Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cheshire
Katedra w Chester
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
opuszczone
[bylobrzydkobedzieladnie]
Katedra w Chester
Majestatyczna katedra postawiona na miejscu dawnego anglosaskiego klasztoru datowana jest na XI wiek, lecz historia tego miejsca sięga jeszcze dalej. Jeśli wierzyć legendom, wieki temu mieściła się tu świątynia celtyckich druidów. W swojej obecnej formie katedra została ufundowana przez króla Willhelma Zdobywcę, kilkakrotnie jednak w wyniku mniejszych i większych tragedii ulegała renowacjom. W jej wnętrzu zachwycają gotyckie łuki i wysokie okna oraz mozaiki w nawie bocznej, przedstawiające najważniejsze sceny biblijne.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:57, w całości zmieniany 2 razy
Obecność drugiego człowieka wystarczyła, aby uwiązane na smyczach psidwaki szarpnęły się nieco niespokojnie, gotowe wyszczerzyć pyski w warkocie. Ich obecność mogła pokrzyżować mu plany i udaremnić całą zaaranżowaną przez niego zasadzkę. Zdecydował się podjąć to ryzyko i poprzez nieznacznie wychylenie się zza węgła. Emma... więc tak miała na imię ta dziewczyna, którą dopadł we wnętrzu tej katedry. Chciał aby ten człowiek zobaczył na własne oczy jego dzieło, to, co zostało z jego siostry, przyjaciółki albo dziewczyny. Pozbawione życia truchło młodej dziewczyny, która miała przed sobą całe życie.
Zaprzeczenie było pierwszą reakcją, jakiej doświadczali ludzie doświadczyli takowej straty. Śmierć pozostawała nieuchronna i tak, tak jak w tamtym momencie, przybrała postać dłoni dzierżącej różdżkę, ukryła się w ciałach wygłodniałych czworonogów. Wobec śmierci wszyscy są równi, jednak to zawsze ten silniejszy wyjdzie z tarczą zamiast zostać wyniesiony na tarczy. Intencje obcego chłopaka uznał za równie szlachetne, jak i naiwne - musiało do niego dotrzeć to, że nie zdoła pomóc tej dziewczynie.
— Kim jesteś? Taka młoda, prawdziwa tragedia. Była ci bardzo bliska? Siostra? Przyjaciółka czy dziewczyna? — W tym momencie postanowił wynurzyć się ze swojej kryjówki. Kroki, stawiane w noszonych przez niego myśliwskich butach, niosły się echem po kamiennej posadzce katedry. Hospes, hostis. Rozsądnie było poznać swojego wroga, co można było zrobić przemocą albo podczas umiejętnie prowadzonej rozmowy.
Pozostawał w pełni opanowany, choć teraz przelał w swoją wypowiedź pozorowane współczucie i zaniepokojenie tym, co tutaj zaszło. W końcu przyjdzie mu zagrać w otwarte karty, jednak mógł spróbować odwlec ten moment w czasie. Była taka pełna życia, które wydzierałem z niej kawałek po kawałku. Pomyślał, raz jeszcze spoglądając w stronę zwłok Emmy. Ta myśl sprawiła, że uniósł kąciki ust w uśmiechu, pozwalając sobie na okazaanie satysfakcji ze swoich dokonań.
Zaprzeczenie było pierwszą reakcją, jakiej doświadczali ludzie doświadczyli takowej straty. Śmierć pozostawała nieuchronna i tak, tak jak w tamtym momencie, przybrała postać dłoni dzierżącej różdżkę, ukryła się w ciałach wygłodniałych czworonogów. Wobec śmierci wszyscy są równi, jednak to zawsze ten silniejszy wyjdzie z tarczą zamiast zostać wyniesiony na tarczy. Intencje obcego chłopaka uznał za równie szlachetne, jak i naiwne - musiało do niego dotrzeć to, że nie zdoła pomóc tej dziewczynie.
— Kim jesteś? Taka młoda, prawdziwa tragedia. Była ci bardzo bliska? Siostra? Przyjaciółka czy dziewczyna? — W tym momencie postanowił wynurzyć się ze swojej kryjówki. Kroki, stawiane w noszonych przez niego myśliwskich butach, niosły się echem po kamiennej posadzce katedry. Hospes, hostis. Rozsądnie było poznać swojego wroga, co można było zrobić przemocą albo podczas umiejętnie prowadzonej rozmowy.
Pozostawał w pełni opanowany, choć teraz przelał w swoją wypowiedź pozorowane współczucie i zaniepokojenie tym, co tutaj zaszło. W końcu przyjdzie mu zagrać w otwarte karty, jednak mógł spróbować odwlec ten moment w czasie. Była taka pełna życia, które wydzierałem z niej kawałek po kawałku. Pomyślał, raz jeszcze spoglądając w stronę zwłok Emmy. Ta myśl sprawiła, że uniósł kąciki ust w uśmiechu, pozwalając sobie na okazaanie satysfakcji ze swoich dokonań.
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obcy, męski głos rozlegający się gdzieś za nim go zaskoczył – na tyle, że zanim zdążyłby nad tym pomyśleć, jego ciało zareagowało instynktownie. Zerwał się na równe nogi i odwrócił się gwałtownie, gdy ostre ukłucie niepokoju na moment wyrwało go z apatycznego otumanienia. Przerażony tym, czego stał się świadkiem, opleciony ciasno krępującymi zmysły sznurami szoku, ani przez chwilę nie pomyślał o tym, że w katedrze mógłby być ktoś jeszcze. Nie chciał, żeby był tu ktoś jeszcze – bo nie był ani trochę gotowy na to, żeby z kimkolwiek podzielić się rozrywającym wnętrzności cierpieniem. Ten moment powinien był należeć tylko do niego; do niego i do Emmy – skoro nie mieli już doczekać się żadnych innych. – Nikim – odpowiedział szybko, bez zastanowienia. Głoski zadrżały nerwowo, odruchowo sięgnął po różdżkę – ale jej nie podniósł, jedynie z całej siły zaciskając na niej opuszczone w dół palce.
Kolejne pytanie sprawiło, że się zawahał, patrząc bez zrozumienia na twarz mężczyzny. W pierwszej chwili wziął go za szmalcownika, ale po paru sekundach odrzucił tę teorię; był za dobrze ubrany jak na typowego łowcę głów. Barwiące głoski współczucie wydało się Edmundowi autentyczne, choć być może po prostu słyszał to, co usłyszeć chciał. W spojrzeniu mężczyzny, w jego postawie, było coś, co nakazywało odwrót, budziło niewytłumaczalną potrzebę ucieczki, której jednak się nie poddał – nie wyobrażając sobie, że mógłby tak po prostu zostawić tu Emmę. W jego oczach to wciąż była ona, nie potrafił myśleć o niej jak o pozbawionym życia ciele. Tak młoda, prawdziwa tragedia. Odwrócił się przez ramię, wbrew sobie znów przenosząc wzrok na przyciśniętą do posadzki twarz dziewczyny, walcząc zarówno z tłukącym się w klatce piersiowej sercem, jak i z napływającymi do oczu łzami. Jego pole widzenia zamazało się, coś pod powiekami go zapiekło; zamrugał szybko. Taka młoda, prawdziwa tragedia. Ile razy słyszał te słowa z ust innych ludzi? Alchemiczki sprzedającej własnoręcznie uwarzone mikstury w porcie, rybaków, bezimiennych czarodziejów przewijających się przez mieszkanie Dixona, którym bez zastanowienia nadawał fałszywe nazwiska, skradzione tym, którzy nie mogli się już o nie upomnieć? Wydawało mu się, że ten lakoniczny wyraz żalu z czasem mu spowszedniał, przestał znaczyć cokolwiek – dzisiaj ciął jednak uczucia niczym zardzewiałe ostrze. – Ona… Jest… – zaczął, ale dalsza część zdania nie przeszła mu przez gardło. – Widział pan, co tu się stało? – zapytał, odwracając się w stronę nieznajomego, jeszcze nie łącząc oczywistych faktów; nie dostrzegając zadrapań na pokrytym zarostem policzku, czy może – nie chcąc przyjąć do wiadomości, co mogły oznaczać. Wyprostował się, starając się stanąć pewnie na nogach; licząc na to, że czarodziej nie dostrzeże ani drżących niekontrolowanie palców, ani nie usłyszy łamiących się sylab.
Kolejne pytanie sprawiło, że się zawahał, patrząc bez zrozumienia na twarz mężczyzny. W pierwszej chwili wziął go za szmalcownika, ale po paru sekundach odrzucił tę teorię; był za dobrze ubrany jak na typowego łowcę głów. Barwiące głoski współczucie wydało się Edmundowi autentyczne, choć być może po prostu słyszał to, co usłyszeć chciał. W spojrzeniu mężczyzny, w jego postawie, było coś, co nakazywało odwrót, budziło niewytłumaczalną potrzebę ucieczki, której jednak się nie poddał – nie wyobrażając sobie, że mógłby tak po prostu zostawić tu Emmę. W jego oczach to wciąż była ona, nie potrafił myśleć o niej jak o pozbawionym życia ciele. Tak młoda, prawdziwa tragedia. Odwrócił się przez ramię, wbrew sobie znów przenosząc wzrok na przyciśniętą do posadzki twarz dziewczyny, walcząc zarówno z tłukącym się w klatce piersiowej sercem, jak i z napływającymi do oczu łzami. Jego pole widzenia zamazało się, coś pod powiekami go zapiekło; zamrugał szybko. Taka młoda, prawdziwa tragedia. Ile razy słyszał te słowa z ust innych ludzi? Alchemiczki sprzedającej własnoręcznie uwarzone mikstury w porcie, rybaków, bezimiennych czarodziejów przewijających się przez mieszkanie Dixona, którym bez zastanowienia nadawał fałszywe nazwiska, skradzione tym, którzy nie mogli się już o nie upomnieć? Wydawało mu się, że ten lakoniczny wyraz żalu z czasem mu spowszedniał, przestał znaczyć cokolwiek – dzisiaj ciął jednak uczucia niczym zardzewiałe ostrze. – Ona… Jest… – zaczął, ale dalsza część zdania nie przeszła mu przez gardło. – Widział pan, co tu się stało? – zapytał, odwracając się w stronę nieznajomego, jeszcze nie łącząc oczywistych faktów; nie dostrzegając zadrapań na pokrytym zarostem policzku, czy może – nie chcąc przyjąć do wiadomości, co mogły oznaczać. Wyprostował się, starając się stanąć pewnie na nogach; licząc na to, że czarodziej nie dostrzeże ani drżących niekontrolowanie palców, ani nie usłyszy łamiących się sylab.
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Leonhard nie zastanawiał się nad tym, jakby zachowywał się będąc na miejscu tego chłopaka. Z prostego powodu - ulepiono ich z zupełnie innej gliny. Zamiłowanie do łowiectwa nauczyło go też, że silniejszy zawsze pożerał słabszego. Posiadał też tę przewagę przebywania na terenie należącym do swojego rodu. Jak dotąd było mu obce tego rodzaju cierpienie - nie poruszyła go strata matki ani pierwszej żony, po której odejściu z tego świata utrzymywał jedynie pozory żałoby i nie zamierzał pozostawać wdowcem przez resztę życia.
Słysząc lakoniczną odpowiedź z ust chłopaka, jedynie uniósł jedną z brwi. Nie zamierzał w żaden sposób kwestionować ich zasadności - większość ludzi była nikim i tylko nieliczni byli kimś. W jego oczach mugole i mugolacy byli postrzegani jako podludzie, których miejsce było pod stopami takich czarodziejów, jak on. Zrozpaczeni i poruszeni swoją tragedią ludzie potrafili bardzo łatwo popełnić błąd, na co w dużej mierze czekał. Tym bardziej, że w danym momencie pogrywał z tym młodym czarodziejem - okazywał mu udawane współczucie i odwlekał w czasie moment, w którym ukaże mu prawdę. Nie zamierzał pozwolić mu odejść.
Nie zamierzał drążyć. W rzeczywistości nie interesowało go to, kim dla niego była ta dziewczyna. Była nikim. Tak jak on. Plugawym mugolskim pomiotem, którego spotkał jedyny słuszny koniec. Nie wzbudziła jego zainteresowania na tyle, aby zapragnął ją zatrzymać dla siebie na dłużej.
— Powracałem przez Chester z polowania w okolicznych lasach. Psidwaki mają niezwykle czułe nosy i są poddane odpowiedniej tresurze. Są tam, spójrz. — Relacjonowanie przebiegu tych zdarzeń należało zacząć od odpowiedniego wstępu. Oddalił się od bezimiennego młodzieńca, pozostając wciąż wyprostowanym. W dalszym ciągu miarowy odgłos jego kroków odbijał się echem od ścian katedry. Wskazał długopalczastą dłonią uwiązane w cieniu czworonogi. Czarodziej nie mógł ujrzeć jego wyrazu twarzy, układającego się w grymas okrutnego zadowolenia. — Zastałem ją tutaj samotnie, choć z toku rozmowy dowiedziałem się, że najwyraźniej czekała na jakiegoś Eda. Zaproponowałem jej, że ją do niego zaprowadzę. Prawdopodobnie do końca mi nie uwierzyła, ale to nie ma znaczenia dla opowieści. — Kontynuował po tym jak oparł się o jedną z drewnianych ław. Nieśpiesznym ruchem nadgarstka dobył różdżki.
— Uderzyłem ją w twarz, doprowadzając do tego, że upadła na posadzkę katedry. Przyparłem twoją przyjaciółkę do ziemi... początkowo starała się opierać, fascynują mnie się takie niepokorne kobiety. Wiedziała, jak wzbudzić pożądanie w mężczyźnie. Posiadłem ją tam, gdzie znalazłeś jej trupa. — Zadarł lekko brodę, jakby chcąc w ten sposób wyeksponować zadrapania na pokrytym zarostem policzku, unosząc złączone wargi w dwuznacznym uśmiechu. Dla niego ból fizyczny nie mógł nie istnieć obok przyjemności płynącej z współżycia z kobietą, nawet taką, którą brał siłą.
— Nie mogłem dopuścić do tego, aby wydała na świat mojego bękarta... to byłoby bardzo problematyczne. To jeden z powodów, dla którego nie mogłem pozwolić jej odejść. Nie najważniejszy. Nie zamierzałem jej szybko zabić... to nie jest w moim stylu, dlatego poddałem tę dziewczynę torturom. Najlepsze zostawiłem na koniec. Pozwól mi dokończyć. — Powoli zbliżał się do zakończenia swojej opowieści, obserwując wciąż tego młodzieńca i zwracając uwagę na to, jak ta historia wpływa na niego.
— Na samym końcu rzuciłem ją psom na pożarcie. Takie dobre mięso nie mogło się zmarnować. — Odetchnął głębiej, jakby w oczekiwaniu na oklaski. W rzeczywistości wiedział do czego to doprowadzi i był na to gotów.
Słysząc lakoniczną odpowiedź z ust chłopaka, jedynie uniósł jedną z brwi. Nie zamierzał w żaden sposób kwestionować ich zasadności - większość ludzi była nikim i tylko nieliczni byli kimś. W jego oczach mugole i mugolacy byli postrzegani jako podludzie, których miejsce było pod stopami takich czarodziejów, jak on. Zrozpaczeni i poruszeni swoją tragedią ludzie potrafili bardzo łatwo popełnić błąd, na co w dużej mierze czekał. Tym bardziej, że w danym momencie pogrywał z tym młodym czarodziejem - okazywał mu udawane współczucie i odwlekał w czasie moment, w którym ukaże mu prawdę. Nie zamierzał pozwolić mu odejść.
Nie zamierzał drążyć. W rzeczywistości nie interesowało go to, kim dla niego była ta dziewczyna. Była nikim. Tak jak on. Plugawym mugolskim pomiotem, którego spotkał jedyny słuszny koniec. Nie wzbudziła jego zainteresowania na tyle, aby zapragnął ją zatrzymać dla siebie na dłużej.
— Powracałem przez Chester z polowania w okolicznych lasach. Psidwaki mają niezwykle czułe nosy i są poddane odpowiedniej tresurze. Są tam, spójrz. — Relacjonowanie przebiegu tych zdarzeń należało zacząć od odpowiedniego wstępu. Oddalił się od bezimiennego młodzieńca, pozostając wciąż wyprostowanym. W dalszym ciągu miarowy odgłos jego kroków odbijał się echem od ścian katedry. Wskazał długopalczastą dłonią uwiązane w cieniu czworonogi. Czarodziej nie mógł ujrzeć jego wyrazu twarzy, układającego się w grymas okrutnego zadowolenia. — Zastałem ją tutaj samotnie, choć z toku rozmowy dowiedziałem się, że najwyraźniej czekała na jakiegoś Eda. Zaproponowałem jej, że ją do niego zaprowadzę. Prawdopodobnie do końca mi nie uwierzyła, ale to nie ma znaczenia dla opowieści. — Kontynuował po tym jak oparł się o jedną z drewnianych ław. Nieśpiesznym ruchem nadgarstka dobył różdżki.
— Uderzyłem ją w twarz, doprowadzając do tego, że upadła na posadzkę katedry. Przyparłem twoją przyjaciółkę do ziemi... początkowo starała się opierać, fascynują mnie się takie niepokorne kobiety. Wiedziała, jak wzbudzić pożądanie w mężczyźnie. Posiadłem ją tam, gdzie znalazłeś jej trupa. — Zadarł lekko brodę, jakby chcąc w ten sposób wyeksponować zadrapania na pokrytym zarostem policzku, unosząc złączone wargi w dwuznacznym uśmiechu. Dla niego ból fizyczny nie mógł nie istnieć obok przyjemności płynącej z współżycia z kobietą, nawet taką, którą brał siłą.
— Nie mogłem dopuścić do tego, aby wydała na świat mojego bękarta... to byłoby bardzo problematyczne. To jeden z powodów, dla którego nie mogłem pozwolić jej odejść. Nie najważniejszy. Nie zamierzałem jej szybko zabić... to nie jest w moim stylu, dlatego poddałem tę dziewczynę torturom. Najlepsze zostawiłem na koniec. Pozwól mi dokończyć. — Powoli zbliżał się do zakończenia swojej opowieści, obserwując wciąż tego młodzieńca i zwracając uwagę na to, jak ta historia wpływa na niego.
— Na samym końcu rzuciłem ją psom na pożarcie. Takie dobre mięso nie mogło się zmarnować. — Odetchnął głębiej, jakby w oczekiwaniu na oklaski. W rzeczywistości wiedział do czego to doprowadzi i był na to gotów.
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czuł się jak we śnie. Koszmarnym, nierealnym; zrodzonym z najgorszych lęków i strachów, z obaw tak potwornych, że nawet za dnia wstrzymywał się przed wypowiedzeniem ich na głos – zupełnie jakby mógł w ten sposób zakląć rzeczywistość, nadać im prawdziwego kształtu. Nigdy nie podzielił się z żadnym z przyjaciół przypuszczeniem, że Emma mogła zginąć – choć skłamałby twierdząc, że podobny scenariusz nie przeszedł mu przez myśl. Nie miał od niej wieści tak długo, że ta paraliżująca perspektywa musiała w końcu się pojawić, majacząc gdzieś na krawędzi świadomości niczym złe przeczucie – ale wmówił sobie, że tak długo, jak nie wypowie jej na głos, pozostanie właśnie tym. Bo przecież dziewczyna, która uśmiechała się tak jak ona, nie mogła być jedną z bezimiennych ofiar Bezksiężycowej Nocy; nikt obdarzony jej poczuciem humoru nie mógłby zostać sprowadzony do wydrukowanej na stronach Proroka Codziennego cyfry. Wydawało mu się to idiotyczne, bezsensowne – do dzisiaj; dzisiaj po raz pierwszy pomyślał, że wolałby, żeby spotkał ją właśnie taki los – bo wszystko byłoby lepsze niż przyglądanie się jej zmasakrowanemu ciału. Sama ta myśl sprawiła, że zrobiło mu się niedobrze; czuł, jak grunt usypuje mu się spod stóp. Jedynym ratunkiem byłoby, gdyby się wreszcie przebudził – ale koszmar trwał w najlepsze i wyglądało na to, że nie miał się skończyć.
A w dodatku – posiadał własnego narratora.
Oderwał wzrok od krwawych plam na posadzce, w rosnącym otumanieniu ledwie rejestrując uwiązane do jednej z ław psidwaki. Kojarzyły mu się z domem w sposób zupełnie niepasujący do rozgrywającej się sceny. Zacisnął mocniej palce na różdżce, do bólu; tak, że zbielały mu knykcie. – Kłamiesz – warknął, nim zdążyłby się powstrzymać, nienawidząc tego, jak bardzo drżał mu głos. Chciał powiedzieć mężczyźnie, żeby się zamknął, może dlatego, że podskórnie przeczuwał już, do czego zmierzała jego historia. Gdyby mógł, zasłoniłby uszy i zaczął wrzeszczeć, ale jednocześnie: nie potrafił. Tak samo, jak nie potrafił przestać oglądać się na Emmę, mimo że każde rzucone w jej kierunku spojrzenie wywoływało kolejne fale cierpienia. Czekała na niego? Niemożliwe, nie miała powodu przypuszczać, że się tu pojawi; nie odzywała się do niego od miesięcy. Prawdopodobnie okłamała nieznajomego mężczyznę, licząc na to, ze zostawi ją w spokoju, gdy zrozumie, że nie była sama. Jego wnętrzności wykręciły się boleśnie; nie powinna być sama. To on powinien był zjawić się tu wcześniej, zareagować szybciej. Na co potrzebny był mu ten przeklęty dar, skoro za każdym razem reagował za późno?
Merlinie – dlaczego ona?
Przymknął na sekundę powieki, ledwo słyszał już głos mężczyzny, z trudem przebijający się przez coraz głośniej szumiącą w uszach krew. Pole widzenia zaszło mu czerwienią, serce tak mocno obijało się o klatkę piersiową, że przez moment pomyślał, że połamie mu żebra. Dlaczego mu to mówił? Prowokował go specjalnie? Nie wiedział – ale w którymś momencie dotarło do niego, że właściwie go to nie obchodziło. Nie miał pojęcia, co miało wydarzyć się dalej, czy skończy tak, jak Emma – może powinien; może tylko na to zasługiwał. Liczyło się tylko wymierzenie kary temu zwierzęciu, temu pieprzonemu psidwakosynowi. Odwrócił się w jego kierunku, był dalej, niż sądził – ale to też go nie obeszło. W uszach słyszał jedynie pisk, zapomniał, że ma w ręce różdżkę; tej w dłoni czarodzieja nie zauważył. – Zatłukę cię, gnoju – warknął, puste słowa rzucone na wiatr – nieważne. Ruszył w jego stronę, wyciągając ręce, chcąc chwycić go za przód szaty i popchnąć na posadzkę, zetrzeć z warg ten paskudny uśmiech. A najbardziej: zapomnieć. O tym, co usłyszał, i o tym, co podsunęła mu wyobraźnia.
A w dodatku – posiadał własnego narratora.
Oderwał wzrok od krwawych plam na posadzce, w rosnącym otumanieniu ledwie rejestrując uwiązane do jednej z ław psidwaki. Kojarzyły mu się z domem w sposób zupełnie niepasujący do rozgrywającej się sceny. Zacisnął mocniej palce na różdżce, do bólu; tak, że zbielały mu knykcie. – Kłamiesz – warknął, nim zdążyłby się powstrzymać, nienawidząc tego, jak bardzo drżał mu głos. Chciał powiedzieć mężczyźnie, żeby się zamknął, może dlatego, że podskórnie przeczuwał już, do czego zmierzała jego historia. Gdyby mógł, zasłoniłby uszy i zaczął wrzeszczeć, ale jednocześnie: nie potrafił. Tak samo, jak nie potrafił przestać oglądać się na Emmę, mimo że każde rzucone w jej kierunku spojrzenie wywoływało kolejne fale cierpienia. Czekała na niego? Niemożliwe, nie miała powodu przypuszczać, że się tu pojawi; nie odzywała się do niego od miesięcy. Prawdopodobnie okłamała nieznajomego mężczyznę, licząc na to, ze zostawi ją w spokoju, gdy zrozumie, że nie była sama. Jego wnętrzności wykręciły się boleśnie; nie powinna być sama. To on powinien był zjawić się tu wcześniej, zareagować szybciej. Na co potrzebny był mu ten przeklęty dar, skoro za każdym razem reagował za późno?
Merlinie – dlaczego ona?
Przymknął na sekundę powieki, ledwo słyszał już głos mężczyzny, z trudem przebijający się przez coraz głośniej szumiącą w uszach krew. Pole widzenia zaszło mu czerwienią, serce tak mocno obijało się o klatkę piersiową, że przez moment pomyślał, że połamie mu żebra. Dlaczego mu to mówił? Prowokował go specjalnie? Nie wiedział – ale w którymś momencie dotarło do niego, że właściwie go to nie obchodziło. Nie miał pojęcia, co miało wydarzyć się dalej, czy skończy tak, jak Emma – może powinien; może tylko na to zasługiwał. Liczyło się tylko wymierzenie kary temu zwierzęciu, temu pieprzonemu psidwakosynowi. Odwrócił się w jego kierunku, był dalej, niż sądził – ale to też go nie obeszło. W uszach słyszał jedynie pisk, zapomniał, że ma w ręce różdżkę; tej w dłoni czarodzieja nie zauważył. – Zatłukę cię, gnoju – warknął, puste słowa rzucone na wiatr – nieważne. Ruszył w jego stronę, wyciągając ręce, chcąc chwycić go za przód szaty i popchnąć na posadzkę, zetrzeć z warg ten paskudny uśmiech. A najbardziej: zapomnieć. O tym, co usłyszał, i o tym, co podsunęła mu wyobraźnia.
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Leonhard napawał się rozgrywającymi się tutaj scenami. Wszystko, co odczuwał w tym momencie pozostawało wciąż podsycane przez jeszcze świeże wspomnienia. Wypowiedziane przez niego słowa musiało wstrząsnąć tym chłopakiem do głębi, dopełniając widziany przez niego przejaw ludzkiego okrucieństwa. Chłonął całym sobą odciskającą swoje piętno na tym miejscu atmosferę, przesyconą emocjonalnym bólem swojej nowej ofiary. Rany zadane ciału prędzej, czy później się zagoją. Teraz chodziło o to, aby uderzyć głębiej i pozostawić trwały ślad. Ta rana może się nigdy nie zabliźnić.
— Bez znaczenia to, czy mi wierzysz czy nie. — Rowle na ten zarzut jedynie wzruszył ramionami. Dla takiego nikczemnika, jak on, kłamstwo stanowiło przy tych wszystkich występkach zupełnie nieistotną przewinę. Dla osiągnięcia odpowiedniego efektu zdecydował się na szczerość. Nie był też tym, który w tym momencie starał się oszukać sam siebie.
Doskonale wiedział, co robił i dlaczego. Wszystko zmierzało do tego właśnie momentu, w którym będzie mógł odebrać życie temu chłopakowi. Zatłukę cię, gnoju. Zamiast warknięcia z jego gardła wydobył się krótki, pozbawiony ciepłych barw śmiech. Ileż to już razy słyszał takie puste słowa, rzucane na wiatr groźby? Dla kogoś, kto nigdy nie splamił swoich rąk ludzką krwią, zabijanie często okazywało się granicą możliwości. Dla niego mugole i mugolacy nie byli ludźmi, co już dawno uwolniło go od wszelkich moralnych rozterek i napełniało go poczuciem, że postępuje słusznie polując na nich.
— Odebranie komuś życia to niezwykle wyzwalające doświadczenie. — Wypowiadając te słowa, uniósł lewą dłonią i wycelował w niego różdżką. Walka wręcz pozostawała dla niego ostatecznością.
— Bucco — Wyszeptał, wykonując odpowiedni dla tego zaklęcia ruch dłonią, sięgając po czarnomagiczne zaklęcie - powodowało ono uderzenie ofiary jakby wymierzył mu własną pięścią cios w szczękę od dołu.
Rzucam 1k100 na czarnomagiczne zaklęcie Bucco (ST 50), obrażenia 15 (tłuczone) +1 do wyniku z z bonusu za różdżkę i k10 na konsekwencje
— Bez znaczenia to, czy mi wierzysz czy nie. — Rowle na ten zarzut jedynie wzruszył ramionami. Dla takiego nikczemnika, jak on, kłamstwo stanowiło przy tych wszystkich występkach zupełnie nieistotną przewinę. Dla osiągnięcia odpowiedniego efektu zdecydował się na szczerość. Nie był też tym, który w tym momencie starał się oszukać sam siebie.
Doskonale wiedział, co robił i dlaczego. Wszystko zmierzało do tego właśnie momentu, w którym będzie mógł odebrać życie temu chłopakowi. Zatłukę cię, gnoju. Zamiast warknięcia z jego gardła wydobył się krótki, pozbawiony ciepłych barw śmiech. Ileż to już razy słyszał takie puste słowa, rzucane na wiatr groźby? Dla kogoś, kto nigdy nie splamił swoich rąk ludzką krwią, zabijanie często okazywało się granicą możliwości. Dla niego mugole i mugolacy nie byli ludźmi, co już dawno uwolniło go od wszelkich moralnych rozterek i napełniało go poczuciem, że postępuje słusznie polując na nich.
— Odebranie komuś życia to niezwykle wyzwalające doświadczenie. — Wypowiadając te słowa, uniósł lewą dłonią i wycelował w niego różdżką. Walka wręcz pozostawała dla niego ostatecznością.
— Bucco — Wyszeptał, wykonując odpowiedni dla tego zaklęcia ruch dłonią, sięgając po czarnomagiczne zaklęcie - powodowało ono uderzenie ofiary jakby wymierzył mu własną pięścią cios w szczękę od dołu.
Rzucam 1k100 na czarnomagiczne zaklęcie Bucco (ST 50), obrażenia 15 (tłuczone) +1 do wyniku z z bonusu za różdżkę i k10 na konsekwencje
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Leonhard Rowle' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k10' : 2
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k10' : 2
Emocje wylewały się z niego jak ze stłuczonego garnka, wściekłość, cierpienie, niedowierzanie, ból – wszystko to musiało odbić się na jego twarzy niczym słowa wypisane wyraźnie w otwartej księdze, ale zachowanie pozorów było ostatnim, o czym myślał w tamtej chwili, skupiając się wyłącznie na tym, żeby nie oszaleć. Słowa nieznajomego mężczyzny osiągnęły zamierzony efekt, miał też rację: nie miało znaczenia, czy Edmund mu wierzył, czy nie. W rzeczywistości – zrobił to, kolejne warstwy zbudowanego naprędce zaprzeczenia topniały wokół niego niczym łuszcząca się ze ścian farba; widział przecież na własne oczy jej ciało: ślady krwi na posadzce, na sukience, ramiona i nogi wykręcone pod nienaturalnym kątem. To nie był efekt szybkiej i nagłej śmierci, ten skurwysyn znęcał się nad nią przez długie godziny. Bo chciał, bo mógł. Bo był jednym z tych, którzy w przesiąkniętym wojną świecie okrzyknęli siebie bezkarnymi.
Ledwie zarejestrował inkantację rzuconego zaklęcia; nie zdążył nawet pomyśleć o tym, żeby wznieść różdżkę w próbie obrony – gdy potężny cios zamroczył go i zatrzymał w pół kroku, nim zdążyłby zamachnąć się na mężczyznę. Zatoczył się, impet popchnął go na jedną z ław, na której zatrzymał się z głuchym uderzeniem, czując ciepły, rdzawy smak wypełniającej usta krwi. Musiał przygryźć sobie język, zęby i wnętrze ust pulsowały tępym bólem, podsycającym jedynie wściekle pulsującą w uszach krew. Wsparł się dłońmi o ławę, na sekundę zaciskając powieki, po czym odwrócił się przez ramię, żeby splunąć na ziemię śliną wymieszaną z krwią. – Tym ją potraktowałeś? – warknął, ponownie zatrzymując wzrok na czarodzieju. Gdzieś głęboko pod skórą, w miejscu, do którego jeszcze obawiał się zajrzeć, zaczynał pulsować strach; Edmund póki co nie poświęcił jeszcze ani chwili, żeby przeanalizować własną sytuację, szarpiąca zakończeniami nerwowymi furia przyćmiła zdrowy rozsądek. Nie zastanawiał się nad tym, że prawdopodobnie sam znalazł się w niebezpieczeństwie – że nie było przypadku w tym, że mężczyzna tu na niego czekał. Beznadziejność swojego aktualnego położenia miała dotrzeć do niego za chwilę, ale jeszcze nie teraz. Teraz chciał jedynie, by stojący przed nim człowiek zapłacił. Chciał sprawić, by zapłacił.
Odwrócił się w jego stronę, wierzchem lewej dłoni ocierając krew z ust; szczęka pulsowała nieprzyjemnie od uderzenia. – Wziąłeś sobie za cel bezbronną dziewczynę, bo tylko na tyle cię stać? – warknął, sepleniąc trochę, bo język zaczął mu puchnąć. Wyciągnął różdżkę w stronę mężczyzny. – Jinx! – rzucił, chcąc chociaż na chwilę zetrzeć mu z gęby ten paskudny uśmiech; może przy odrobinie szczęścia roztrzaska sobie łeb o kamienną posadzkę.
| 215/230 (15 - tłuczone)
Ledwie zarejestrował inkantację rzuconego zaklęcia; nie zdążył nawet pomyśleć o tym, żeby wznieść różdżkę w próbie obrony – gdy potężny cios zamroczył go i zatrzymał w pół kroku, nim zdążyłby zamachnąć się na mężczyznę. Zatoczył się, impet popchnął go na jedną z ław, na której zatrzymał się z głuchym uderzeniem, czując ciepły, rdzawy smak wypełniającej usta krwi. Musiał przygryźć sobie język, zęby i wnętrze ust pulsowały tępym bólem, podsycającym jedynie wściekle pulsującą w uszach krew. Wsparł się dłońmi o ławę, na sekundę zaciskając powieki, po czym odwrócił się przez ramię, żeby splunąć na ziemię śliną wymieszaną z krwią. – Tym ją potraktowałeś? – warknął, ponownie zatrzymując wzrok na czarodzieju. Gdzieś głęboko pod skórą, w miejscu, do którego jeszcze obawiał się zajrzeć, zaczynał pulsować strach; Edmund póki co nie poświęcił jeszcze ani chwili, żeby przeanalizować własną sytuację, szarpiąca zakończeniami nerwowymi furia przyćmiła zdrowy rozsądek. Nie zastanawiał się nad tym, że prawdopodobnie sam znalazł się w niebezpieczeństwie – że nie było przypadku w tym, że mężczyzna tu na niego czekał. Beznadziejność swojego aktualnego położenia miała dotrzeć do niego za chwilę, ale jeszcze nie teraz. Teraz chciał jedynie, by stojący przed nim człowiek zapłacił. Chciał sprawić, by zapłacił.
Odwrócił się w jego stronę, wierzchem lewej dłoni ocierając krew z ust; szczęka pulsowała nieprzyjemnie od uderzenia. – Wziąłeś sobie za cel bezbronną dziewczynę, bo tylko na tyle cię stać? – warknął, sepleniąc trochę, bo język zaczął mu puchnąć. Wyciągnął różdżkę w stronę mężczyzny. – Jinx! – rzucił, chcąc chociaż na chwilę zetrzeć mu z gęby ten paskudny uśmiech; może przy odrobinie szczęścia roztrzaska sobie łeb o kamienną posadzkę.
| 215/230 (15 - tłuczone)
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Edmund McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Wszystkie próby wymierzenia sprawiedliwości, podejmowanie działań mających na celu ukaranie go za ten akt przemocy postrzegał jako przejaw głupoty pomimo szlachetności zamiarów tego chłopaka. Zgwałcona i torturowana, a na końcu zamordowana przez niego dziewczyna była nikim. Ten chłopak najwyraźniej poszukiwał śmierci, stając przeciwko niemu. Po drugiej stronie była tylko nicość. Nie zamierzał pozwolić mu odejść, tylko złożyć jego ciało obok rozkładającego się truchła swojej ostatniej ofiary. Nie miał do czynienia z doświadczonym, zaprawionym w pojedynkach czarodziejem - jego przeciwnik nie stanowił dla niego żadnego wyzwania.
Miał też namacalny dowód na to, że uleganie emocjom okazało się zgubne. Wystarczyło jedno czarnomagiczne zaklęcie i brak osłony aby zadał potężny cios temu gnojkowi. To było za mało aby go pozbawić przytomności, a co dopiero życia. Wyczuwał w nim wolę walki i żądzę krwi. Z czasem opór osłabnie.
Posługiwanie się czarną magią miało swoją cenę, którą w tym momencie przyszło mu zapłacić. Na ułamek sekundy widok przysłoniła mu głęboka czerń. Gdy ustąpiła, nie dostrzegał innych kolorów, niż czerń i biel. Ziemia osuwała mu się spod nóg, kiedy użyta przez niego moc karmiła się jego siłą witalną.
— Och, nie. Uderzyłem ją w twarz dłonią. Gdy skończyłem się z nią zabawiać... widziałeś kiedyś eksplodującą gałkę oczną? Przypomina wypływające ze skorupki jaja białko zmieszane z krwią. Rozgrzałem ją też do czerwoności... jej krew, jeśli mam być dokładny. — Odpowiadając na to pytanie, które padło z ust tego czarodzieja, postanowił przedłużyć trwający obecnie koszmar. Uczynił to z prawdziwą lubością. Zaklęcia Ferveret sagnuis i Crepito to naprawdę wspaniałe zaklęcia. To nie był jeszcze koniec.
— Wziąłem sobie na cel tę dziewczynę, bo chciałem i mogłem. Bo była szlamą. Masz pełnię mojej uwagi, więc przekonasz się o tym, że stać mnie na... więcej. — W głosie Leonharda wybrzmiała bezwzględność i pogarda, mające odzwierciedlenie w zmieniającej się mimice jego twarzy - pomimo, że nie targał nim gniew, wycenił te słowa przez zaciśnięte zęby.
— Protego. — W przeciwieństwie do swojego oponenta, osłonił się zaklęciem tarczy robiąc to w odpowiednim momencie, przez co rzucony przez tego czarodzieja urok nawet go nie dosięgnął.
Rzut na protego (ST 55) - świstoklik + 4 z bonusu za różdżkę
Miał też namacalny dowód na to, że uleganie emocjom okazało się zgubne. Wystarczyło jedno czarnomagiczne zaklęcie i brak osłony aby zadał potężny cios temu gnojkowi. To było za mało aby go pozbawić przytomności, a co dopiero życia. Wyczuwał w nim wolę walki i żądzę krwi. Z czasem opór osłabnie.
Posługiwanie się czarną magią miało swoją cenę, którą w tym momencie przyszło mu zapłacić. Na ułamek sekundy widok przysłoniła mu głęboka czerń. Gdy ustąpiła, nie dostrzegał innych kolorów, niż czerń i biel. Ziemia osuwała mu się spod nóg, kiedy użyta przez niego moc karmiła się jego siłą witalną.
— Och, nie. Uderzyłem ją w twarz dłonią. Gdy skończyłem się z nią zabawiać... widziałeś kiedyś eksplodującą gałkę oczną? Przypomina wypływające ze skorupki jaja białko zmieszane z krwią. Rozgrzałem ją też do czerwoności... jej krew, jeśli mam być dokładny. — Odpowiadając na to pytanie, które padło z ust tego czarodzieja, postanowił przedłużyć trwający obecnie koszmar. Uczynił to z prawdziwą lubością. Zaklęcia Ferveret sagnuis i Crepito to naprawdę wspaniałe zaklęcia. To nie był jeszcze koniec.
— Wziąłem sobie na cel tę dziewczynę, bo chciałem i mogłem. Bo była szlamą. Masz pełnię mojej uwagi, więc przekonasz się o tym, że stać mnie na... więcej. — W głosie Leonharda wybrzmiała bezwzględność i pogarda, mające odzwierciedlenie w zmieniającej się mimice jego twarzy - pomimo, że nie targał nim gniew, wycenił te słowa przez zaciśnięte zęby.
— Protego. — W przeciwieństwie do swojego oponenta, osłonił się zaklęciem tarczy robiąc to w odpowiednim momencie, przez co rzucony przez tego czarodzieja urok nawet go nie dosięgnął.
Rzut na protego (ST 55) - świstoklik + 4 z bonusu za różdżkę
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie spodziewał się tego, co miało nastąpić; gdy różdżka zadrżała posłusznie pod jego palcami, był już pewien sukcesu – więc nawet nie próbował podnieść jej w obronnym geście. Nie przewidział, że jaśniejąca w panującym w katedrze półmroku wiązka odbije się od wzniesionej przez czarodzieja tarczy, nie był przygotowany na nagłe szarpnięcie w okolicy kolan; siłę, która odebrała mu równowagę i grunt pod stopami. Wyrżnął jak długi, upadając na plecy; tyłem czaszki uderzył w twardą posadzkę, na moment go zamroczyło – nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że różdżka wypadła mu spomiędzy palców i potoczyła się dalej, poza zasięg jego dłoni. Spomiędzy jego warg wyrwało się przekleństwo, a rozlewający się wzdłuż potylicy ból jedynie zaostrzył płonący w trzewiach gniew. Gniew, który nie miał szans wyrządzić nikomu żadnej większej krzywdy – może za wyjątkiem jego samego. – Jesteś chory – wychrypiał, przez chwilę żałując, że upadek nie odebrał mu przytomności. Gdyby tak się stało, nie dotarłyby do niego słowa nieznajomego – paskudne, mdlące, pobudzające wyobraźnię w sposób, który wpychał go coraz głębiej i głębiej w pułapkę bez wyjścia. Nie chciał o tym myśleć – nie chciał odtwarzać w wyobraźni ostatnich chwil Emmy; tego, jak bardzo musiała cierpieć, jak bezsilna musiała się czuć – ale nie potrafił tego powstrzymać. Czuł, jak z każdą mijającą sekundą bezlitosna siła coraz mocniej zaciska się na jego gardle, odbierając oddech, nadzieję, zmysły. Nie brakowało dużo, żeby zaczął go błagać – żeby się zamknął, żeby po prostu pozwolił mu zabrać stąd jej ciało – ale widział w spojrzeniu mężczyzny, że to nie miało prawa się udać. – Ona była niewinna – prawie z siebie wypluł, dźwigając się do pozycji siedzącej, rozglądając się, żeby odnaleźć własną różdżkę – a jednocześnie mając nadzieję, że stojący nad nim kat nie zorientuje się, że to właśnie jej szuka, że nie trzymał jej już pewnie w dłoni. To była jego ostatnia linia ratunku, bez niej pozostawał bezbronny. – Nigdy nikomu niczym nie zawiniła – ciągnął. Z trudem dźwignął się z ziemi, modląc się, żeby zbyt mocno nie drżał mu głos, ani dłonie. Nie chciał, żeby ten parszywy sadysta pomyślał, że się bał. – Jak stać cię na więcej to chodź i to pokaż – warknął, przedramieniem ocierając wypływającą z kącika ust krew. Gdzie, do potężnego Merlina, była jego różdżka?
| 210/230 (20 - tłuczone)
różdżka Eda upadła:
1 - wtoczyła się pod ławę;
2 - potoczyła się prosto pod nogi Leo;
3 - zatrzymała się w połowie drogi pomiędzy Edem, a Leo.
| 210/230 (20 - tłuczone)
różdżka Eda upadła:
1 - wtoczyła się pod ławę;
2 - potoczyła się prosto pod nogi Leo;
3 - zatrzymała się w połowie drogi pomiędzy Edem, a Leo.
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
The member 'Edmund McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Nie spuszczał swojego surowego spojrzenia ze swojej nowej ofiary, dostając kolejny powód do odczuwania tego okrutnego zadowolenia. W gruncie rzeczy należało się tego spodziewać, że ten nie będzie w stanie mu dorównać pod względem potencjału magicznego i doświadczenia. Doskonale wiedział, że aby kogoś skrzywdzić potrzeba coś więcej, niż odczuwany gniew. Tego również brakowało temu chłopakowi. Dokonania pierwszego aktu przemocy się nie zapomina. To coś, co zostaje z nimi na zawsze.
Jesteś chory. Dwa jakże trafne słowa, określające człowieka pozbawionego wszelkich skrupułów, niemoralnego do cna, takiego który lubował się w stosowaniu szeroko pojętej przemocy. Spaczonego już w chwili narodzin przez całe jestestwo swojego rodu, ukształtowanego przez wszystko to, co zostało mu wpojone przez bliskich i stojącego ponad mugolami i tymi wszystkimi szlamami. Taki właśnie jest.
— Nie pierwszy raz to słyszę. To również... bez znaczenia. — Wzruszył jedynie ramionami. Tego typu stwierdzenia były mu dobrze znane, ilekroć ukazywał swoje prawdziwe oblicze i to, do czego jest zdolny.
— Ona była niewinna. Nigdy nikomu niczym nie zawiniła. — Powtórzył te słowa, jawnie kpiąc z niego i naiwnego rozumowania tego chłopaka. — Z pewnością taki duży chłopak jak ty wie, jaki los spotyka szlamy i zdrajców krwi. — Ciągnął tym samym tonem, nie przestając z niego drwić.
— Szukasz czegoś? Tego? Accio różdżka! — Zadane przez niego pytania były wyłącznie pytaniami retorycznymi. Śledząc jego poczynania niczym wąż czyhający na swoją ofiarę, dostrzegł leżącą między nimi różdżkę. Wycelował w nią końcem swojej różdżki, rzucając zaklęcie przywołujące. Podłużny kawałek drewna, stanowiący wręcz ostatnią deskę ratunku dla przyjaciela zakatowanej przez niego dziewczyny poderwał się z posadzki katedry i znalazł się w palcach prawej dłoni, a następnie został ukryty w połach noszonego przez niego stroju myśliwskiego.
— Nie pozwoliłem ci wstać. Locomotor mortis — W ten sposób postanowił spacyfikować pozbawionego obrony przeciwnika, jednocześnie pozostawiając go przy życiu. Przynajmniej na chwilę obecną. Nie zamierzał pozwolić mu odejść, tak jak nie pozwoli mu zabrać z tego miejsca zwłok Emmy.
Tak jak poprzednim razem, sięgnięcie po czarną magię wiązało się z konsekwencjami - tym razem wyraźnie pobladł, jednocześnie mając wrażenie jakby czas wokół niego zaczął płynąć wolniej a wszelkie bodźce docierały do niego z opóźnieniem. Odczuł też drapanie w gardle, zmuszające go do kaszlu. To działało na jego niekorzyść.
Rzut na Accio (ST 55) - świstoklik + 4 z bonusu za różdżkę
Rzut na Locomotor mortis (ST 65) - świstoklik + 1 bonusu za różdżkę oraz na konsekwencje używania CM
Jesteś chory. Dwa jakże trafne słowa, określające człowieka pozbawionego wszelkich skrupułów, niemoralnego do cna, takiego który lubował się w stosowaniu szeroko pojętej przemocy. Spaczonego już w chwili narodzin przez całe jestestwo swojego rodu, ukształtowanego przez wszystko to, co zostało mu wpojone przez bliskich i stojącego ponad mugolami i tymi wszystkimi szlamami. Taki właśnie jest.
— Nie pierwszy raz to słyszę. To również... bez znaczenia. — Wzruszył jedynie ramionami. Tego typu stwierdzenia były mu dobrze znane, ilekroć ukazywał swoje prawdziwe oblicze i to, do czego jest zdolny.
— Ona była niewinna. Nigdy nikomu niczym nie zawiniła. — Powtórzył te słowa, jawnie kpiąc z niego i naiwnego rozumowania tego chłopaka. — Z pewnością taki duży chłopak jak ty wie, jaki los spotyka szlamy i zdrajców krwi. — Ciągnął tym samym tonem, nie przestając z niego drwić.
— Szukasz czegoś? Tego? Accio różdżka! — Zadane przez niego pytania były wyłącznie pytaniami retorycznymi. Śledząc jego poczynania niczym wąż czyhający na swoją ofiarę, dostrzegł leżącą między nimi różdżkę. Wycelował w nią końcem swojej różdżki, rzucając zaklęcie przywołujące. Podłużny kawałek drewna, stanowiący wręcz ostatnią deskę ratunku dla przyjaciela zakatowanej przez niego dziewczyny poderwał się z posadzki katedry i znalazł się w palcach prawej dłoni, a następnie został ukryty w połach noszonego przez niego stroju myśliwskiego.
— Nie pozwoliłem ci wstać. Locomotor mortis — W ten sposób postanowił spacyfikować pozbawionego obrony przeciwnika, jednocześnie pozostawiając go przy życiu. Przynajmniej na chwilę obecną. Nie zamierzał pozwolić mu odejść, tak jak nie pozwoli mu zabrać z tego miejsca zwłok Emmy.
Tak jak poprzednim razem, sięgnięcie po czarną magię wiązało się z konsekwencjami - tym razem wyraźnie pobladł, jednocześnie mając wrażenie jakby czas wokół niego zaczął płynąć wolniej a wszelkie bodźce docierały do niego z opóźnieniem. Odczuł też drapanie w gardle, zmuszające go do kaszlu. To działało na jego niekorzyść.
Rzut na Accio (ST 55) - świstoklik + 4 z bonusu za różdżkę
Rzut na Locomotor mortis (ST 65) - świstoklik + 1 bonusu za różdżkę oraz na konsekwencje używania CM
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Świadomość beznadziejności własnego położenia docierała do niego stopniowo – z opóźnieniem, które sprawiło, że popełnił kilka niewybaczalnych błędów, zanim jeszcze zrozumiał, że tym właśnie były: potknięciami mogącymi kosztować go o wiele więcej niż przygryziony język czy bolesny upadek na twardą posadzkę. Serce łomotało mu coraz mocniej, gubiąc jedno uderzenie, gdy wstając z ziemi, dostrzegł wreszcie swoją różdżkę – znajdującą się z jednej strony blisko, ale z drugiej: stanowczo zbyt daleko, poza zasięgiem jego ręki; dokładnie w połowie drogi między nim a mordercą Emmy.
Mordercą – z tym właśnie miał do czynienia, wiedział to przecież od początku – ale chyba dopiero kiedy skrzyżował z nim najdłużej spojrzenie zrozumiał, że stoi przed nim potwór. W lodowatych oczach czarodzieja nie było nic ludzkiego, ani śladu żalu czy wyrzutów sumienia, czy strachu; nie patrzył na niego jak na drugiego człowieka, a jak – no właśnie – na co? Zdrajcę krwi? Tym teraz był? – Wiem też, jaki los spotka niedługo morderców – odpowiedział butnie; głos drżał mu od emocji, gniewu, obrzydzenia, złości. Utkwił wzrok w twarzy mężczyzny, z całych sił zmuszając się, żeby nie patrzeć na leżącą na podłodze różdżkę, próbując – nieudolnie – odwrócić od niej uwagę przeciwnika; modląc się, żeby jej nie zauważył.
Za późno.
Nie!, wykrzyknął w myślach, gdy od ścian odbiła się inkantacja zaklęcia; rzucił się do przodu, ale był za daleko – nie miał szans zdążyć powstrzymać czarodzieja przed przywołaniem do siebie jego różdżki. Szlag, szlag; bez niej był bezbronny, nie mógł osłonić się przed atakiem, nie mógł się nawet teleportować. Był zdany na siebie – i ta realizacja go zmroziła, ale tylko na ułamek sekundy. Gdy dostrzegł skierowaną w jego stronę różdżkę, jego ciało zareagowało instynktownie, zanim jeszcze dogoniły je myśli. Uskoczył w lewo, uchylając się przed promieniem zaklęcia w ostatniej chwili. Nie znał jego inkantacji, brzmiała plugawo i okropnie, kojarząc się mgliście z lekcjami czarnej magii, do których był zmuszany w Hogwarcie – ale nie musiał wiedzieć, jakiego losu ledwie uniknął, żeby poczuć wypełniający płuca, lodowaty strach. Wylądował, raz jeszcze, na zimnych kafelkach, na czworakach odczołgał się w bok, za długi rząd drewnianych ław; plecami oparł się o jedną z nich, gorączkowo próbując wymyślić jakiś plan, ale w głowie miał pustkę. Wiedział, że miał zaledwie sekundy, ławy stanowiły lichą ochronę; prześwity pomiędzy nimi były za duże, żeby skutecznie się za nimi schować, a nigdzie dookoła siebie nie widział sensownej drogi ucieczki – zwłaszcza z pozycji siedzącej. Starał się przypomnieć sobie, gdzie znajdowały się drzwi wyjściowe, jak rozplanowana była katedra, ale przedtem nie przyjrzał jej się szczególnie uważnie; jedynym znanym wyjściem było to, przez które sam wszedł, jednak żeby się tam dostać, musiałby przebiec tuż obok mężczyzny.
Był w pułapce. Zacisnął usta, starając się oddychać ciszej; uskoczywszy za ławy, stracił czarodzieja z oczu, więc nasłuchiwał, próbując odgadnąć, z której strony miały nadejść jego kroki – ale odbijające się od ścian echo mu w tym nie pomagało.
| tu rzucałam na unik - wynik 59 + 18 ze zwinności = 77
moc locomotor mortis: 68 + 5 + 1 = 74, unik (ledwo) udany
Mordercą – z tym właśnie miał do czynienia, wiedział to przecież od początku – ale chyba dopiero kiedy skrzyżował z nim najdłużej spojrzenie zrozumiał, że stoi przed nim potwór. W lodowatych oczach czarodzieja nie było nic ludzkiego, ani śladu żalu czy wyrzutów sumienia, czy strachu; nie patrzył na niego jak na drugiego człowieka, a jak – no właśnie – na co? Zdrajcę krwi? Tym teraz był? – Wiem też, jaki los spotka niedługo morderców – odpowiedział butnie; głos drżał mu od emocji, gniewu, obrzydzenia, złości. Utkwił wzrok w twarzy mężczyzny, z całych sił zmuszając się, żeby nie patrzeć na leżącą na podłodze różdżkę, próbując – nieudolnie – odwrócić od niej uwagę przeciwnika; modląc się, żeby jej nie zauważył.
Za późno.
Nie!, wykrzyknął w myślach, gdy od ścian odbiła się inkantacja zaklęcia; rzucił się do przodu, ale był za daleko – nie miał szans zdążyć powstrzymać czarodzieja przed przywołaniem do siebie jego różdżki. Szlag, szlag; bez niej był bezbronny, nie mógł osłonić się przed atakiem, nie mógł się nawet teleportować. Był zdany na siebie – i ta realizacja go zmroziła, ale tylko na ułamek sekundy. Gdy dostrzegł skierowaną w jego stronę różdżkę, jego ciało zareagowało instynktownie, zanim jeszcze dogoniły je myśli. Uskoczył w lewo, uchylając się przed promieniem zaklęcia w ostatniej chwili. Nie znał jego inkantacji, brzmiała plugawo i okropnie, kojarząc się mgliście z lekcjami czarnej magii, do których był zmuszany w Hogwarcie – ale nie musiał wiedzieć, jakiego losu ledwie uniknął, żeby poczuć wypełniający płuca, lodowaty strach. Wylądował, raz jeszcze, na zimnych kafelkach, na czworakach odczołgał się w bok, za długi rząd drewnianych ław; plecami oparł się o jedną z nich, gorączkowo próbując wymyślić jakiś plan, ale w głowie miał pustkę. Wiedział, że miał zaledwie sekundy, ławy stanowiły lichą ochronę; prześwity pomiędzy nimi były za duże, żeby skutecznie się za nimi schować, a nigdzie dookoła siebie nie widział sensownej drogi ucieczki – zwłaszcza z pozycji siedzącej. Starał się przypomnieć sobie, gdzie znajdowały się drzwi wyjściowe, jak rozplanowana była katedra, ale przedtem nie przyjrzał jej się szczególnie uważnie; jedynym znanym wyjściem było to, przez które sam wszedł, jednak żeby się tam dostać, musiałby przebiec tuż obok mężczyzny.
Był w pułapce. Zacisnął usta, starając się oddychać ciszej; uskoczywszy za ławy, stracił czarodzieja z oczu, więc nasłuchiwał, próbując odgadnąć, z której strony miały nadejść jego kroki – ale odbijające się od ścian echo mu w tym nie pomagało.
| tu rzucałam na unik - wynik 59 + 18 ze zwinności = 77
moc locomotor mortis: 68 + 5 + 1 = 74, unik (ledwo) udany
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Większość jego ofiar na tym etapie zwyczajnie się poddawała, zaczynała błagać go o litość albo próbowała uciec w ostatnim akcie desperacji. Chłopak zachowywał się zupełnie odmiennie względem nich, co dla niektórych było przejawem odwagi. Dla niego to było świadectwem głupoty, choć należało mu oddać to, że nie był tak nudny jak jego dotychczasowe ofiary. Nie zmieniało to faktu, że skończy jak one. Poza bycie sympatykiem mugoli i szlam, posługując się typowo myśliwską metaforą, chłopak nie był dla niego niczym więcej, jak zającem próbującym uciec przed drapieżnikiem.
— Jaki, twoim zdaniem, spotyka los morderców? Kto wymierzy mi sprawiedliwość? Ty? Jak dotąd poszło ci naprawdę... dobrze. — Wszystkie zadawane mu pytania były pytaniami wyłącznie pytaniami retorycznymi. Stanowiły też kolejną sposobność do okazywania swojej wyższości i podważania godności swojego przeciwnika, znajdującego się w naprawdę beznadziejnym położeniu. Pozostawał bezkarny. Jak dotąd jedynie może zostać wynagrodzony za wszystkie swoje czyny, mające na celu kreowanie nowego ładu i nowego świata. Świata wolnego od mugoli, szlam i zdrajców krwi. Tak naprawdę nie robił tego wszystkiego dla zaszczytów, jakie mogły na niego spaść - niemniej pozycja nestora rodu usatysfakcjonowałaby go. Poza działaniem dla idei, sprawiało mu to chorą przyjemność.
Pozbawiony różdżki młody czarodziej mógł spróbować unikać kolejnego czarnomagicznego zaklęcia, którego wiązkę posłał ku niemu. Co więcej, udało mu się tego dokonać. Rozczarowujące. Nie wydawał się być taki odważny i wyszczekany jak dotychczas, zwłaszcza że szukał schronienia za drewnianymi ławami.
— Opuściła cię odwaga? Ukrywanie się z pewnością wydaje ci się jedyną możliwą opcją. Jeśli stawisz mi czoła, zabiję cię szybko. — Przemieścił się, o czym świadczyły stawiane przez niego kroki na kamiennej posadzce i odbijające się od ścian echo jego kroków. Potrafił brzmieć przekonująco. Oferowana przez niego łaska była wyłącznie kłamstwem.
— Pomogę ci w podjęciu decyzji. Locuste. — Dopowiedział przed rzuceniem zaklęcia, przywołującego chmarę szarańczy. Wskazał różdżką w stronę ław, za którymi starał się ukryć ten chłopak. Przywołana przez niego chmara tych owadów nie była tak imponująca, jakby sobie tego życzył, jednak powinna wystarczyć. Stosunkowo miłą odmianą było, że tym razem nie uświadczył negatywnego wpływu posługiwania się czarną magią na swoje ciało.
Rzut na Locuste (ST 80) - świstoklik oraz na konsekwencje używania CM
— Jaki, twoim zdaniem, spotyka los morderców? Kto wymierzy mi sprawiedliwość? Ty? Jak dotąd poszło ci naprawdę... dobrze. — Wszystkie zadawane mu pytania były pytaniami wyłącznie pytaniami retorycznymi. Stanowiły też kolejną sposobność do okazywania swojej wyższości i podważania godności swojego przeciwnika, znajdującego się w naprawdę beznadziejnym położeniu. Pozostawał bezkarny. Jak dotąd jedynie może zostać wynagrodzony za wszystkie swoje czyny, mające na celu kreowanie nowego ładu i nowego świata. Świata wolnego od mugoli, szlam i zdrajców krwi. Tak naprawdę nie robił tego wszystkiego dla zaszczytów, jakie mogły na niego spaść - niemniej pozycja nestora rodu usatysfakcjonowałaby go. Poza działaniem dla idei, sprawiało mu to chorą przyjemność.
Pozbawiony różdżki młody czarodziej mógł spróbować unikać kolejnego czarnomagicznego zaklęcia, którego wiązkę posłał ku niemu. Co więcej, udało mu się tego dokonać. Rozczarowujące. Nie wydawał się być taki odważny i wyszczekany jak dotychczas, zwłaszcza że szukał schronienia za drewnianymi ławami.
— Opuściła cię odwaga? Ukrywanie się z pewnością wydaje ci się jedyną możliwą opcją. Jeśli stawisz mi czoła, zabiję cię szybko. — Przemieścił się, o czym świadczyły stawiane przez niego kroki na kamiennej posadzce i odbijające się od ścian echo jego kroków. Potrafił brzmieć przekonująco. Oferowana przez niego łaska była wyłącznie kłamstwem.
— Pomogę ci w podjęciu decyzji. Locuste. — Dopowiedział przed rzuceniem zaklęcia, przywołującego chmarę szarańczy. Wskazał różdżką w stronę ław, za którymi starał się ukryć ten chłopak. Przywołana przez niego chmara tych owadów nie była tak imponująca, jakby sobie tego życzył, jednak powinna wystarczyć. Stosunkowo miłą odmianą było, że tym razem nie uświadczył negatywnego wpływu posługiwania się czarną magią na swoje ciało.
Rzut na Locuste (ST 80) - świstoklik oraz na konsekwencje używania CM
Leonhard Rowle
Zawód : Spirytysta, wróżbita
Wiek : 39
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
So what if you can see the darkest side of me?
No one will ever change this animal I have become
No one will ever change this animal I have become
OPCM : 10 +4
UROKI : 0
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zawahał się nad odpowiedzią tylko przez sekundę. – Harold Longbottom – wypalił ze złością, nie mając pojęcia, skąd właściwie wzięły się te słowa. Nie był nawet pewien, czy w to wierzył. Nie był częścią żadnej organizacji, nie miał oczywistych powiązań z magicznym podziemiem, choć wiedział doskonale, że istniało – i że pomimo hucznie ogłoszonego przez Walczącego Maga zwycięstwa, nadal stawiało opór. Jego brat działał w jego strukturach; podejrzewał, że jego siostra również. Może on też powinien. Może gdyby zrobił to wcześniej, gdyby mocniej sprzeciwił się ludziom napędzanym nienawiścią do osób takich, jak Emma, udałoby się ją uratować. Może sam był sobie winien, bo za długo pozostawał bierny, chowając się za anonimowością oferowaną przez Londyn, i za statusem krwi, który pozwalał mu na przebywanie w stolicy.
Może – ale to zdecydowanie nie był odpowiedni czas na przemyślenia. Z plecami przyciśniętymi do drewnianej ławy nie miał zresztą na nie czasu. Dotarło do niego, że mógł nie mieć już go wcale – gdy panujące wewnątrz katedry echo zwielokrotniło rzuconą w przestrzeń groźbę. Propozycja szybkiej śmierci wydała mu się absurdalna, nie chciał umierać ani szybko, ani wolno. Stawienie czoła mordercy nie wchodziło w grę, wiedział już, że znacznie lepiej od niego władał magią – a teraz, kiedy Edmund nie miał różdżki, był całkowicie bezbronny. Ucieczka była jego jedyną szansą na przeżycie, ale miał na to tylko jedną próbę; wiedział, że po wyjściu z kryjówki, nie będzie już odwrotu.
Słysząc obcą inkantację zaklęcia zamarł; w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że nic się nie stało – nie dostrzegł przecinającego powietrze, śmiercionośnego promienia – ale gdy już miał odetchnąć z ulgą, tuż przy uchu usłyszał niepokojące buczenie. Coś ugryzło go w szyję, coś wylądowało na jego policzku; sięgnął dłonią odruchowo do twarzy i wtedy dostrzegł, że na jego palcu wskazującym usiadł paskudny owad. Kolejny wplątał się we włosy, następny wepchnął się do ucha. Serce zabiło mu w panice, przerażający furkot narastał. Instynkt ucieczki był silniejszy od niego, krzyknął mimowolnie, a potem zerwał się na równe nogi. Nie obchodziło go już nic oprócz tego, byle uciec przed szarańczą jak najdalej; rzucił się w przód na oślep, rękami okładając się po twarzy, starając się odgonić od wściekłych owadów, czując na sobie kolejne ugryzienia. Zacisnął wargi, gdy w trakcie krzyku jeden z robali próbował wejść mu do ust; nie był pewien, czy udało mu się go strącić, w panice miał wrażenie, że przez przypadek go połknął, choć mogła to być jego wyobraźnia. Wciąż biegnąc, stracił orientację w terenie – wydawało mu się, że przemieszcza się w stronę drzwi, ale nie miał pewności; nie wiedział też, gdzie znajdował się teraz mężczyzna. Próbując wyminąć kolumnę, potknął się, upadając boleśnie na kolana. – Zabierz je! – wrzasnął w desperacji, chmura szarańczy wciąż go atakowała. Bał się otworzyć oczy, przerażony świadomością, że jeżeli to zrobi, robale wepchnął się również do nich.
| 190/230 (20 - tłuczone, 20 - kąsane) (-5 do kości)
Może – ale to zdecydowanie nie był odpowiedni czas na przemyślenia. Z plecami przyciśniętymi do drewnianej ławy nie miał zresztą na nie czasu. Dotarło do niego, że mógł nie mieć już go wcale – gdy panujące wewnątrz katedry echo zwielokrotniło rzuconą w przestrzeń groźbę. Propozycja szybkiej śmierci wydała mu się absurdalna, nie chciał umierać ani szybko, ani wolno. Stawienie czoła mordercy nie wchodziło w grę, wiedział już, że znacznie lepiej od niego władał magią – a teraz, kiedy Edmund nie miał różdżki, był całkowicie bezbronny. Ucieczka była jego jedyną szansą na przeżycie, ale miał na to tylko jedną próbę; wiedział, że po wyjściu z kryjówki, nie będzie już odwrotu.
Słysząc obcą inkantację zaklęcia zamarł; w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że nic się nie stało – nie dostrzegł przecinającego powietrze, śmiercionośnego promienia – ale gdy już miał odetchnąć z ulgą, tuż przy uchu usłyszał niepokojące buczenie. Coś ugryzło go w szyję, coś wylądowało na jego policzku; sięgnął dłonią odruchowo do twarzy i wtedy dostrzegł, że na jego palcu wskazującym usiadł paskudny owad. Kolejny wplątał się we włosy, następny wepchnął się do ucha. Serce zabiło mu w panice, przerażający furkot narastał. Instynkt ucieczki był silniejszy od niego, krzyknął mimowolnie, a potem zerwał się na równe nogi. Nie obchodziło go już nic oprócz tego, byle uciec przed szarańczą jak najdalej; rzucił się w przód na oślep, rękami okładając się po twarzy, starając się odgonić od wściekłych owadów, czując na sobie kolejne ugryzienia. Zacisnął wargi, gdy w trakcie krzyku jeden z robali próbował wejść mu do ust; nie był pewien, czy udało mu się go strącić, w panice miał wrażenie, że przez przypadek go połknął, choć mogła to być jego wyobraźnia. Wciąż biegnąc, stracił orientację w terenie – wydawało mu się, że przemieszcza się w stronę drzwi, ale nie miał pewności; nie wiedział też, gdzie znajdował się teraz mężczyzna. Próbując wyminąć kolumnę, potknął się, upadając boleśnie na kolana. – Zabierz je! – wrzasnął w desperacji, chmura szarańczy wciąż go atakowała. Bał się otworzyć oczy, przerażony świadomością, że jeżeli to zrobi, robale wepchnął się również do nich.
| 190/230 (20 - tłuczone, 20 - kąsane) (-5 do kości)
Edmund McKinnon
Zawód : fałszerz
Wiek : 19
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
a man that flies from his fear may find that he has only taken a short cut to meet it
OPCM : 2
UROKI : 3 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Katedra w Chester
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cheshire