Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Bagna Minsmere
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Bagna Minsmere
Bagna Minsmere to niezwykła, naturalna kompozycja terenów podmokłych, wrzosowisk, trzciny i żwirowych plaż ciągnących się przeszło siedem mil wzdłuż wschodniego wybrzeża Anglii. Przez bagna prowadzą drewniane kładki i pomosty umożliwiające spokojne spacery i podziwianie wyjątkowej przyrody. Na miejscu można natknąć się na rozmaite ptactwo, bujną i dziką roślinność. Minsmere uznawane jest za największe siedlisko błotoryjów w całej Anglii. Na południu wrzosowiska przecina rzeka Blyth, która w porach obfitych opadów deszczu zmienia tereny bagienne w obszerne zalewisko.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 21.02.22 15:07, w całości zmieniany 4 razy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Kiedy pojawiła się Irina w towarzystwie młodzieńca, skinął im delikatnie głową na powitanie. Irinę znał jedynie ze słyszenia, nie miał jeszcze sposobności by poznać ją osobiście, czarodziej był mu jednak kompletnie obcy. Podejrzewał jednak, że skoro Drew poprosił ich o pomoc świadczyło o tym, że oboje posiadali umiejętności, które mogły przybliżyć ich do rozwiązania tej zagadki. Sam Xavier aż palił się do zbadania tej sprawy, chociaż nie okazywał specjalnie żadnych emocji. Już dawno nauczył się panować nad emocjami, to było wpisane w system wychowania w ich rodzinie.
W świetle emanujących z różdżek mógł się dokładniej przyjrzeć uszkodzeniom i musiał przyznać, że były one dość rozległe, zwłaszcza dziura znajdująca się w kadłubie. Rozejrzał się po okolicy, jednak przez otaczające ich środowisko wątpił aby byli w stanie znaleźć jakieś ślady poza statkiem. Pokład był najprawdopodobniej miejscem gdzie będą mogli znaleźć więcej odpowiedzi, chociaż przewidywał, że to co tam znajdą z całą pewnością zrodzi więcej pytań.
- Każda analiza i hipoteza jest przydatna, można je potem sprawdzić, przebadać i dojść do różnych wniosków, które przybliżą nas do rozwiązania zagadki. Warto rozejrzeć się w poszukiwaniu jakiegoś motywu węża na miejscu.- odparł spokojnie przesuwając różdżką w lewo by oświetlić dokładniej dziurę w kadłubie.
Milczał przez chwilę przypominając sobie wszystkie znane sobie fakty na temat kapitana tej jednostki pływającej. To co wiedział na temat tego człowieka sprawiło, że doszedł do kilku wniosków.
- Handlowałem kiedyś z Krwawym Theo. Dostarczał nam do sklepu ciekawych artefaktów, był dość sprawnym handlowcem i poszukiwaczem. Warto jednak nadmienić, że często zdarzało mu się również oszukiwać swoich klientów, wciskając im przedmioty, które twierdził, że mają wielką wartość i moc, a finalnie okazujących się zwykłymi, nic nie wartymi bibelotami. - pokiwał lekko głową w zamyśleniu.
Sam Burke nigdy nie dał się oszukać handlarzowi i podejrzewał, że sam Theo nie posunąłby się do takiego zachowania. Xavier zawsze bardzo skrupulatnie podchodził do spraw związanych z artefaktami i nie pozwoliłby nigdy by do ich sklepu czy do jego prywatnej kolekcji, trafiły bezużyteczne artefakty. Dodatkowo również renoma rodu Burke robiła swoje. Nie akceptowali i nie wybaczali zdrady.
- Przez swoje postępowanie Krwawy miał również wielu wrogów. Doszły mnie słuchy o jego okrucieństwie i oszustwach. Szczerze powiedziawszy nie zdziwiłbym się gdyby to „przypadkowe” zderzenie okrętów, nie było wcale takie „przypadkowe”. - dodał po chwili zerkając na resztę.
Na dłużej zatrzymał wzrok na Drew kiedy ten zadał pytanie skierowane do Ramsey’a. Zastanawiał się o czym mówią, jednak jak na razie postanowił nie wnikać. Jeśli ta dwójka uzna to za potrzebne, możliwe, że podzielą się z resztą swoją wiedzą. Na ten moment należało skupić się na problemie przed nimi.
- Wejdę z tobą na statek. Możliwe, że znajdziemy tam coś z mojego kręgu zainteresowania i kompetencji. Nawet wstępna interpretacja śladów czy zbadanie znajdujących się tam przedmiotów może nam pomóc. - odpowiedział na pytanie, które na chwilę zawisło w powietrzu.
W świetle emanujących z różdżek mógł się dokładniej przyjrzeć uszkodzeniom i musiał przyznać, że były one dość rozległe, zwłaszcza dziura znajdująca się w kadłubie. Rozejrzał się po okolicy, jednak przez otaczające ich środowisko wątpił aby byli w stanie znaleźć jakieś ślady poza statkiem. Pokład był najprawdopodobniej miejscem gdzie będą mogli znaleźć więcej odpowiedzi, chociaż przewidywał, że to co tam znajdą z całą pewnością zrodzi więcej pytań.
- Każda analiza i hipoteza jest przydatna, można je potem sprawdzić, przebadać i dojść do różnych wniosków, które przybliżą nas do rozwiązania zagadki. Warto rozejrzeć się w poszukiwaniu jakiegoś motywu węża na miejscu.- odparł spokojnie przesuwając różdżką w lewo by oświetlić dokładniej dziurę w kadłubie.
Milczał przez chwilę przypominając sobie wszystkie znane sobie fakty na temat kapitana tej jednostki pływającej. To co wiedział na temat tego człowieka sprawiło, że doszedł do kilku wniosków.
- Handlowałem kiedyś z Krwawym Theo. Dostarczał nam do sklepu ciekawych artefaktów, był dość sprawnym handlowcem i poszukiwaczem. Warto jednak nadmienić, że często zdarzało mu się również oszukiwać swoich klientów, wciskając im przedmioty, które twierdził, że mają wielką wartość i moc, a finalnie okazujących się zwykłymi, nic nie wartymi bibelotami. - pokiwał lekko głową w zamyśleniu.
Sam Burke nigdy nie dał się oszukać handlarzowi i podejrzewał, że sam Theo nie posunąłby się do takiego zachowania. Xavier zawsze bardzo skrupulatnie podchodził do spraw związanych z artefaktami i nie pozwoliłby nigdy by do ich sklepu czy do jego prywatnej kolekcji, trafiły bezużyteczne artefakty. Dodatkowo również renoma rodu Burke robiła swoje. Nie akceptowali i nie wybaczali zdrady.
- Przez swoje postępowanie Krwawy miał również wielu wrogów. Doszły mnie słuchy o jego okrucieństwie i oszustwach. Szczerze powiedziawszy nie zdziwiłbym się gdyby to „przypadkowe” zderzenie okrętów, nie było wcale takie „przypadkowe”. - dodał po chwili zerkając na resztę.
Na dłużej zatrzymał wzrok na Drew kiedy ten zadał pytanie skierowane do Ramsey’a. Zastanawiał się o czym mówią, jednak jak na razie postanowił nie wnikać. Jeśli ta dwójka uzna to za potrzebne, możliwe, że podzielą się z resztą swoją wiedzą. Na ten moment należało skupić się na problemie przed nimi.
- Wejdę z tobą na statek. Możliwe, że znajdziemy tam coś z mojego kręgu zainteresowania i kompetencji. Nawet wstępna interpretacja śladów czy zbadanie znajdujących się tam przedmiotów może nam pomóc. - odpowiedział na pytanie, które na chwilę zawisło w powietrzu.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, menager Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
To, co się tu wydarzyło, przekroczyć mogło nasze wyobrażenia – nawet jeżeli nie byliśmy ludźmi, którzy szli przez życie unikając tego, co potężne, szalone i mroczne. Choć wyglądało na to, że żadne z nas nie jest ekspertem od statków i żeglowania, sprawa i tak musiała być porządnie zbadana. Jeżeli dziś nie chodził tędy znawca morskich wojaży, to i tak sądziłam, że będziemy się musieli do niego prędzej czy później zwrócić, by mieć pełen obraz tego, co się wydarzyło podczas sztormu i również tego, co teraz działo się z ewidentnie rozpadającą się łodzią. To kwestia czasu. Jeżeli jednak dziś na miejscu nie dysponowaliśmy takimi siłami, trzeba było i tak przyjrzeć się tym śladom, nim słona fala na dobre zatopi wskazówki w głębokim błocie.
- Chyba nie ma pośród nas… - urwałam, by popatrzeć po twarzach zgromadzonych mężczyzn. – Znawcy żeglarstwa. Pozostaje nam polegać na tym, co mamy – zawyrokowałam niespecjalnie z tego stanu rzeczy zadowolona, lecz mimo to wciąż zdeterminowana do uczynienia tego, co konieczne. Nie wolno nam było spocząć na laurach. Nie wolno nam było nie objąć zainteresowaniem tajemniczej sprawy pośrodku naszych ziem. Nie.
- Krwawy Theo… oszust, okrutnik, przemytnik i Merlin jeden wie, kto jeszcze. Tam może być wszystko – stwierdziłam, gdy Xavier skończył opowiadać. – Może ktoś w końcu postanowił położyć temu cwaniactwu kres i zesłał mu śmiertelną… niespodziankę – rozważałam głośno, choć były to jedynie czyste przypuszczenia. Wciąż posiadaliśmy zbyt mało informacji. Albo któryś z łupów okazał się wyjątkowo niebezpieczny i rozprawił się z Roztańczoną Sally – możliwości było co najmniej kilka, a oględziny miały wykluczyć chociażby część z nich. Jeżeli któryś z przedmiotów wykazywał dodatkowe mroczne właściwości runista na pewno złamie tę tajemnicę – a takich u mojego boku dzisiaj nie brakowało.
- Tu już nie ma nikogo – stwierdziłam, mrużąc oczy skierowane ku rozbitej łajbie. – Mdła szansa, że uda się znaleźć choćby… trupa. Niemniej statek należy sprawdzić. Idźcie, zajrzyjcie do środka, zbadajcie znaki, a Igor i ja sprawdzimy ślady na brzegu – zwróciłam się do Xaviera i Drew, którzy już szykowali się do wejścia na chybotliwy wrak. – I nie dajcie się zatopić. Zbyt wcześnie, bym szykowała wam pogrzeb – podkreśliłam wymownie, spoglądając najpierw na lorda, a dopiero później na dłużej zawieszając spojrzenie na swoim namiestniku. Burke’a nie znałam zbyt dobrze, ale Drew nie tak łatwo było wykończyć. Swymi zdolnościami nieraz już dowiódł, że jest czarodziejem, z którym trzeba się liczyć. Sypiący się statek nie powinien stanowić dla nich większego problemu.
Obróciłam się w stronę Igora, kiedy pozostała dwójka wyruszyła w stronę wraku. – Miej oczy szeroko otwarte, Igorze – zwróciłam się do syna, dusząc gdzieś w tle wizję nadchodzącej błotnej przeprawy. Szczęście, że strój sprzyjał wędrówce przez mokry, mulasty brzeg. Sądziłam, że po zbadaniu okolic statku przyjdzie nam zatopić się w ścieżkach bagiennych, a wtedy zupełnie zanurzymy się w bajorach. Przez chwilę rozważałam miotłę i swobodne przefrunięcie ponad niepewnym podłożem, ale ostatecznie uznałam, że tak mogę ominąć część istotnych poszlak, więc prędko zrezygnowałam z tej koncepcji.
Odeszliśmy kawałek od wraku, podążając po śladach spustoszonego zielarstwa. Statek napierał z mocą, niszcząc na swej drodze naturalny krajobraz. – W tych warunkach tropy mogły rozmazać się w błocie krótko po powstaniu – stwierdziłam z rozgoryczeniem. – Dopatrujesz się jakichś znaków? Mieszkańcy opowiadali, że z tego terenu poznikały stworzenia. Klątwa? Trucizna? Nieprzenikniony mrok? – dywagowałam głośno, opuszczając co rusz głowę, by przyjrzeć się ewentualnym kształtom w ziemi, lecz mokre piaski wcale nie były przychylne moim oczom. Okolica wydawała się martwa, zanurzona w nienormalnej mgle. – Nie lubię, gdy tropy są tak niejasne – przyznałam ponuro i pokręciłam głową. Buty zanurzały się w dość miękkiej ziemi. Kilka kroków dalej ujawniał się słabnący ślad po powozach.
- Chyba nie ma pośród nas… - urwałam, by popatrzeć po twarzach zgromadzonych mężczyzn. – Znawcy żeglarstwa. Pozostaje nam polegać na tym, co mamy – zawyrokowałam niespecjalnie z tego stanu rzeczy zadowolona, lecz mimo to wciąż zdeterminowana do uczynienia tego, co konieczne. Nie wolno nam było spocząć na laurach. Nie wolno nam było nie objąć zainteresowaniem tajemniczej sprawy pośrodku naszych ziem. Nie.
- Krwawy Theo… oszust, okrutnik, przemytnik i Merlin jeden wie, kto jeszcze. Tam może być wszystko – stwierdziłam, gdy Xavier skończył opowiadać. – Może ktoś w końcu postanowił położyć temu cwaniactwu kres i zesłał mu śmiertelną… niespodziankę – rozważałam głośno, choć były to jedynie czyste przypuszczenia. Wciąż posiadaliśmy zbyt mało informacji. Albo któryś z łupów okazał się wyjątkowo niebezpieczny i rozprawił się z Roztańczoną Sally – możliwości było co najmniej kilka, a oględziny miały wykluczyć chociażby część z nich. Jeżeli któryś z przedmiotów wykazywał dodatkowe mroczne właściwości runista na pewno złamie tę tajemnicę – a takich u mojego boku dzisiaj nie brakowało.
- Tu już nie ma nikogo – stwierdziłam, mrużąc oczy skierowane ku rozbitej łajbie. – Mdła szansa, że uda się znaleźć choćby… trupa. Niemniej statek należy sprawdzić. Idźcie, zajrzyjcie do środka, zbadajcie znaki, a Igor i ja sprawdzimy ślady na brzegu – zwróciłam się do Xaviera i Drew, którzy już szykowali się do wejścia na chybotliwy wrak. – I nie dajcie się zatopić. Zbyt wcześnie, bym szykowała wam pogrzeb – podkreśliłam wymownie, spoglądając najpierw na lorda, a dopiero później na dłużej zawieszając spojrzenie na swoim namiestniku. Burke’a nie znałam zbyt dobrze, ale Drew nie tak łatwo było wykończyć. Swymi zdolnościami nieraz już dowiódł, że jest czarodziejem, z którym trzeba się liczyć. Sypiący się statek nie powinien stanowić dla nich większego problemu.
Obróciłam się w stronę Igora, kiedy pozostała dwójka wyruszyła w stronę wraku. – Miej oczy szeroko otwarte, Igorze – zwróciłam się do syna, dusząc gdzieś w tle wizję nadchodzącej błotnej przeprawy. Szczęście, że strój sprzyjał wędrówce przez mokry, mulasty brzeg. Sądziłam, że po zbadaniu okolic statku przyjdzie nam zatopić się w ścieżkach bagiennych, a wtedy zupełnie zanurzymy się w bajorach. Przez chwilę rozważałam miotłę i swobodne przefrunięcie ponad niepewnym podłożem, ale ostatecznie uznałam, że tak mogę ominąć część istotnych poszlak, więc prędko zrezygnowałam z tej koncepcji.
Odeszliśmy kawałek od wraku, podążając po śladach spustoszonego zielarstwa. Statek napierał z mocą, niszcząc na swej drodze naturalny krajobraz. – W tych warunkach tropy mogły rozmazać się w błocie krótko po powstaniu – stwierdziłam z rozgoryczeniem. – Dopatrujesz się jakichś znaków? Mieszkańcy opowiadali, że z tego terenu poznikały stworzenia. Klątwa? Trucizna? Nieprzenikniony mrok? – dywagowałam głośno, opuszczając co rusz głowę, by przyjrzeć się ewentualnym kształtom w ziemi, lecz mokre piaski wcale nie były przychylne moim oczom. Okolica wydawała się martwa, zanurzona w nienormalnej mgle. – Nie lubię, gdy tropy są tak niejasne – przyznałam ponuro i pokręciłam głową. Buty zanurzały się w dość miękkiej ziemi. Kilka kroków dalej ujawniał się słabnący ślad po powozach.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
— Wszyscy utonęli — stwierdził bez większego wahania. Nie tu, gdzieś wcześniej. Okręt przypłynął tu sam, nie mógł przecież się zatrzymać kiedy na pokładzie nie było załogi, która mogłaby sprawnie rzucić kotwicę — czy cokolwiek innego robili w takich chwilach. Musieli wyskoczyć za burtę w innym miejscu, a statek ruszył na bagna pozbawiony sternika i kapitana, rujnując okoliczną roślinność z impetem, zatrzymując się dopiero, kiedy mielizna mogła pokonać bezwładnego drewnianego kolosa. Czy istniała szansa, by okręt dotarł tu z Kent? Gdyby nie znał Manannana, gdyby nie znał się na magii i nie miał do czynienia z magią płynącą w ziemi stwierdziłby, że nie, ale przecież żeglarze korzystali z magicznych źródeł by się przemieszczać na olbrzymie odległości. Znikali w morskiej toni po jednej stronie morza i wypływali po drugiej. Nie potrafił określić jak, ale był pewien, że było to możliwe. — Istnieje — przytaknął Drew. — Mogą wykorzystywać skupiska magii do swoich podróży. Być może przemieścili się w trakcie zderzenia. Wisząca nad nami kometa albo została zatrzymana olbrzymią magią, albo nią emanuje, w tym zjawisku nie ma nic naturalnego, możliwe więc, że oddziałuje na magiczne źródła lub tworzy nowe, ale na takie pytanie mógłby nam odpowiedzieć geomanta. — Patrzył przez chwilę na okręt, uzmysławiając sobie, że nawet jeśli do katastrofy mogło dojść w okolicach białych klifów, żaden z tych okrętów mógł tam nie pozostać, a ostrzeżenie wysłane do Tristana było przedwczesne. Być może statek, na którym stał podczas tamtej wizji tkwił tu przed nim. Ta myśl sprawiała, że z jednej strony chciał to sprawdzić, ale z drugiej niczego mu ta wiedza nie przyniesie, sam okręt nie był istotny, ale wąż i obłęd, który sprowadził już tak. Zerknął na towarzysza, kiedy o niego spytał. Nie miał za złe niezręcznej sugestii. — To nie wróżenie z fusów, ale proroctwa bywają różne. Mniej lub bardziej klarowne. Mętnymi i niejasnymi nie zawracałbym ci głowy.— Uśmiechnął się lekko, ale był to krótki uśmiech, zaraz bowiem dostrzegł jego minę i wysłuchał słów. Był w tej grocie.— Podejrzewasz, że magia pętała tam potężną siłę? Wpływ komety mógł ją uwolnić — zastanawiał się. — Lub — zaczął, marszcząc brwi. List Tristana nie dawał mu spokoju, powoli przeniósł wzrok na Drew. — Pozwolić jej przejść. Widziałeś już kiedyś podobne symbole? W podziemiach banku Gringotta? — To właśnie po wyjściu z Locus Nihil pierwszy raz spotkali się z cieniami, to właśnie wtedy zaczęły ciemność zalęgła się w nich na dobre, nie raz obezwładniając i przejmując nad nimi kontrolę. Byt, który nosił w sobie był potężny, ale jego ułomnością był brak ciała. Czy to, co czaiło się w grocie mogło być doskonalszą formą uwięzioną w tym samym okresie lub niewiele później? A może słabszą, ale zdolną do samodzielnych czynów?— Kiedy odwiedziliśmy ratusz w Beamish Town ludzie w środku powiązani byli do łóżek, przypominali ofiary jakiejś klątwy, ale kiedy się odezwałem obudzili się ze snu i patrzyli na mnie. Ten, z którym zamieniłem kilka słów powiedział, że głos wydobywa się z morza. Nie cichnie odkąd niebo rozbłysło się światłem spadającej komety i głos brzmi jak ja. Jak ja — — Czy nie to było najbardziej zastanawiające? Spojrzał na Xaviera, który do nich dołączył, ale kontynuował bez wahania: — Wąż, którego widział na plaży ciągnął za sobą ciemność i zniknął w falach. I wtedy mogło dojść do tej katastrofy — wspomniał, przenosząc spojrzenie z mężczyzn na okręt. Wszystko powoli zaczynało się układać w całość. — Ci ludzie z ratusza chcieli za nim podążyć. W morze. A zostali tam zatrzymani i przywiązani do łóżek by powstrzymać ich przed zbiorowym samobójstwem. To, co wypełzło z groty ciągnie ich za sobą. Ich, tych ludzi na statku. Ciągnie ich w głębiny. Ale to nie wszystko. — Spojrzał na Xaviera. Być może opowiadała mu o tym. — W ratuszu zachowanie Primrose zaczęło ulegać zmianie, a kiedy opuściliśmy budynek otoczyła ją ciemność, a w człowieku, którego wyprowadziłem ujrzała potwora o szponiastych dłoniach — przerwał na moment, kierując wzrok ku Burke'owi. — Craig powrócił z Locus odmieniony, wiesz o tym. — Musiał wiedzieć. — Podczas spotkania w listopadzie przywołał trzy wynaturzone istoty z cienia ze szponiastymi rękami, powykrzywiane i upiorne. Mieszały nam w głowach. Zażądały ofiary, a kiedy ją otrzymały, pożywiły się i zostawiły nas w spokoju.— Zakładał jednak, że nie musiał tego przypominać; że Criag wszystko mu opowiedział o tamtym wieczorze. — Wyznała też, że zamiast mnie widziała istotę. I spytała mnie czy mam w sobie cień po Locus Nihil. — Jak Craig. Wszystko sprowadzało się do jednego — to, co działo się wokół nich było ściśle powiązań z podziemiami, z mocą, którą przekazali Voldemortowi, tą, którą zyskali i z duchami, które w sobie nosili. Kiedy dołączyła do nich Irina z nieznanym mu młodzieńcem, umilkł i spojrzał na niego uważnie, czujnie, lustrując go wzrokiem wpierw od góry do dołu, a potem zatrzymał na nim chłodne spojrzenie. — Kto to? — spytał kobietę, nie odrywając od czarodzieja spojrzenia. Czy mógł mu ufać? Czy mógł podzielić się przy nim jakimikolwiek informacjami? O ile Irina udowodniła już, że była godnym zaufania sojusznikiem, młody chłopiec był mu zupełnie obcy. Po chwili milczenia powrócił do rozmowy, jego ton był jednak bardziej monotonny, nijaki — obojętny. — Elvira nie zachowywała się inaczej. — Spojrzał sugestywnie na Drew, ograniczając swoją uprzednią otwartość do tego co konieczne, resztę pozostawiając intelektowi Macnaira. Z tym jednak nie powinien mieć kłopotów, wiedział, że Elvira była w Locus razem z nimi, więc fakt, że nie dostrzegała cieni, które objawiły się Primrose mógł nie być przypadkowy. — Lady Burke zwróciła też uwagę na to, że odkąd na niebie pojawiła się kometa zaczęło dochodzić do incydentów. Mężczyzna zaatakował swoją rodzinę i w ten sposób przywołał cienie. — To nie tylko my, Drew. To nie tylko nasza magia. To potężna magia w ogóle. Dlatego kiedy Drew spytał, czy mogli maczać w tym palce pokiwał przecząco głową; nie wierzył w to, za to po tym wszystkim, co usłyszał i wiedział był już prawie pewien, że mierzyli się z siłą, z którą przegrają, jeśli nie zdołają jej powstrzymać prędko. [/b]— Skontaktuję się z Tristanem, musimy się spotkać. [/b]— Rosier miał rację w nakreślonych słowach; czekała ich zagłada. Nie miał więc czasu do stracenia, musiał opuścić towarzystwo, by jak najszybciej napisać list do Dover. — Czekam na wieści — skierował swoje słowa do Drew, licząc na to, ze poinformuje go o wynikach dzisiejszego spotkania. Nim Drew podszedł do wyrwy w towarzystwie Xaviera, a Irina zdecydowała się wraz z Igorem przeczesać bagna, zostawił ich, prędko przeistaczając się w kłęby czarnej mgły.
| zt
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
W mroku uroczyska zalęgły się nienazwane cienie ― podobne nie wiadomo czemu, wywodzące się nie wiadomo skąd. Siały spustoszenie w różnych zakątkach kraju, również tutaj, w Suffolk, jako pozbawiona materii siła, morderczo kąsająca niewinne statury przypływających zewsząd czarodziejów. Świadectwem tej zbrodni był zapadnięty na mieliźnie wrak z połamanym masztem i ogromną wyrwą w pokładzie, skrywający tajemnice, które w obronie własnej i ludzi zamieszkujących te lądy, należało niezwłocznie poznać. Zapewne nie miał wykazać się tutaj znaczącą inicjatywą, zaledwie raczkował bowiem w zawiłościach nowego kraju i tutejszych anomalii, które sprężyły się razem z rozbłyskiem komety, powszechnością ponuraków i ogarniętych koszmarami śniących. Dziwne rzeczy miały miejsce na wyspach, tym mniej dziwna wydawała się nagła zmiana trasy załogi i nieszczęsne rozbicie łajby. W jakich okolicznościach wyparował cały ładunek? Gdzie podziała się cała marynarska ekipa? Mogli tylko wróżyć, albo zbadać wreszcie drewniane połacie statku. Matka słusznie jednak zaproponowała, by rozdzielić ich brygadę na dwa osobne zespoły. Pod ciężarem tak wielu stóp mogli zatrzeć potencjalne poszlaki, albo upośledzić jeszcze bardziej i tak już doszczętnie rozniesione, jedyne chyba świadectwo zastałej tu sytuacji. Wujek Drew miał przyjrzeć się ochłapom okrętu razem z Xavierem, a on i matka przeczesać mieli pobliskie wybrzeża. Oczy szeroko otwarte, na symbole, znaki, wskazówki... albo dryfujące na bagiennej tafli trupy. Nawet w magicznym świecie nikt nie znikał ot tak, bez pozostawienia po sobie choćby kropli krwi, albo innej, sugestywnej poszlaki; nawet w magicznej rzeczywistości umarli nie rozpływali się w powietrzu.
― Igor Macnair ― łaskawie przedstawił się wszystkim niezorientowanym, coby jego tożsamość nie pozostawała dalej najbardziej frapującym przedmiotem tego spotkania. Czyżby uroda niewystarczająco sugerowała podobieństwo do stojącej nieopodal rodzicielki? Porzuciwszy bułgarską godność, samym nazwiskiem zdradzał teraz swoje rodzinne powiązania. Jego obecność nie powinna być chyba już żadnym niepokojącym sygnałem? Był godny zaufania, pojawił się tu zresztą wyłącznie ze względu na krewniaka, któremu należało pomóc. Poza uciechą przywilejami zaznać należało również cierpkiego smak obowiązku. Po dłużących się dywagacjach ruszył w końcu w ślad za matką, w samo epicentrum otchłani bagiennej wilgoci. Nogawki już zaraz nasiąknąć miały zwątpieniem.
― Mógł to też być jakiś artefakt ― stwierdził cicho, wytężając wzrok pośród bujnej roślinności lądu. Wody skutecznie wymyły już jakiekolwiek wstęgi czyjejkolwiek obecności; w oddali był jednak licha pozostałość po powozach. ― Zupełnie pusto ― zawtórował jej z rozczarowaniem, bo wieczór ciągnął się obrazem niepoznanej wciąż prawdy. Ale mogli pójść jeszcze głębiej, dalej, w stronę moczarowatej gęstwiny. Ruszył przodem, żeby zbadać teren i nie narażać Iriny na okrutne wchłonięcie przez tamto błoto, choć wygasły dawno temu w duszy dzieciak kusząco podpowiadał, by wyrządzić jej jakiś niechlubny żart. Wolał jednak nie ryzykować, nie wiadomo jaka potęga mogła siedzieć w tych krzakach i czyhać na nich złowieszczo; wolał nie ryzykować, coby nie dostać od niej po mordzie. Dziwną trwogą jawiła się jej sylwetka; może z racji wyrządzonych niegdyś zbrodni? Smród zgnilizny dopadł nozdrza, przyzwyczajony do podobnych atrakcji wcale się jednak nie zatrzymywał. Prawie jak w Norwegii, wmawiał sobie pocieszająco, chociaż tutaj było bardziej dżdżyście.
― Tam coś chyba jest ― rzekł bez przekonania, palcem wskazując głęboką toń znajdującą się nieopodal. Mogła być to dłoń topielca, jedna z zagubionych skrzyń, albo byle gałąź, w ciemności przypominająca już chyba wszystko.
Sprawdźmy to.
― Igor Macnair ― łaskawie przedstawił się wszystkim niezorientowanym, coby jego tożsamość nie pozostawała dalej najbardziej frapującym przedmiotem tego spotkania. Czyżby uroda niewystarczająco sugerowała podobieństwo do stojącej nieopodal rodzicielki? Porzuciwszy bułgarską godność, samym nazwiskiem zdradzał teraz swoje rodzinne powiązania. Jego obecność nie powinna być chyba już żadnym niepokojącym sygnałem? Był godny zaufania, pojawił się tu zresztą wyłącznie ze względu na krewniaka, któremu należało pomóc. Poza uciechą przywilejami zaznać należało również cierpkiego smak obowiązku. Po dłużących się dywagacjach ruszył w końcu w ślad za matką, w samo epicentrum otchłani bagiennej wilgoci. Nogawki już zaraz nasiąknąć miały zwątpieniem.
― Mógł to też być jakiś artefakt ― stwierdził cicho, wytężając wzrok pośród bujnej roślinności lądu. Wody skutecznie wymyły już jakiekolwiek wstęgi czyjejkolwiek obecności; w oddali był jednak licha pozostałość po powozach. ― Zupełnie pusto ― zawtórował jej z rozczarowaniem, bo wieczór ciągnął się obrazem niepoznanej wciąż prawdy. Ale mogli pójść jeszcze głębiej, dalej, w stronę moczarowatej gęstwiny. Ruszył przodem, żeby zbadać teren i nie narażać Iriny na okrutne wchłonięcie przez tamto błoto, choć wygasły dawno temu w duszy dzieciak kusząco podpowiadał, by wyrządzić jej jakiś niechlubny żart. Wolał jednak nie ryzykować, nie wiadomo jaka potęga mogła siedzieć w tych krzakach i czyhać na nich złowieszczo; wolał nie ryzykować, coby nie dostać od niej po mordzie. Dziwną trwogą jawiła się jej sylwetka; może z racji wyrządzonych niegdyś zbrodni? Smród zgnilizny dopadł nozdrza, przyzwyczajony do podobnych atrakcji wcale się jednak nie zatrzymywał. Prawie jak w Norwegii, wmawiał sobie pocieszająco, chociaż tutaj było bardziej dżdżyście.
― Tam coś chyba jest ― rzekł bez przekonania, palcem wskazując głęboką toń znajdującą się nieopodal. Mogła być to dłoń topielca, jedna z zagubionych skrzyń, albo byle gałąź, w ciemności przypominająca już chyba wszystko.
Sprawdźmy to.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zmrużyłem oczy, gdy Ramsey podzielił się swoimi przypuszczeniami. Nie potrzebna była długa analiza, aby uznać je za najbardziej prawdopodobne. Załoga mogła wyskoczyć do morza, a statek dopłynął tutaj dzięki morskim prądom – zupełnym przypadkiem. Skupiłem się wyłącznie na ciałach, na powodach wpłynięcia wraku na bagna, lecz wtem nie brałem pod uwagę takiej możliwości z prostej przyczyny – brzmiało to abstrakcyjnie. Jednak czy nie w podobny sposób zaginęli ludzie Traversa? Nie odnaleziono statku, ale też brakowało trupów poza jednym żeglarzem, który w swych kieszeniach chował kamienie. Zabójstwo czy samobójstwo? Pragnienie zbliżenia się do morskiej toni, złączenia się z nią już na zawsze? Jakaś magia musiała mieć tutaj ogromną ingerencję, dlatego ludziom mieszało się w głowach i zapewne widzieli świat zupełnie inaczej, niżeli wyglądał on naprawdę. Cienie? Locus Nihil ponownie dał o sobie znać? Z jakiej przyczyny, czemu istotom miałoby zależeć na zagładzie, kiedy byli niejako pasożytami? Nie mieli swych ciał, nie byli materialni – potrzebowali nas, czarodziejów.
Nie odpowiedziałem od razu na pytanie Ramseya, ale nieustannie wbijałem w niego spojrzenie. Czyżbym przeoczył równie ważną informację? Mogłem o tym zapomnieć w spirali napływu nowych informacji i dziwnych sytuacji, jakie miały miejsce w ostatnim czasie? Pokładałem nadzieję we własnej spostrzegawczości, ufałem pamięci i oczom, jakie wiele potrafiły zaobserwować, wychwycić rzekomo nieistotny szczegół w każdej sytuacji. W każdym człowieku. -Droga do Locus usłana była runami. Pamiętam komnatę, w której rozrysowane znaki niejako pętały istoty, z którymi finalnie musieliśmy walczyć. Potężne, nieprzyjazne bestie. Po ostatecznym ciosie ich ciała rozpływały się w powietrzu, ale wtem nie wiedziałem, czy była to jedynie jedna, wielka zbiorowa halucynacja, czy stwory utkane z cieni. Run nie stworzył laik, ale na pewno nie były one równie stare, co te w grocie. Ponadto posiadały o wiele mniejszą siłę, były to znacznie krótsze ciągi. Tamta jaskinia to majstersztyk, Vergil stwierdził, że jest niczym mokry sen runisty i poniekąd miał rację- w każdej innej sytuacji zaśmiałbym się kpiąco wszak gdy komentarz dotarł moich uszu tak uczyniłem, ale dziś sprawa zaczynała się klarować i coraz bardziej komplikować. Słowa Ramseya nie były pokrzepiające, nim również targały obawy i wątpliwości. Musieliśmy czym prędzej odnaleźć źródło problemów.
Dziwne zachowanie Primrose? Ludzie pędzący w morską otchłań? Cienie ze szponami? Tych ostatnich nie dało się zapomnieć – tamten widok miał pozostać ze mną na zawsze, mimo że to właśnie wtem moja osobowość zdawała się ponownie scalić. Obalić rządy innych, przejmujących cech i zapewnić stabilność, która wcześniej zależała nie od dnia, a godziny. Wizja siedmiu Drew w okrągłej komnacie stała się przeszłością, ale pozostała pewną częścią mnie – skłamałbym twierdząc, że ta sytuacja nie miała na mnie wpływu. Zmieniłem się, zburzyła ona tkane od lat bariery i na nowo otworzyły drogę do silnego odczuwania emocji. Zatracałem się w złości, potrafiłem emanować radością i satysfakcją, rządziła mną nienawiść, nierzadko pożądanie. Musiałem na nowo budować mur; cegła po cegle ustawiać osłonę, lecz było to znacznie trudniejsze niżeli jeszcze dekadę temu. Praktycznie niemożliwe. Czy wina leżała w Ecne? Czy to jego część zaklęta w kamieniu wiszącym na szyi czyniła ze mnie tykającą bombę?
-Nie przestaną pragnąć ofiary- wiedziałem, że rozważał tą możliwość. Dowodem tego był wspomniany mężczyzna, który nie mając w posiadaniu kamienia i tak wywołał cienie. Zacisnąłem usta w wąską linię starając się sobie wszystko poukładać w głowie. Elvira i Ramsey nic nie widzieli, ani nie słyszeli – tylko lady Burke, jakiej jej nie było w podziemiach Gingotta.
Nadejście Xaviera, Iriny oraz Igora zmieniło otwartą rozmowę w krótkie nawiązania, które tylko wtajemniczeni mogli zrozumieć. Zapobiegawczość Mulcibera nie była niczym dziwnym, sam postąpiłbym podobnie – przezorny zawsze ubezpieczony. -Syn Iriny, jest po naszej stronie. Ręczę za niego- odparłem bez zastanowienia. Ufałem ciotce w tych sprawach, a ona pokładała wielką wiarę w swego jedynego syna, dlatego gotów byłem go zaangażować i zapewnić pole do popisu. Musiał się wykazać, jeśli w przyszłości chciał się stać jednym z nas.
-Oczekuj sowy, liczę że uda nam się odnaleźć jakieś nowe ślady- odparłem.
-Jeśli to zemsta znajdziemy choć jedno ciało- odparłem na słowa Xaviera. Nie wierzyłem, że stał za tym oszukany przez Theo czarodziej – dziwnych zjawisk było zbyt wiele, nie mógł wyczuć na tyle idealnego momentu do popełniania równie wielkiego mordu. -Zatem ruszajmy- przeniosłem spojrzenie na Irinę i Igora, choć zdecydowanie dłużej wpatrywałem się w oczy ciotki. Chciałem, aby na siebie uważali, bowiem nie wiedzieliśmy z jak potężną magią mieliśmy do czynienia. Motyw zemsty był najprostszy, a zarazem najbezpieczniejszy, lecz złudna była nadzieja na podobny finał. - Hexa revelio- rzuciłem zapobiegawczo. Wątpiłem w istnienie przekleństwa, ale wolałem zyskać pewność. Wepchnąwszy drzwi do środka wraku przekroczyłem próg i rozejrzałem się po zniszczonym wnętrzu. Szukałem przede wszystkim obecności cieni, krwi tudzież tajemniczych – na pierwszy rzut oka – przedmiotów. -Nic się nie klei. To nie ma sensu- rzuciłem w kierunku towarzysza. -Ramsey miał rację, oni nie zginęli w tym miejscu. Nie rozbili się. Dopłynął sam statek- w głowie, aż huczało mi od hipotez, ale ta wydała się najsensowniejsza. Gdzie jednak były zapasy? Ktoś zdążył okraść wrak?
Nie odpowiedziałem od razu na pytanie Ramseya, ale nieustannie wbijałem w niego spojrzenie. Czyżbym przeoczył równie ważną informację? Mogłem o tym zapomnieć w spirali napływu nowych informacji i dziwnych sytuacji, jakie miały miejsce w ostatnim czasie? Pokładałem nadzieję we własnej spostrzegawczości, ufałem pamięci i oczom, jakie wiele potrafiły zaobserwować, wychwycić rzekomo nieistotny szczegół w każdej sytuacji. W każdym człowieku. -Droga do Locus usłana była runami. Pamiętam komnatę, w której rozrysowane znaki niejako pętały istoty, z którymi finalnie musieliśmy walczyć. Potężne, nieprzyjazne bestie. Po ostatecznym ciosie ich ciała rozpływały się w powietrzu, ale wtem nie wiedziałem, czy była to jedynie jedna, wielka zbiorowa halucynacja, czy stwory utkane z cieni. Run nie stworzył laik, ale na pewno nie były one równie stare, co te w grocie. Ponadto posiadały o wiele mniejszą siłę, były to znacznie krótsze ciągi. Tamta jaskinia to majstersztyk, Vergil stwierdził, że jest niczym mokry sen runisty i poniekąd miał rację- w każdej innej sytuacji zaśmiałbym się kpiąco wszak gdy komentarz dotarł moich uszu tak uczyniłem, ale dziś sprawa zaczynała się klarować i coraz bardziej komplikować. Słowa Ramseya nie były pokrzepiające, nim również targały obawy i wątpliwości. Musieliśmy czym prędzej odnaleźć źródło problemów.
Dziwne zachowanie Primrose? Ludzie pędzący w morską otchłań? Cienie ze szponami? Tych ostatnich nie dało się zapomnieć – tamten widok miał pozostać ze mną na zawsze, mimo że to właśnie wtem moja osobowość zdawała się ponownie scalić. Obalić rządy innych, przejmujących cech i zapewnić stabilność, która wcześniej zależała nie od dnia, a godziny. Wizja siedmiu Drew w okrągłej komnacie stała się przeszłością, ale pozostała pewną częścią mnie – skłamałbym twierdząc, że ta sytuacja nie miała na mnie wpływu. Zmieniłem się, zburzyła ona tkane od lat bariery i na nowo otworzyły drogę do silnego odczuwania emocji. Zatracałem się w złości, potrafiłem emanować radością i satysfakcją, rządziła mną nienawiść, nierzadko pożądanie. Musiałem na nowo budować mur; cegła po cegle ustawiać osłonę, lecz było to znacznie trudniejsze niżeli jeszcze dekadę temu. Praktycznie niemożliwe. Czy wina leżała w Ecne? Czy to jego część zaklęta w kamieniu wiszącym na szyi czyniła ze mnie tykającą bombę?
-Nie przestaną pragnąć ofiary- wiedziałem, że rozważał tą możliwość. Dowodem tego był wspomniany mężczyzna, który nie mając w posiadaniu kamienia i tak wywołał cienie. Zacisnąłem usta w wąską linię starając się sobie wszystko poukładać w głowie. Elvira i Ramsey nic nie widzieli, ani nie słyszeli – tylko lady Burke, jakiej jej nie było w podziemiach Gingotta.
Nadejście Xaviera, Iriny oraz Igora zmieniło otwartą rozmowę w krótkie nawiązania, które tylko wtajemniczeni mogli zrozumieć. Zapobiegawczość Mulcibera nie była niczym dziwnym, sam postąpiłbym podobnie – przezorny zawsze ubezpieczony. -Syn Iriny, jest po naszej stronie. Ręczę za niego- odparłem bez zastanowienia. Ufałem ciotce w tych sprawach, a ona pokładała wielką wiarę w swego jedynego syna, dlatego gotów byłem go zaangażować i zapewnić pole do popisu. Musiał się wykazać, jeśli w przyszłości chciał się stać jednym z nas.
-Oczekuj sowy, liczę że uda nam się odnaleźć jakieś nowe ślady- odparłem.
-Jeśli to zemsta znajdziemy choć jedno ciało- odparłem na słowa Xaviera. Nie wierzyłem, że stał za tym oszukany przez Theo czarodziej – dziwnych zjawisk było zbyt wiele, nie mógł wyczuć na tyle idealnego momentu do popełniania równie wielkiego mordu. -Zatem ruszajmy- przeniosłem spojrzenie na Irinę i Igora, choć zdecydowanie dłużej wpatrywałem się w oczy ciotki. Chciałem, aby na siebie uważali, bowiem nie wiedzieliśmy z jak potężną magią mieliśmy do czynienia. Motyw zemsty był najprostszy, a zarazem najbezpieczniejszy, lecz złudna była nadzieja na podobny finał. - Hexa revelio- rzuciłem zapobiegawczo. Wątpiłem w istnienie przekleństwa, ale wolałem zyskać pewność. Wepchnąwszy drzwi do środka wraku przekroczyłem próg i rozejrzałem się po zniszczonym wnętrzu. Szukałem przede wszystkim obecności cieni, krwi tudzież tajemniczych – na pierwszy rzut oka – przedmiotów. -Nic się nie klei. To nie ma sensu- rzuciłem w kierunku towarzysza. -Ramsey miał rację, oni nie zginęli w tym miejscu. Nie rozbili się. Dopłynął sam statek- w głowie, aż huczało mi od hipotez, ale ta wydała się najsensowniejsza. Gdzie jednak były zapasy? Ktoś zdążył okraść wrak?
Ostatnio zmieniony przez Drew Macnair dnia 17.10.23 15:52, w całości zmieniany 1 raz
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Na słowa Ramsey’a uniósł lekko brew ku górze, jednak nic więcej. Nie posiadał wiedzy o tym co działo się w Beamish, miał jednak nadzieję dowiedzieć się więcej zarówno dzisiaj jak i dnia kolejnego kiedy miał umówiony wspólny obiad z kuzynką. Miał nadzieję, że będzie mu w stanie wylewnie i ze szczegółami przedstawić przebieg wydarzeń. Nie zmieniało to jednak, że było to bardzo niepokojące, zwłaszcza fakt, że coś w jakiś sposób wpłynęło na zachowanie Primrose. Zdecydowanie będzie musiał z nią o tym porozmawiać, całkiem możliwe, że może ich to przybliżyć do tego czego szukali, czymkolwiek to było.
Skinął głową na pytanie odnośnie starszego brata.
- Owszem zdawałem sobie sprawę, że coś jest z nim nie tak jak powinno. Jednak dopiero kiedy przypadkowo zobaczyłem jego...dodatek nazwijmy to tak, to zmusiłem go do mówienia. - odparł spokojnie patrząc na śmierciożercę ze spokojem.
Nie było go na spotkaniu, o którym wspomniał Mulciber, jednak słyszał to i owo odnośnie wydarzeń, które wtedy miały miejsce. Z jednej strony gdzieś tam cieszył się, że go tam nie było i nie musiał obserwować brata w takim stanie, jednak z drugiej strony żałował, bo być może mógłby mu jakoś wtedy pomóc. Te wydarzenia były jednak przeszłością, a teraz należało skoncentrować się na tym co mieli przed sobą, zebrać jakiekolwiek dowody, które uda im się znaleźć, a potem na spokojnie wszystko dokładnie przeanalizować.
Przez chwilę odprowadził czarny dym, w który zmienił się Ramsey, wzrokiem, po czym przeniósł już spokojnie spojrzenie na Macnair’a.
- Jeśli będziesz miał wolny czas, byłbym wdzięczny jeśli pokazałbyś mi dokładnie tą jaskinie. Nie słyszałem o niej wcześniej, a być może wspólnymi siłami uda się odsłonić chociaż rąbek tajemnicy. - pokiwał lekko głową, starając sobie teraz wszystko poukładać w głowie.
Jeśli kometa miała coś wspólnego z tym, że jaskinia nagle postanowiła się pokazać, a w środku istotnie znajdowała się jakaś wielka siła, warto było dowiedzieć się o tym jak najwięcej. Jakby nie patrzeć miał doświadczenie w chodzeniu do starożytnych grobowców, które niejednokrotnie były zabezpieczone różnymi silnymi zaklęciami, a także runami ochronnymi. Być może, jakimś cudem, będzie w stanie to z czymś połączyć. Nigdy nie wiadomo.
Kierując się w stronę wraku starał się mu przyjrzeć na tyle na ile było to możliwe przy świetle emanującym z różdżek. Wszedł za Drew do środka i zaczął oświetlać najpierw podłogę w poszukiwaniu krwawych śladów, a potem rozejrzał się po pierwszym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Wyglądało to na ładownie, jednak była pusta.
- Jesteś pewny, że nikt nic stąd nie wywoził? - uniósł brew ku górze – Gdyby załoga zginęła na morzu czy wyskoczyła za burtę, statek nadal miałby pełną ładownie. - zauważył wzrokiem odnajdując schody i powoli ruszać w ich kierunku – Nie mam zbyt dużej wiedzy o statkach jednak wydaje mi się, że kapitan powinien mieć w swojej kajucie spis przewożonych towarów. Możemy poszukać tam jakiś wskazówek. - odwrócił się do towarzysza patrząc na niego pytająco.
Skinął głową na pytanie odnośnie starszego brata.
- Owszem zdawałem sobie sprawę, że coś jest z nim nie tak jak powinno. Jednak dopiero kiedy przypadkowo zobaczyłem jego...dodatek nazwijmy to tak, to zmusiłem go do mówienia. - odparł spokojnie patrząc na śmierciożercę ze spokojem.
Nie było go na spotkaniu, o którym wspomniał Mulciber, jednak słyszał to i owo odnośnie wydarzeń, które wtedy miały miejsce. Z jednej strony gdzieś tam cieszył się, że go tam nie było i nie musiał obserwować brata w takim stanie, jednak z drugiej strony żałował, bo być może mógłby mu jakoś wtedy pomóc. Te wydarzenia były jednak przeszłością, a teraz należało skoncentrować się na tym co mieli przed sobą, zebrać jakiekolwiek dowody, które uda im się znaleźć, a potem na spokojnie wszystko dokładnie przeanalizować.
Przez chwilę odprowadził czarny dym, w który zmienił się Ramsey, wzrokiem, po czym przeniósł już spokojnie spojrzenie na Macnair’a.
- Jeśli będziesz miał wolny czas, byłbym wdzięczny jeśli pokazałbyś mi dokładnie tą jaskinie. Nie słyszałem o niej wcześniej, a być może wspólnymi siłami uda się odsłonić chociaż rąbek tajemnicy. - pokiwał lekko głową, starając sobie teraz wszystko poukładać w głowie.
Jeśli kometa miała coś wspólnego z tym, że jaskinia nagle postanowiła się pokazać, a w środku istotnie znajdowała się jakaś wielka siła, warto było dowiedzieć się o tym jak najwięcej. Jakby nie patrzeć miał doświadczenie w chodzeniu do starożytnych grobowców, które niejednokrotnie były zabezpieczone różnymi silnymi zaklęciami, a także runami ochronnymi. Być może, jakimś cudem, będzie w stanie to z czymś połączyć. Nigdy nie wiadomo.
Kierując się w stronę wraku starał się mu przyjrzeć na tyle na ile było to możliwe przy świetle emanującym z różdżek. Wszedł za Drew do środka i zaczął oświetlać najpierw podłogę w poszukiwaniu krwawych śladów, a potem rozejrzał się po pierwszym pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Wyglądało to na ładownie, jednak była pusta.
- Jesteś pewny, że nikt nic stąd nie wywoził? - uniósł brew ku górze – Gdyby załoga zginęła na morzu czy wyskoczyła za burtę, statek nadal miałby pełną ładownie. - zauważył wzrokiem odnajdując schody i powoli ruszać w ich kierunku – Nie mam zbyt dużej wiedzy o statkach jednak wydaje mi się, że kapitan powinien mieć w swojej kajucie spis przewożonych towarów. Możemy poszukać tam jakiś wskazówek. - odwrócił się do towarzysza patrząc na niego pytająco.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, menager Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
- Nie, Igorze – zaprzeczyłam nagle, kierując mocne spojrzenie w bagienną przestrzeń przed sobą. Musiało minąć przynajmniej kilkanaście wdechów, zanim cokolwiek wydostało się z moich ust. Półprzezroczysty, mleczny woal narzucał nam niepewność. Tymczasem my wchodziliśmy głębiej, podeszwy wciskały się w rozmokłe, poprzerywane zielarstwem ziemie, niekiedy zatrzymując nieproszonych wędrowców, by nigdy nie dotarli do ciążącego na tym kawałku bagna sekretu. – Nie jest pusto – dopełniłam, nawet nie szukając oczu syna. – Dowiedziemy tego – podkreśliłam zdeterminowana do faktycznego wyłapania tego, co odnalezione nigdy być nie chciało.
Zrywający się co jakiś czas wiatr przynosił nienormalny chłód, a przecież mieliśmy środek lata. Pod cienkie tkaniny wdzierało się coś niepokojącego. Jakby śmierć przez cały czas dotrzymywała nam kroku, roztaczając charakterystyczną dla siebie aurę. Błoto rozmazywało się na wysokiej cholewie butów, a rozmiękłym, gnijącym gałęziom wystarczył jeden nacisk, by całkiem się rozpadły. Wszystko wokół zdawało się zdychać, lecz wciąż nie dane mi było wypatrzeć czegokolwiek, co wyróżniałoby się z bladego, sennego krajobrazu. Byłam czujna, nie chowałam w zakamarkach materiału różdżki, zupełnie jakbym tylko czekała, aż zagrożenie warknie mi prosto w twarz. I wypełźnie wreszcie z ukrycia. Po prawdzie jednak to nie bestii wyszukiwałam pośród przerzedzonych drzew, to nie błysku czyichś przerażających oczu spodziewałam się dojrzeć między kołyszącymi się trzcinami. Gdy nadejdą ślady, ich forma nie zdoła przedstawić nam kompletnej historii o tym, co się wydarzyło tutaj, co wydarzyło się przy brzegu i tak po omacku przyjdzie nam wyławiać tropy z brei wypchanej niemal wyłącznie pytaniami.
Słowa syna nakazały zboczyć moim oczom z obranego kierunku, obróciłam twarz, by podążyć za jego spostrzeżeniem. Skręciliśmy głębiej, za zasłoną mgieł dopatrując się kształtu, który wydawał się dla podobnego krajobrazu dość niewiarygodny, ale wciąż znajdowaliśmy się te kilka kroków od niego. Wzniosłam nieco wyżej różdżkę, w razie gdyby niewiadoma przebudzić się miała z groźbą. Odegnane niewidzialnymi pazurami mary pozwoliły przyjrzeć się wreszcie znalezisku.
– To więcej niż coś, Igorze – wymówiłam, z zadowoleniem łykając widok dość imponującego znaleziska. Częściowo topiące się w bagnach koła od przechylonego wozu, pojedyncze deski wbite w ziemię, inne dryfujące w płytkiej wodzie, a wreszcie kilka metrów dalej opary charakterystyczne dla posilającej się śmierci. Zwłoki. Poturbowane, wyrzucone z wozu lub wyciągnięte brutalnie przez stwora o niewiadomej posturze, choć z pewnością silnego. Kałuża rozkładających się wnętrzności. – Sprawdź, czy coś zostało w tym wozie – zasugerowałam i sama zbliżyłam się bardziej do gnijącego truchła. – Ależ biedaczyna. Nie wygląda mi na to, by był przypadkowym trupem porzuconym na bagnach. Coś się tu wydarzyło. Coś się do niego dobrało. Na ciele widać ślady dziwnej substancji, może pochodzi od oprawcy – podzieliłam się spostrzeżeniami, ze skupieniem analizując stan ciała. Nacisk buta wywołał chlupot tuż przy martwej twarzy. Nie leżał tu długo. Była dość dobrze zachowana. – Dała mu ukojenie, zabierając go ze sobą – ona, Śmierć.
Obróciłam się do syna. – Trzeba będzie go stąd zabrać. Jakiś uzdrowiciel powinien zbadać te zwłoki – zadecydowałam, dewastując ostałą, cichą aurę tego miejsca. – Widziałeś jeszcze jakiegoś? – zapytałam w końcu, bo przecież denat wcale nie musiał przemieszczać się samotnie. Wręcz byłby głupcem, gdyby zabierał ze statku ten ładunek w pojedynkę. W istocie wątpiłam, by w ogóle nie był związany z tajemniczymi wydarzeniami.
Zrywający się co jakiś czas wiatr przynosił nienormalny chłód, a przecież mieliśmy środek lata. Pod cienkie tkaniny wdzierało się coś niepokojącego. Jakby śmierć przez cały czas dotrzymywała nam kroku, roztaczając charakterystyczną dla siebie aurę. Błoto rozmazywało się na wysokiej cholewie butów, a rozmiękłym, gnijącym gałęziom wystarczył jeden nacisk, by całkiem się rozpadły. Wszystko wokół zdawało się zdychać, lecz wciąż nie dane mi było wypatrzeć czegokolwiek, co wyróżniałoby się z bladego, sennego krajobrazu. Byłam czujna, nie chowałam w zakamarkach materiału różdżki, zupełnie jakbym tylko czekała, aż zagrożenie warknie mi prosto w twarz. I wypełźnie wreszcie z ukrycia. Po prawdzie jednak to nie bestii wyszukiwałam pośród przerzedzonych drzew, to nie błysku czyichś przerażających oczu spodziewałam się dojrzeć między kołyszącymi się trzcinami. Gdy nadejdą ślady, ich forma nie zdoła przedstawić nam kompletnej historii o tym, co się wydarzyło tutaj, co wydarzyło się przy brzegu i tak po omacku przyjdzie nam wyławiać tropy z brei wypchanej niemal wyłącznie pytaniami.
Słowa syna nakazały zboczyć moim oczom z obranego kierunku, obróciłam twarz, by podążyć za jego spostrzeżeniem. Skręciliśmy głębiej, za zasłoną mgieł dopatrując się kształtu, który wydawał się dla podobnego krajobrazu dość niewiarygodny, ale wciąż znajdowaliśmy się te kilka kroków od niego. Wzniosłam nieco wyżej różdżkę, w razie gdyby niewiadoma przebudzić się miała z groźbą. Odegnane niewidzialnymi pazurami mary pozwoliły przyjrzeć się wreszcie znalezisku.
– To więcej niż coś, Igorze – wymówiłam, z zadowoleniem łykając widok dość imponującego znaleziska. Częściowo topiące się w bagnach koła od przechylonego wozu, pojedyncze deski wbite w ziemię, inne dryfujące w płytkiej wodzie, a wreszcie kilka metrów dalej opary charakterystyczne dla posilającej się śmierci. Zwłoki. Poturbowane, wyrzucone z wozu lub wyciągnięte brutalnie przez stwora o niewiadomej posturze, choć z pewnością silnego. Kałuża rozkładających się wnętrzności. – Sprawdź, czy coś zostało w tym wozie – zasugerowałam i sama zbliżyłam się bardziej do gnijącego truchła. – Ależ biedaczyna. Nie wygląda mi na to, by był przypadkowym trupem porzuconym na bagnach. Coś się tu wydarzyło. Coś się do niego dobrało. Na ciele widać ślady dziwnej substancji, może pochodzi od oprawcy – podzieliłam się spostrzeżeniami, ze skupieniem analizując stan ciała. Nacisk buta wywołał chlupot tuż przy martwej twarzy. Nie leżał tu długo. Była dość dobrze zachowana. – Dała mu ukojenie, zabierając go ze sobą – ona, Śmierć.
Obróciłam się do syna. – Trzeba będzie go stąd zabrać. Jakiś uzdrowiciel powinien zbadać te zwłoki – zadecydowałam, dewastując ostałą, cichą aurę tego miejsca. – Widziałeś jeszcze jakiegoś? – zapytałam w końcu, bo przecież denat wcale nie musiał przemieszczać się samotnie. Wręcz byłby głupcem, gdyby zabierał ze statku ten ładunek w pojedynkę. W istocie wątpiłam, by w ogóle nie był związany z tajemniczymi wydarzeniami.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wieczorna mgła okalała przemierzające z wolna tereny; grząski grunt wyswobadzał chwiejnością stawianych z wolna kroków. Zewsząd łypał nań blady blask księżyca czasem do skóry dobijała się irytująca komarzyca; i tak postępowali naprzód, szukając poszlak, wyglądając wskazówek, kurczowo trzymając się wyznaczonego traktu, jakby w obawie, że pochłonąć ich mogą straszliwe otchłanie tutejszych mielizn. Matka szczęśliwie nie założyła jakichś eleganckich pantofli, matka szczęśliwie nie bała się wejść w odmęty wilgoci. Pozowana dama najprędzej ujawniała się swoją symulacją, zwłaszcza wtedy, gdy wzrastało ryzyko złamania paznokcia; przybrana maska dystyngowania najlepiej pasowała właśnie takim jak ona, w duchu zaradnym i gotowym na surowość kobietom, nierzadko silniejszym od mas kręcących się wokół mężczyzn, zarazem zanadto szykownym i harmonijnym, ilekroć tego właśnie wymagała od nich sytuacja. To ona, choć nienależąca formalnie do arystokratycznej socjety, uchodziła w jego oczach za prawdziwą lady; to ona, choć nienosząca nazwiska wydumanej wyższości, nosiła się na jej podobieństwo, w sukniach ociekających skromniejszych splendorem, jednocześnie w przestrzeni bankietów tej samej rangi. Ostatecznie to właśnie ona walczyła konsekwentnie w imię wielkiej idei; ostatecznie to właśnie ona morderczo odebrała tchnienia własnemu mężowi i byle dziwce, nie mrugnąwszy przy tym wątpliwością choćby przez chwilę. Dobrze było przechodzić przez życie u jej boku, dobrze było chłonąć jej rady, nawet jeśli nagła konieczność wymusiła dziś przybycie w postępujący z wolna chłód mokradeł.
― Niekiedy zaskakuje mnie twoja determinacja ― skwitował cichym tonem, ni to podziwu, ni to konsternacji, szukając matczynego spojrzenia; zaraz jednak na powrót wracał nim do kołyszącego się od wiatru dywanu trzcin, gdzieniegdzie zawiesiwszy oko na wyglądających złowieszczo cieniach gałęzi, zatapiających się tylko w świetle dziwacznej komety i lichego lśnienia miesiączka. Raz po raz do uszu dochodziło kumkanie żab, albo zgrzyt świerszczy; raz po raz na policzku osiadał żądny krwi owad, rychło zabijany jednakże w akcie desperackiej frustracji. Powoli nużącym stawało się już przemierzanie tego torfowiska, niczego chyba nie mieli tu bowiem znaleźć; w końcu na horyzoncie wylęgło się coś, cokolwiek, co wyciągnęło go z apatii pozbawionego sensu łażenia tam i nazad. Wóz wyłonił się z ciemności, doszczętnie roztrzaskany, poturbowany na kawałki; gdzieś niedaleko dryfowały na płyciźnie zwłoki, nienormalnie powyginane, z wnętrznościami na wierzchu. Smród trupiego fetoru zdradzał obecność jednego rozkładającego się ciała, ale gdzieś czaić się musiała jeszcze reszta. Usłuchał matki, różdżką oświetlił sobie pozostałości po drewnianej konstrukcji; tam zastał drugiego nieboszczyka, wyglądającego koszmarniej od poprzedniego. Gnijącą skórę oblepiała czarna, niezidentyfikowana maź; w dalszej części coś jeszcze kryło się pod lnianą płachtą, wybrzmiewając enigmą, która i jego zdawała się chyba zaintrygować.
― Tu jest następny. I ta sama breja ― odpowiedział, już zaraz stanowczo wskakując na bryczkę, coby zajrzeć pod materiał, coby zbadać, co jeszcze transportowali ci jegomoście. ― I jeszcze jeden. Ale bez podobnych obrażeń ― dodał wkrótce, tuż po tym, gdy zza narzuty wyłonił się następny sztywniak. Bez zbędnego przejęcia odsłonił skrywającą tułów koszulę, bez namiętności obejrzał głowę; nijak potrzaskany, nijak rozdrapany, ot, przypominający zwyczajnego umarlaka mężczyzna. Ale jego Śmierć nie spotkała ze starości, czy w spokojnym śnie; jego Śmierć spotkała z cudzego wyroku, w wyznaczonej przez kogoś premedytacji, skrywając się pod płaszczem niewybaczalnej inkantacji, albo morderczej trucizny. ― Właściwie ten nie ma żadnych obrażeń. Młody, około trzydziestki, na ciele nie ma choćby siniaka. Ci dwaj schowali go pod płótnem ― oznajmił, z powrotem narzuciwszy mu na czoło fragment lnianej plandeki, już zaraz zeskakując na niestabilny ląd. I tak już zmierzał w stronę matki, jakoś nierozsądnie nie patrząc na co, leżało pod nogami; i tak potknął się o spoczywającą stabilnie w bagnie skrzyneczkę, niespodziewanie trącając Irinę o ramię. Wystarczająco mocno, by do kaloszy nalała jej się woda, a nogawki spodni nasiąkły lokalnym błotem.
― Przepraszam ― wydusił tylko zakłopotany, wyciągnąwszy w jej stronę dłoń miałkiego wsparcia. Gwoli wybaczenia, choć to nie miało najpewniej wymazać jej rozjątrzenia. Może cały powód zamieszania, ten nieduży kufer, przyćmi nieco wybuch jej złości?
― Niekiedy zaskakuje mnie twoja determinacja ― skwitował cichym tonem, ni to podziwu, ni to konsternacji, szukając matczynego spojrzenia; zaraz jednak na powrót wracał nim do kołyszącego się od wiatru dywanu trzcin, gdzieniegdzie zawiesiwszy oko na wyglądających złowieszczo cieniach gałęzi, zatapiających się tylko w świetle dziwacznej komety i lichego lśnienia miesiączka. Raz po raz do uszu dochodziło kumkanie żab, albo zgrzyt świerszczy; raz po raz na policzku osiadał żądny krwi owad, rychło zabijany jednakże w akcie desperackiej frustracji. Powoli nużącym stawało się już przemierzanie tego torfowiska, niczego chyba nie mieli tu bowiem znaleźć; w końcu na horyzoncie wylęgło się coś, cokolwiek, co wyciągnęło go z apatii pozbawionego sensu łażenia tam i nazad. Wóz wyłonił się z ciemności, doszczętnie roztrzaskany, poturbowany na kawałki; gdzieś niedaleko dryfowały na płyciźnie zwłoki, nienormalnie powyginane, z wnętrznościami na wierzchu. Smród trupiego fetoru zdradzał obecność jednego rozkładającego się ciała, ale gdzieś czaić się musiała jeszcze reszta. Usłuchał matki, różdżką oświetlił sobie pozostałości po drewnianej konstrukcji; tam zastał drugiego nieboszczyka, wyglądającego koszmarniej od poprzedniego. Gnijącą skórę oblepiała czarna, niezidentyfikowana maź; w dalszej części coś jeszcze kryło się pod lnianą płachtą, wybrzmiewając enigmą, która i jego zdawała się chyba zaintrygować.
― Tu jest następny. I ta sama breja ― odpowiedział, już zaraz stanowczo wskakując na bryczkę, coby zajrzeć pod materiał, coby zbadać, co jeszcze transportowali ci jegomoście. ― I jeszcze jeden. Ale bez podobnych obrażeń ― dodał wkrótce, tuż po tym, gdy zza narzuty wyłonił się następny sztywniak. Bez zbędnego przejęcia odsłonił skrywającą tułów koszulę, bez namiętności obejrzał głowę; nijak potrzaskany, nijak rozdrapany, ot, przypominający zwyczajnego umarlaka mężczyzna. Ale jego Śmierć nie spotkała ze starości, czy w spokojnym śnie; jego Śmierć spotkała z cudzego wyroku, w wyznaczonej przez kogoś premedytacji, skrywając się pod płaszczem niewybaczalnej inkantacji, albo morderczej trucizny. ― Właściwie ten nie ma żadnych obrażeń. Młody, około trzydziestki, na ciele nie ma choćby siniaka. Ci dwaj schowali go pod płótnem ― oznajmił, z powrotem narzuciwszy mu na czoło fragment lnianej plandeki, już zaraz zeskakując na niestabilny ląd. I tak już zmierzał w stronę matki, jakoś nierozsądnie nie patrząc na co, leżało pod nogami; i tak potknął się o spoczywającą stabilnie w bagnie skrzyneczkę, niespodziewanie trącając Irinę o ramię. Wystarczająco mocno, by do kaloszy nalała jej się woda, a nogawki spodni nasiąkły lokalnym błotem.
― Przepraszam ― wydusił tylko zakłopotany, wyciągnąwszy w jej stronę dłoń miałkiego wsparcia. Gwoli wybaczenia, choć to nie miało najpewniej wymazać jej rozjątrzenia. Może cały powód zamieszania, ten nieduży kufer, przyćmi nieco wybuch jej złości?
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Obawiam się, że bez nowych wskazówek nic więcej nie uda nam się o niej dowiedzieć- odparłem chłodnym tonem, ale nie było to spowodowane samym pytaniem, a swego rodzaju irytacją, iż nie potrafiłem postawić jakiejkolwiek tezy. Szanowałem jego umiejętności, wiedziałem że był wprawnym poszukiwaczem i miłośnikiem starożytnego pisma, jednakże przy tym miałem świadomość własnych umiejętności. Daleki byłem od uważania się za nieomylnego, ale w tym przypadku naprawdę niezbędne były inne ślady oraz informacje. Być może obecnie, kiedy już dotarły do mnie wieści przekazane przez Ramseya, dostrzegłbym coś więcej, ale wpierw wolałem sobie to wszystko przemyśleć i ułożyć w pozornie spójną całość. Każde wydarzenie miało wspólny mianownik. Nic co w ostatnim czasie działo się na angielskich ziemiach nie było przypadkowe, a zatem tylko od nas zależało, czy dojdziemy prawdy. -Lecz jeśli chcesz samemu rzucić na to okiem, to oczywiście zaprowadzę cię tam- dodałem i skinąłem nieznacznie głową dając tym samym znak gotowości. Nie mogliśmy zignorować sygnałów, powinniśmy być dalecy od pozostawienia przyczyn zjawisk samopas. Były one poza naszą kontrolą, a zatem stanowiły o niebezpieczeństwie.
Udane zaklęcie nie przyniosło niczego odkrywczego, więc ostrożnie przekroczyłem progi wyrwy. Ciemność panująca wewnątrz statku nie sprzyjała poszukiwaniom, dlatego prostą inkantacją wyczarowałem kulę białego światła, która zawisła tuż pod drewnianym pokładem. Bagienny smród zdążył rozgościć się na dobre, podobnie jak chłód nijak mający się do letniej temperatury. Ilość błota była zatrważająca, mogliśmy zapomnieć o odnalezieniu jakichkolwiek wskazówek na zalanej przestrzeni. Był to zły znak, bowiem jeśli doszło tu do jakiejś masakry to różdżki tudzież inne przedmioty mogły znaleźć się w kleistej brei. Przeszukanie jej – jeśli w ogóle miało to jakikolwiek sens – zajęłoby nam kilka godzin, jak nie dni. -Widzisz jakieś ślady walki?- spytałem zatrzymując spojrzenie na brunatnych rozpryskach. Pierwsza myśl – krew, kolejna ślady po winie. Nie byłem specem, powierzchnia była gładka, bez charakterystycznych skrzepów. Znów mogła zawinić wilgoć oraz sama woda.
-Niczego już nie jestem pewien- odparłem zgodnie z prawdą próbując dotrzeć do lekko uchylonych drzwi. Coś je blokowało, bowiem w innym wypadku otworzyłyby się na skutek przechylonego kadłuba. -Rozważam dwie logiczne możliwości i jedną abstrakcyjną. Krwawy Theo dopiero płynął po dostawę, ale temu przeczy brak jakichkolwiek skrzyń czy beczek lub faktycznie ktoś dostał się tu jako pierwszy. Skąd by jednak wiedział gdzie finalnie statek osiądzie na mieliźnie? Może kraksa była zaplanowana?- zerknąłem na Xaviera licząc, że obejmie jedno ze stanowisk lub wygłosi własne. -Abstrakcyjna opcja zakłada rozpłynięcie się wszystkiego w powietrzu, podobnie jak stało się z załogą- rozłożyłem szeroko ręce. -W obliczu obecnych wydarzeń nie możemy tego wykluczyć- działo się coś dziwnego, coś poza nami i to irytowało mnie najbardziej. Niewiedza. Domysły.
Szarpnąłem drzwi, ale na nic się to zdało. Schyliłem się i zanurzyłem dłoń w czarnej brei starając się odnaleźć źródło blokady. Miałem wrażenie, że była to sporych rozmiarów belka, ale skąd się tu wzięła? Zerknąłem ku górze, a zaraz po tym na boki starając się odnaleźć miejsce z brakującym fragmentem, ale na nic się to zdało. -Pomóż mi- rzuciłem i oparłem się o ścianę wsuwając ręce do środka. Musieliśmy przesunąć drewno na tyle, aby móc chociaż prześlizgnąć się do pomieszczenia. -Rozejrzymy się w tym miejscu, a później poszukamy kapitańskiej kajuty- to był dobry plan, bowiem wiedza o przewożonych towarach mogła dać nam wskazówki, czy komuś zależałoby na wykradzeniu ich. Jeśli rzecz jasna Theo był na tyle głupi, by zapisywać wszystkie nielegalne transakcje. Nie znałem się na handlu morskim, obce były mi przyzwyczajenia załogi, dlatego nie podważałem przypuszczeń Xaviera. Z resztą i tak musieliśmy sprawdzić wszystkie możliwe, a przede wszystkim dostępne, tropy.
Udane zaklęcie nie przyniosło niczego odkrywczego, więc ostrożnie przekroczyłem progi wyrwy. Ciemność panująca wewnątrz statku nie sprzyjała poszukiwaniom, dlatego prostą inkantacją wyczarowałem kulę białego światła, która zawisła tuż pod drewnianym pokładem. Bagienny smród zdążył rozgościć się na dobre, podobnie jak chłód nijak mający się do letniej temperatury. Ilość błota była zatrważająca, mogliśmy zapomnieć o odnalezieniu jakichkolwiek wskazówek na zalanej przestrzeni. Był to zły znak, bowiem jeśli doszło tu do jakiejś masakry to różdżki tudzież inne przedmioty mogły znaleźć się w kleistej brei. Przeszukanie jej – jeśli w ogóle miało to jakikolwiek sens – zajęłoby nam kilka godzin, jak nie dni. -Widzisz jakieś ślady walki?- spytałem zatrzymując spojrzenie na brunatnych rozpryskach. Pierwsza myśl – krew, kolejna ślady po winie. Nie byłem specem, powierzchnia była gładka, bez charakterystycznych skrzepów. Znów mogła zawinić wilgoć oraz sama woda.
-Niczego już nie jestem pewien- odparłem zgodnie z prawdą próbując dotrzeć do lekko uchylonych drzwi. Coś je blokowało, bowiem w innym wypadku otworzyłyby się na skutek przechylonego kadłuba. -Rozważam dwie logiczne możliwości i jedną abstrakcyjną. Krwawy Theo dopiero płynął po dostawę, ale temu przeczy brak jakichkolwiek skrzyń czy beczek lub faktycznie ktoś dostał się tu jako pierwszy. Skąd by jednak wiedział gdzie finalnie statek osiądzie na mieliźnie? Może kraksa była zaplanowana?- zerknąłem na Xaviera licząc, że obejmie jedno ze stanowisk lub wygłosi własne. -Abstrakcyjna opcja zakłada rozpłynięcie się wszystkiego w powietrzu, podobnie jak stało się z załogą- rozłożyłem szeroko ręce. -W obliczu obecnych wydarzeń nie możemy tego wykluczyć- działo się coś dziwnego, coś poza nami i to irytowało mnie najbardziej. Niewiedza. Domysły.
Szarpnąłem drzwi, ale na nic się to zdało. Schyliłem się i zanurzyłem dłoń w czarnej brei starając się odnaleźć źródło blokady. Miałem wrażenie, że była to sporych rozmiarów belka, ale skąd się tu wzięła? Zerknąłem ku górze, a zaraz po tym na boki starając się odnaleźć miejsce z brakującym fragmentem, ale na nic się to zdało. -Pomóż mi- rzuciłem i oparłem się o ścianę wsuwając ręce do środka. Musieliśmy przesunąć drewno na tyle, aby móc chociaż prześlizgnąć się do pomieszczenia. -Rozejrzymy się w tym miejscu, a później poszukamy kapitańskiej kajuty- to był dobry plan, bowiem wiedza o przewożonych towarach mogła dać nam wskazówki, czy komuś zależałoby na wykradzeniu ich. Jeśli rzecz jasna Theo był na tyle głupi, by zapisywać wszystkie nielegalne transakcje. Nie znałem się na handlu morskim, obce były mi przyzwyczajenia załogi, dlatego nie podważałem przypuszczeń Xaviera. Z resztą i tak musieliśmy sprawdzić wszystkie możliwe, a przede wszystkim dostępne, tropy.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
W innych okolicznościach zapewne zirytowałby się słysząc ton z jakim zwracał się do niego Macnair, jednak nie dzisiaj. Stali w obliczu nie jednej, a wielu zagadek i każdy z nich miał prawo do irytacji. Każdy z nich lubił wiedzieć na co się pisze, lubił znać sytuację, niewiedza była czymś czego nikt nie lubił. Zwłaszcza kiedy stawka była wysoka. Nie zmieniało to jednak faktu, że należało dojść do sedna tej sprawy. Nieznane moce czy też cienie, to wszystko stanowiło zagrożenie dla nich wszystkich. Z pewnością nie tylko oni zajmowali się niewyjaśnionymi sprawami, takimi jak wrak przed nimi. Może uda im się kiedyś wspólnie spotkać i przekazać sobie nawzajem zgromadzone informacje. Być może wtedy uda im się je ze sobą połączyć i w ten sposób zyskają szerszy obraz całej sytuacji.
- Jak już rozwiążemy zagadkę jaką skrywa to miejsce, będę wdzięczny jeśli znajdziesz czas na pokazanie mi tego miejsca. - odparł spokojnie lekko przy tym kiwając głową.
Do smrodu przyzwyczaił się zaskakująco szybko, chociaż naturalnie nadal mu przeszkadzało, jednak chłód tego miejsca był zaskakujący. Coś było w nim zdecydowanie dziwnego. Rozejrzał się dokładniej po wnętrzu czegoś, co zakładał, że kiedyś był ładownią. Doszedł jednak do wniosku, że ciężko będzie tu cokolwiek znaleźć.
- Niestety, ciężko tu cokolwiek zobaczyć. - pokręcił głową, po czym zauważył rozprysk, na który przed chwilą patrzył Drew.
Nie potrafił go jednak zakwalifikować. Mogłoby to być cokolwiek, chociaż jeśli faktycznie doszło na pokładzie do walki, było duże prawdopodobieństwo, że mogła to być krew. Po chwili jednak skupił się na słowach Macnair’a. Przez chwilę analizował przedstawione przez niego możliwości.
- Najbardziej opowiedziałbym się za tym,że ktoś tu już był przed nami. Oczywiście, można by rozważyć, że wszystko rozpłynęło się w powietrzu, biorąc pod uwagę wszystkie te dziwne rzeczy, które się teraz dzieją. Jednak wydaje mi się, że gdyby faktycznie do tego doszło, na statku mimo wszystko znaleźlibyśmy jakieś ślady, jakieś runy, cokolwiek. Nie możemy wykluczać tej opcji. - pokręcił głową i spojrzał na zalaną błotem – Być może jakieś ślady są na podłodze, ale w tych warunkach ciężko będzie nam coś znaleźć. - dodał niezadowolony.
Każdy inny szlachetnie urodzony z pewnością odmówiłby wsadzania rąk w błotnistą breje i w ogóle w użycie fizycznej siły w celu podniesienia czegokolwiek, ale nie Burke. On spędził zbyt wiele czasu na wykopaliskach w różnych krajach świata, zbyt często był był umorusany cały w piachu i innych rzeczach. Błoto w żadnym wypadku nie było mu straszne. Jedyne czego było mu szkoda w tym momencie, to ubrań, ale przecież to rzecz nabyta.
Wsunął więc ręce do brei i po chwili odnalazł belkę, którą już trzymał Drew. Chwycił ją odpowiednio, ukucnął by dobrze zrównoważyć ciężar i wraz ze swoim towarzyszem unieśli trochę belkę chcąc ją przesunąć.
- Kajutę kapitańską możemy sobie zostawić na koniec. Podejrzewam, że więcej wskazówek możemy znaleźć na pokładzie i pod nim… o ile są jakiekolwiek wskazówki. - westchnął.
Naprawdę wierzył, że coś znajdą. Nie mieściło mu się w głowie, że nie ma żadnych śladów. Cokolwiek by się tu nie wydarzyło z całą pewnością znajdą cokolwiek.
- Jak już rozwiążemy zagadkę jaką skrywa to miejsce, będę wdzięczny jeśli znajdziesz czas na pokazanie mi tego miejsca. - odparł spokojnie lekko przy tym kiwając głową.
Do smrodu przyzwyczaił się zaskakująco szybko, chociaż naturalnie nadal mu przeszkadzało, jednak chłód tego miejsca był zaskakujący. Coś było w nim zdecydowanie dziwnego. Rozejrzał się dokładniej po wnętrzu czegoś, co zakładał, że kiedyś był ładownią. Doszedł jednak do wniosku, że ciężko będzie tu cokolwiek znaleźć.
- Niestety, ciężko tu cokolwiek zobaczyć. - pokręcił głową, po czym zauważył rozprysk, na który przed chwilą patrzył Drew.
Nie potrafił go jednak zakwalifikować. Mogłoby to być cokolwiek, chociaż jeśli faktycznie doszło na pokładzie do walki, było duże prawdopodobieństwo, że mogła to być krew. Po chwili jednak skupił się na słowach Macnair’a. Przez chwilę analizował przedstawione przez niego możliwości.
- Najbardziej opowiedziałbym się za tym,że ktoś tu już był przed nami. Oczywiście, można by rozważyć, że wszystko rozpłynęło się w powietrzu, biorąc pod uwagę wszystkie te dziwne rzeczy, które się teraz dzieją. Jednak wydaje mi się, że gdyby faktycznie do tego doszło, na statku mimo wszystko znaleźlibyśmy jakieś ślady, jakieś runy, cokolwiek. Nie możemy wykluczać tej opcji. - pokręcił głową i spojrzał na zalaną błotem – Być może jakieś ślady są na podłodze, ale w tych warunkach ciężko będzie nam coś znaleźć. - dodał niezadowolony.
Każdy inny szlachetnie urodzony z pewnością odmówiłby wsadzania rąk w błotnistą breje i w ogóle w użycie fizycznej siły w celu podniesienia czegokolwiek, ale nie Burke. On spędził zbyt wiele czasu na wykopaliskach w różnych krajach świata, zbyt często był był umorusany cały w piachu i innych rzeczach. Błoto w żadnym wypadku nie było mu straszne. Jedyne czego było mu szkoda w tym momencie, to ubrań, ale przecież to rzecz nabyta.
Wsunął więc ręce do brei i po chwili odnalazł belkę, którą już trzymał Drew. Chwycił ją odpowiednio, ukucnął by dobrze zrównoważyć ciężar i wraz ze swoim towarzyszem unieśli trochę belkę chcąc ją przesunąć.
- Kajutę kapitańską możemy sobie zostawić na koniec. Podejrzewam, że więcej wskazówek możemy znaleźć na pokładzie i pod nim… o ile są jakiekolwiek wskazówki. - westchnął.
Naprawdę wierzył, że coś znajdą. Nie mieściło mu się w głowie, że nie ma żadnych śladów. Cokolwiek by się tu nie wydarzyło z całą pewnością znajdą cokolwiek.
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, menager Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
- Dawno powinieneś przestać się dziwić – odpowiedziałam szorstko, niejako ucinając niezbyt obfity i tak wątek w tej rozmowie. Dotąd raczej nie sądziłam, by Igor zadziwiał się moją postawą, sama nie upatrywałam w niej nowej bryzy, a raczej stare, wypracowane doświadczeniem metody, spojrzenia skoncentrowane na celu i dążące do wypełnienia powierzonego zadania. Tak było dwadzieścia lat temu, tak było i dzisiaj, choć może obecna determinacja miała mocniej zarysowane kształty. Gdybym ugrzęzła w tym błocie i przyznała się do torpedującej myśli beznadziei, w tej sprawie i w tej rodzinie okazałabym się figurą jakże bezużyteczną. Tymczasem ambicje i zdolności sprzyjały czemuś więcej, niż tylko byciem i pokazywaniem się. Nowa sytuacja na nas wszystkich wymusiła wyjście z dotychczasowego, dobrze oswojonego życia. Bieg naszych dróg różnił się, ale ostatecznie znaleźliśmy się w Suffolk, pod jednym sztandarem i jednym dachem. Ciężarowi laurów towarzyszył ciężar obowiązku. Nie zapadałam się zatem w torfowisku na myśl o robieniu porządku w naszym hrabstwie. Robiłam już o wiele gorsze rzeczy – o ile tą w ogóle można było zaliczyć do niekomfortowej. Warunki środowiska nie niosły wbrew pozorom większej przeszkody, a gdyby nawet w całej wyprawie okazały się nadto dokuczliwe, istniały przecież sposoby, by sobie z tymi niedogodnościami odpowiednio poradzić. Parłam do przodu, naprawdę po trupach, czasem na przekór wszystkiemu.
Przeczesywałam nachalnym spojrzeniem miejsce gnijącej katastrofy. Ponad zgliszczami wznosił się mimowolny obraz, konstrukcja ożywiona przez wyobraźnię i doświadczenie. Rozpływające się w ziemistej brei tropy nie pozwalały zaczepić wizji o stabilne, pewne punkty. Trzeba było sięgać głębiej, odważniej, wyciągać możliwości spoza linii horyzontu. To też czyniłam ponad rozwalonymi bebechami cuchnącego już umarlaka.
- Zatem było ich trzech – podsumowałam, unosząc brodę i wyszukując spojrzenia syna. Trudno mi było uwierzyć, że przewrócony wóz zabił trzech czarodziejów tak po prostu. Albo dwóch, bo ten trzeci padł ofiarą nieznanej bestii. – Coś ich musiało zabić – wymówiłam dobitnie i zmrużyłam lekko oczy. Chwilę później już czyniłam te dwa kroki w stronę syna. Wbite w talię dłonie wyrażały postawę badającego śledczego. – I nie był to wykręcony w błocie wóz – zawyrokowałam, gdy Igor podzielił się swoimi spostrzeżeniami. – Mógł zginąć na statku, w czasie sztormu – myślałam głośno, dopatrując się w tych okolicznościach kolejnych podejrzanych poszlak. – Albo ci dwaj mieli coś z tym wspólnego. Pragnęli zataić zbrodnie lub… wywieźć go i godnie pochować druha. Trzeba będzie ich zabrać do zakładu i oddać uzdrowicielom. Niechaj wyjaśnią nam tę śmierć – zdecydowałam, wiedząc, że niewiele więcej dowiemy się z pobieżnego przyglądania zwłokom. Obydwoje widzieliśmy ich już sporo w życiu, ale wciąż brakowało nam doświadczenia medycznego, by wydać właściwy osąd. – Znalazłeś jakieś różdżki? Pewnie zatopiły się w… - urwałam, bo nagle Igor niezdarnymi ruchami zaserwował mi deszcz błota. Podniosłam sztywno dłoń do policzka i starłam brązowy ślad, spoglądając gniewnie na syna. Wilgoć rozlała się po wnętrzu moich butów, wywołując poczucie dyskomfortu. Wciągnęłam powietrze mocniej i przez chwilę grobowo milczałam. – Weź się lepiej za tę skrzynię – wydusiłam oschle kolejne polecenie, ignorując jego pomocną dłoń. Nie potrzebowałam oparcia, potrzebowałam konkretnego działania w miejscu wypadku. – Nie będziemy tutaj siedzieć cały dzień, Igorze. Trzeba odtworzyć to zdarzenie i wrócić do pozostałych – dodałam równie zimno, karcąc jego bezczynność.
Przeczesywałam nachalnym spojrzeniem miejsce gnijącej katastrofy. Ponad zgliszczami wznosił się mimowolny obraz, konstrukcja ożywiona przez wyobraźnię i doświadczenie. Rozpływające się w ziemistej brei tropy nie pozwalały zaczepić wizji o stabilne, pewne punkty. Trzeba było sięgać głębiej, odważniej, wyciągać możliwości spoza linii horyzontu. To też czyniłam ponad rozwalonymi bebechami cuchnącego już umarlaka.
- Zatem było ich trzech – podsumowałam, unosząc brodę i wyszukując spojrzenia syna. Trudno mi było uwierzyć, że przewrócony wóz zabił trzech czarodziejów tak po prostu. Albo dwóch, bo ten trzeci padł ofiarą nieznanej bestii. – Coś ich musiało zabić – wymówiłam dobitnie i zmrużyłam lekko oczy. Chwilę później już czyniłam te dwa kroki w stronę syna. Wbite w talię dłonie wyrażały postawę badającego śledczego. – I nie był to wykręcony w błocie wóz – zawyrokowałam, gdy Igor podzielił się swoimi spostrzeżeniami. – Mógł zginąć na statku, w czasie sztormu – myślałam głośno, dopatrując się w tych okolicznościach kolejnych podejrzanych poszlak. – Albo ci dwaj mieli coś z tym wspólnego. Pragnęli zataić zbrodnie lub… wywieźć go i godnie pochować druha. Trzeba będzie ich zabrać do zakładu i oddać uzdrowicielom. Niechaj wyjaśnią nam tę śmierć – zdecydowałam, wiedząc, że niewiele więcej dowiemy się z pobieżnego przyglądania zwłokom. Obydwoje widzieliśmy ich już sporo w życiu, ale wciąż brakowało nam doświadczenia medycznego, by wydać właściwy osąd. – Znalazłeś jakieś różdżki? Pewnie zatopiły się w… - urwałam, bo nagle Igor niezdarnymi ruchami zaserwował mi deszcz błota. Podniosłam sztywno dłoń do policzka i starłam brązowy ślad, spoglądając gniewnie na syna. Wilgoć rozlała się po wnętrzu moich butów, wywołując poczucie dyskomfortu. Wciągnęłam powietrze mocniej i przez chwilę grobowo milczałam. – Weź się lepiej za tę skrzynię – wydusiłam oschle kolejne polecenie, ignorując jego pomocną dłoń. Nie potrzebowałam oparcia, potrzebowałam konkretnego działania w miejscu wypadku. – Nie będziemy tutaj siedzieć cały dzień, Igorze. Trzeba odtworzyć to zdarzenie i wrócić do pozostałych – dodałam równie zimno, karcąc jego bezczynność.
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Intencja niekiedy przysłaniała prawdziwy oddźwięk czynu, konsekwencja zaś wymazywała zupełnie wymiar pierwotnych sądów. Większe i mniejsze dylematy wymagały więc stosownego namysłu, swoiście pogłębionej refleksji, w innym wypadku okazać się mogły wszakże iskrą podsycającą wielki ogień. Tak przynajmniej czynili ci niepewni, działający w tonie powszechnego zwątpienia; tak bynajmniej nie postępowała ona, oddana potędze Czarnego Pana, jego wizji, swojemu namiestnikowi, wreszcie ― własnym przekonaniom. Chwała czystej krwi, gotowa była mówić bez zająknięcia, całkiem szczerze, jako ten nad wyraz lojalny pionek w niebanalnej grze o ideały. Jemu brakowało jeszcze podobnej wiary, nim kierowała wciąż bardziej chęć posłuszeństwa: wobec matki i kuzyna, wobec czyhających nań oczekiwań, wobec zastygłej w powietrzu i dotąd nienazwanej antycypacji. Pragnęła, by istniał jako jej duma, by zmierzał szumnie podobną jej ścieżką w stronę oferującej wiele przyszłości. Ale on nieustannie kwestionował własną tożsamość, ilekroć tylko spoglądał w matnię lustra i szarość swoich oczu; ale on nieprzerwanie negował zasadność wielu decyzji, sczeznąc powoli w miałkim uczuciu życiowej zagwozdki. Kim byłem, kim jestem, kim będę?, przewijało się przez młodzieńczy umysł skąpany w przytłaczającym ciężarze arkan osobniczego istnienia. Już zaraz zgodnie zakładał jednak średnio wygodne buty, gotów iść dalej, nie wiadomo dokąd, ważne że przed siebie; już zaraz towarzyszył matce, gotów na każde skinienie palca, sprytnie manewrującego każdą należącą doń kończyną. Tak należało z nim jednak postępować ― jak z bezrozumną kukiełką, co rusz oczekującą tylko konkretnych poleceń. Wcale nie była zatem bierną figurą ― była wytwornym graczem, podsuwającym pod nos niedostrzegane przezeń horyzonty, popychającym go ku lepszemu, jak każda sylwetka dobrej matki.
― Umyślne czy nie, to było raczej morderstwo ― zawyrokował, gdy postanowiła głośno podsumować okoliczności otaczającej ich scenerii. Zbadanie ciała przez uzdrowicieli powinno zdementować wszelkie domysły, jak na razie jednak tamten jeden, złożony skrzętnie pod połaciami płachty, zdawał się być ofiarą wyroku dwóch pozostałych, rozszarpanych przez niewiadomej formy zwierzę. Dobrało się im do bebechów, rozpruwając je w makabrycznej manierze; pozostałością była zaledwie wymowna, lśniąca w świetle księżyca maź, czarna, nieznośnie lepiąca się do zelówek. Czy literatura udokumentowała już analogiczne przypadki? Czy nauka nazwała dotąd kształt tej okrutnej bestii? Wiele pytań nasuwało się na myśl, drażniąc ją niedosytem informacji; przez głowę przemknęła też na chwilę troska o Drew i Xaviera. Bestia wciąż czaić się mogła w wysokiej, bagiennej trzcinie, albo na pokładzie odwiedzanego przez mężczyzn statku.
Zdążył zeskoczyć z wozu, oblewając nogawki własnych spodni kroplami mętnej; zdążył zrobić krok, dwa, trzy naprzód, coby dołączyć do Iriny, a stopy haczyły już w roztargnieniu o zatopioną w mieliźnie skrzynię. Wpierw pospieszył z pomocną dłonią, wpierw pokierował wzrok ku jej przemokniętej staturze; nie przyjęła jednak przeprosin, mierząc go zaledwie chłodnym spojrzeniem i milczącą oschłością. Przez jego lico przemknęło coś na wzór machinalnego wstydu, skórę oblekł zaś dreszcz konfuzji. Za rozkazem sięgnął więc dłońmi do masywnego kufra, zamek ustąpił pod wpływem manewru palców.
― Jakieś księgi, notatki, zapiski ― oznajmił beznamiętnie, przewracając w rękach rulony przemoczonego pergaminu. ― Niewiele da się odczytać, większość rozmyła woda ― dodał po chwili, w lichym świetle gwiazd dopatrując się nieznanego mu pisma. Rzędu runicznych symboli, niepodobnych do niczego, co poznał do tej pory.
― Umyślne czy nie, to było raczej morderstwo ― zawyrokował, gdy postanowiła głośno podsumować okoliczności otaczającej ich scenerii. Zbadanie ciała przez uzdrowicieli powinno zdementować wszelkie domysły, jak na razie jednak tamten jeden, złożony skrzętnie pod połaciami płachty, zdawał się być ofiarą wyroku dwóch pozostałych, rozszarpanych przez niewiadomej formy zwierzę. Dobrało się im do bebechów, rozpruwając je w makabrycznej manierze; pozostałością była zaledwie wymowna, lśniąca w świetle księżyca maź, czarna, nieznośnie lepiąca się do zelówek. Czy literatura udokumentowała już analogiczne przypadki? Czy nauka nazwała dotąd kształt tej okrutnej bestii? Wiele pytań nasuwało się na myśl, drażniąc ją niedosytem informacji; przez głowę przemknęła też na chwilę troska o Drew i Xaviera. Bestia wciąż czaić się mogła w wysokiej, bagiennej trzcinie, albo na pokładzie odwiedzanego przez mężczyzn statku.
Zdążył zeskoczyć z wozu, oblewając nogawki własnych spodni kroplami mętnej; zdążył zrobić krok, dwa, trzy naprzód, coby dołączyć do Iriny, a stopy haczyły już w roztargnieniu o zatopioną w mieliźnie skrzynię. Wpierw pospieszył z pomocną dłonią, wpierw pokierował wzrok ku jej przemokniętej staturze; nie przyjęła jednak przeprosin, mierząc go zaledwie chłodnym spojrzeniem i milczącą oschłością. Przez jego lico przemknęło coś na wzór machinalnego wstydu, skórę oblekł zaś dreszcz konfuzji. Za rozkazem sięgnął więc dłońmi do masywnego kufra, zamek ustąpił pod wpływem manewru palców.
― Jakieś księgi, notatki, zapiski ― oznajmił beznamiętnie, przewracając w rękach rulony przemoczonego pergaminu. ― Niewiele da się odczytać, większość rozmyła woda ― dodał po chwili, w lichym świetle gwiazd dopatrując się nieznanego mu pisma. Rzędu runicznych symboli, niepodobnych do niczego, co poznał do tej pory.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Bagna Minsmere
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk