zrównując się z Hanią. — Ja ci we wszystkim pomogę, nie bój żaby Haneczko! — Podchwyciła Wright pod ramię i zakręciła dookoła siebie, tylko pobieżnie przyuważając sytuację, jaka miała miejsce przy szafce. — I Charlie, zerknij koniecznie na pieczeń, w tym głębszym garnku. Ja wezmę ciasto. — Nie miała nadzwyczajnego głosu, ani też wokalnego talentu, ale rytmiczna powtarzalność słów wprawiała ją w odpowiedni nastrój, gdy niczym zwinna wiewiórka krzątała się po kuchni.
Znała to pomieszczenie niczym własną kieszeń, o czym świadczyły nie tylko zgrabnie stawiane ruchy, ale też wyjątkowa gładkość, z jaką dokonywała kolejnych przygotowań. Ściereczką w jednej ręce przetarła blat stołu, w drugiej zaś trzymała drewnianą łychę, która momentalnie wylądowała na przykrywce rondelka, gdy w drzwiach pojawił się najważniejszy z gości. — Precel! Mój ukochany! — Wykrzyknęła na cały głos, przedzierając się przez cały rozgardiasz z szybkością profesjonalnego ścigającego drużyny quidditcha i kradnąc futrzaka w swoje objęcia. — Mój mały kawalerze, dla ciebie też się coś znajdzie w specjalnych świątecznych przysmaczkach. — Pomiziała nos psowatego kompana swym własnym i po kilku dodatkowych odruchach głaskania wreszcie zwróciła uwagę na kuzyna. — Dickie, dobrze, że jesteś. Właź do środka, bo mi przeciąg robisz. Usiądziesz obok Volansa, tam mamy lożę emerytalną. — Poinstruowała z zawadiackim uśmiechem, odkładając delikatnie Precla na ziemię i obdarzając najstarszego Moore’a pośpiesznym uściskiem. — Na litość Merlina, niech mu ktoś weźmie tego kota z pleców. Może i platanie językiem masz dobre Silly, ale koordynacja ruchowa nigdy nie była twoją najmocniejszą stroną. — Zaśmiała się cicho, mrugając w stronę znajdującej się nieopodal Amelki. Piekące się grzanki nabierały rumieńców, a niecierpliwość związana z pragnieniem docenienia jej robótek ręcznych przez wszystkich gości sięgała zenitu, toteż Jenny po raz kolejny, ruchem dłoni zagoniła wszystkich do stołu. — Ojeju Hann, co za dorodne plumki, będzie z nich doskonały deser. — Pochwaliła kobietę, wycierając brudną od sosu do ryb dłoń o stary fartuszek. — O czymś jeszcze zapomniałam. — Powiedziała po chwili sama do siebie, rozglądając się dookoła, przy okazji chwili przerwy, wdychając z miłością zapach pieczonych jabłek i igliwia. — Billy, o czym zapomniałam? Coś ze spiżarni trzeba przynieść? — Spytała brata retorycznie, ale dobrze maskując poważną i pełną zastanowienia minę. A dobrze, jednak sobie przypomniała. — Gdzie Aidan? Skończyli już stroić to drzewko, tyle to zajmuje jakby hodowali je z Amelką od nasionka.
Znała to pomieszczenie niczym własną kieszeń, o czym świadczyły nie tylko zgrabnie stawiane ruchy, ale też wyjątkowa gładkość, z jaką dokonywała kolejnych przygotowań. Ściereczką w jednej ręce przetarła blat stołu, w drugiej zaś trzymała drewnianą łychę, która momentalnie wylądowała na przykrywce rondelka, gdy w drzwiach pojawił się najważniejszy z gości. — Precel! Mój ukochany! — Wykrzyknęła na cały głos, przedzierając się przez cały rozgardiasz z szybkością profesjonalnego ścigającego drużyny quidditcha i kradnąc futrzaka w swoje objęcia. — Mój mały kawalerze, dla ciebie też się coś znajdzie w specjalnych świątecznych przysmaczkach. — Pomiziała nos psowatego kompana swym własnym i po kilku dodatkowych odruchach głaskania wreszcie zwróciła uwagę na kuzyna. — Dickie, dobrze, że jesteś. Właź do środka, bo mi przeciąg robisz. Usiądziesz obok Volansa, tam mamy lożę emerytalną. — Poinstruowała z zawadiackim uśmiechem, odkładając delikatnie Precla na ziemię i obdarzając najstarszego Moore’a pośpiesznym uściskiem. — Na litość Merlina, niech mu ktoś weźmie tego kota z pleców. Może i platanie językiem masz dobre Silly, ale koordynacja ruchowa nigdy nie była twoją najmocniejszą stroną. — Zaśmiała się cicho, mrugając w stronę znajdującej się nieopodal Amelki. Piekące się grzanki nabierały rumieńców, a niecierpliwość związana z pragnieniem docenienia jej robótek ręcznych przez wszystkich gości sięgała zenitu, toteż Jenny po raz kolejny, ruchem dłoni zagoniła wszystkich do stołu. — Ojeju Hann, co za dorodne plumki, będzie z nich doskonały deser. — Pochwaliła kobietę, wycierając brudną od sosu do ryb dłoń o stary fartuszek. — O czymś jeszcze zapomniałam. — Powiedziała po chwili sama do siebie, rozglądając się dookoła, przy okazji chwili przerwy, wdychając z miłością zapach pieczonych jabłek i igliwia. — Billy, o czym zapomniałam? Coś ze spiżarni trzeba przynieść? — Spytała brata retorycznie, ale dobrze maskując poważną i pełną zastanowienia minę. A dobrze, jednak sobie przypomniała. — Gdzie Aidan? Skończyli już stroić to drzewko, tyle to zajmuje jakby hodowali je z Amelką od nasionka.
she smiled, and her face was like the sun
16 IV 1958, dzień później po rozmowie z Jaydenem w Planetarium.
Pierwsze co zrobiła, to poszła spać i potrzebowała przeanalizować wszystko to, co do niej dotarło przez zeszły wieczór. Czuła się rozkojarzona od rana, ale może dlatego, że nie spała zbyt dobrze, ani głęboko. Śniły się jej jakieś koszmary i o dziwo nie były to barany poprzebierane za klauny czy inne wytwory jej dziwnej wyobraźni.
Wstała z samego rana, no może nie była to szósta, ale bliżej jej było zapewne do ósmej, maks ósma trzydzieści z rana. Ubrana i umyta, przyszła do kuchni i zaczęła się po niej krzątać. Zaczęła od zaparzenia wody na poranną kawę, a potem zajęła się robieniem kanapek dla siebie, ale też dla braci, może któreś z nich będzie miało głoda i zjedzą dzięki temu wspólne śniadanie.
Wszystko jej pasowało w tym co przedstawił jej Jayden, wszystko fajnie, pięknie, ale ten pomysł ze wspólnym [nie takim dosłownym] mieszkaniem to jej nie pasowało do końca, ale z drugiej strony, oni nie mieli takiego przywileju posiadania niani w ich czterech ścianach, dlatego też podchodziła do tego z taką niechęcią. A znając ich braci, też zapewne z początku nie będą zadowoleni z takiego obrotu spraw, jedyne o co sie modliła to fakt, by po prostu chłopaki tego nie spieprzyli, a ona mogłaby popracować. Praca z trojaczkami to wyzwanie same w sobie dlatego też już mentalnie się nastawiała na to co ją może czekać, a zapewne nie będzie to łatwe zadanie, co to to nie. Oby tylko starczyło jej cierpliwości i podzielności uwagi dla takich małych szkrabów.
Nawet nie zorientowała się kiedy w trakcie swoich rozmyślań, łokciem pchnęła jeden z talerzy na których miały zawitać kanapki. Los chciał, że talerz z hukiem spadł na ziemie i roztrzaskał się na kilkanaście dużo mniejszych kawałków.
- O ja cie... - Mruknęła sama do siebie. Widocznie rozkojarzenie nie było dziś dla niej łaskawe. Z cichym westchnieniem kucnęła na podłogę i wzięła do reki zmiotkę i szufelkę, po czym zaczęła to sprzątać, a te najmniejsze kawałki starała się złapać opuszkami palców, ale to nie pomogło jej, bo się po prostu skaleczyła w palec wskazujący i środkowy. Starając się nie narobić z rana bigosu, palce wsunęła pod kran z zimną wodą z nadzieją, że jej bracia nie słyszeli jej porannych wybryków. A wszystko to przez jedną rozmowę zeszłego wieczoru.
A po chwili zaczęła gwizdać woda, wyłączyła ją po chwili i zalała do trzech kubków postawiony na blacie, a zranione palce przysunęła do pierwszej lepszej szmatki, którą miała pod ręką.
Mowa - #755353
Świt zastał go nad Lough Neagh – szare promienie wczesnowiosennego słońca z trudem przebiły się przez unoszącą się ponad jeziorem mgłę, wyraźniej oświetlając jedynie wierzchołki majaczących na zachodzie gór – ale to wystarczyło, by zorientował się, że był spóźniony. Nocna wyprawa spędzona na roznoszeniu rozkazów pomiędzy kryjówkami bojówek przeciągnęła się do rana, sprawiając, że nim udało mu się wreszcie dotrzeć do doliny, w której stał ich dom, powieki ciążyły mu już tak, jakby były odlane z ołowiu, a wizja zaścielonego łóżka majaczyła mu przed oczami wyraźniej niż otaczające polanę wierzchołki drzew.
Wylądował tuż obok frontowych drzwi, wcześniej z przyzwyczajenia i przezorności wykonując dodatkową pętlę ponad okolicą, żeby upewnić się, czy nikt nie leciał za nim. Było jednak pusto; las, jeszcze uśpiony, dopiero zaczynał budzić się do życia, witając go pierwszymi nieśmiałymi śpiewami ptaków i słońcem odbijającym się od okiennych szyb. Zerknął w ich stronę, poświata nie pozwalała mu jednak na zajrzenie do środka, więc po prostu wspiął się na ganek, żeby ostrożnie – najciszej, jak tylko mógł – wejść do przedpokoju, nie będąc pewnym, czy jego rodzeństwo już wstało.
W wejściu przywitał go trzask; zamarł natychmiast, w pierwszej chwili irracjonalnie zastanawiając się, czy to nie on coś strącił – ale nie, hałas zdecydowanie dobiegał z kuchni – podobnie jak lekki, ledwie wyczuwalny zapach świeżo zaparzonej kawy, sprawiający, że już od progu poczuł się jak w domu. Uśmiechnął się, zamykając za sobą drzwi i odstawiając miotłę na prosty stojak, a później powoli, prawie ociężale zsuwając z ramion skórzaną kurtkę. Czuł się zmęczony; wyczerpane długim wysiłkiem mięśnie wydawały się sztywne i obolałe, do tego był jednak poniekąd przyzwyczajony – wiedząc, że parę godzin wyrwanego z dnia snu sprawi, że poczuje się lepiej.
Zsunąwszy ze stóp buty, ruszył prosto do kuchni, przystając w wejściu i kilka razy stukając knykciami w drewnianą futrynę, żeby niejako zaanonsować swoje pojawienie się. Na wszelki wypadek; podejrzewał, że Aurelia musiała usłyszeć go już z przedpokoju, nie chciał jej jednak wystraszyć. – Cześć – odezwał się cicho, wciąż na uwadze mając resztę pogrążonych we śnie domowników; rozejrzał się, starając się ocenić, co narobiło hałasu – parujące kubki i czajnik wyglądały na nienaruszone – a finalnie wracając wzrokiem do szmatki zaciśniętej w palcach siostry. – Wszystko w p-p-porządku? – zapytał, bezwiednie marszcząc brwi, pomiędzy którymi pojawiła się charakterystyczna, pionowa zmarszczka. Zrobił kilka kroków do przodu, omijając stół i przechodząc przez kuchnię, żeby zatrzymać się tuż obok Aurelii. – Skaleczyłaś się? – zapytał, podbródkiem wskazując na materiał, który – czy mogło mu się wydawać? – znaczyło kilka jasnoczerwonych śladów.
Wylądował tuż obok frontowych drzwi, wcześniej z przyzwyczajenia i przezorności wykonując dodatkową pętlę ponad okolicą, żeby upewnić się, czy nikt nie leciał za nim. Było jednak pusto; las, jeszcze uśpiony, dopiero zaczynał budzić się do życia, witając go pierwszymi nieśmiałymi śpiewami ptaków i słońcem odbijającym się od okiennych szyb. Zerknął w ich stronę, poświata nie pozwalała mu jednak na zajrzenie do środka, więc po prostu wspiął się na ganek, żeby ostrożnie – najciszej, jak tylko mógł – wejść do przedpokoju, nie będąc pewnym, czy jego rodzeństwo już wstało.
W wejściu przywitał go trzask; zamarł natychmiast, w pierwszej chwili irracjonalnie zastanawiając się, czy to nie on coś strącił – ale nie, hałas zdecydowanie dobiegał z kuchni – podobnie jak lekki, ledwie wyczuwalny zapach świeżo zaparzonej kawy, sprawiający, że już od progu poczuł się jak w domu. Uśmiechnął się, zamykając za sobą drzwi i odstawiając miotłę na prosty stojak, a później powoli, prawie ociężale zsuwając z ramion skórzaną kurtkę. Czuł się zmęczony; wyczerpane długim wysiłkiem mięśnie wydawały się sztywne i obolałe, do tego był jednak poniekąd przyzwyczajony – wiedząc, że parę godzin wyrwanego z dnia snu sprawi, że poczuje się lepiej.
Zsunąwszy ze stóp buty, ruszył prosto do kuchni, przystając w wejściu i kilka razy stukając knykciami w drewnianą futrynę, żeby niejako zaanonsować swoje pojawienie się. Na wszelki wypadek; podejrzewał, że Aurelia musiała usłyszeć go już z przedpokoju, nie chciał jej jednak wystraszyć. – Cześć – odezwał się cicho, wciąż na uwadze mając resztę pogrążonych we śnie domowników; rozejrzał się, starając się ocenić, co narobiło hałasu – parujące kubki i czajnik wyglądały na nienaruszone – a finalnie wracając wzrokiem do szmatki zaciśniętej w palcach siostry. – Wszystko w p-p-porządku? – zapytał, bezwiednie marszcząc brwi, pomiędzy którymi pojawiła się charakterystyczna, pionowa zmarszczka. Zrobił kilka kroków do przodu, omijając stół i przechodząc przez kuchnię, żeby zatrzymać się tuż obok Aurelii. – Skaleczyłaś się? – zapytał, podbródkiem wskazując na materiał, który – czy mogło mu się wydawać? – znaczyło kilka jasnoczerwonych śladów.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wczoraj wrócił do domu późno. Słońce już dawno zastąpił na niebie księżyc, a w żadnym z pokojów nie paliło już się światło. Praktycznie z zamkniętymi oczami poszedł się umyć i bez większych ceregieli padł jak długi na łóżko, by obudzić się dopiero rano słysząc hałas na dole. Uniósł zaspaną, ciężką głowę ziewając przeciągle, po czym niechętnie zwlókł, a raczej spełzł z łóżka. Był padnięty. Przeważnie wstawał wcześnie, choć lubił sobie pospać, ale odkąd pracował nie zdarzało mu już się przesypiać poranków. Wczoraj jednak pracował calutki dzień, tym razem w Devon, gdzie wciąż trwała odbudowa po powodzi. Rozglądnął się po pokoju, po ubraniach rzuconych na ziemie i pościeli, również rzuconej w zapomnieniu na podłodze, gdzieś podczas wstawania. Zdecydował, że później się tym wszystkim zajmie słysząc kolejny hałas na dole. Zmarszczył brwi pochylając się, aby z podłogi podnieść jeden z podkoszulków, który powąchał i znów odrzucił w kąt, a później wziął kolejny, z oparcia łóżka, który również przyłożył do nosa, aby ostatecznie go na siebie założyć. Przed wyjściem złapał różdżkę ze stolika nocnego po czym zszedł na dół słysząc jeszcze z korytarza głos Billego.
- A się tłuczecie. - Schował drewno w tylnej kieszeni schodząc ze schodów i zaglądając rozczochraną głowę do kuchni. - Coś się stało? - Zapytał słysząc słowa brata i widząc zaniepokojenie na jego twarzy. Sam się zmartwił przenosząc spojrzenie na siostrę. Podszedł do nich bliżej przystając w końcu obok Billego i wyciągając do niej rękę. - Pokaż. - Nie żeby potrafił cokolwiek konkretnego zdziałać, to Aurelia znała się na uzdrowicielstwie. On to co najwyżej mógłby jej zrobić okład z liści, albo dać wodę, bo ponoć na wszystko pomaga. Jeśli on coś sobie robił to praktycznie zawsze zajmowała się tym Aurelia, a no cóż, takich okazji trochę było, bo on za sprytny w poruszaniu się czasem nie był, a i ściany go atakowały, czy inne drzewa, a to w pracy mu się jakiś wypadek drobny przydarzył, no ale to każdemu się zdarzało przecież. Najwyraźniej nawet uzdrowicielką.
- A się tłuczecie. - Schował drewno w tylnej kieszeni schodząc ze schodów i zaglądając rozczochraną głowę do kuchni. - Coś się stało? - Zapytał słysząc słowa brata i widząc zaniepokojenie na jego twarzy. Sam się zmartwił przenosząc spojrzenie na siostrę. Podszedł do nich bliżej przystając w końcu obok Billego i wyciągając do niej rękę. - Pokaż. - Nie żeby potrafił cokolwiek konkretnego zdziałać, to Aurelia znała się na uzdrowicielstwie. On to co najwyżej mógłby jej zrobić okład z liści, albo dać wodę, bo ponoć na wszystko pomaga. Jeśli on coś sobie robił to praktycznie zawsze zajmowała się tym Aurelia, a no cóż, takich okazji trochę było, bo on za sprytny w poruszaniu się czasem nie był, a i ściany go atakowały, czy inne drzewa, a to w pracy mu się jakiś wypadek drobny przydarzył, no ale to każdemu się zdarzało przecież. Najwyraźniej nawet uzdrowicielką.
The power of touch, a smile, a kind word, a listening ear, an honest compliment or the smallest act of caring, all of which have the potential to
turn the life around
turn the life around
Aidan Moore
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
The only way to deal with
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
an unfree world is to become
so absolutely free that your very existence is an act of rebellion.
OPCM : 8 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 13
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeśli miała być szczera sama ze sobą, to wolała uniknąć tego zamieszania całym swoim sercem, w końcu zapewne jeden jak i drugi brat zapewne byli zmęczeni po pracy bądź innej podróży. Dlatego też poczuła się niezręcznie, gdy usłyszała jakiś hałas niedaleko i okazało się, że to Billy. Westchnęła cicho pod nosem prostując się i jedyne co zrobiła to mocniej przycisnęła kawałek materiału do zranionego palca.
- Yy... Cześć - powiedziała ewidentnie zmieszana. Miała nadzieję, że jakoś jej się to upiecze, ale chyba nic z tego nie wyszło.
- Jest okej, to tylko drobne skaleczenie, rozkojarzyłam się - odrzekła z lekkim dość niepewnym uśmiechem. Po chwili usłyszała kolejne hałasy, które odbiegały z innego pomieszczenia, nie minęła chwila, a Aidan pojawił się niedaleko niej. Uśmiechnęła się na jego słowa, tym razem bardziej rozbawiona. Rozwinęła palec i pokazała Aidanowi, rana nie była głęboka, jedynie długa, więc nie bolała wcale tak mocno jak mogłoby na to wyglądać.
- Chcesz się pobawić w uzdrowiciela? - odrzekła rozbawionym tonem głosu To byłoby ciekawe doświadczenie, choć domyślała, że młodszy brat nie ma w tym za wiele doświadczenia [o ile jakieś miał]. Tak swoją drogą... Skoro już miała ich tutaj we dwójkę, to mogła wykorzystać ten fakt i zagadać na temat wczorajszej rozmowy z Jaydenem. Tylko Volansa jej brakowało do pełni szczęścia.
- Tak swoją drogą... Billy pamiętasz, że pisałeś do Pana Jaydena w związku z pomocą do opieki nad jego dziećmi? Rozmawiałam z nim wczoraj - odrzekła po chwili, z jednej strony szczęśliwa, a z jednej nieco zmieszana. Miała całe trzy dni na podjęcie decyzji. Jednak Billy powinien coś więcej o nim wiedzieć. Może dowie się czegoś więcej, zanim zacznie tam pracować. O ile się zdecyduje na tą pracę. A patrząc na to, że Aurelia bierze to, co może, to jednak wewnętrznie chyba już podjęła decyzję. Jedna przespana noc, pozwoliła jej na ułożenie wszystkich myśli w odpowiedni sposób. Mimo to, chciała poznać zdanie swoich braci na temat samego Jaydena jak i o tym, co sądzą o samej podanej propozycji. Modliła się tylko o to, by nie mieli nic przeciwko.
- Yy... Cześć - powiedziała ewidentnie zmieszana. Miała nadzieję, że jakoś jej się to upiecze, ale chyba nic z tego nie wyszło.
- Jest okej, to tylko drobne skaleczenie, rozkojarzyłam się - odrzekła z lekkim dość niepewnym uśmiechem. Po chwili usłyszała kolejne hałasy, które odbiegały z innego pomieszczenia, nie minęła chwila, a Aidan pojawił się niedaleko niej. Uśmiechnęła się na jego słowa, tym razem bardziej rozbawiona. Rozwinęła palec i pokazała Aidanowi, rana nie była głęboka, jedynie długa, więc nie bolała wcale tak mocno jak mogłoby na to wyglądać.
- Chcesz się pobawić w uzdrowiciela? - odrzekła rozbawionym tonem głosu To byłoby ciekawe doświadczenie, choć domyślała, że młodszy brat nie ma w tym za wiele doświadczenia [o ile jakieś miał]. Tak swoją drogą... Skoro już miała ich tutaj we dwójkę, to mogła wykorzystać ten fakt i zagadać na temat wczorajszej rozmowy z Jaydenem. Tylko Volansa jej brakowało do pełni szczęścia.
- Tak swoją drogą... Billy pamiętasz, że pisałeś do Pana Jaydena w związku z pomocą do opieki nad jego dziećmi? Rozmawiałam z nim wczoraj - odrzekła po chwili, z jednej strony szczęśliwa, a z jednej nieco zmieszana. Miała całe trzy dni na podjęcie decyzji. Jednak Billy powinien coś więcej o nim wiedzieć. Może dowie się czegoś więcej, zanim zacznie tam pracować. O ile się zdecyduje na tą pracę. A patrząc na to, że Aurelia bierze to, co może, to jednak wewnętrznie chyba już podjęła decyzję. Jedna przespana noc, pozwoliła jej na ułożenie wszystkich myśli w odpowiedni sposób. Mimo to, chciała poznać zdanie swoich braci na temat samego Jaydena jak i o tym, co sądzą o samej podanej propozycji. Modliła się tylko o to, by nie mieli nic przeciwko.
Mowa - #755353
Usłyszał Aidana już na schodach – po paru miesiącach wspólnego mieszkania w nowym domu był w stanie bez większego trudu rozpoznać sposób chodzenia wszystkich domowników – odwrócił się więc w samą porę, żeby wychwycić spojrzeniem moment, w którym wsunął się do kuchni, rozglądając się dookoła wzrokiem jeszcze nie do końca wolnym od uciekającego spod powiek snu. Uśmiechnął się, trochę zaczepnie, trochę z rozbawieniem; rozczochrane, unoszące się wokół piegowatej twarzy włosy, w jakiś trudny do uchwycenia sposób sprawiały, że brat wyglądał na młodszego niż był w rzeczywistości – przypominając Billy’emu o latach spędzonych w rodzinnym domu. – Wcale się nie – tłuczemy, zaczął, ale nim zdążyłby dokończyć to zdanie, gdzieś w sąsiednim pomieszczeniu rozległo się energiczne szuranie, za którym podążyło stukanie pazurów o podłogę – i do kuchni radośnie wpadł Tłuczek, machając ogonem i rzucając się wprost na Aidana – zapewne uznając, że próbował go zawołać. – Widzisz? To on, nie m-m-my – dodał, unosząc w górę obie dłonie i siląc się na niewinną minę, ale nie był w stanie utrzymać na twarzy powagi.
Odwrócił się w stronę Aurelii. – Jesteś p-p-pewna? Poszukać apteczki? – zapytał, chociaż rana na odwiniętym ze szmatki palcu rzeczywiście nie wyglądała na groźną; wystarczyłaby kropla wody utlenionej i odcinany od długiej rolki plaster, które mama zawsze trzymała w szafce nad kuchennym blatem.
Na wspomnienie Jaydena skinął głową – przypominając sobie listy wymienione początkiem kwietnia; skupiony na Oazie oraz pracy łącznika zdążył o nich zapomnieć – ale teraz z zainteresowaniem zatrzymał wzrok na siostrze, starając się powstrzymać nieprzyjemną, kanciastą gulę rozpychającą się gdzieś w jego wnętrznościach. Nie miał nic przeciwko pracy Aurelii u Jaydena, wprost przeciwnie – ale nie potrafił się nie zastanawiać: czy wspomniał jej, w jakich okolicznościach widzieli się po raz ostatni? – Tak, jak się t-t-trzyma? Udało wam się coś ustalić? – zapytał, pozornie przypadkiem odwracając się w stronę drzwi do spiżarni i sięgając do klamki. – Skoro już nie śpimy, to m-m-może zjemy razem? – zaproponował, starając się nie wykręcić ust w grymasie, kiedy zawiasy skrzypnęły przeciągle; naprawdę musiał je naoliwić. – Córka p-p-pana Byrne’a przyniosła nam wczoraj słoik płatków owsianych i bańkę mleka – wspomniał, wystarczyło do tego trochę suszonych owoców i już mieli owsiankę; Amelka ją uwielbiała. Wziął oba naczynia, żeby wrócić z nimi do kuchni, notując w pamięci, żeby w wolnej chwili zajrzeć na sąsiednie wzgórze, do Byrne’ów – i sprawdzić, czy nie potrzebowali jakiejś pomocy przy naprawach w gospodarstwie.
Odwrócił się w stronę Aurelii. – Jesteś p-p-pewna? Poszukać apteczki? – zapytał, chociaż rana na odwiniętym ze szmatki palcu rzeczywiście nie wyglądała na groźną; wystarczyłaby kropla wody utlenionej i odcinany od długiej rolki plaster, które mama zawsze trzymała w szafce nad kuchennym blatem.
Na wspomnienie Jaydena skinął głową – przypominając sobie listy wymienione początkiem kwietnia; skupiony na Oazie oraz pracy łącznika zdążył o nich zapomnieć – ale teraz z zainteresowaniem zatrzymał wzrok na siostrze, starając się powstrzymać nieprzyjemną, kanciastą gulę rozpychającą się gdzieś w jego wnętrznościach. Nie miał nic przeciwko pracy Aurelii u Jaydena, wprost przeciwnie – ale nie potrafił się nie zastanawiać: czy wspomniał jej, w jakich okolicznościach widzieli się po raz ostatni? – Tak, jak się t-t-trzyma? Udało wam się coś ustalić? – zapytał, pozornie przypadkiem odwracając się w stronę drzwi do spiżarni i sięgając do klamki. – Skoro już nie śpimy, to m-m-może zjemy razem? – zaproponował, starając się nie wykręcić ust w grymasie, kiedy zawiasy skrzypnęły przeciągle; naprawdę musiał je naoliwić. – Córka p-p-pana Byrne’a przyniosła nam wczoraj słoik płatków owsianych i bańkę mleka – wspomniał, wystarczyło do tego trochę suszonych owoców i już mieli owsiankę; Amelka ją uwielbiała. Wziął oba naczynia, żeby wrócić z nimi do kuchni, notując w pamięci, żeby w wolnej chwili zajrzeć na sąsiednie wzgórze, do Byrne’ów – i sprawdzić, czy nie potrzebowali jakiejś pomocy przy naprawach w gospodarstwie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Złoto wschodzącego poranka rozlało się po sypialni, wpadając wraz z letnim, ciepłym powietrzem przez otwarte okno. Okno, które stało się symbolem nowej drogi, wspólnego życia, przyszłości i nadziei, która czaiła się pośród ciemności i niepowodzeń. Było też tym, co najchętniej lubiła oglądać jako pierwsze, po przebudzeniu, gdy z żalem przyjmowała smutną prawdę o pustym miejscu obok. Nigdy nie należała do śpiochów, ale ciąża sprawiła, że nawet słysząc ruch w pobliżu, czując uginający się materac obok i umykające ciepło przyjemnego ciała tuż obok, nie była w stanie rozchylić powiek i zwlec się z łóżka nim sama nie doszła do wniosku, że była na to gotowa. Kiedy więc czekoladowe spojrzenie napotkało pustkę w bawełnianej pościeli, obróciła się na drugi bok, szukając otwartego okna, przez które wpadały słoneczne promienie i od niedawna, przerażające światło komety zawisłej na nieboskłonie. Blask dobudzał ją, przypominając o tym, że to wszystko nie było snem. Przeciągnęła się na łóżku, wmawiając sobie, że jeszcze chwila w ciepłej, pachnącej kołdrze nie sprawi, że będzie złą żoną, ale ostatecznie przegrała z wpojonym przez matkę schematem. Kładąc stopy na rozgrzanej, drewnianej podłodze przeciągnęła się, a potem przetarła oczy, z niedowierzaniem i zdumieniem dostrzegając czerwony jak krew kwiat.
Róża lśniła w blasku poranka, pachniała świeżością, oznaczając, że musiała zostać ścięta dopiero co. Sięgnęła po nią ostrożnie, chwytając między kolcami i nie potrafiąc powstrzymać odruchu przytknęła do nosa. Pachniała słodko, świeżo. Dziko. Kąciki ust uniosły się lekko, a od mostka rozlało się ciepło, które nie miało swojego źródła w letnim, wschodzącym słońcu. Dostrzegła tez list, który musiał być spisany jego ręką — choć znała jego charakter pisma na pamięć, ani przez chwilę nie tknięta podejrzliwością nie posądziła kapryśny los. Był romantyczny, wiedział to. Okazywał to w gestach, słowach, ukradkowych spojrzeniach i analogiach, które wychwytywała po chwili. Przytknąwszy list do piersi uśmiechnęła się szeroko, szczęśliwa z podarku. Wiedziała, że był szczęśliwy; że każda chwila potrafiła przyprawić go o uśmiech. Czy i on wiedział, że czuła się tak samo?
Odłożyła list na nocną szafkę, ale różę, niczym symbol wiecznej miłoście wzięła ze sobą. Patrzyła na nią podczas porannej toalety, układając włosy w misternie spleciony warkocz, nakładając jasną, letnią sukienkę, myjąc zęby. Zeszła z nią po schodach, nucąc pod nosem piosenkę, prosto do kuchni, w której go zastała. Bez słowa, tanecznym krokiem zbliżyła się do niego, by od tyłu zawisnąć na jego ramionach.
— Dzień dobry — powitała go słodko, cicho i ucałowała w policzek. Różę włożyła do szklanki, którą wypełniła chłodną wodą i postawiła na blacie. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, przyprawiał, o szczere, radosne dołeczki w policzkach. — Na co masz ochotę? Co powiesz na pieczone jabłka? — Przygryzła lekko wargę obracając się w kierunki szafki, by wyciągnąć z niej dwa kubki na kawę zbożową. — Liddy jest w domu? — spytała mimochodem, nie obracając się już do niego. Może wybyła już wczesna porą na spacer albo do Playmouth? Amelia jeszcze spała, mogli ten poranek poświęcić wyłącznie sobie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź