Wydarzenia


Ekipa forum
Kuchniosalon
AutorWiadomość
Kuchniosalon [odnośnik]22.07.21 20:35
First topic message reminder :

Kuchniosalon

-
Reggie Weasley
Reggie Weasley
Zawód : Prace dorywcze
Wiek : 28/29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
... here we go again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8733-regi-weasley https://www.morsmordre.net/t9176-poczta-uriena#278014 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f378-devon-okolice-plymouth-krecia-nora https://www.morsmordre.net/t9072-skrytka-bankowa-2069#273565 https://www.morsmordre.net/t9055-u-r-weasley#273095

Re: Kuchniosalon [odnośnik]31.12.23 13:38
- To dobrze… - wymruczałam, chętnie przyjmując jego odzywkę za potwierdzenie, że nie – Argus się nie pogniewa, a jeżeli nawet to Michael nie zamierza się tym przejmować. Było też coś jeszcze. Coś, co w końcu zupełnie mimowolnie i całkiem grymaśnie musiało wreszcie dołączyć do tej zadowolonej odezwy. – Bo ja cię tak szybko nie wypuszczę – bo jeszcze nie zdążyliśmy nadrobić świata, bo jeszcze chcę na ciebie popatrzeć, bo jeszcze nie dowiedziałam się, co tak naprawdę gnieździ się w twoich myślach. Bo jeszcze się tobą nie nasyciłam. -Bo… mamy jeszcze dużo do wypicia – ogłosiłam klarownie, gestem wskazując na nasze przypadkowe filiżanki, w których moczyły się dwie pary zbyt suchych warg. Oczywiście przy okazji miałam na myśli sto innych powodów, ale gnając w takt dziwacznego nastroju zdecydowałam, że co za dużo to nie zdrowo – niech sobie nie myśli, o. W tej pięknej błogości, rozczłonkowana na kanapie, z trunkiem w ręku i widokiem jego uśmiechu poczułam się kolejny raz na miejscu. Coś się działo. Coś więcej niż huragan mojego własnego wkurwienia i zwierzęce harce. Ktoś tu był. Gdy przyjechali pierwszy raz, mogłam ich posmakować. A smakowałam tak, jakbym od wieków przebywała nie tylko w odosobnieniu, ale i na cholernym głodzie. Zapachniało portem. Czy Michael mógł we włosach przynieść dokowy harmider? Poszukałam dłonią, przegrzebałam jego kłaki, nikogo nie pytając o zgodę. Kiedykolwiek to robiłam? Kiedykolwiek prosiłam się o jego pozwolenie? A może błagałam? Nonsens. Łaszenie się nie było w mojej naturze. To ja zabierałam, to ja brałam, to ja dyktowałam orkiestrze, jak powinna grać, bym mogła tańczyć całkowicie po swojemu. Teraz, w tym pragnieniu moje wewnętrzne dyskusje ścieśniały się. Tło leśnej chaty niknęło gdzieś daleko, a ja decydowałam się wreszcie oderwać i rozpocząć swoją żałosną wyliczankę. Same sukcesy, wyłącznie dobro, szczęście, obfitość. Bo zawsze musiałam sobie radzić, bo zawsze, kurwa musiałam wstać, nawet gdy gówno lepiło się do podeszw, nawet gdy byłam tak odurzona, że nie odróżniałam nieba od ziemi. Potrzebowałam sama dla siebie być niesamowita, zaradna, nieustraszona i wreszcie upragniona. Szkoda tylko, że słowa nijak nie potrafiły zjednoczyć się z myślami w wiarygodnym takcie. Ja pierdolę. Dużo łatwiej było zatopić się w oparciu kanapy i cofnąć to wszystko. Albo wrócić do namolnego, wariackiego przestawiania wielkiego, drewnianego dobytku Philippy Moss i doprowadzić do tego, by stąd wylazł i nie wracał – póki jeszcze byłam w stanie mu na to pozwolić. Bałagan we łbie narastał, więc łatwiej było ratować się kolejnymi łykami alkoholu i rozpuścić durną powagę. Przestań, kurwa patrzeć.
Aż w końcu nie powstrzymałam niepowstrzymanego. Musiałam brzmieć jak ostatnia pokrakra. Wyobrażałam sobie, jak w głębi duszy kpi sobie ze mnie i z tego żałosnego dołka, w który właśnie wpadłam. Trochę chyba specjalnie, a trochę jednak mimowolnie. Może właśnie chciałam, żeby ktoś na mnie taką spojrzał? Tutaj w lesie mało było spojrzeń, więc nawet nie chciało mi się starać. Przekleństwa przychodziły łatwo, poczucie beznadziei zdzierało ze mnie perfekcyjny, kokieteryjny uśmiech. – Tartak? Nie jestem stworzona do tartaku, Scaletta – jestem stworzona do czegoś więcej. Wizja wiórowego deszczu i hałaśliwego cięcia desek wcale mi się nie uśmiechała, ale może w jego inwestycyjnych fantazjach wcale tak koszmarnie to nie wyglądało. Kątem oka podłapałam, jak odstawił kubek. Godziłam się powoli na to, że właśnie głośno i wprost przyznałam się do upierdliwego braku towarzystwa. Zniknęło wszystko, co mnie tutaj przywiodło i tak ostatecznie zostałam sama ze swoim stadem. Dusza jebanego towarzystwa. Z tego bezgłośnego pochlipywania wyrwał mnie dopiero ten pocieszający dotyk. Zamierzał mnie pogłaskać i otrzeć łzy, których nie było? Dwa skrzyżowane spojrzenia zdołały na moment podłapać coś podejrzanego. A przynajmniej ja łowiłam znów ten podstęp, ale nim zdołałam jakkolwiek zareagować, odnalazł zapomniane usta. Moje. Przez otumanione, powolne ciało przeszedł ożywczy prąd. Budziłam się. Miał rację, w żadnym moim wspomnieniu nie było takiego Michaela Scaletty i już na pewno nie takiego pocałunku. Czy to ostrożność wkradała się na moje usta? Czy to ukojenie? Minęło trochę, zanim doszłam z tym do ładu – zanim zorientowałam się, że to nie jest pieprzona imaginacja. Naprawdę to robił, a przecież tyle razy wymykał się, kiedy zarzucałam sieci, tyle razy nie chciał, tyle razy… Wkurzyłam się, bo nie potrafiłam zareagować, nie potrafiłam objąć go i powolności pozwolić przerodzić w namiętność, żeby zadziałało jak zbawienne lekarstwo. Ale czy chciałam? Palce wydostały się z odrętwienia, by złapać dłoń zakotwiczoną na mojej twarzy, by ją ścisnąć, odciągnąć, odebrać jej pozwolenie. Ale wcale nie puszczać. Splotłam je wszystkie, nie pamiętając, kiedy ostatnim razem ktoś trzymał mnie za rękę. Potem przyszła kolej na usta, które wcale nie chciały pozbawiać się pieszczoty. Z jakiegoś przeklętego powodu ja musiałam natychmiast na niego spojrzeć. Chciał mnie pocieszyć? Chciał siebie pocieszyć? O co, kurwa, chodziło? Oderwane twarzy zatrzymały się w czasie. W ciele pozostawał poprzelewany do czterech kończyn żar. Krótki, wślizgujący się niepostrzeżenie i przypominający mi, że wcale nie zdechłam, a tylko się nad sobą użalam. Nie chciałam być nigdy więcej czyjąś igraszką. Co ciekawe on moją własną był sto tysięcy razy. – To kiepski pomysł – wydusiłam w końcu, bo coś mi tak podpowiedziało. Tylko że wcale tak nie myślałam. Wolałam nie niszczyć, a w powietrzu wznosiła się nieuchronna katastrofa. A ja nie umiałam ani go puścić, ani się odsunąć. Ani nawet zawalczyć, by słowa zabrzmiały dość przekonująco. Bo... – Nie zostaniesz – dodałam ciszej, gotowa zaraz zerwać się z kanapy i zająć się czymkolwiek, byle nie nim. I znów będę sama.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Kuchniosalon [odnośnik]31.12.23 13:39
Właśnie we włosach, w materiale prostej koszuli, w kilku zmarszczkach na wciąż jednak młodej i miękkiej skórze, przynieść mógł cały harmider jej dawnego świata, cały ten absurd parszywego życia, którego smaku nijak nie kosztowała chyba od długich miesięcy. Ile w tym dziwacznym miąższu było kwasoty i goryczy, ile zaś kojącej słodyczy, nie sposób był ocenić, choć wymieniane raz po raz uśmiechy wymownie utwierdzać go mogły w nikłej chęci zrozumienia. Jej w ogóle, ale też po prostu całego dojmującego syfu wszechświata, trzymającego się zdartych zelówek jak tamto gówno, schowane nikczemnie pośród niekoszonych połaci wysuszonego słońcem trawnika. Tak wiele chciałby zrozumieć z banału własnego istnienia, równie wiele jarzm chciałby odjąć z jej wątłych ramion, kurewska bezsilność nakazywała jednak milczeć zastygającą w eterze sugestią, wciąż daleką autentyczności, którą obiecał sobie przecież zachować w tym pozornie skamieniałym sercu. Nie dla wszystkich, najprędzej dla siebie, potem może dla kilku zasługujących na nie par uszu, akurat łaskawie wysłuchujących tego, co miał im do powiedzenia. Kiedyś, tak bzdurnie i zupełnie nieroztropnie, zapierał się rękoma i nogami, by za wszelką cenę nie ofiarować jej choćby fragmentu własnego zaufania; teraz jednak, po dłużących się miesiącach ciszy i nienazwanej konkretem tęsknoty, dojrzał wreszcie cień kształtu jej enigmatycznej statury. Przyjaciółka? Kochanka? Byle barmanka? Nikt?, wymieniała prowokująco podczas pewnego kwietniowego najścia skromnej kawalerki, w zupełnym nonsensie próbując wyciągnąć zeń odłamki ludzkich pierwiastków. On w odpowiedzi bezczelnie ironizował, przeciągał cynicznie strunę cierpliwości, z wielką litościwością dystansując się na kilka dobrych stóp, podobno dla własnego komfortu i bezpieczeństwa, podobno tylko dlatego, że widział w niej zaradne, zarazem więc też sprzedajne dziewuszysko, po sam czubek głowy tkwiące w powszedniej niepewności osobistego jestestwa. Wygodnym było bynajmniej nie zalegać w toni przejęcia, satysfakcjonująco próżnym było zagłuszać drażniące podszepty, podle dywagujące o rzeczywistym obrazie ichniejszej poufałości. Do czasu. Do czasu, w którym urokliwie wesoła twarzyczka przestała wychylać się w migawce codzienności; do czasu, w którym wykrzesany z trudem, lapidarny list nie otrzymał odpowiedzi zwrotnej, a senny koszmar zwiastował się niekiedy portretem jej dramatycznego końca. I tym razem, gdy już znał adres wyrzuconej w nicość lasu chatki, na własne oczy przekonać się musiał, że pierdolona apokalipsa nie dotknęła jej choćby czubkiem swojego absurdu. Szum niepokoju w głowie ustał, gdy z miną niechęci uchyliła wejściowe drzwi; trwoga ustąpiła miejsca oddechowi ulgi, gdy majaczyła wtedy na horyzoncie, przed kilkoma dniami, i gdy teraz prężyła się w dziecięcej frywolności na miękkości wysłużonej kanapy.
Przekonujące. Wznieśmy więc toast za to, że...Że żyjesz i jesteś cała. Że mogę jeszcze upijać się z tobą tym ścierwem. Że pomimo wszystkich dziwactw naszej relacji, nadal chcesz mnie oglądać. No właśnie, za co? Jakieś specjalne życzenia? ― zagłuszył natrętne myśli zwalniającym go z obowiązku dokończenia pytaniem, w nienormalnym napięciu upatrując się w butelczynie rumu jakiegoś chorego półśrodka do prawdy. Choć przecież i bez niej dobrze wiedział, co tak naprawdę mógłby wyliczyć w tym zwięzłym potoku słów. W obliczu jej wylewu frustracji żadne z nich nie miało jednak większego znaczenia; nie było czego celebrować, nie było wcale podstaw do bezwstydnego świętowania i czczego patosu biernych konstatacji. Mogła myśleć, że gotów był kpić do reszty z okalających jej lico kryzysów; mogła myśleć, że wewnętrznie wyśmieje jej wyjątkowo marudną postać, ale na jego twarzy nie wykwitł wcale uśmiech cierpkiego wyrachowania. Brwi zmarszczyły się pod naciskiem machinalnej troski, gdy tak przeraźliwie nieudolnie ukryć próbowała własny niedosyt; jemu dolegało wszakże to samo, doń doczepiła się podobna aura skurwysyńskiej samotności, kąsając ducha paskudnym przekwitem domagającej zgnilizny. Obydwoje tak okropnie zniszczeni, obydwoje motający się w przenikliwości gorzkich konturów degradacji; każde z wypełnionym po brzegi bagażem doświadczeń, tych szpetniejszych i tych bardziej urodziwych, z wydostającymi się z kieszeni problemami różnorakiej wagi, z ignorowanymi skrzętnie emocjami, w które dla świętego spokoju nie winno się wierzyć.
Wiem, Moss. Śmiem nawet sądzić, że nie jesteś też stworzona do portu ― uznał wymijająco, choć głos był w tej opinii pewny, zdecydowany, całkiem jakby rentgenowską precyzją przedarł się do samego epicentrum jej bytu, z dumą prześwietlając drzemiącą we wnętrzu jaźń. Nie znajdował logicznego pokrycia dla tego stwierdzenia, w gruncie rzeczy mogła to być nawet fałszywa insynuacja, ale nie doglądał w niej krzywdzącej, bezzasadnej bredni. Doki jej nie wychowały, najpewniej to ona wychowała siebie, by jakoś w ich matni przetrwać. Mylił się? To nieważne, już zaraz ujmował wszakże w dłonie brzegi jej policzków, z niewiarygodną czułością, wyzbytą chyba zwierzęcego afektu pożądania, scałowując z jej warg ostatki leciwego wyznania. Bo, tak po prostu, jej potrzebował; bo, tak po prostu, zapragnął wreszcie wydusić niemo, że jest i może być. Że chciałby być. Dla niej, ale też dla siebie, dla nich. Niekoniecznie na krótką chwilę, niekoniecznie w pozornie irracjonalnym porywie. I tak pozwolił głodnym oczom nasycać się iskierkami kobiecego zdziwienia, i tak pozwolił ściskać ręce w przejęciu podłością nachodzących jej wątpliwości.
Nie zostanę? ― powtórzył za nią, tonem obojętnie odsuwającym zerkającą nań siłę negacji. Jeszcze niedawno w analogicznym niedowierzaniu wstałby ociężale z siedziska, a potem wyszedł bez żadnego werbalnego wyrazu, teraz jednak przemawiała przez niego atypowa chęć walki. Wojowali dzień w dzień o cudaczną, szarą przyszłość, a w niej przecież tliło się coś na kształt łagodzącego ból przetrwania. ― Czy ty w ogóle rozumiesz, po co dziś przyjechałem? ― zaczął zgoła niepewnie, opuszkiem palca gładząc wierzch tych należących do niej. ― Czy ty masz pojęcie, że przez, no nie wiem, jebanych kilka miesięcy trwałem z przeświadczeniem, że nie żyjesz? Że teraz, jak już wiem, że dotąd miałaś się dobrze, zamartwiałem się, czy tego twojego domku nie zmiótł z powierzchni ziemi jakiś pieprzony meteoryt? ― kontynuował, samemu chyba nie pojmując jeszcze ciężaru podjętej szczerości. Ale trzymały go przecież ostatki ćpuńskiego haju, a do łba dobierała się jeszcze wysączona niedawno filiżanka tego paskudztwa. Miał już dość, ostatecznie więc westchnął w jakiejś niemocy i rozpruł dotychczasowy splot dłoni. Teraz wiedziałby już, za co winien wznieść tamten toast.
Nie obawiaj się.
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Kuchniosalon [odnośnik]31.12.23 13:40
- Za nas – odpowiedziałam przyjemnym tonem. Ciepło, które wkradło się pomiędzy dwa krótkie słowa zaskoczyło mnie. Pomyślałam o starych czasach, ale chyba bardziej o tych nowych. Kto by zdołał przewidzieć, że po tym wszystkim przyjdzie nam sączyć wspólnie rum na starej kanapie w leśnej chacie oddalonej od doków o te kilka hrabstw. Choć dla czarodziejów odległości nie miały aż takiego znaczenia i na pozór wcale nie budowały przegrody, ja czułam się w ostatnich miesiącach daleko od wszystkiego, co mnie ukształtowało. Przeklęte zapite gęby i wilgoć kapiącej niedoli prostych ludzi, którzy nie mają wcale wielkich ambicji, a jedynie chcą, by pozwolono im przeżywać życie po swojemu. Tylko czy właśnie to robiłam tam w porcie przez ostatnie lata? Przez wszystkie lata Philippy, bo przecież ta tam się narodziła. Londyn pisał całą moją historię, a Devon wydawało się jakaś dziwaczną plamą, niepewnością, zagrzebaną nadzieją, pragnieniem świeżego oddechu, który zamiast dawać, zaczynał to powietrze ze mnie wyrywać. Tę nadzieję, która mnie tutaj przygnała. Wszystko się pierdoliło. Został chociaż ten toast. – Michaela i Philippę, no wiesz… - te dwie przybłędy z doków, te dwa życiowe przegrywy, te dwie historie, które w zasadzie mało co o sobie wiedziały, ale tak naprawdę wiedziały wszystko. To ostatnie wydawało się kolejną ponurą igraszką, wręcz śmieszną, rozpaczliwą. Gdzieś na karuzeli myśli znów łapałam się na tym, że tak właściwie mało co wiem o tym chłopie. Zawsze skąpo gadał, a moje prowokacje odbijały się od niego jak od ściany. Nigdy się za dużo nie dowiedziałam, co już samo w sobie było kuriozalne – lubiłam wiedzieć dużo, o każdym. Informacje były znakomitym towarem w cieniu londyńskich ulic. Pamiętałam każdą portową lekcję Rain Huxley. Poprosiłam o toast, który zupełnie naturalnie wygrał ze wszystkim innym i choć dawniej dodałabym, że nie ma nic do gadania, tak teraz zaczęłam się zastanawiać, czy również uznałby… że to odpowiednie. Ja pierdolę. By się z tych myśli wydostać, najlepiej byłoby po prostu zapatrzeć się żałośnie w drewniany strop i nie szukać w nim odpowiedzi, które bardzo potrzebowałam usłyszeć.
- Czemu nie port? – dziwiłam się głośno, znów obejmując go konkretną uwagą. Brwi wzniosły się charakterystycznie, a palce zacisnęły gdzieś na udach. – Co to ma znaczyć, co? – dopytywałam zaczepnie, uruchamiając pretensjonalną płytę. Nie sądziłam, że akurat ktoś taki jak on wyskoczy z podobną tezą. Nigdzie indziej nie czułam się tak doskonale, żadne inne miejsce nie dawało mi tego poczucia… że jestem częścią społeczności, że w tłumie setek twarzy ktoś szuka właśnie mnie, że mój głos coś znaczy i jest bardzo dobrze słyszany. Nawet jeżeli pieścił chętne uszy łakomych piratów. – Gdzie indziej miałabym być? Co miałabym robić? – kontynuowałam dość zainteresowana jego punktem widzenia, choć dalej zaopatrzona w porcję porządnego wzburzenia. Co on tam w ogóle mógł wiedzieć? Założyłam gwałtownie dłonie na ramionach i zdmuchałam z twarzy pojedynczy kosmyk, dopełniając ten gorzki obraz irytacji. Byłam dumna, byłam nawet ambitna i głodna wznieść się na jakieś pieprzone wyżyny, ale sądziłam, że i tak zdołałam już zagarnąć dla siebie całkiem sporo. Tylko teraz… jakbym się cofała, choć przecież pragnęłam uczynić krok do przodu.
Trzymałam, choć każdy inny pozostawiony ślad zdawał się temu przeczyć. Trzymałam, bo coś próbowałam, czegoś chciałam, ale nigdy nie byłam w tym dobra. To się nie sprawdzało, a już w naszym przypadku kompletnie. Głowa opadała, usta stygły i o mało co nie przyciągnęłam po nich palcem. Wszystko przez to, że musiałam tu i teraz trzymać się go jeszcze przez chwilę, w trochę durnowatej próbie rozciągnięcia drobnej chwili, którą sama nam odebrałam. Moje własne popaprane życzenie. A może bardziej klątwa? Pęczniejące pod włosami myśli zaczynały ciążyć, a kiedy się odezwał, czułam się tylko gorzej. Tak łatwo było naznaczyć go piętnem tych, którzy byli przed nim, ale nawet gdybym miała to wszystko gdzieś, to patrzyłam w oczy, które igrały ze mną już nie pierwszy raz. Które jakimś cholernym cudem nie były po, ale właśnie przed. Kolejny fakt, który zmuszał do jeszcze głębszych rozważań. Byłam rozproszona, przestraszona i coraz bardziej wkurwiona tym, że zdeptaliśmy całkiem dobrą szansę. Tak po prawdzie, to nie sądziłam, że zacznie gadać aż tyle. Owszem, słuchałam, ale docierały do mnie dziwnie podziurawione sensy. Nie mogłam się skupić, nie mogłam zignorować pulsowania gdzieś pod skóra, w naszych dłoniach, w moich uszach. Czy on też tak się czuł? – No to widzisz, zobaczyłeś, żyję, nic mi nie jest, może przeklęty meteoryt nie miał odwagi wylądować w mojej chacie – podsumowałam to wszystko jak najkrócej, opuszczając ostrożnie spojrzenie na nasze dłonie. Gówno prawda, wszystko mi jest. Prędko jednak podniosłam głowę i zmrużyłam oczy. Martwił się o mnie. Czy mogłam się przesłyszeć? Tysiąc zarzutów cisnęło mi się na usta, kiedy podzielił się swoimi rycerskimi zapędami. Podciągnęłam nogi i zgięłam je w kolanach, by móc się obrócić po siedzisku w jego stronę. Trochę mnie uratował z tamtą apokaliptyczną gałęzią, ale za cholerę ode mnie tego nie usłyszy. Wypuściłam powoli powietrze, dołączając do tego jego zrezygnowanego westchnienia. – Nie ma już starych czasów, tamtej mnie i tamtego ciebie. Patrzę na ciebie i ja to prostu wiem. Zresztą o co nam wtedy chodziło, co? Tak było dobrze, nawet teraz… przez chwilę, pić i gadać o niczym. Brakowało mi tego – oświadczyłam w końcu, ostatnie zdanie wygłaszając ciszej. Trochę mniej pewnie. Bo przecież sama widziałam, że nie było powrotu, a jak już próbowaliśmy, to właśnie się wszystko spierdoliło przez… Zamknęłam oczy na te trzy długie sekundy, a później wstałam i przeszłam przez chatę. Zaryglowałam porządnie drzwi, a potem w dziwnej ucieczce, ratunku, przestrachu po prostu zajęłam się zbieraniem rzeczy. Finalnie położyłam przy nim na kanapie pościel. – Zostajesz – podkreśliłam kolejny raz, choć ledwie pięć minut temu przecież powiedziałam zupełnie coś innego. I nie wiedziałam, co dalej.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Kuchniosalon [odnośnik]31.12.23 13:40
Za nas wybrzmiało jakąś cholerną, dziwaczną i bynajmniej niespodziewaną satysfakcją, jakby od dłuższej chwili niemo oczekiwał w eterze analogicznego świadectwa. Bo co, bo interesował ją jego parszywy los? Bo jakkolwiek splatała go w tej krótkiej sugestii nicią miałkiej wspólnoty z własnym przeznaczeniem? To wszystko nie miało w istocie większego znaczenia, to wszystko zdawało się być wszakże jedynie pustym słowem biernej otuchy, dotkliwiej jeszcze kąsając świadomość myślą innego formatu. Że tak naprawdę nic z tego pieprzonego toastu nie nosiło w sobie znamion wykalkulowanej precyzji, będąc zaledwie rzuconą od niechcenia uwagą. Może prawdziwą, równie prawdopodobnie też w zupełności fałszywą, niesioną w potoku banalnego, trącającego niefrasobliwością i lekkością bajdurzenia. Tylko tak potrafili bowiem prowadzić tok jakichkolwiek dywagacji, tylko tak mieli się już, chyba odwiecznie, komunikować ― z premedytacją uciekając od ciężaru szczerości, przytłaczająco wyzbywając się odpowiedzialności. Za wszystkie te wyrzucane werbalnie wyrazy i też za niezrozumiałe, być może, pragmatyczne akty ichniejszych absurdów. Uogólnić, przemilczeć, wyjść w stosownym momencie, albo zamknąć temu drugiemu usta jakimś nonszalanckim porywem złośliwej riposty; zawsze jakoś dawało się uciec, zawsze jakoś udawało się zrobić wygodny unik od majaczącej w eterze oceny. Skrępowani łańcuchami w hermetycznym pudełku powinności nazywali ten ucisk bezpieczeństwem; całkiem ironiczna to była zagrywka, zwłaszcza że dusze obydwojga łapczywie łaknęły wolności, tym samym bezwstydnie wyzbywając się ograniczających ram społecznego konwenansu. I tu odnajdywał się ostateczny ośrodek tych wyborów, i tu właśnie dudniła echem przyczyna całego nieporozumienia. Zaufanie, przez tygodnie w niej nieodkryte, nakazywało odpychać, nazywając kobiece oznaki człowieczeństwa niechlubnym wścibstwem; to zaś ukierunkowane w nim oddaliło się też wreszcie i od niej, rozsądnie przypominając, że kawał był z niego skurwysyna. Każde więc odstępstwo od tego, co uznać mogła za objaw naturalności, mimochodem kolorowało się zerojedynkową barwą wrogości; każdy więc, również blady i rozmazany, punkt rysującego się od nowa obrazka, widnieć musiał pomyłką, albo bezwstydnym przejawem męskiego cynizmu. Wyrachowanemu złodziejowi do twarzy było zresztą z widmem powszechnego kłamstwa i łajdacką intencją, nawet jeśli miękkość jego skóry wcale nie kojarzyła się z typowym obliczem ulicznej mendy.
Za nas ― powtórzył, choć bez towarzyszącego jej przekonania, dosyć chyba ponurym wzrokiem zaglądając w dno fikuśnej filiżanki; ostatnie, dymne w swym aromacie krople rumu osadziły się na krańcu języka, już zaraz puszczając w zapomnienie przypieczętowane niedawno życzenie. Więcej w nim było jakiegoś utopijnego majaka, jakiegoś podłego snu o nigdy dlań nienadchodzącej victorii; aż za dobrze zdawał się rozumieć dramat osobistego położenia, aż za dobrze pamiętał koszmary trwogi, dławiące dech w spazmach postępującej degradacji. Marazm i bezsilność rozczłonkowywały istnienie na coraz to drobniejsze fragmenty, czyniąc zeń mierną kopię autentycznego ja. Byłby głupcem, gdyby posilił się o naiwną wiarę; istotnie więc apelował czczo apelować mógł zaledwie o nią. O Philippę Moss, której należało się więcej i której szczerze gotów był powiedzieć wszystkiego najlepszego. ― Stać cię na więcej.Na więcej, niż śmierdzący rzygowinami i kapiącą z gęb krwią, port. Na więcej, niż bezzębne uśmiechy tamtejszych szajbusów. Na więcej, niż przedmiotowy status atrakcyjnej lalki zza lepiącego się od piwska baru. Ja tego nie wiem, sama musisz sobie na to odpowiedzieć ― skwitował lakonicznie, nawet jeśli w wyobrażeniach wykwitł mu nawet jakiś pomysł. Od podszewki znała przecież mury tawerny, równie dobrze musiała więc być świadoma sprzężonych z jej istnieniem obowiązków. Nadawałaby się na następczynię pani Boyle, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Ale czy ona właśnie takiej ambicji potrzebowała? Czy kiedykolwiek sięgała w jej rejony choćby niewypowiedzianym marzeniem? Nawet jeśli, najpewniej i w lustrzanym odbiciu nie potrafiła się do nich przyznać. Bo święty spokój, to dosłowne rozciągnięcie kończyn na łóżku po dłużącym się nadwyrężeniem dniu, bez towarzystwa zjawy stresu i potencjalnej niestabilności, mogło być dla niej kojące. Bo zagubiona dziewczynka, wychowana w zimnie sierocińca, o ambicji utemperowanej do cna niewiarą w cokolwiek większego, lubować się mogła w stateczności gruntu, w którym już z przyzwyczajenia zdążyła ugrzęznąć.
I teraz analogicznie trzymała się kurczowo tego, co bezzasadnie złożyło nań oskarżycielski wyrok. Trzymała i wcale puszczać nie chciała, choć lapidarna formuła kontestacji uderzająco wręcz przeczyła całej reszcie niespecjalnie wylewnych popisów w jej wykonaniu. Niewiele z tego wszystkiego pojmował, po części pewnie dlatego, że nie wiedział o niej prawie nic, po części też dlatego, że doświadczane empirycznie niezdecydowanie dalekie było jakkolwiek logicznej systematyce. Dało się odczuć swoistą gorycz błądzącego w ich zespoleniu dotyku, dało się też zarejestrować irracjonalne dlań przejawy bezpośredniości, której zwykle przecież maniakalnie unikał. Strach dopadł ją, jego trzymał się kurczowo już od dawna, teraz jednakowoż potęgując się na linii nierozstrzygniętego dylematu. Już wkrótce jego cień zdominowało jednak coś na kształt rozczarowania. Że pieprzyła tak głupio i tak lekceważąco, niczym porażone obojętnością mięso, w którym nie tliło się już żadne światło normalności. Szkoda.
Rzeczywiście, zobaczyłem. Wiem, dlatego mogę już wracać.Wracać i więcej cię nie oglądać, wszystko mi jedno, mógłby zadeklarować w zrozumiałym obruszeniu, ale kłamstwo to nie chciało przedrzeć się przez meandry innej rzeczywistości. Zobaczyłem, ale to mi nie wystarcza, gotów byłby wyrzec w niespodziewanej bezceremonialności, ale tym razem się powstrzymał, tym razem był już chciwie oszczędny. Bo nieważne jak do niej mówił, efekt był zawsze taki sam: stek nieporozumień, zwinne wymówki, ułatwiający sprawę zwrot w tył. I już miał umknąć, z wymowną mimiką, zarazem też w skąpanym w milczeniu pożegnaniu, gdy wydusiła z siebie więcej. Nie rozumiał już, o co właściwie się rozchodziło, nie interesowało go też, jakie były czasy; tak też kiwnął tylko twierdząco głową, jakby miało to apatycznie potwierdzić jej szumne tezy. Bo przecież nie będzie jej przekonywał do tego, czego tak dobitnie nie chciała. Ale czy na pewno? Zaraz zniknęła bowiem w ciemności chatki, ryglując szczelnie drzwi, pod nos podsuwając zaś jasną pościel.
Po co to wszystko? ― zaczął retorycznie, sceptycznym spojrzeniem omiatając sugestywne akty jej kapryśnej arytmii. ― Nie musisz się nade mną litować, nie potrzebuję tego ― w głosie pobrzmiewała ironia, w głosie pobrzmiewała też chłodna i pusta bylejakość. Nic z tego teatru niedopowiedzeń nie wydawało mu się już autentyczne, żadnemu z jej słów nie potrafił już chyba zawierzyć. Z kieszeni spodni wyciągnął jakiegoś sponiewieranego papierosa, potem odpalał jego kraniec i odważył się posłać jej jedno spojrzenie. Nieodgadnione, wymownie podpowiadające jednak, że to nie był jeszcze finał tej miernej próby porozumienia.
Zostaję, bo tego chcesz, czy dlatego, że... nie wiesz jeszcze, czego chcesz?
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Kuchniosalon [odnośnik]31.12.23 13:41
Stać cię na więcej. Słowa nadeszły wraz z echem niedawnego toastu, a ja poczułam się z nimi niewiarygodnie dobrze, pewnie. Jakby zdołał podkreślić to, o czym w głębi duszy wiedziałam. Co czułam, do czego przez cały czas dążyłam, a jednak przywiązanie do jednej, wieloletniej rzeczywistości odcisnęło głębokie piętno, wręcz więziło, przyciągało, kazało wracać, kiedy ja udawałam, że tu w Devon ułożyłam sobie wszystko w takt własnych marzeń. Nieprawda. Pół roku to za mało, by nadać nowy kształt własnemu życiu. Wciąż ciągnął się za mną drażniący smród portowej przeszłości, a ja akceptowałam go, kryłam tanimi perfumami tak, by wciąż dało się go na mnie wyczuć. Stać cię na więcej. Odpowiedziałam uśmiechem, dość smutnym, a jednak nieco za szerokim jak na gest rysowany potencjalnym zwątpieniem. Scaletta myślał, że wcale o tym nie wiedziałam. To nie tak. Szorstki sznur ponurych myśli ściskał mnie całą, blokując naturalny przepływ energii. Byłam zdołowana, tego dnia bardziej niż przez ostatnie tygodnie. Może przez wdzierającą mi się do chaty topolę, może przez wyjątkowo pechowy ciąg ostatnich wydarzeń. Czy jednak aż tak? Widok starych druhów dość skutecznie zdołał odgonić koszmary. A kiedy dziś jeden z nich wrócił, ucieszyłam się, mimo gromów wyrzucanych głośno w jego stronę. Wolałam jednak, kiedy ktoś jeszcze czaił się w drewnianych ścianach tego domu. Lubiłam towarzystwo i pustelnicze życie wcale nie było tak przyjazne, choć przez pierwsze tygodnie koiło zadrapaną przez dokową codzienność aurę. Michael nie znał mnie od dzisiaj, ale tak naprawdę długo pozwalałam widzieć i jemu i innym to, co uznawałam za wygodne i pożądane. Westchnęłam tylko po tamtych słowach, uciekając gdzieś na moment spojrzeniem daleko od jego oczu. Wiedziałam, że wrócę do nich szybko, że mnie przyciągały już od samego progu, że potrzebowałam je na sobie czuć. Świadczyły o obecności, za której tęskniłam. Nie znikały, gdy grymaśnie poszurałam stopami, albo gdy pokazowo kipiałam złośliwościami. Jeszcze nie polazł w cholerę, chociaż nie pierwszy raz podarowałam mu dozę typowej niegościnności. Alkoholowy poczęstunek nie mógł przysłonić karuzeli wszystkich moich nastrojów – a jednak żałośnie próbowałam to jakoś poskładać, po cichu walcząc o jakąś normę, jakąś swojskość, która musiała go tutaj przecież zbawić. Przylazł, bo pragnął tej Philippy, którą znał i lubił. Tymczasem co zastał?
Wcale nie byłam zadowolona. Upierałam się przy tym cholernym przeświadczeniu, że tak należało zrobić, ale wolałabym inaczej, być inaczej, zrobić inaczej, mówić inaczej – z głębi, z której niedawno wyżymano moje perfekcyjne ja, pozostawiając beznadzieję. Potrzebowałam pomyśleć o tym w spokoju, ale Michael był tu teraz. Teraz sięgał do moich ust, teraz przyciągał do siebie jeszcze więcej mojego towarzystwa, teraz zdawał się… wyrażać coś, o co nigdy wcześniej bym go nie posądziła, pamiętając wielką przegrodę, jaką postawił między nami dawno temu. I nawet gdy przeciskałam się przez szczeliny, z mojego gadania czyniąc wygodną broń przeciwko jego milczeniu, ostatecznie i tak zderzałam się z mniej lub bardziej dobitną odmową. Tylko wtedy to była bezkształtna sieć wykwitających nagle fantazji, lotnych, chociaż pozbawionych pomyślunku i porządnie ugruntowanych emocji. Jak moglibyśmy określić to, czym byliśmy dzisiaj? On i ja? Pierdoliło się we łbie od łomotów tej burzy, która nadeszła nagle, pustosząc spokój. Ten ulubiony i jednocześnie znienawidzony spokój małej leśnej chatki.
Zmrużyłam oczy, rejestrując idealną kalkę moich własnych słów. Niepokojącą, gorzką, mrożącą. Miał do niej prawo, kiedy ja chwilę temu zaserwowałam mu banalne, suche wyliczenie, warczące tylko niechęcią i być może niecierpliwością. Jakbym go wyganiała, podczas gdy tak naprawdę nie umiałam głośno opowiedzieć o zaskoczeniu, o wątpliwościach, o buncie dobitnie wygrażającym się w tych żenujących fanaberiach. Gdy skończył, zamknęłam oczy, na krótko, w niepowstrzymanym odruchu. Może pod opuszczonymi powiekami ujrzałabym te prawdziwe intencje, swoje, niezafałszowane żadną psedoratunkową myślą.  – Ale ja nie chcę, żebyś wracał – wyznałam wreszcie coś, co w obliczu kwasoty prowadzonego dialogu zabrzmiało jak dziecięcy kaprys. Powinnam dopowiedzieć, że ugotuję jeszcze jedną zupę, że pokażę mu Plymouth, że zaprowadzę go do zaczarowanego lwa, a potem spędzimy noc na plaży, mocząc się w morskich falach. Zamierzałam przecież jeszcze trochę pociągnąć go za język, wypytać o znane gęby i dokowe skandale i wreszcie dowiedzieć się, co tak naprawdę przez te pół roku działo się w życiu Michaela Scaletty, bo choć nie śmiałam wątpić w jego zażyłe relacje z Argusem, to jednak nie spędzał wszystkich dni na łataniu jego dachu. Miał coś, o czym nie miałam pojęcia, a tak cholernie potrzebowałam się dowiedzieć. – Nie zobaczyłeś jeszcze wszystkiego, ale nie wiem, czy chcesz ujrzeć więcej. I tak dostatecznie się już spierdoliło – mruknęłam ponuro, odsuwając hałaśliwie stopą stolik od kanapy, jakby to miało mi zaraz utorować drogę ucieczki. Albo zagłuszyć wołania, które próbowały mnie powstrzymać przed dalszym pogrążaniem się w katastrofie.
Krzątaniu się faktycznie towarzyszyło nerwowe bicie serca – jakbym zdecydowała się na nagły taneczny zryw bez właściwiej rozgrzewki, bez ułożenia właściwych kroków. Spontanicznie, nieco w buncie, bo przecież próbowałam go zatrzymać, jednocześnie dając milion powodów, by polazł w cholerę. Wieża z pościeli przechyliła się na siedzeniu, kiedy zadał pytanie. Stałam tuż nad nim, nie wiedząc kompletnie, co teraz zrobi. Zostanie? – To wcale nie tak – wzburzyłam się, ale niezbyt groźnie. Co mu powinnam powiedzieć? Co mu chciałam powiedzieć? Dym pofrunął wprost na drewniane sklepienie, za którym kryła się antresola wypchana od brzegu do brzegu wielkim materacem, na którym spałam sama. Właściwie to nie sama, bo z psami. – Cieszę się, że jesteś – wygłosiłam na wstępie, sadzając w  końcu tyłek na stoliku, co spotkało się z oburzonym skrzypnięciem mebla. Daj mi czas, daj mi obecność, zatrzymaj się tu gdzieś blisko. Przy mnie. Kiedyś po takim wstępie rzuciłabym się na niego bez oporów. Kiedyś. – Ale to nie jest mój najlepszy dzień. Dlatego, wiesz, powinieneś zostać… zrobię nam jutro śniadanie i zaczniemy od nowa. Zasnę i przestanę się tak wkurwiać. Może przejdzie ta przeklęta burza… - może ja się naprawię, odruchowo popatrzyłam w okno, za którym wciąż tańczyły gałęzie. Brakowało tylko, by woda zaczęła przelewać się do wnętrza chaty. Próbowałam poprosić, żeby wybaczył zalew krnąbrności, nie używając tak naprawdę żadnego z tych słów.
Ale możesz odejść, jeżeli chcesz.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Kuchniosalon [odnośnik]03.01.24 0:51
I jego stać było na więcej, choć podobny scenariusz rysował się we łbie jakąś mistyczną fatamorganą. Miałkim marzeniem, odległą prośbą, niemożliwym do zrealizowania, arkadyjskim w swej błogości snem o nienadchodzącym. Spokoju, wytchnieniu, stabilności, o jakimkolwiek właściwie przejawie normalności; tak cynicznie spragniony wolności buntował się przeciwko, właściwie nie wiadomo dokładnie czemu, zastygając przy tym z wolna w pełni osobniczego obrzydzenia. Względem siebie samego, ilekroć tylko odważył się zerknąć ponuro w kąty własnych obrysów, odbijających się w zaparowanym lusterku ciasnej łazienki; względem tej nienawistnej trucizny egoizmu, krążącej przebrzydle w jego krwioobiegu, napędzającej naprzemiennie skamieniałe serce i spalony do reszty mózg. Zapadał się w tej matni swoistego zawieszenia w niebycie, egzystując już chyba na samym skraju śmierci i życia, nadziei i apatii, ekstazy i agonii. A ona, ona nie mogła mieć o tym wszystkim choćby pierwiastka domyślnego pojęcia. Zwłaszcza gdy tak głupio odwiedzał ją na ostatkach haju i dziwacznej wesołości, gdy tak dziwacznie obrastał w tę stoicką cierpliwość, gdy nie mówił o sobie wcale zbyt wiele. Twarz pozornie wygrywać mogła uśmiechem, ironiczne zaś, aspirujące do niewinnego żartu, formułki wygrywać echem beztroskiego widma, ale to tylko doraźne, całkiem zresztą kłamliwe zjawy kiczowato kolorowej banialuki. Już za kilka godzin obudzi się w narastającym niepokoju, już za kilka godzin domagać mu zacznie machinalny głód za nowym uciemiężeniem, które jednakowoż nosiło w sobie przecież znamiona utęsknionej niefrasobliwości; i tak skwituje tę podłą, i bynajmniej nieładną, przypowieść o osobistym przytłoczeniu, z dala już od całego tego pieprzonego omamu, z dala już od złudnej historyjki o tym, jak dobrze bywało. Bo, kurwa, wcale nie bywało. Bo, kurwa, dzisiejszość krępowała go jeszcze silniej w swoim zniewalającym umysł i ciało toku, jeszcze mocniej, niż czyniła to kiedykolwiek wcześniej. A on, on tak straszliwie słabnął w tym ucisku, w przerażeniu światem, w lęku przed innymi, ale wreszcie też w trwodze przed samym sobą.
Więc przylazł tu właśnie dlatego i właśnie po to. By zawalczyć, być może po raz ostatni, o zatraconą dawność, o nią, o jakieś naiwne przekonanie, że odnajdzie w tej bitwie pierwiastki uśmierzające te dramatyczne katusze. Niewiele mu z tego bólu pozostało, zdawał się bowiem wchłaniać w odmęty dalekiej człowieczeństwu obojętności. Niczym byle jaka kukła, kawał cudem stąpającego jeszcze po ziemi mięsa, w zupełności zziębłego i powoli psującego, w którym nie tliła się już prawie żadna iskierka przyziemności. Niczym przeciętna masa, uformowana jak glina na kształt wcale niebrzydkiego wazonika, ale bardzo pospolitego, a przy tym nigdy nieutrwalonego w cieple piecyka. Na domiar złego odbierała mu jeszcze te ostatki motywacji, drażniąco motając się w własnym niezdecydowaniu. Tylko ta jej niejednostajność, wcale nie odrzucenie, mogła doprowadzić go teraz do apogeum szaleństwa, do samego szczytu emocjonalnej aberracji; tylko ta jej wahliwość, wcale nie ignorancja, zdradzić go mogła w machinalności odruchów. Na tyle mocno, że odejdzie stąd w cholerę, już ostateczniel; że zostawi ją samą, zdławioną strachem, pewnie też bliżej niedookreślonym kaprysem. Na tyle stanowczo, że kurz niepamięci przykryje jej ciało i imię mniej lub bardziej skuteczną próbą niepamięci, coby tylko nie wkradała się już więcej do jego zachcianek i nie malowała tą kurewską tęsknotą. Nie musiał tego syfu w żaden sposób nazywać, bez tego zdawał się bowiem rozumieć kontury dobierającej się doń prawdy. Nie musiał jej niczego obiecywać, ani podobnych deklaracji słuchać, by pozwolić wreszcie wymienić się cząstkami nieodkrytych dotychczas inklinacji. Pewnie też nie widniał w jej oczach żadną pokusą, przylepione doń grzechy, wykwitłe w obliczu zasłyszanych gdzieś kiedyś podszeptów, skutecznie deformowały jego tożsamość. Ale w tym wszystkim nie chodziło też przecież o barterowy handel dobrami, o podobną hałasowi targowiska transakcję. Nie chciałby chyba nawet widzieć, jak w manierze zachłannej dziwki sprzedaje się mu za niską cenę przygodnej gorączki, jak nasyca spragnione instynkty doraźnym popędem, tylko dlatego, że przyszedł o czasie i wykazał się, choćby marudną, ochotą. A ta, wbrew temu, co mogła sobie myśleć i wyobrażać, była w nim na nią od zawsze, tłumiona jednak niedostatkiem zaufania, może też niewypowiedzianym na głos postanowieniem. Że nie przyzna się do tych zakusów aż do momentu, w którym przestanie być dlań jakkolwiek ważna; aż do momentu, w którym majaczyłaby zaledwie jako ta statystyczna kochanka. Rozdział ten jeszcze nie nastąpił, stronice dziennika nie nosiły w sobie zapisków podobnej wizji, a jednak był tu i chciał jej nadal, łamiąc najwyraźniej pierwotność tamtego dekretu, wydobywając z wnętrza też coś na miarę bezinteresownej troski. Bo martwił się o nią, martwił cholernie. Ona była teraz jego słabością, świętokradczo zmywającą zeń ochłapy zdrowego rozsądku. A takich wrażliwych punktów należało się przecież jakkolwiek wyzbywać. Więc powiedzże wreszcie, czego tak naprawdę potrzebujesz.
A co, jeśli chcę? Co, jeśli naprawdę taka jest moja pieprzona wola? ― odpowiedział sugestywnie, na pozór w pytającej intonacji, choć on zdecydował już za starych czasów. Jeszcze wtedy, kiedy nie biadoliła, jak to się wszystko strasznie spierdoliło; jeszcze dawniej, niż mogłaby go o to w ogóle podejrzewać. Napięcie nie urosło weń wcale, dalej siedział bowiem tak nienormalnie statycznie, wciąż gadał tak nienormalnie chłodno, choć treść tych słów wyrażała przecież coś zupełnie odmiennego. ― Rzeczywiście, wręcz tryskasz entuzjazmem ― zauważył ironicznie, jakby chciał ją tym niepotrzebnie teraz sprowokować, jakby dojść po tym miało wkrótce do fatalnej kłótni, w której znienawidzą się już do reszty. Ale nie dał jej czasu, by skonfrontowała się z tym słowem, bo jutro obiecała być mniej chwiejną, mniej niekonsekwentną. ― I może dlatego właśnie, że tak się radujesz, zostanę. Zostanę i będę celowo naprzykrzał, żebyś tylko cieszyła się jeszcze bardziej ― postanowił w przekornej, acz pozorowanej, złośliwości, przynajmniej na chwilę ściągając z tej rozmowy jarzmo drażliwego katastrofizmu. Kącik ust uniósł się nieznacznie, w akcie bladego komunikatu, że wcale się na nią nie gniewał. Jeszcze. Błagam, tylko się wyśpij. Nie zniosę znowu tej markotnej zrzędy ― dodał po chwili, odprowadzając jej sylwetkę zmęczonym wzrokiem. Ale nie do cna rozczarowanym, bynajmniej nie radykalnie podminowanym. Aż wreszcie zewsząd zaległa się cisza, światła pogasły, a on zaległ w pachnącej świeżością pościeli. Burza wciąż szalała, na dworze i w nich, ale jawa zniknąć już miała pod powiekami onirycznego oddechu. Od całego tego zagmatwania.
Przemyśl sobie to wszystko.
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Kuchniosalon [odnośnik]07.01.24 20:46
Za kilka godzin będzie już dobrze. Za kilka godzin myśli przestaną rozbryzgiwać się w głowie na tysiące skąpych, cienkich bezsensów, przestaną prowokować szaleństwo. Wróci stary porządek świata. Ten devoński porządek, który sobie tu uklepałam na spróchniałych deskach, startych dywanach i zapadających się kanapach. Szanta i Nochal przestaną nerwowo prześwietlać mnie wzrokiem, a podkulone ogony na nowo zatańczą w niewinnej, psiej beztrosce. Niebo się zapadało, ziemia się trzęsła, natura wślizgiwała się do tej ostatniej bezpiecznej przystani, tuż przy jeziorze, w objęciach drzew i świętego spokoju. Gdy jednak wszystko wciskało się tu, ja czułam jakąś irracjonalną potrzebę wypełźnięcia. Z samej siebie. Wyplucia wszystkich zdziczałych myśli, każdego piekącego wargi słówka i wreszcie tej mizernej, tak bardzo skołowanej duszy. Za kilka godzin wrócę do siebie i to się wreszcie skończy. Mogłabym obiecać sobie, że właśnie wtedy wezmę się w garść i połatam dziurawe życie. Przecież zawsze wstawałam, przecież nigdy nie dawałam się połamać. Dlaczego więc, do cholery, nagle wszystko się powykręcało, tworząc jakąś nieznośną karykaturę tamtej barmanki z doków? Jego mi jeszcze tylko trzeba, pieprzonego Michaela Scaletty.
Jego mi trzeba. Jego mi trzeba.
On nie chciał się poddać, nadepnąwszy na sto tysięcy igieł złożonych z moich spojrzeń, pazurów, słów rozcinających swojską duszę i każdego zwodniczego muśnięcia długiej rzęsy.  Jemu się chciało tu być, wypychał wrogów z tych okien, maltretował moją rozgotowaną, beznadziejną ciszę, a potem leczył więcej niż jeden rodzaj ran. To było wtargnięcie. Perfidne, zdradzieckie wtargnięcie. Całe jego oblicze, ta twarz, postura, cwaniactwo zaszyte pod skórą i zapach przytargany z portu – wszystko mogło być podłą igraszką, na którą nie zamierzałam się nabierać. Nie tym razem, nie po upadku ze stu tysięcy podobnych schodów. Nie po tym, kiedy zatrzaskiwał mi drzwi przed nosem, kiedy tak bardzo, tak ciekawska, tak zdeterminowana próbowałam się przez nie przecisnąć. Nie tym razem, chciałoby się rzec, a jednak tuzin sprzecznych głosów zdawał się głęboko w moich uszach prowadzić zażartą, wykańczającą dyskusję. Już przecież tyle raz próbowałam, już przecież było mi tak dobrze. Za murem, za tyloma pagórkami, gdzieś, gdzie nikt nie pomyślałby, że można znaleźć Philippę Moss. On znalazł. Oni znaleźli. Ze wszystkich ludzi musiało paść właśnie na nich dwóch. Trudno mi się było przed tym bronić, więc weszli do środka. Zaoferowałam im świat, niepoprawnie, z jakąś nienormalną lekkością udrożniłam wszystkie zablokowane ścieżki. Chodźcie do mnie.
No to wrócił i teraz, patrząc mi prosto w oczy, opowiadał o tym, że zamierza poznać sto jeden moich koszmarów. Te dobre i te złe sny, wszystkie myśli, wszystkie niewykrzyczane manifesty. Tu w lesie mogłam się drzeć do pieprzonej komety, a i tak nie słyszał nikt. Problem w tym, że teraz spadła i wszystko się schrzaniło. A może było już zepsute wiele tygodni przed jej nadejściem.
- W porządku – mruknęłam najpierw i powiedziałam to tak po prostu, bez walki, z domieszką niespodziewanej potulności, gładko. Dawałam mu nagle przyzwolenie na coś, co jeszcze chwile temu za wszelką cenę próbowałam od niego odciągnąć, przed nim skryć na wszelkie możliwe sposoby. Gdy nogi stały się za krótkie, by popchać stolik dalej, pozwoliłam im opaść, a potem podciągnęłam się leniwie w górę, trąc przy tym oparcie plecami. – Pozwolę ci – dodałam, wiedząc, że porzuciłam już tę ostatnią walkę. – Ale to nie jest nic fajnego, nic, o czym dobrze by się słuchało. Sam widzisz, jak kiepsko się trzymam. Jest kijowo – wyznałam chwilę później, czując jakiś rodzaj rozluźnienia, kiedy pozwalałam tej sugestii tak po prostu do niego dopłynąć. Teraz to nie wychodziło mi nawet robienie idealnej miny. Skumulowany pakiet katastrof zgnilizną przetoczył się przez wszystko to, co we mnie zapamiętał. Wyobrażałam sobie, że raczej nie ma powrotu. Figura kiepskiej sieroty namolnie podpełzała do mnie, czekając tylko na ten jeden dobry moment, by wrócić i mnie pogrążyć. A przecież obiecałam sobie, że nigdy więcej nie cofnę się i nie popatrzę w tamten świat. W tamtą mnie.
Potem się uśmiechnęłam. Zrobił mi to drobną złośliwością, groźbą naprzykrzania się ku mojej radości, dla mojego małego przekleństwa. Miałam ochotę wbić mu palec miedzy żebra i w starym stylu odpyskować. Ale nie miałam siły. Zmęczony uśmiech rozlewał się więc od lewego do prawego kącika ust, aż wreszcie opuściłam na moment głowę i tak na niego popatrzyłam, spod długich rzęs. – Nie przestawaj – wyraziłam krótko pragnienie, pozwalając by odrobina cwaniactwa przelała się między głoski. To była jakaś mniej lotna próby zaczepki. Coś, co bardzo dobrze znał, choć może nie w tak płaskiej formule. Oczy jednak jawnie się rozpogodziły, a wraz z nimi coś niesprecyzowanego, niczym ten kojący balsam, rozlało się po ciele. Chyba dobrze mi to robiło – że był, że obiecał zostać, że nie dawał się wygonić. Pozwoliłam sobie na powolny, głęboki wdech, po którym mieliśmy wreszcie skończyć ten trudny wieczór i iść spać. – Powiedziałabym, że, wiesz, niczego nie mogę obiecać, ale… postaram się – dodałam na odchodnym i zniknęłam mu z pola widzenia, zanim grymas wkroczył na tę złodziejską twarzyczkę. A może takowy nigdy się tam nie pojawił?  


zt x2
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Kuchniosalon [odnośnik]12.01.24 22:16


dzisiaj miałem piękny sen, naprawdę piękny sen
wolności moja, śniłem, że wziąłem z tobą ślub
och, gdyby tak wszyscy ludzie mogli przeżyć taki jeden dzień
gdy wolność wszystkich, wszystkich zbudzi i powie: "idźcie tańczyć, to nie sen!"

— osiemnasty sierpnia 1958 —

Deszcz nareszcie przestawał dudnić w pobliskie okno, wichura zelżała wraz z głębią nocy, a oni, oni osobno mierzyli się z nachodzącymi umysły koszmarami. Albo marzeniami, jej fantazmaty mogły wszakże płynąć melodiami rajskich wyobrażeń, kształtu których nie sposób było dookreślić; czy spod materaca łypać mógł na jej lico jeszcze potwór niedawnych kaprysów, nie zezwalając na spoczynek nawet w dłużących się spowolnieniem minutach odskoczni? Oby, zażyczyłby sobie w pobożnie głupawej chętce, o to samo zresztą błagał ironicznie, pożegnawszy ją przed kilkoma godzinami w inicjującym słowie zastygłego w eterze dylematu. Cierpliwość znała swoje granice, również ta przylepiona ciasno do stoickiej statury podłego znajomka, którego wbrew własnym naiwnym przekonaniom, wcale nie potrzebowała. Ani teraz, ani w ogóle; jego całego i należącego doń syfu, jego ciężkiego bagażu skurwysyństwa, jego dojmujących rysów gorzkich katorg. Masz rację. Miałaś rację, mógłby wydusić już teraz, bez zawahania i w pełnym przekonaniu o tym, jak straszliwie pomylił się przed kilkoma godzinami; bez sensu, dodałby do tego w lapidarnym kształcie zwyczajowej gadki, szczelnie zamykając tym samym w szafie zimnego trupa autentyzmu. I tak trwać mogli wciąż w obłudzie, dalej w niedopowiedzeniu, bez ustanku w wirze złaknionych oczu oraz milczących ust. Ale takie obumarłe truchła zwykły przecież wreszcie gnić, smrodem przypominając drażniąco o swojej obecności, zatruwając powietrze i organizm fetorem bliżej nienazwanej niefortunności. Ta właśnie, kąsająca zewsząd dolegliwość, odzywała się dolegliwością w coraz wyraźniejszych sygnałach, wpierw włażąc niepostrzeżenie do mózgu, później wnikając w krążącą w żyłach krew, wreszcie dobierając się do trzewi i chyba nawet jeszcze dalej. A on, on najwyraźniej rozchorował się już do reszty i z zasłoniętymi przed rozsądkiem oczyma, szukał lekarstwa. Jakiegoś swoistego panaceum, na brzydotę świata, na kryzys odosobnienia, na zanik wszelakich pierwiastków człowieczeństwa. Że też padło na nią, i tak już doświadczoną nadmiarem niedogodności, i tak już napotykającej gdzieś ciągle cierpki smak rozczarowania. Mógł być następnym na liście kamieniem u szyi, zwłaszcza gdy tak beznadziejnie wydawał z siebie nieznane jej obrazki motywacji. Mógł być kolejną udręką, choć bynajmniej nie taka była jego wola. Już za parę dni, albo i miałkich godzin, skarci się za kretynizm podjętego pomysłu, ale teraz, teraz jeszcze egoistycznie wierzyć będzie w co innego. Aż do czasu, gdy nie otrzeźwieje ze zwodniczo krępujących łańcuchów naiwności i bezwstydu; aż do czasu, gdy nie wytrzeźwieje z ostatków rozkosznie niefrasobliwego haju. W niej przynajmniej tlił się ognik przenikliwej rezolutności, w niej przynajmniej odezwał się alarmujący dzwon wyważenia. Niech bije wciąż, bez przerwy, niech nie słabnie w obliczu doraźnego zaślepienia. Bezgłose proszę wymieszać się miało z niemym przepraszam. Bo sam kiedyś, w końcu, pojmie słuszność zastałej decyzji.
Oddech miarowo przyspieszał i zwalniał, ciało niespokojnie przewracało się z boku na bok, raz po raz wiedzione dreszczem osobistego rozkładu. Już wkrótce nastać miał świt, już powolutku znad horyzontu wyglądały różowawe pasma bajecznego widma dnia; lęk przeistaczał się w spokój, na powrót wrócić miał jednak w ramy statecznego człowieczka zaległego pod pościelą na miękkości kanapy. Ociężale podniósł się do siadu, rozejrzał po pokoju pogrążonym w półmroku, dojrzał merdający w potrzebie, puchaty ogon. A przy nim niecierpliwie świecące, psie oczy, urokliwy pyszczek i wydobywające się zeń mruki, cztery łapy, błyskające zęby. Nochal. Już raz dorwał się do złodzieja w nieufności, teraz jednak domagał się przysługi.
Chodź, draniu ― wymamrotał zaspany i jako ten przewodnik, ruszył w stronę głównych drzwi. Zaryglowane porządnie wymagały kilku manewrów kluczem, już zaraz zarzucał jednak znoszone buty i wyłaził ku porannej rześkości. Rosa osiadła na krańcach trawy, plecy spotkały twardość muru, pasek odnalazł się z powrotem w wąskim korytarzu szlufek spodni, powieki leniwie śledziły zwierzęcy krok.
No już, sikaj.
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Kuchniosalon [odnośnik]22.01.24 14:39
Wymęczone nitki włosów kamuflowały odcisk guzika na wygrzanej w duchocie skórze, gdzieś tuż przy skroni. Pazury wyciskały z poduszki nagromadzone powietrze, dawno odbierając jej prawo do pierwotnego kształtu, bezwiednie zakleszczając puch w jakiejś niepraktycznej, absurdalnej pozie, do której przecież nie została stworzona. Okno, które ktoś kiedyś wcisnął w dach, żeby dać dziewczynie gwiezdne malowidło, teraz przepuszczało coraz śmielsze promienie. Te zaś za wszelką cenę starały się wygotować białą pierzynę, a jeszcze chętniej ciało częściowo wciąż nią osłonięte. Zdrętwiałe kończyny, czasem budzące się do życia w mdłym podrygu, pozostawały nagie. Między nimi w jakimś pokracznym wielokącie rozkładało się włochate psisko, dopełniając swoim sennym rozbestwieniem obraz głębokiego barłogu. Wszystko tak jasne, wybielone, wręcz nienormalnie kontrastujące z ciemną kupą włosów. Wszystko rwące się do rozpoczęcia pogodnej opowiastki, podczas gdy gdzieś w głębokich czeluściach mojego umysłu karuzela pędziła tak bardzo, że zaczynała wygrywać żałosną, metaliczną kakofonię – drażniąco, na jedno spojrzenie przed wypadkiem. A jednak obrazek wciąż pozostawał tak cichy, złożony z niepozornych kawałków błogiej rzeczywistości, z dziewczyny w miękkiej pościeli, jej psa i tego łaskoczącego słońca, które na dobre zdołało rozgościć się na antresoli. Pod wierzchnią warstwą kotłowało się jednak sto innych, a każda kolejna okazywała się bardziej skomplikowana.
Gdy się zbudziłam, rozprostowana noga nie natrafiła na ciepłe, porośnięte psie dziecko. Pusta, szeroka przestrzeń materaca zdawała się już przy pierwszym dziennym oddechu podkreślać beznadziejność mojej sytuacji. Zwierzaki gdzieś polazły, nieprzyzwyczajone do światła oczy pokaleczyły się już przy pierwszym spojrzeniu, notując wstęgi wilgoci pod kleistymi powiekami. Trzy mrugnięcia później plecy poderwały się gwałtownie w górę, a nogi prędko skopały okrycie gdzieś w kąt. Byłam zgrzana, cholernie, ale wcale nie to było najgorsze. Do przebudzającej się świadomości dotarło wreszcie, co się wczoraj wydarzyło i kto spał tam na dole. O ile to nie był kolejny przeklęty sen. Nawet bym się nie zdziwiła. Odkąd zostałam w tej chacie sama, umysł nieustannie płatał figle, poszukując tylko okazji, żeby mi dowalić, żeby wreszcie wziąć i wyżymać tę resztkę życia, która jeszcze jakimś cudem pozostała. Tak sobie przynajmniej wmawiałam każdego dnia, biadoląc ponad kubkiem z czarną kawą, przy pogwizdywaniu tych ptaszysk i drzazgach wbijających się w pięty. Dopiero w stanie tego rozczarowującego porzucenia dochodziło do mnie, jak wszystko mnie tu wkurwiało, kiedy ślęczałam w tej kupie całkiem sama. Bez ludzi, bo stada głodnych oczu zwierzaków były przy mnie niezmiennie. Chociaż one.
Zwinnie przeszłam przez antresolę. Kusiło mnie, by jak durna dzierlatka zakraść się do brzegów i podejrzeć, czy tam na dole na mojej kanapie naprawdę spał Michael Scaletta, ale to do mnie nie pasowało. To nie była żadna głupia intryga, to nie były cwaniackie podchody z portowych odmętów. Naprawdę miałam w domu gościa – o ile faktycznie nie zwiał, bo ja na jego miejscu poważnie bym to i owo przemyślała, aż za dobrze przypominając sobie teraz dobijającą konwersacje z zeszłego wieczoru. Zeszłam jednak po ni to schodach, ni to drabince zlepionej z kilkunastu skrzeczących w niezadowoleniu deseczek, prezentując przy tym nieco więcej ciała niż wypadało, ale jakoś nie byłam przesadnie tym przejęta. Na dole, pozwoliłam sobie wreszcie przyjrzeć się porzuconej kanapie. Niuchaczowe gniazdo prędko zorientowało się, że już jestem. Zignorowałam entuzjastyczny, żebrzący o żarcie kwik tego złotego legowiska. Przeszłam się po całej chacie, by mieć pewność, że nie utknął w którymś kącie. Wolałam go tam jednak znaleźć, wolałam, by chociaż na chwilę został. Obiecał, kurwa, miał zostać. W końcu oparłam plecy o drewnianą ścianę i nieznacznie zsunęłam się w dół. Dmuchnęłam we włos najeżdżający mi upierdliwe na oczy, a potem niedbałym ruchem pociągnęłam pomięty nocny kawałek białej koszulki bardziej w stronę ud i odbiłam się od twardego muru. Spojrzenie pełne żalu skierowało się w stronę drzwi, a tam odkryłam, że były niedomknięte. Rześkie powietrze przez skąpą szparę próbowało przecisnąć się do chaty. Podeszłam bliżej, by wreszcie bez zbędnego namysłu mocno te drzwi pchnąć, prosto w las, tuż do błotnistych brzegów jeziora. Zdążyłam porwać z haka jeszcze lekkie okrycie. Później boso przemknęłam przez werandę, po drodze irytując się na jej szorstkie ścieżki. Trzy stopnie, a potem miękka, wilgotna trawa – krajobraz lasu, który musiał zatańczyć z wichurą. Pośród tego wszystkiego jego plecy, nieopodal uszczęśliwionych psów chętnie wciskających nosy w wonną ściółkę. One miały tysiąc zapachów, tysiąc łakomych zwierzęcych fantazji i wolność w tysiącu tych drzew. Co miałam ja? Podeszłam bliżej, dopiero teraz orientując się, że tamto słońce było zdradliwe i wcale nie takie gorące, a skąpy kawałek odzienia nie chronił przed wiatrem bezczelnie wślizgującym się bliżej ciała. Dreszczem. W trawach nurzały się stopy, zrównałam się z nim, czując znów to dziwaczne przejęcie. Mnóstwo słów cisnęło się na usta, ale znów żadne nie wydawały się dobre. Postawiłam więc na to, z czym radziłam sobie najlepiej. Dłoń poszukała jego ramienia. Musiałam, bo tak najprędzej mogłam się upewnić, że naprawdę tu przy mnie stał. Owinęłam palcami wokół i pociągnęłam lekko. – Chodź ze mną do środka, im już wystarczy. Potem możemy je wziąć na dłuższy spacer – je, bo przecież nie siebie razem. Przygryzłam lekko wargę do środka. – Obudziły cię – założyłam, przyglądając się mu wnikliwie spod tych zmrużonych powiek. – Wracajmy spać.
Psy podniosły łby i miałam wrażenie, że popatrzyły na nas z jakimś nienormalnym zachwytem. Nie zamierzałam wpuszczać żadnej mokrej łapy w białą pościel. Zapomniałam o swoich własnych.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Kuchniosalon [odnośnik]24.01.24 1:02
Degradacja rozłaziła się po kościach, ustawicznie rozgrzewała krew, rozsadzała tętniące leniwym rytmem, skamieniałe serce. Jak ta przebrzydła trucizna, dobijała się do samego krańca każdej kończyny, do każdego pojedynczego neuronu złodziejskiego umysłu, mącąc nim całym w jakiejś przenikliwej podłości. Zgorszeniu, które wybijało się nieładną zmarszczką również na wierzchniej szorstkości jego skóry, niczym wypalony na środku czoła stygmat, zwyczajowo przypisywany wygnańcom, zwyczajowo utożsamiany z postawą nie lada zbrodniarza. Oglądał to znamię regularnie w odbiciu przydymionego zwierciadła, prostymi wyrazami podarowanej bliźniemu cnoty starał się je jakoś zakamuflować, były to jednak starania karkołomne, jakże demotywująco bezsilne, jakże żałośnie popychające go dalej w kierunku wrót piekielnie ciemnego rozkładu. I tak podążał jakoś bezwiednie, krok za krokiem, w zatrważający mrok osobistego kataklizmu, po prostu, machinalnie; nogi niosła jakaś wyższa siła bezradności, jakaś boska, uosobiona, choć bliżej nienazwana Świętość. Bo w coś musiał przecież wierzyć, gdy żadne miałkie pokrzepienie wciąż nie nadchodziło. Bo jakoś odnaleźć musiał wreszcie sedno własnego ja, te zmarłe już dawno reminiscencje człowieczeństwa, konsekwentnie gaszone siłą nawiedzającej go psychodeli. Istniał już najprędzej jako ten rozłażący się zlepek niezgrabnych jaźni, kilku ― wyciągniętych rodem z czytywanych niegdyś przezeń powieści ― schematycznych person, okalanych jednak kształtem jednorodnej sylwetki i twarzy. Czasem przywdziewał cudze nazwisko, czasem w pustosłowie wyjaśnień parał się zaś dorywczymi pracami; w innych jeszcze, raczej wyjątkowych, okolicznościach bezwstydnie przedstawiał się swoją złodziejską profesją, albo parą zdolnych do uważnego słuchania uszu. Skóra oblazła więc pazernym filmem grzechu, ten zdążył już jednak wsiąknąć znacznie głębiej, w mięśnie, w kości, może i też w samego ducha. Wszędzie kłamstwo, kłamstwo, zewsząd wyłaziło zeń kłamstwo i jeszcze więcej niewidocznego dla oka fałszu. Sądził, że ona go z tego wyleczy? Że gwałtowne przyduszenie samotności wyciągnie go z matni pozostałych problemów? Naiwniak, chciałoby się zakpić na widok tych bladych poszukiwań normalności; czy ta jest mi w ogóle pisana?, pytał niemo w zderzeniu z dramatem codzienności, z przekąsem odkładając na bok dywagacje o całym tym skurwysyńskim świecie, tchórzliwie uciekając w oniryczny haj, w stan błogo tchórzliwego zapomnienia. Bo taki właśnie był, teraz i dalej, od kilku już pierdolonych miesięcy ― skąpany w goryczy osobistego cierpienia, a przy tym jakże słaby i kaleki, jakże neurotycznie zniszczony. We dwoje pokonamy strach, chciałby obiecać sobie i jej, ale ona, ona słusznie przecież ulegała ciężarowi dręczących umysł wątpliwości. Miała rację, znowu postępowała dobrze, racjonalnie i zdroworozsądkowo, jakby w zgodzie z tym, na co istotnie zasługiwała, jakby istotnie rozumiała więcej, niż mógłby przypuszczać. Nie potrzebowała go. Widma jego egzystencji, zjaw jego doświadczeń i kłopotów, niczego, kurwa, nie potrzebowała. A on bezczelnie przypominał jej o sobie, arogancko właził z butami do ambiwalentnie uporządkowanego, zarazem niesionego chaosem, życia, naiwnie wierząc, że heroicznie ogarnie resztki kobiecego syfu. Bo co, bo bohatersko ujarzmił poprzedniego wieczora rozbite okno w obliczu wietrznej zawieruchy? Bo co, bo przyniósł jej siebie, swoistą namiastkę towarzystwa, jakąś kontrę dla samotnego istnienia w samym epicentrum tutejszej głuszy? Philippie to chyba wystarczało, skoro w kaprysie kazała zostać, wymownie zaryglowała drzwi, w napięciu rozglądała się za nim po kątach tuż o wczesnym świcie, gdy zaspane oczy niefortunnie zbudził przenikający blask. Philippie to chyba wystarczało, skoro w powietrzu zaległa się gęsta nić nierozwiązanego wciąż dylematu. Ale on wcale nie żądał jednoznacznej odpowiedzi; on, w imponującej cierpliwości, godził się na jej lakoniczne bez sensu sprzed paru godzin. Bo było w tym wyrazie wiele świadectw uderzającej beznadziei, samolubnie przezeń oddalanych centralnym pragnieniem obecności jej całej, tak po prostu.
A ty miałaś się wyspać ― zauważył od razu, gdy przez ramię przeszedł nieoczekiwany dreszcz jej bliskości. Chłodny wiatr smagał policzki swą rześkością, jej były już jednak rumiane, naznaczone gorącem bijącym od pierzyny, albo sennej maligny, która dopadła ją w ciszy przestronnej antresoli. Skrawki ciała pozostawały swobodnie odkryte, niegodnie wystawione na fanaberie ostatnich podrygów lata; zaraz się przeziębisz, przemknęło przez pragmatyczną, zwykle wyzwoloną od trosk, umysłowość, miast tego zza sklejonych jeszcze zmęczeniem powiek wyrosła bezgłosa czujność, jakaś nienormalnie wnikliwa potrzeba obserwacji. Każdego odstającego nienormalnie, nieujarzmionego zębem grzebienia, włosa; każdej bladej mimiki, jak na razie nijak zdradzającej się znaczniejszą intencją. ― Tak, wracajmy. Obiecałaś mi coś ― dodał zgodnie i zaraz podążał za nią w stronę drewnianego domku, gdzie na powrót miał ułożyć się w miękkości jej kanapy. Bodaj na kolejne dwie albo trzy godziny, dla uciszenia kotłujących się weń niestałości, które ustabilizować mogła tylko chwilowa mara. Na wejściu zrzucił buty, jej posłał zaś porozumiewawcze spojrzenie i tak siadał wkrótce na skraju wysłużonej wersalki, gotów przykryć pachnącą kołdrą wszystkie obrazy osobistego zepsucia.
Dobranoc.
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Kuchniosalon [odnośnik]24.01.24 17:26
Połknięcie porządnej dawki snu stanowiło pierwszy ruch w nowej partii, kiedy to pod spojrzeniem tamtego księżyca wywróciła się cała plansza – w poczuciu zawisłej nad głową pułapki, w widzeniu drobnego beztroskiego światełka pośrodku grząskiej beznadziei i, wreszcie, w totalnym rozgardiaszu pośród mdławych projekcji zamysłów. Po przebudzeniu ukrócić miał się bezczelny wojaż urojeń i śmiałych fantazji, wyrzucić miałam z chałupy sparszywiałe niedopowiedzenie, a potem jeszcze raz wypełnić filiżankę rumem, by wreszcie wznieść toast za spokój. Nie dało się. Pierwszy krok w ciasnocie dusznej antresoli opowiedział skrzypliwie o mojej porażce. Wystarczyło tylko zorientować się, jak szybko pod skórą galopowała krew, jak bardzo obietnica porządku okazywała się niespełnialna. To, co zdroworozsądkowo zostało zaplanowane, nijak się miało do tego, co wytęsknione. W leśnym ogrodzie, nieopodal kawałka wytartej ścieżki wystarczyło tylko połasić się na jedno spojrzenie – ukradkiem, niegroźnie, przelotnie. Wystarczyło, bym znów była pokonana. Do gnojówki wsadzić mogłam wszystko, co sobie tak stanowczo umyśliłam. Poczucie czyjejś obecności objawiło się promieniście, niosło ulgę i zupełnie nienależne mi wejrzenie nadziei. Naprawdę musiałam znów dać się na to wszystko nabierać? Kurwa mać.
- Miałam i się wyspałam… prawie. Zaraz przecież wrócimy do łóżka, no nie? – odpowiedziałam trochę z przekąsem, wtłaczając między głoski melodię tej starej Philippy, tej pewnej, tej cwanej, tej, która zawsze mówiła ostatnie słowo. Palce odbijały się milo na jego skórze, pokrętnie wyciągając się do jakiejś łechtającej iskry, choćby tej jednej, drobnej – żeby mi przypomniała, że nie wywietrzałam. Póki go trzymałam, nie mógł zwiać. Jakże naiwnie czepiałam się tej trywialnej myśli. Wystarczyło jedno szarpnięcie, bym się poddała i wcale nie chodziło o zderzenie dwóch sił, ale o moje własne lekkie, marne ustępstwo. Niczego nie miał musieć, wszystkiego miał chcieć. Inaczej wszystko schrzani się tylko bardziej. Refleksja okazała się dość podła, bym nagle opuściła rękę niczym panienka złapana na przesadnym spoufalaniu się. Nigdy w życiu mi to nie przeszkadzało, więc dlaczego teraz. Zamiast szukania odpowiedzi, skupiłam się na roztrząsaniu pierwszego spojrzenia. Co widział, kiedy na mnie patrzył? Co mogłam wydobyć z głębi oczu? Na czym go przyłapać? – Wszystko, czego zapragniesz – odpowiedziałam lekko, dość figlarnie, by na moment wygonić resztki naszej wspólnej senności. W oczach coś błysnęło – może promień wschodzącego słońca odbił się w dawno przygasłej głębi. Chciałam tego więcej, tego smacznego, ożywczego uczucia, u progu którego stałam. Niedostatecznie gotowa, by nacieszyć się nim w pełni, ale zbyt pewna, by szukać drogi ucieczki. I tak wspólny krok doprowadził nas znów w cztery ściany chaty. W aurze zwierzęcych pochrapywań traciłam jednak pewność, że uda mi się tak potulnie usnąć. Miękki materiał znów zawisł na metalowym pręciku, a na podłodze odznaczył się lekki ślad po ubrudzonych mokrą ziemią stóp. To nic. Przemknęłam do łazienki, by się tego cholerstwa pozbyć, a za mną podreptały obydwie psie istotny zbyt ciekawe, by odpuścić. Zupełnie jakbym w kiblu trzymała puszki z żarciem. Zamiast przekąski, otrzymały szorowanie wszystkich ośmiu brudnych łap. Do saloniku powróciłam wkrótce, niosąc woń drobnej świeżości. Pokropiona wodą twarz nieco bardziej ożyła, choć przecież trzy kroki dzieliły ją od snu. Nie poszłam do góry, nie wybrałam drabiny do wygodnego materaca. Zamiast tego usiadłam tuż obok niego, a zachęcone moim zachowaniem psidwaki chętnie władowały się do wyra, skutecznie ograniczając mu senne terytorium. Po co właściwie przylazłam? Dziwnie przejęta popatrzyłam – w tym drugim spojrzeniu wciskając jakąś niekształtną prośbę, jakąś namolną, durną ochotę, przez którą dłonie zaczynały mrowić. – Nie zostawiły ci miejsca – obwieściłam gotowa je zaraz stąd wygonić, choć tak naprawdę to... to po prostu mogłabym zachęcić go, by polazł za mną do góry i położył się obok. Tylko że nie mogłam, widząc nadciągające widmo własnego spaczenia. Psy we wrażeniu dziwacznej gotowości podniosły jednak łby i popatrzyły w naszą stronę. - A nie, jednak czekają. Chcą spać z tobą - zawyrokowałam, pozwalając sobie na ten całkiem błogi uśmiech. Ja też. Wczorajsza gorycz coś mi jednak odebrała, dlatego teraz były tylko te palce pod uśmiechem zaciskające się nieco na materiale białawej koszulki. Przez ostatnie lata pierwsza występowałam z szeregu, a teraz czułam, że kompletnie wyszłam z wprawy. No już, dalej, dalej. Dlaczego nie mogę? - Zostawię was - wydusiłam w końcu, całkiem opornie, całkiem sprzecznie z własnym chciejstwem. Problem jednak w tym, że wcale się z miejsca nie ruszyłam. Może on też nie chciał już spać? Też to czuł?
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Kuchniosalon [odnośnik]24.01.24 22:01
W ustach sucho, spojrzenie jakoś drażniąco matowe, skóra przesiąknięta już do reszty rześkim podrygiem tutejszego wiatru; i nic więcej, tylko ta chłodna aura dystansu i zobojętnienia, tylko te blade pozostałości uporządkowanych zrozumieniem myśli. Gówno prawda. Nic w nim nie było poukładane, nic w jego istnieniu nie widniało świadectwem żadnej organizacji, co najwyżej ta ― jeszcze niedawno wyprasowana, teraz już do reszty wymemłana ― nudna koszulina, co najwyżej ten wyświechtany już wizerunek pseudointelektualisty, za którego niegdyś go uważała. Niewiele mówił i to wystarczało, zwykle niewiele robił, i to też zdawało się ją zaspokajać. Teraz role, po części przynajmniej, odwróciły się na swoich biegunach, bo to on nawiedzał jej samotnię zupełnie nieproszony, bo to on zagadywał ją w prostych wyznaniach strapionego ucha, bo to on zaczepiał koniuszkiem swojego, bynajmniej nie wścibskiego, palca o niewygodne fragmenty jej świadomości. Czynił to z dziwacznym natręctwem nieznanego mu dotąd zaangażowania; czynił to z nienormalnym uczuciem celowości, doszczętnie już chyba zakorzenionej w jego nieobliczalnych sekwencjach gestów, sięgających przecież odważnie krańca tych drugich, rozedrganych w przejęciu warg. Tych samych, z których bezwstydnie scałować chciał rozgoryczenie i żal; tych samych, które wkrótce później łaskawie wyrzekły parę racjonalnych słuszności i dziecięco cynicznych uwag. Bo ona wcale nie chciała dzielić się z nim jarzmem osobistych trosk; bo ona za wszelką cenę wybrała ostentacyjną zachowawczość, jakże niepodobną do zwykle spontanicznej sierotki, wychowanej brzmieniem marynarskich szant i stanowczej charyzmatyczności. Wydoroślała, do reszty już zdziczała, albo nosiła w swojej jaźni paskudne obrazy dawnych krzywd, raz po raz kąsających jej pamięć tym kurewskim wspomnieniem trwogi. Bała się, okrutnie się obawiała, a on, on to samo widmo strachu kojarzył aż nazbyt dobrze. Być może tylko dlatego ugrzęzł obiecująco w cieple podsuniętej pod nos pościeli, być może tylko dlatego nie dopadło go jeszcze znamienne zrezygnowanie. Jakby pierwszy raz w życiu rozumiał więcej od niej, jakby drogą wyjątku odnalazł nieskomplikowane panaceum na rozżarzone frustracją jestestwo. Swoje i jej, choć egoistyczne umysły najmocniej pragnęły wytchnienia tylko dla siebie. Ona w tym akcie samolubstwa zaryglowała tamte drzwi, on zaś pokornie zastygł w ciasnocie kanapy. Ona poszukiwała świętego spokoju w dziedzictwach jego obecności, już zawczasu rysując go o poranku miarą skurwysyńskiej niesłowności; on niechlubnie odnaleźć chciał to samo w ociosanych oczekiwaniem zdaniach, w banalnie konkretnych ruchach, w utęsknionych uśmiechach, już zawczasu kreśląc ją podejrzeniem o mizerność złożonej deklaracji. Jak na razie całkiem zgodnie spełniali jednak wzajemne widzimisię, karmiąc się naiwnie tą wydumaną bajeczką o należnych im możliwościach, sycąc się choćby namiastką odpowiadającej im konwencji. Rozczarowanie odbije się jednak przeraźliwym dudnieniem w tych lekkomyślnych głowach, kiedy tylko zdążą spostrzec się, że podjęta doraźność znacznie gorsza była od ustawicznej nicości. W mrocznej pustce nie było czego odświeżać, w ciemności bezwładu nie było za kim płakać.
Wszystko? ― dopytał, choć w jego tonie nie było analogicznej figlarności, raczej coś na kształt poważnego strapienia, mamiącego jego zmysły od kilku zawieszonych w czasoprzestrzeni godzin. Z płytkiego snu budziła go dziś wielokrotnie jakaś frapująca bolączka, jakby w swoistym opóźnieniu ogarniał dopiero niuanse jej lapidarnych konstatacji, jakby w odroczonym zrozumieniu docierała doń istota jej wieczornej spowiedzi. Nie była sobą, tamta Philippa z doków nie była tą, którą zastał u szczytu przeszywającego ciało kryzysu, ta poranna była zaś jeszcze inną, zawieszoną chyba gdzieś pomiędzy dawnym ja, a cierpiącym manekinem, ulepionym przez rum, lęk i konfuzję. ― Uważaj sobie, umowy słowne są wiążące. Masz szczęście, że nie jestem aż taki zachłanny...I miałbym zaledwie jedno życzenie, mógłby dodać, ale czająca się za tym stwierdzeniem prawda wymagałaby głośnej manifestacji, zdecydowanie zbyt gromkiej, jak na jego przyzwyczajenie do niedopowiedzeń. Niemo więc podążał za nią do środka, tylko na chwilę zawieszając wzrok na sylwetce wybijającej się zza jasnej halki, tylko na chwilę przyglądając się niefrasobliwości spływających na ramiona włosów. Tuż przy łydkach posłusznie merdały psie ogony, tuż obok śladów jej stóp stąpały mokre od rosy łapki, wyznaczając symboliczną mapę ich wspólnego chodu wzdłuż skrzypiących desek parkietu. Od dworu do łazienki, od łazienki do salonu.
Ty też możesz.Spać, położyć się tu, razem z nimi i ze mną, powinien rozwinąć, rzuciwszy jej przy tym wystarczająco wymowne spojrzenie; całą uwagą mimowolnie obdarował jednak tego małego drania, nie znoszącego go od pierwszej sekundy Nochala, teraz zaczepnie szukającego zębiskami któregoś ze złodziejskich palców. Głaskanie po pyszczku złagodziło nieco obyczaje, ale ona w tym czasie postanowiła już nieśmiało skapitulować. ― Zostań ― wydusił wreszcie, dłonią badając miękkość sierści, wzrokiem zaglądając w samo sedno jej niezdecydowania. ― Jeśli chcesz. Zmieścimy się ― dopowiedział już zaraz, dziarsko i bez skrępowania, jakby tym komunikatem zgasić chciał siłę poprzedniego. Choć nie wiem czy zdołam jeszcze, kurwa, zasnąć.
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Kuchniosalon [odnośnik]24.01.24 23:38
- Wszystko – konspiracyjny szept wybrzmiał krótko po tym, jak pięty bezwiednie poderwały się, a broda uniosła, by usta mogły musnąć skąpym oddechem przestrzeń tuż przy jego uchu. Czepliwie, oczywiście, w tym dotąd raczej nieobecnym kokieteryjnym błazeństwie. Tym razem zdołało się jakoś wymknąć z okowów podle wyjadających mnie od środka myśli. Nic i nikt nie miał nieskończonej energii – dopiero to odkrywałam, ale kiedy namiastka dawnej psoty w żywym obliczu postanowiła wprosić się do mojego dzikiego domostwa, odprawiać się zaczął cicho, gdzieś po kątach, wciąż nieśmiało, jakiś niemożliwy rytuał. Ja zaczynałam się ładować. Kiedy w krótkim czasie sama sobie wydarłam wszystko, woląc naprawdę winić siebie, niż jakiś parszywy los, nagle okazywało się, że niektóre drogi nie zawaliły się tak, bym nie mogła już tam wrócić. Był ucieleśnieniem czegoś, co znałam, czegoś, co tkało przez długie dni wspomnienia beztroski, dowcipu i zatartej frywolności. Tam po dokach plątał się jak dokuczliwy kaprys, niezłapywalny, nieuległy i nade wszystko po prostu znajomy. Jak ostatnia dryfująca deska, której można było się chwycić, nim Tamiza wciągnie bezsilne ciało na swoje zasyfione dno. Był tu, blisko. Nie przestawałam się chyba wciąż temu dziwić, nie przestawałam sprawdzać tego wręcz namacalnie. – No nie wiem, Scaletta. Pamiętam, że kiedyś potrafiłeś… być zachłanny– wybrzmiałam znów dość zaczepnie, nadto chętnie korzystając z nagłego przypływu lepszego nastroju. Dawnego nastroju. Przeciskał się do ust, słów, spojrzeń, jak ta natura, która nie umiera, nawet gdy wszelkie znaki zdają się na to wskazywać. Istniał głęboko we mnie, ale gdy tylko się zjawiał, prędko rozmywał się, natychmiast po krótkiej scence chłopaka i dziewczyny. Wszystko po to, by wrócić mogło to, co smutne i przytłaczające. Już to prowadziło mnie po schodkach do chaty, już to popchało mnie ratunkowo w zwierzęcym korowodzie wprost do innego pomieszczenia, bym tam przed pochlapanym lustrem mogła poprzyglądać się tej dobitej sobie, tym wybladłym policzkom, mętnym oczom, mniej sprytnym dłoniom i całej karykaturalnej pozie, która nie chciała przypominać tego, co czyniło mnie Philippą i raz na zawsze żegnało tamtą bezbarwną sierotę. Nie wszystkie dawne koszmary zostały trwale pogrzebane. Od kilku tygodni przekonywałam się o tym aż nazbyt dobitnie.
- Mogę – powtórzyłam za nim kilka minut później, gdy osadzeni ramię w ramię przedłużaliśmy moment rozejścia się. Nie, ja przedłużałam nieznośnie złakniona i zarazem zlękniona. Tam, wtedy w nędznym saloniku na Pont Street mogłam wziąć dla siebie wszystko, co tylko zapragnęłam. Teraz trwałam w udręczającym letargu, a każdy nowy oddech wydawał się jeszcze ciężyszy od poprzedniego. Dawał mi wybór, ujmująco trafnie wydobywając to, czego sama głośno nie potrafiłam zasugerować. Cholerny Scaletta. Tak długo się znaliśmy, tak wiele razy pociągałam go za język, tak wiele razy wciskałam łapska do jego kieszeni, by wykraść wszystkie jego intymne sekrety, by teraz pozwalać sobie na zadręczającą niemoc. – I zostanę – przypilnuję twoich snów, ty też przypilnuj moich snów. Żebyśmy obudzili się w końcu bez tego wszystkiego. Wreszcie chętnie wślizgnęłam się do głębi rozłożonej kanapy i uzupełniłam własnym ciałem mozaikę z psów, ludzi i kołdry. Dwie głowy ułożone na jednej poduszce, dwa okryte ciała i wolna przestrzeń między nimi. Zbyt wolna, zbyt kusząca, by któryś pies w końcu nie podniósł kupra i nie postanowił właśnie tam się wgramolić. Między nas. To był Nochal. Grzbiet wepchnął Michaelowi w brzuch, łapska potulnie zgiął, a pysk ułożył właściwie zaraz przy mojej piersi. Tam bardzo dokładnie mógł wsłuchać się w nerwowe podrygi serca. Ugrzęźliśmy więc w tym cudacznym bajzlu zblokowani przez łase na głaskanie czworonogi. – No już, już, dobry pies – wymruczałam, drapiąc gamonia za uchem, a w końcu i przeciągając dłoń przez całą psią posturę. Ten sapnął zachwycony i postanowił jeszcze bardziej się między nami rozepchać. – O nie, spadaj, ale już. Nie możesz się tak rozwalać, Nochal. Ja ci dam… - wdałam się w jakże barwną konwersacje z kudłaczem, by ostatecznie objąć mocno to cielsko i przeturlać się z nim na ten drugi bok. Teraz to ja koczowałam w środku, zakleszczona między obejmowanym wciąż przeze mnie psidwakiem, a pozostawionym tuż za plecami złodziejaszkiem. Parsknęłam zirytowana i w drobnym manewrze poprawiłam ułożenie ciała. – Dość tego, idziemy wszyscy spać. I żadnych sztuczek. Zrozumiano? Cała trójka. – zakomunikowałam stanowczo. Dłoń sięgnęła prędko za siebie, by wymacać tam w niewidocznych falach pierzyny męską dłoń. Wreszcie złapałam za nią i pociągnęłam do przodu, przez całą siebie. Palce zaplotły się ze sobą, a potem razem zastygły gdzieś przy psim brzuchu. Przymknęłam powieki, łudząc się, że teraz wreszcie wszyscy przestaną się wiercić i uda nam się wyszarpać dla siebie jeszcze trochę snu. Niedoczekanie.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss
Re: Kuchniosalon [odnośnik]25.01.24 19:43
W eterze ustawicznie rozlegał się niemy krzyk zrezygnowania, jakiś absurdalny wyraz bezsilności, a on, nawet on, zdawał się słyszeć jego przebłyski. Były to jednak zaledwie miałkie smugi, totalnie kiepskie, a przy tym jakże nijakie, świadectwa jej osobniczego cierpienia, wobec których mógł jedynie żałośnie rozłożyć ręce. Lapidarne powiedz mi majaczyło gdzieś na skraju krtani, nie mogąc wyrwać się spomiędzy ściśniętych niepewnością warg; chciałbym ci jakoś pomóc wylewało się pragnieniem w kaskadzie targanych niepokojem myśli. Ale on, tak po prostu, wybrał milczenie, tę ich zwyczajową konwencję lekceważenia, bo nie zdążyli przywyknąć jeszcze do cierpkich, opuszczających ich własnego ducha, wynurzeń. Na jego pobożne życzenie sprzed kilku godzin pozbyła się więc autentycznej postawy męczeńskiej ofiary; na jego kurewskie zastrzeżenie, wymówione przecież w tonie żartobliwej uwagi, przywdziała na moment ochłapy dawnego, zatraconego w kryzysie ja. Zupełnie nieświadomie uczynił z niej więc swojego zabawkowego manekina, tkanego nićmi beztrosko pogodnego scenariusza, w którym nie było tamtego bez sensu, tamtego wahania i płaczliwego lęku przed nadchodzącym jutrem. Pieprzony egoista, obwiniał się już teraz, gdy na powrót zaczepiała, gdy w swojej dawnej manierze, jak ta bezwiedna kukiełka, mimowolnie spełniała wyraz zastanej obietnicy. A przecież nie musiała, wręcz nie powinna, okłamywać jego i samej siebie, zgrywać się tutaj jakąś podłą fantasmagorią. Nie to leżało u podstaw jego chciejstwa, nie tego od niej wymagał. Ale tak było chyba łatwiej, takie wyparcie i zamglenie prawdy być może złagodzić miało gorycz jej smaku, plączącego się ciągle w samoświadomości.
Trochę się zmieniłem ― stwierdził blado, niekonkretnie, nie do końca chyba zgodnie z rzeczywistością. To wojna odebrała mu zachłanność, to powszechny rozlew krwi napadł go uczuciem skąpanej w grzechu psychodeli. A on, on w tę otchłań zapadał się coraz głębiej, coraz mocniej; macki powszechnej destrukcji okalały jego ciało, jego umysł i ducha, zabierając go już całkiem w odmęty popieprzonego wariactwa. W głowie ciągle głód, ciągłe znoszenie znoju codzienności, ciągła trwoga przed katastroficzną wizją przyszłości; w dłoniach i pamięci ciągle skaza zbrodni, ciągle widmo zasadnych dlań kar. Krew musiała więc jakoś jeszcze wrzeć, musiała jeszcze jakoś napędzać to stwardniałe serce. Ona właśnie miała ją rozrzedzać, ona właśnie miała definiować jej bieg. Obarczał ją skurwysyńsko dojmującym obowiązkiem, ale już niedługo. Już niedługo opuści go obecna cierpliwość, już wkrótce wola zdezorganizuje się we wszechogarniającym pościgu za, jednakowoż już pustą, w swej istocie euforią. I wtedy już nie będzie pukał pokrzepiająco do jej drzwi, nie będzie walczył o jej uśmiech, nie będzie dywagował o dwuznacznym wydźwięku tego, czy z nią zostanie. ― Albo i nie? Sam już nie wiem ― zwątpił cicho i na tym postanowił skwitować podjęty temat, bo ta iluzoryczna, figlarna aktorka nijak się miała do jego Philippy, tamtej błogiej dziewczyny wirującej w tańcu na chwiejnym blacie stoliczka, tamtej płomiennej panienki napełniającej piwem brudne szkła wysokich kufli. Pomieniona Moss niegdyś wciskała wszędzie swoje smukłe paluszki, nieustannie nęciła swoim kokieteryjnym błyskiem w oku, natarczywie zaczepiała pazurem wszystkie struny nieodgadnionej zawiłości. Teraz kuliła się jednak w obliczu koszmaru, jak naznaczony krzywdą psidwak, ponuro ciągnący nosem po trawie i skomlący mrukliwie o chwilę spokoju, o kawałek bezpiecznego legowiska, w którym dałoby się wyleczyć niegojące się rany.
Mogła. Została. Chciała. Ułożyć się właśnie w takim niegroźnym gnieździe, pod jego czujnym okiem, pod ciepłem pościeli, w jedności rytmu oddechów, w miękkości sierści opryskliwego Nochala. Przeklęty zawistnik wepchnął grzbiet prosto w jego trzewia, głowę usadowił zaś gdzieś przy piersi swojej ludzkiej matki, jako ten wierny strażnik swojej pani.
Zazdrośnik. Pilnuje cię ― wyrzekł z rozbawieniem, już zaraz doświadczając ich nieporadnego gramolenia. Przewróciła się na drugi bok, twarz zastąpiła więc burza włosów, gors ― szczupłe, jasne plecy. Już miał zamykać w pokorze oczy, już miał chwytać się ponownie kojącego snu, ale gdzieś w odmętach pierzyny spotkał delikatność jej dłoni, jednoznacznie spajających się w trwałym pozytonium. Wdech, wydech, kołysząca się z tchem kołdra, a wraz z nimi to dziecięce marzenie o regeneracji.
Philippa... ― szepnął wkrótce, jakby potrzeba konfrontacji uderzyła go z przeraźliwym impetem, jakby jedność spoczywających na poduszce bytów uwolniła go wreszcie od dogodnej ignorancji. ― Ja wszystko widzę, rozumiem też chyba więcej, niż mogłoby ci się wydawać ― dodał od razu, ręką przyciągnąwszy ją do siebie, dyskretnym gestem zmusiwszy ją do odwrotu, do spojrzenia mu w oczy. Bo to w nich przecież spoczywała ta kanciasta rzeczywistość. ― Cokolwiek ci dolega, nie musisz się z tym dusić, nie sama. Wyrzuć to z siebie.A ja usłucham. I pewnie nie znajdę odpowiedzi, pewnie nie będę mógł ci pomóc, ale przynajmniej nie będziesz zmagać się z tym w pojedynkę.
Tyle właśnie było z tego ich rozespanego postoju.
Michael Scaletta
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
 dazed and kinda lonely
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7515-michael-anthony-scaletta#207763 https://www.morsmordre.net/t7521-volare#208020 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f293-crimson-street-11-2 https://www.morsmordre.net/t7660-skrytka-bankowa-nr-1828#211185 https://www.morsmordre.net/t7522-m-a-scaletta#208023
Re: Kuchniosalon [odnośnik]27.01.24 20:23
Chciałoby się rzec więc daj mi się poznać, jeszcze raz, na nowo, jak pierwszy łyk powietrza w piaskach kojących wybrzeży, ale nie odpowiedziałam już nic. Porzuciłam rozgrywkę, którą sama napoczęłam, nim zdołałam dostatecznie się posilić, nim przyznał mi się do wszystkich swoich grzechów, nim wytargałam powody i zmącenia. Porzuciłam w oparach wilgotnego, leśnego prologu, gdy mrugania wschodzącego słońca zachęcały nas, by dzisiaj uczynić lepszym od wczoraj.  Jemu do czoła przyszpiliłam przyczynę, choć ta całkiem jasno zdawała się tkwić zupełnie gdzieś indziej. Westchnięcie, dość markotne, zdecydowanie wyzbyte mojej dogłębnej teatralności, domknęło resztki kąśliwej rozmówki. Syczenie popychanych przez wiatr liści wypędziło nas stąd wreszcie. Ile razy można było zaczynać na nowo? Dokładanie warstw wcale nie goiło podziurawionych spodów. Rześkość nowego dnia już przed śniadaniem wydała się przytłaczająca, a przecież obudziłam się, by wygładzić minione rozdrażnienie, by budować, nie burzyć. Wciąż potykałam się o własne karykatury. Tymczasem kuriozum polegało na tym, że nagle to siebie uwodziłam wielokroć trafniej od pozostałych. W ciężarze tej myśli broda chyliła się ku podłogom, a powieki spadały, jak u strapionego dziewuszyska, które pierwszy raz zderza się z dorosłością. Ile razy można było się zmusić do dumy, jeżeli przyszło mi być gwiazdą w zdziczałej gnojówce pośrodku niczego? W świecie czarodziejów można było zmusić drzewa do aplauzu, ale podobna durnota nijak się miała do moich ambicji. Poczucie straty pęczniało podlewane nieskończonym strumieniem frustracji. Nic nie było tak, jak powinno.  
- Myślisz, że widzi w tobie konkurenta, Scaletta? – wydukałam, tłamsząc zasyczenie, kiedy psie pazury głębiej wbiły mi się w skórę. Rozkosz powolnych głasków zachęcała psisko do rozprostowania kończyn, a przecież nie było miedzy nami dostatecznej ilości miejsca na podobne wygibasy. Nochal doprowadzony do porządku, warknął niezbyt groźnie, z wolna godząc się na nową, niesprzyjającą mu najwidoczniej układankę z ciał psów i ludzi. Jego kudłata siostra w tym czasie zwinięta w kulkę gdzieś w naszych nogach zdawała się mieć tę komedię w głębokim poważaniu. Na rozłożonej kanapie więcej było jednak skrajności. Gdy nadeszła cisza, pozornie zbliżaliśmy się do sennych progów i tylko świst krążącego przy nozdrzach powietrza zdradzał istnienie. Świst i ciepło, lekkie, promiennie prześlizgujące się między wszystkimi ułożonymi pod wysłużoną kołdrą kształtami. Wtłoczony do Kreciej nory wczoraj zapach chłopca z portu zdawał się rozgościć już na dobre. Nie chciałam, by się rozpłynął. Nie chciałam za chwilę pozostać wyłącznie z blednącymi wspomnieniami.
Pod tym objęciem drgnęło ciało przywołane imieniem. Szept niepokojącym impulsem prześlizgnął się gdzieś w odmęty sekretne, niedostępne, bolące. – Co rozumiesz? – zapytałam najpierw łagodnie, pozwalając mu ściągnąć mnie w swoją stronę. Prawie nos przy nosie, za blisko. – Co widzisz? – powtórzyłam szeptem mimowolnie dosięgającym jego ust. Niefizycznie. Chciał moich oczu, chciał wyłowić ze mnie prawdę, odsłonić rany, ujrzeć dychające istnienie. Sięgał głęboko, sięgał w przepaść, do której sama bałam się wskoczyć. – Przecież wiesz, że nie chcę tu być. Ani tu ani sama. Nawet te cholerne gałęzie wczoraj próbowały mnie stąd wykurzyć. Nie mam już powodów, a chciałabym je mieć. Nie pasuję do dziczy, jestem zawiedziona – rozpoczęłam ponuro. Chciał o tym słuchać? Chciał się z tym mierzyć? Przyjmować mój ciężar? Drażniło mnie wszystko: od pokrytych półrocznym kurzem pantofelków po garść niespełnionych ambicji. Kiedy ludzie padali zadręczeni wojną albo tracili cały dobytek przez sypiące się meteoryty, ja przeżywałam swój wewnętrzy, osobisty kataklizm. – Jestem zrezygnowana, już nawet nie wkurwiona... już nie. Nic nie trzyma się kupy, to podłe uczucie – przyznałam, pozwalając w końcu powiekom opaść. – Takich jak my życie nie lubi rozpieszczać. Tylko tam w dokach mogłam sobie sama pomóc, a tu kompletnie nie potrafię – domknęłam, czując, że jak zacznę gadać jeszcze więcej, to tylko bardziej skruszeję – tu, w jego ramionach, tu, w niespodziewanym pocieszeniu. Pierwszym od dawna i zarazem na tyle niepewnym, że zeszłej nocy musiałam zbiec. Zbiec po to, by już o poranku kotłować się pod jego nosem i pozwalać sobie na wymowne rozdygotanie.
Przyznałam się. Naprawdę.
Philippa Moss
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Czego pragniesz?
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t7532-philippa-moss https://www.morsmordre.net/t7541-listy-do-philippy https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f26-doki-pont-street-13-5 https://www.morsmordre.net/t7539-skrytka-nr-1834 https://www.morsmordre.net/t7542-phillipa-moss

Strona 3 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Kuchniosalon
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach