Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Kentwell Hall
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kentwell Hall
Na granicy Wschodniego i Zachodniego Suffolk, w Long Melford mieści się wielki dwór. Jego mieszkańcami są mugole, którzy w niezwykle tajemniczych okolicznościach odziedziczyli dom od swoich poprzedników. W Suffolk znani są z organizacji hucznych balów maskowych odbywających się w każdy piątek. Jeśli tylko pogoda sprzyja, przyjęcia odbywają się w ogrodzie, a ich gośćmi są zarówno mugole, jak i czarodzieje. W każdą środę właściciele posiadłości opuszczają ją na dwa dni, na czas przygotowań do kolejnego balu. Uznaje się ją wtedy za otwartą dla wszystkich, można skorzystać z urokliwych ogrodów, luksusów oferowanych przez stare, gustowne wnętrza, wypocząć w towarzystwie pawi spacerujących wzdłuż brukowanego podjazdu.
Spoglądała, jak charakterystyczna substancja przez moment unosi się na krawędzi alkoholu; potem opadła, niemalże momentalnie zespalając się z cieczą, niewykrywalna, o słodkiej, wprost zachęcającej nucie zapachowej. Tyle musiało wystarczyć i faktycznie wystarczyło – Dolohov zniknęła z zastawionego kunsztownym szkłem miejsca niepostrzeżenie, by prędko zlać się z tłumem pięknych gości w pięknych szatach; w rzeczywistości pozbawionych polotu, gustu, czy nawet pomyślunku.
Jeśli mieliby choć moment na wysnucie podejrzeń – czyje spojrzenia osiadłyby na kobiecie, z którą prowadził się sam gospodarz? Kto patrzyłby na tą, która tak otwarcie przemierzała obstrojone różem i czerwienią komnaty? Pod latarnią bywało najciemniej, a pozorny błysk potrafił zagwarantować anonimowość, kiedy maski skrywały tylko twarz.
Spoglądała w górę, na sufit błyskający różem wyciętych w lśniącym papierze serc, opuszczając wzrok dopiero w momencie, kiedy męskie ramię dopasowało się do tego należącego do niej; Abraxas Malfoy prędko uporał się ze swoim zadaniem, co Tatiana podsumowała subtelnym uniesieniem kącika ust, kiedy wraz z tłumem gości kroczyli salą. Dotarli w końcu do lorda Parkinson, gdzie Dolohov pozwoliła sobie wypuścić spomiędzy ust teatralne ach, tutaj jesteś, Edmundzie!
Z podniesienia zajmowanego przez orkiestrę wciąż płynęła muzyka; swobodna, skoczna, później spowalniająca tempa – wraz z następnymi pociągnięciami wiolonczeli, po sali poniósł się surowy wrzask.
Cisza, znów, głośniej, szybciej, więcej – spektakl się rozpoczął, a oni, choć wycofywali się w przeciwnym kierunku, wciąż zajmowali najlepsze miejsca.
Przez chwilę uczestniczyła w narastającej panice, kiedy grymas wykwitł na częściowo zasłoniętej twarzy; wypuściła też kilka emocjonalnych wydechów pomiędzy mijającymi ją kobietami, okrutnie przejętymi tym co się działo.
Z minuty na minutę chaos zaczynał przybierać na sile.
Wysunęła ramię spod chwytu Malfoya, prędko zmieniając krok na bardziej stanowczy; nie przejmując się już suknią, futrem czy głębokim dekoltem ruszyła przez salę, by finalnie obrać trasę, którą podążał spłoszony młodzieniec; niczym jeleń uciekający przed wilkiem, wybitnie głupi jeleń, ślizgający się na wypastowanej podłodze i wciąż zerkający przez ramię z niepokojem; między jednym a drugim spojrzeniem, Tatiana zdecydowała się machnąć różdżką w kierunku drzwi, do których pędził chłopak – być może prowadzących do kuchni.
– Colloportus – wymruczała spokojnie, celując w zamek. Szczęk zaskoczył biegnącego młodzieńca, który prędko spotkał się z fakturą drewna zatrzaśniętych drzwi. Uniósł pięści, uderzając w przeszkodę, a ciężki oddech wydobywający się z jego gardła mieszał się z niewyszukanymi przekleństwami.
– Wybierasz się dokądś, cukiereczku? Bal jeszcze się nie skończył – przesłodzony ton głosu dosięgnął jego uszu; on jednak nie wiedział chyba, na jakich zasadach się bawili. Znów zaczął krzyczeć, z całych sił próbując przedrzeć się dalej, w końcu krótkim ruchem zsunął z twarzy ciemną maskę.
Bez niej zdecydowanie lepiej podziwiało się przerażenie w jego oczach, nim nieprzytomny osunął się na podłogę.
rzut na colloportus
Jeśli mieliby choć moment na wysnucie podejrzeń – czyje spojrzenia osiadłyby na kobiecie, z którą prowadził się sam gospodarz? Kto patrzyłby na tą, która tak otwarcie przemierzała obstrojone różem i czerwienią komnaty? Pod latarnią bywało najciemniej, a pozorny błysk potrafił zagwarantować anonimowość, kiedy maski skrywały tylko twarz.
Spoglądała w górę, na sufit błyskający różem wyciętych w lśniącym papierze serc, opuszczając wzrok dopiero w momencie, kiedy męskie ramię dopasowało się do tego należącego do niej; Abraxas Malfoy prędko uporał się ze swoim zadaniem, co Tatiana podsumowała subtelnym uniesieniem kącika ust, kiedy wraz z tłumem gości kroczyli salą. Dotarli w końcu do lorda Parkinson, gdzie Dolohov pozwoliła sobie wypuścić spomiędzy ust teatralne ach, tutaj jesteś, Edmundzie!
Z podniesienia zajmowanego przez orkiestrę wciąż płynęła muzyka; swobodna, skoczna, później spowalniająca tempa – wraz z następnymi pociągnięciami wiolonczeli, po sali poniósł się surowy wrzask.
Cisza, znów, głośniej, szybciej, więcej – spektakl się rozpoczął, a oni, choć wycofywali się w przeciwnym kierunku, wciąż zajmowali najlepsze miejsca.
Przez chwilę uczestniczyła w narastającej panice, kiedy grymas wykwitł na częściowo zasłoniętej twarzy; wypuściła też kilka emocjonalnych wydechów pomiędzy mijającymi ją kobietami, okrutnie przejętymi tym co się działo.
Z minuty na minutę chaos zaczynał przybierać na sile.
Wysunęła ramię spod chwytu Malfoya, prędko zmieniając krok na bardziej stanowczy; nie przejmując się już suknią, futrem czy głębokim dekoltem ruszyła przez salę, by finalnie obrać trasę, którą podążał spłoszony młodzieniec; niczym jeleń uciekający przed wilkiem, wybitnie głupi jeleń, ślizgający się na wypastowanej podłodze i wciąż zerkający przez ramię z niepokojem; między jednym a drugim spojrzeniem, Tatiana zdecydowała się machnąć różdżką w kierunku drzwi, do których pędził chłopak – być może prowadzących do kuchni.
– Colloportus – wymruczała spokojnie, celując w zamek. Szczęk zaskoczył biegnącego młodzieńca, który prędko spotkał się z fakturą drewna zatrzaśniętych drzwi. Uniósł pięści, uderzając w przeszkodę, a ciężki oddech wydobywający się z jego gardła mieszał się z niewyszukanymi przekleństwami.
– Wybierasz się dokądś, cukiereczku? Bal jeszcze się nie skończył – przesłodzony ton głosu dosięgnął jego uszu; on jednak nie wiedział chyba, na jakich zasadach się bawili. Znów zaczął krzyczeć, z całych sił próbując przedrzeć się dalej, w końcu krótkim ruchem zsunął z twarzy ciemną maskę.
Bez niej zdecydowanie lepiej podziwiało się przerażenie w jego oczach, nim nieprzytomny osunął się na podłogę.
rzut na colloportus
Ostatnio zmieniony przez Tatiana Dolohov dnia 28.10.21 10:10, w całości zmieniany 1 raz
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rozmowy nabierały tempa, kolejne zdania padały w tempie, któremu Edward nadążał z wieloletnią wprawą w towarzyskie niuanse, choć tych konkretnych się brzydził i zachowywał pokerową twarz, wielce przejęty odgrywaną rolą kawalera na wydaniu. Niewiele różniącą się od prawdziwego życia, prawdę mówiąc.
— Panie wybaczą — zwrócił się szarmanckim tonem w stronę mugolek zasiadających przy stoliku, gdy tylko zamówione koktajle przyniósł kelner, po czym lekkim krokiem wmieszał się w tłum gości bawiących się w sali balowej i niewiele zastanawiając, począł wzrokiem poszukiwać córki burmistrza. Jeśli miała jakiekolwiek znaczenie, łatwo mógł wykorzystać ją i jej naiwność. Oplecenie takiej trzpiotki wokół palca nie stanowiło dla Parkinsona żadnej trudności i już miał sięgnąć ku niej, gdy wołanie przybranym imieniem Edmunda odwróciło jego uwagę od dziewczyny i kroczącego za nią goryla. Ponownie znalazł się, z nieskrywaną ulgą, w godnym i szlachetnym towarzystwie Abraxasa oraz panny Dolohov, spoglądając to na jedno, to na drugie, gdy pospiesznie przemieszczali się do znacznie spokojniejszego zakątka sali balowej, w którym mogli bezpiecznie porozmawiać i wymienić się informacjami.
— Mamy tylko kilka minut, prawda? — Zapytał, nie będąc szczególnie mocno zorientowanym w działaniach, które prowadziła druga, obca Edwardowi grupa. — Jesteś pewien, Abraxasie, że- — nie zdołał dokończyć kolejnego pytania. Pierwsze odgłosy tłuczonego szkła, upadających ciał prędko przekształciło się w popłoch oraz chaos, na którym mieli zyskać. Nie było czasu do stracenia; uzmysłowił to sobie w ostatniej chwili, pospiesznie sięgając po różdżkę, by mieć ją w gotowości. Nawet jeśli był tylko głównie towarzystwem bawiącym tłum, nie mógł liczyć na to, że ktoś będzie bronić pięknego i lśniącego oblicza lorda Edwarda Parkinsona, gdy salę wypełniały coraz dotkliwsze odgłosy dokonanego sabotażu. Jednocześnie doznanie to było dla niego doświadczeniem na wskroś przerażającym i znanym jedynie z forteli opowiadanych przy wspólnych toastach i grach w karty, kiedy to francuscy markizowie wymieniali się nimi, próbując zaimponować towarzystwu. Jemu, Edwardowi, mało co imponowało, bo przede wszystkim stawiał siebie samego ponad innych, wpierw dbając o własne bezpieczeństwo. Z małymi wyjątkami, a te na szczęście bezpiecznie znajdowały się daleko stąd, po drugiej stronie Anglii. Na szczęście, uff.
Szczęk zamykanych głównych wrót nie uspokoił Edwarda. Byli tutaj we trójkę, jak wciąż dobrze widział. Nie mieli szans z tym, co mogło na nich spaść i głęboko liczył, że wspomniane wsparcie zjawi się lada moment, by dopełnić swojego dzieła. Nie mógł sobie wyobrazić, jak wielkie okropieństwo czekało go, gdyby przyszło mu mierzyć się z tym wszystkim samodzielnie. Godziny, które poświęci na kąpieli już wyliczał na palcach rąk, a w myślach miał gorący ręcznik na głowie oraz wizję samego siebie w wannie pełnej wody i kojących bąbelków. Swoim marzeniem był doprawdy bezgranicznie przejęty i jak najszybciej chciał się znaleźć w Broadway, by je spełnić. Tymczasem pozostawał zamknięty w sali balowej pokrywającej się coraz większym trupem i jedynie nerwowo obracał różdżkę, wzrokiem błądząc od jednego kąta do drugiego, jednocześnie starając się mieć w sobie jakiekolwiek względy ostrożności, dzięki której mógł cało ujść z sytuacji. I nie musiał już sztucznie uśmiech się; zamiast tego wyrafinowany woal zastąpiło twarde spojrzenie pełne pogardy, a usta zacisnęły się w wymuszoną wąską kreskę, aby całym swym wyrazem okazywać to, jak bardzo chciał końca tego ostatniego skalania posiadłości pełnej magicznego dziedzictwa.
— Panie wybaczą — zwrócił się szarmanckim tonem w stronę mugolek zasiadających przy stoliku, gdy tylko zamówione koktajle przyniósł kelner, po czym lekkim krokiem wmieszał się w tłum gości bawiących się w sali balowej i niewiele zastanawiając, począł wzrokiem poszukiwać córki burmistrza. Jeśli miała jakiekolwiek znaczenie, łatwo mógł wykorzystać ją i jej naiwność. Oplecenie takiej trzpiotki wokół palca nie stanowiło dla Parkinsona żadnej trudności i już miał sięgnąć ku niej, gdy wołanie przybranym imieniem Edmunda odwróciło jego uwagę od dziewczyny i kroczącego za nią goryla. Ponownie znalazł się, z nieskrywaną ulgą, w godnym i szlachetnym towarzystwie Abraxasa oraz panny Dolohov, spoglądając to na jedno, to na drugie, gdy pospiesznie przemieszczali się do znacznie spokojniejszego zakątka sali balowej, w którym mogli bezpiecznie porozmawiać i wymienić się informacjami.
— Mamy tylko kilka minut, prawda? — Zapytał, nie będąc szczególnie mocno zorientowanym w działaniach, które prowadziła druga, obca Edwardowi grupa. — Jesteś pewien, Abraxasie, że- — nie zdołał dokończyć kolejnego pytania. Pierwsze odgłosy tłuczonego szkła, upadających ciał prędko przekształciło się w popłoch oraz chaos, na którym mieli zyskać. Nie było czasu do stracenia; uzmysłowił to sobie w ostatniej chwili, pospiesznie sięgając po różdżkę, by mieć ją w gotowości. Nawet jeśli był tylko głównie towarzystwem bawiącym tłum, nie mógł liczyć na to, że ktoś będzie bronić pięknego i lśniącego oblicza lorda Edwarda Parkinsona, gdy salę wypełniały coraz dotkliwsze odgłosy dokonanego sabotażu. Jednocześnie doznanie to było dla niego doświadczeniem na wskroś przerażającym i znanym jedynie z forteli opowiadanych przy wspólnych toastach i grach w karty, kiedy to francuscy markizowie wymieniali się nimi, próbując zaimponować towarzystwu. Jemu, Edwardowi, mało co imponowało, bo przede wszystkim stawiał siebie samego ponad innych, wpierw dbając o własne bezpieczeństwo. Z małymi wyjątkami, a te na szczęście bezpiecznie znajdowały się daleko stąd, po drugiej stronie Anglii. Na szczęście, uff.
Szczęk zamykanych głównych wrót nie uspokoił Edwarda. Byli tutaj we trójkę, jak wciąż dobrze widział. Nie mieli szans z tym, co mogło na nich spaść i głęboko liczył, że wspomniane wsparcie zjawi się lada moment, by dopełnić swojego dzieła. Nie mógł sobie wyobrazić, jak wielkie okropieństwo czekało go, gdyby przyszło mu mierzyć się z tym wszystkim samodzielnie. Godziny, które poświęci na kąpieli już wyliczał na palcach rąk, a w myślach miał gorący ręcznik na głowie oraz wizję samego siebie w wannie pełnej wody i kojących bąbelków. Swoim marzeniem był doprawdy bezgranicznie przejęty i jak najszybciej chciał się znaleźć w Broadway, by je spełnić. Tymczasem pozostawał zamknięty w sali balowej pokrywającej się coraz większym trupem i jedynie nerwowo obracał różdżkę, wzrokiem błądząc od jednego kąta do drugiego, jednocześnie starając się mieć w sobie jakiekolwiek względy ostrożności, dzięki której mógł cało ujść z sytuacji. I nie musiał już sztucznie uśmiech się; zamiast tego wyrafinowany woal zastąpiło twarde spojrzenie pełne pogardy, a usta zacisnęły się w wymuszoną wąską kreskę, aby całym swym wyrazem okazywać to, jak bardzo chciał końca tego ostatniego skalania posiadłości pełnej magicznego dziedzictwa.
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
Walentynkowy bal maskowy brzmiał równie słodko, co smakować miały przygotowane przez sojuszników trunki i szczerze liczyłem, że żaden gość nie powstrzyma się przed ich skosztowaniem. Nie znałem się na truciznach, moja wprawa w eliksirach była wyjątkowo nędzna, jednakże wiedziałem, iż z pewnością alchemik włożył w ich uwarzenie całe swe serce. Podobno miały zadziałać szybko, lecz zastanawiałem się czy bezboleśnie – właściwie ta kwestia była mi obojętna, choć nie obraziłbym się gdyby musieli przeżyć katusze. Sami znaleźli w sobie odwagę na zajęcie tego niezwykłego dworu, chełpienia się jego bogactwem i tradycjami, o których nie mieli właściwie żadnego pojęcia. Już od dawna Czarny Pan winien przejąć te mury wszak to tutaj były jego korzenia. Historia była na tyle wrażliwym podłożem, że nie mogliśmy pozwolić sobie na jakikolwiek błąd warunkujący o przegranej. Coraz większa świadomość podbojów wzmagała siły wroga, poszerzała ich działania i rozstawiała szyki w nowych miejscach, czego tutaj wolałbym uniknąć. Wszelkie zniszczenia będą odwracalne, ale zawsze już pozostawią skazę i nie będą wiarygodnie oddawać tego, co stworzyli Jego przodkowie.
Spoglądając na Maghnusa zrozumiałem, że nie wszystko poszło po jego myśli. Spodziewałem się najgorszego, albowiem konsekwencje niepoprawnie nałożonego przekleństwa nie przebierały w środkach. Zwykle były opłakane w skutkach, a zdolność do kolejnych prób stawała się istną równią pochyłą. Połamane kości, powalający pisk w uszach, długotrwałe bóle głowy uniemożliwiające normlane funkcjonowanie, liczne poparzenia i samo zapadnięcie na klątwę; mogłem wymieniać bez końca, przeszedłem już chyba przez wszystko, co było możliwe. -Na pewno?- odparłem widząc jego kamienny wyraz twarzy. Nie chciał zdradzać bólu? Czy bardziej zirytował go fakt porażki? Runy wymagały bezwzględnej koncentracji, równowagi myśli i skupienia, gdyż porażkę gwarantowało nader mocne drżenie ręki tudzież przeciągnięta lina nadrzędnego znaku. Z uwagi na to nie przywykłem oceniać zaklinaczy, a tym bardziej ich oczerniać – precyzja potrafiła stać się katem niejednego z nas.
Kiedy Rycerz minął mnie dając jasny sygnał do rozpoczęcia kolejnego etapu ukucnąłem, aby móc przycisnąć wężowe drewno do zewnętrznej granicy nałożonego przekleństwa. Musiałem go uaktywnić, albowiem przesuwając się wgłęb korytarza nie będzie już takiej możliwości. -Ordior- wypowiedziałem pewnym tonem, po czym wygiąłem wargi w uśmiechu widząc pobłyskujące runy. Nie minęła chwila, a większość z nich znikła pozostając tajemnicą dla osób trzecich. Wprawne oko było w stanie dostrzec Isę, w końcu nie zdecydowałem się jej ukryć, lecz liczyłem że pośpiech i pewność co do siatki podziemnych tuneli uśpi ich czujność.
Zgodnie z planem minąłem lorda dając mu pracować, po czym sam sięgnąłem po fiolkę z bazą. Tym razem padło na krew i klątwę To. Na pierwszy rzut oka nie była wielkim zagrożeniem, ale kiedy ktoś zagłębił się w jej strukturę, to był w stanie dostrzec niebywałe korzyści – szczególnie jeśli dojdzie do pojedynku. Patronus nie stanowił większego zagrożenia wszakże tylko przepędzał dementory, lecz gdy posługiwał się nim Zakon Feniksa był o wiele bardziej złożony i trudny do powstrzymania.
Wolnym ruchem zacząłem tworzyć kolejny krąg, choć tym razem planowałem wiodący znak umieścić na kamiennej ścianie. Różne umiejscowienia źródła przekleństwa utrudnią ewentualną próbę rozwikłania nałożonych pułapek i tym samym zabierze to przeciwnikowi cenny czas. Minuty, które mogą zaważyć o naszym sukcesie. Musieliśmy być przygotowani na każdą sytuację.
Odwróconą Algiz umiejscowiłem zgodnie z przemyśleniem i nim oderwałem różdżkę wziąłem głęboki oddech. Wierzyłem w to, że się uda – nie było innej możliwości.
| Nakładam klątwę To, EM: 43 (-1 za umiejętność, - 2 za klątwę)
Spoglądając na Maghnusa zrozumiałem, że nie wszystko poszło po jego myśli. Spodziewałem się najgorszego, albowiem konsekwencje niepoprawnie nałożonego przekleństwa nie przebierały w środkach. Zwykle były opłakane w skutkach, a zdolność do kolejnych prób stawała się istną równią pochyłą. Połamane kości, powalający pisk w uszach, długotrwałe bóle głowy uniemożliwiające normlane funkcjonowanie, liczne poparzenia i samo zapadnięcie na klątwę; mogłem wymieniać bez końca, przeszedłem już chyba przez wszystko, co było możliwe. -Na pewno?- odparłem widząc jego kamienny wyraz twarzy. Nie chciał zdradzać bólu? Czy bardziej zirytował go fakt porażki? Runy wymagały bezwzględnej koncentracji, równowagi myśli i skupienia, gdyż porażkę gwarantowało nader mocne drżenie ręki tudzież przeciągnięta lina nadrzędnego znaku. Z uwagi na to nie przywykłem oceniać zaklinaczy, a tym bardziej ich oczerniać – precyzja potrafiła stać się katem niejednego z nas.
Kiedy Rycerz minął mnie dając jasny sygnał do rozpoczęcia kolejnego etapu ukucnąłem, aby móc przycisnąć wężowe drewno do zewnętrznej granicy nałożonego przekleństwa. Musiałem go uaktywnić, albowiem przesuwając się wgłęb korytarza nie będzie już takiej możliwości. -Ordior- wypowiedziałem pewnym tonem, po czym wygiąłem wargi w uśmiechu widząc pobłyskujące runy. Nie minęła chwila, a większość z nich znikła pozostając tajemnicą dla osób trzecich. Wprawne oko było w stanie dostrzec Isę, w końcu nie zdecydowałem się jej ukryć, lecz liczyłem że pośpiech i pewność co do siatki podziemnych tuneli uśpi ich czujność.
Zgodnie z planem minąłem lorda dając mu pracować, po czym sam sięgnąłem po fiolkę z bazą. Tym razem padło na krew i klątwę To. Na pierwszy rzut oka nie była wielkim zagrożeniem, ale kiedy ktoś zagłębił się w jej strukturę, to był w stanie dostrzec niebywałe korzyści – szczególnie jeśli dojdzie do pojedynku. Patronus nie stanowił większego zagrożenia wszakże tylko przepędzał dementory, lecz gdy posługiwał się nim Zakon Feniksa był o wiele bardziej złożony i trudny do powstrzymania.
Wolnym ruchem zacząłem tworzyć kolejny krąg, choć tym razem planowałem wiodący znak umieścić na kamiennej ścianie. Różne umiejscowienia źródła przekleństwa utrudnią ewentualną próbę rozwikłania nałożonych pułapek i tym samym zabierze to przeciwnikowi cenny czas. Minuty, które mogą zaważyć o naszym sukcesie. Musieliśmy być przygotowani na każdą sytuację.
Odwróconą Algiz umiejscowiłem zgodnie z przemyśleniem i nim oderwałem różdżkę wziąłem głęboki oddech. Wierzyłem w to, że się uda – nie było innej możliwości.
| Nakładam klątwę To, EM: 43 (-1 za umiejętność, - 2 za klątwę)
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 20, 45
'k100' : 20, 45
Nie zamierzał ukrywać swego niepowodzenia przed Macnairem, który przecież i tak samodzielnie zorientowałby się, że klątwa nie została odpowiednio nałożona ani aktywowana - był wprawnym i wyjątkowo doświadczonym zaklinaczem, na którym podobne teatrzyki nie zrobiłyby takiego wrażenia, jakie mogłyby zrobić na kompletnym żółtodziobie, nie wiedzącym czego powinien wypatrywać ani czego oczekiwać. Lewa dłoń piekła nieprzyjemnie, szczęśliwie jednak było to tylko śródręcze, nie noga, która uniemożliwiłaby mu - lub przynajmniej wyjątkowo utrudniła - poruszanie się i przejście w kierunku Kentwell Hall, nie było to również przedramię ręki wiodącej, która do czasu interwencji uzdrowiciela pozostałaby bezużyteczna i niezdolna do posiłkowania się magią, której przecież w dawnej siedzibie Gauntów planował używać często i gęsto. Nie tracił czasu na użalanie się nad sobą, szybko przełykając gorycz porażki, nie pierwszej i zapewne, niestety, nie ostatniej na tym polu. Cel przyświecał mu jasno i motywował do kontynuowania dzieła jakby nic się nie stało; było to jak z upadkiem z wysokiego konia, należało jak najszybciej wrócić na jego grzbiet i nie dać niepowodzeniu zasiać ziarna niepewności w głowie.
- Na pewno. Nie jest to najgorsza przygoda jaka spotkała mnie przy zaklinaniu - odpowiedział po chwili na pytanie Drew, krzywiąc się w kwaśnym uśmiechu, choć mówiąc zupełnie szczerze. Ciężkie poparzenia, ataki sinicy, bóle migrenowe czy zwrócenie się przekleństwa przeciwko twórcy z pełnią jego mocy - czymże było przy tym zestawieniu drobne złamanie mało istotnej kości? Z konsekwencjami nieidealnych ciągów znaków runicznych nie musiał się mierzyć tylko ten, co nie robił nic - każdy inny prędzej czy później przechodził chrzest bojowy, a nawet to nie gwarantowało, że późniejsze zmagania będą już tylko pasmem sukcesów. Czarna magia była kapryśna w każdej postaci, zwykła żądać wysokiej ceny za jej stosowanie. Czekał przez chwilę na aktywację klątwy nałożonej przez Macnaira, na charakterystyczny błysk znikających szybko run, pozostawiających po sobie tylko jeden, kluczowy symbol, łatwy do przeoczenia na środku brudnej, zawilgotniałej posadzki ciemnego tunelu, szczególnie dla osoby niespodziewającej się podobnej pułapki.
Pracowali w milczeniu przez długie minuty, nie pospieszając siebie wzajemnie i nie konkurując w tym, kto prędzej skończy kreślenie znaków; obaj wiedzieli doskonale, że kluczowa była precyzja, a ta wymagała dokładności i przemyślenia. Tym razem własne umiejętności nie zawiodły Bulstrode'a, żadne niepożądane konsekwencje nie nadeszły, a on sam czujnym spojrzeniem przesuwał po zamkniętej geometrii ciągów runicznych, doszukując się jakichkolwiek uchybień, jakichkolwiek niedoróbek; nie znalazł żadnych. Odwrócił się w stronę towarzysza, sprawdzając czy i ten ukończył swe dzieło bez przygód, nie zadając jednak pytania, które mogłoby go wytrącić z równowagi. Gdy uzyskał pewność, przeszedł w głąb korytarza w stronę, w którą mieli później ruszyć i znajdując się w bezpiecznym miejscu, przytknął różdżkę do punktu granicznego.
- Ordior - szepnął z pełnią mocy, by patrzeć z niemym zachwytem jak drobne żłobienia jaśnieją i znikają, pozostawiając po sobie niewielki ślad Othali. To uczyniwszy, wyminął Drew i zatrzymał się kawałek dalej, czekając aż i on aktywuje ostatnie z przekleństw, tworząc z kamiennego korytarza pułapkę nie do przebrnięcia. - Doskonale - oblizał wargi nieświadomie, przypatrując się kolejnej uruchamianej klątwie, kiwając głową z uznaniem dla kunsztu Macnaira. Pulsująca bólem dłoń wciąż mu doskwierała, starał się to jednak ignorować, sycąc się tym sukcesem dodatkowo zabezpieczającym ich pozycję. - Nie pozwólmy gościom balu dłużej czekać, z pewnością wyglądają już niecierpliwie wielkiego finału - rzucił lekkim tonem, gdy nie mieli już powodów, by przedłużać swój pobyt w tunelach, po czym odwrócił się na pięcie, by w dwójkę ruszyć w kierunku Kentwell Hall wraz z kulą światła wiszącą nad ich głowami, niezmiennie oświetlającą spowitą w ciemnościach podziemi drogę.
Spacer nie był krótki ni przesadnie przyjemny, chłód bijący od ścian wbijał się w ciało i zmieniał oddech w kłęby pary, do przodu pchała go jednak wizja satysfakcji, jaka pod koniec wieczoru miała na nich spłynąć, wizja zwycięstwa zwracającego Czarnemu Panu to, co było jego prawem od urodzenia, a co zostało zagrabione przez plugastwo i szlam. Ale już niedługo - już tylko trochę.
- Ciekawe czy już zaczęli - rzucił rozważanie w eter. Dotarli do kolejnych schodów, bliźniaczo podobnych do tych, którymi weszli do korytarza po drugiej stronie, a Bulstrode pchnął lekko drewnianą klapę, która ustąpiła z jęknięciem, wpuszczając ich do zamkowej spiżarni. Poczekał, aż Macnair dołączy do niego we wnętrzu i wciąż przyciskając do siebie lewą dłoń, prawą opuścił klapę i zamknął przejście. Rozejrzał się po pomieszczeniu, lecz niewiele tu było do roboty, skierowali się więc w stronę korytarza, jedynego możliwego do wyjścia ze spiżarni. Różdżkę trzymał w pogotowiu, nie wiedząc do końca czego powinni się spodziewać, jednak w głębi przejścia dostrzegł dwie znajome sylwetki Sigrun oraz Manannana, a jego usta rozciągnął uśmiech zadowolenia. - Czyli jednak się nie spóźniliśmy? Wybornie - zwrócił się do nich, anonsując tym samym dołączenie do szturmu.
EM: 45/50
- Na pewno. Nie jest to najgorsza przygoda jaka spotkała mnie przy zaklinaniu - odpowiedział po chwili na pytanie Drew, krzywiąc się w kwaśnym uśmiechu, choć mówiąc zupełnie szczerze. Ciężkie poparzenia, ataki sinicy, bóle migrenowe czy zwrócenie się przekleństwa przeciwko twórcy z pełnią jego mocy - czymże było przy tym zestawieniu drobne złamanie mało istotnej kości? Z konsekwencjami nieidealnych ciągów znaków runicznych nie musiał się mierzyć tylko ten, co nie robił nic - każdy inny prędzej czy później przechodził chrzest bojowy, a nawet to nie gwarantowało, że późniejsze zmagania będą już tylko pasmem sukcesów. Czarna magia była kapryśna w każdej postaci, zwykła żądać wysokiej ceny za jej stosowanie. Czekał przez chwilę na aktywację klątwy nałożonej przez Macnaira, na charakterystyczny błysk znikających szybko run, pozostawiających po sobie tylko jeden, kluczowy symbol, łatwy do przeoczenia na środku brudnej, zawilgotniałej posadzki ciemnego tunelu, szczególnie dla osoby niespodziewającej się podobnej pułapki.
Pracowali w milczeniu przez długie minuty, nie pospieszając siebie wzajemnie i nie konkurując w tym, kto prędzej skończy kreślenie znaków; obaj wiedzieli doskonale, że kluczowa była precyzja, a ta wymagała dokładności i przemyślenia. Tym razem własne umiejętności nie zawiodły Bulstrode'a, żadne niepożądane konsekwencje nie nadeszły, a on sam czujnym spojrzeniem przesuwał po zamkniętej geometrii ciągów runicznych, doszukując się jakichkolwiek uchybień, jakichkolwiek niedoróbek; nie znalazł żadnych. Odwrócił się w stronę towarzysza, sprawdzając czy i ten ukończył swe dzieło bez przygód, nie zadając jednak pytania, które mogłoby go wytrącić z równowagi. Gdy uzyskał pewność, przeszedł w głąb korytarza w stronę, w którą mieli później ruszyć i znajdując się w bezpiecznym miejscu, przytknął różdżkę do punktu granicznego.
- Ordior - szepnął z pełnią mocy, by patrzeć z niemym zachwytem jak drobne żłobienia jaśnieją i znikają, pozostawiając po sobie niewielki ślad Othali. To uczyniwszy, wyminął Drew i zatrzymał się kawałek dalej, czekając aż i on aktywuje ostatnie z przekleństw, tworząc z kamiennego korytarza pułapkę nie do przebrnięcia. - Doskonale - oblizał wargi nieświadomie, przypatrując się kolejnej uruchamianej klątwie, kiwając głową z uznaniem dla kunsztu Macnaira. Pulsująca bólem dłoń wciąż mu doskwierała, starał się to jednak ignorować, sycąc się tym sukcesem dodatkowo zabezpieczającym ich pozycję. - Nie pozwólmy gościom balu dłużej czekać, z pewnością wyglądają już niecierpliwie wielkiego finału - rzucił lekkim tonem, gdy nie mieli już powodów, by przedłużać swój pobyt w tunelach, po czym odwrócił się na pięcie, by w dwójkę ruszyć w kierunku Kentwell Hall wraz z kulą światła wiszącą nad ich głowami, niezmiennie oświetlającą spowitą w ciemnościach podziemi drogę.
Spacer nie był krótki ni przesadnie przyjemny, chłód bijący od ścian wbijał się w ciało i zmieniał oddech w kłęby pary, do przodu pchała go jednak wizja satysfakcji, jaka pod koniec wieczoru miała na nich spłynąć, wizja zwycięstwa zwracającego Czarnemu Panu to, co było jego prawem od urodzenia, a co zostało zagrabione przez plugastwo i szlam. Ale już niedługo - już tylko trochę.
- Ciekawe czy już zaczęli - rzucił rozważanie w eter. Dotarli do kolejnych schodów, bliźniaczo podobnych do tych, którymi weszli do korytarza po drugiej stronie, a Bulstrode pchnął lekko drewnianą klapę, która ustąpiła z jęknięciem, wpuszczając ich do zamkowej spiżarni. Poczekał, aż Macnair dołączy do niego we wnętrzu i wciąż przyciskając do siebie lewą dłoń, prawą opuścił klapę i zamknął przejście. Rozejrzał się po pomieszczeniu, lecz niewiele tu było do roboty, skierowali się więc w stronę korytarza, jedynego możliwego do wyjścia ze spiżarni. Różdżkę trzymał w pogotowiu, nie wiedząc do końca czego powinni się spodziewać, jednak w głębi przejścia dostrzegł dwie znajome sylwetki Sigrun oraz Manannana, a jego usta rozciągnął uśmiech zadowolenia. - Czyli jednak się nie spóźniliśmy? Wybornie - zwrócił się do nich, anonsując tym samym dołączenie do szturmu.
EM: 45/50
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dom, w jakim się wychowała, może nie należał do najzamożniejszych, ojciec nie szastał galeonami na prawo i lewo, nie mysląc o konsekwencjach, nigdy jednak Sigrun niczego nie brakowało. Nie zaznała głodu, sytuacja nigdy nie zmusiła jej do zaciskania pasa, odmawiania sobie drobnych przyjemności; nie mogła dostać wszystkiego, czego pragnęła, nie zwykła jednak narzekać na poważnie. Jeszcze rok temu nie myślała także o konsekwencjach jakie mogą przynieść wszystkie ich niszczycielskie działania; nie przypuszczała, że tylu czarodziejów znajdzie się w tak trudnej sytuacji. Nie czuła współczucia, lecz niepokój także niejako o samą siebie - nie chciała, żeby czegokolwiek jej zabrakło. Prędzej by jednak zdechła z głodu, niż zabrała ze sobą te worki z mąką, których dotykały mugolskie, brudne ręce. - Słuszna uwaga - mruknęła do Traversa. Podobnie rzecz miała się w Minsmere, gdzie miała udać się, kiedy tylko pozwoli jej na to czas. Tamte okolice obfitowały w bogatą faunę i florę, wody Morza Północnego blisko tamtejszego wybrzeża pełne były zaś ryb - to źródło także musieli przejąć.
- Czarny Pan ujawnił swe magiczne pochodzenie, mogą wiedzieć, że twierdza ta należała niegdyś do Gauntów, dlatego pomagają ją utrzymać w mugolskich rękach - odpowiedziała po chwili zastanowienia, z jakąś złością i mściwością w tonie głosu; może oceniała to przez pryzmat samej siebie, sama uczyniłaby w odwrotnej sytuacji podobnie. Kentwell Hall nie miało może wielkiego znaczenia strategicznego przez swe położenie i architekturę, lecz wielkie znaczenie symboliczne - to dziedzictwo Gauntów, które należało zwrócić w ręce właściciela.
- Interesujący punkt widzenia, musisz zatem opowiedzieć mi o tym później więcej - wyrzekła do Traversa, uśmiechając się pod maską kącikiem ust; Rita zarzucała jej w listach, że nie ośmieli się zasugerować lordowi Travers porzucenie mórz i oceanów na rzecz działania na lądzie, myliła się jednak. Sigrun nie miała żadnych oporów i była bardzo bezpośrednia.
Nie bawiła się też w półśrodki. Wszyscy goście walentynkowego balu i tak mieli skończyć martwi. Przekazawszy Manannanowi to, co udało jej się dostrzec i poinformowawszy go o swoich planach wymierzyła różdżką w nieznajomego młodzieńca, korytarz zaś rozbłysł od zielonego promienia morderczego zaklęcia, które trafiło go prosto w pierś. W oczach, w jakich jeszcze przed chwilą błyszczało życie i radość, zgasło wszystko, stały się matowe i puste, kiedy osuwał się na ziemię. Dziewczyna wydawała się zupełnie zdezorientowana; patrzyła na swego niedoszłego kochanka z niezrozumieniem, zanim jednak zdążyła zareagować, zajął się nią Manannan. Sigrun nie była pewna jego planów, co konkretnie chciał uczynić, nie dostrzegła działania czaru, to wydawało się jednak nieistotne. Zajął się nią, nie pozwolił na zaalarmowanie innych.
- Zdecydowanie nie był odpowiedni. Nie za przystojny - zaśmiała się cicho, podchodząc bliżej, wciąż dla Traversa niewidoczna. - Pozbądźmy się jej, nie będzie nam potrzebna, dla niego widzę jeszcze szansę - wyrzekła enigmatycznie. - Możesz skręcić jej kark - zasugerowała, ciekawa, czy siła jego mięśni na to pozwoli. Interesujące.
Drgnęła, usłyszawszy kroki na korytarzu, odwróciła się natychmiast z uniesioną różdżką, gotowa by zareagować; zza rogu wyłoniły się jednak sylwetki Drew oraz Maghnusa. Poszło im szybciej, niż się spodziewała.
- Manannanie, cofniesz swoje zaklęcie maskujące? - spytała, choć nie była to prośba. W tak licznym gronie ukrywanie się było już po prostu zbędne. Sigrun wydawało się także, że usłyszała krzyki z wyższych kondygnacji. Pod upiorną maską znów pojawił się uśmiech. - Jeszcze chwila, a mogłoby być za późno, wciąż jednak macie szansę na danie główne - odparła na słowa lorda Bulstrode.
Widoczna już dla wszystkich uniosła rękę, aby powstrzymać ich przed ruszeniem po schodach w górę.
- Jeszcze jedno. [b]Inferni - wyrzekła z mocą, w pełni skupiona na tym, aby przejąć władzę i kontrolę nad zwłokami młodzieńca, w którego wycelowała. Zaklęcie było trudne, potężne, potrafiła go jednak używać; ciemny promień wymknął się niemal leniwie z cisowego drewna, po czym wchłonął w klatkę piersiową chłopaka, śladem zaklęcia niewybaczalnego. Jego powieki, których nikt nie zdołał przymknąć, uniosły się szerzej, oczy pozostały jednak martwe i puste. Sigrun nakazała mu wstać, co też uczynił. - Nie sądzicie, że przyda nam się zwierzątko? - spytała pogodnie, nie oczekując odpowiedzi; teraz mogli ruszyć po schodach.
Żadne z nich nie było wcześniej w środku, jednakże odnalezienie drogi do sali balowej nie przysporzyło im problemów. Wystarczyło podążać śladem muzyki i coraz głośniejszych krzyków, odgłosów paniki; rozłożenie Kentwell Hall musiało przypominać architekturę innych dworów, lord Bulstrode wydawał się pewny wybieranych kierunków.
- Pozwolicie panowie, że jako jedyna dama w towarzystwie, pójdę przodem - wyrzekła Rookwood, kiedy na końcu korytarza zamajaczyły im drzwi prowadzące do sali balowej, gdzie na posadzce dostrzegła pierwsze leżące ciała. Zwracała się głównie do Drew, który miał w ich towarzystwie najwięcej do powiedzenia, stojąc bliżej Czarnego Pana.
Lord Malfoy, lord Parkinson i Tatiana musieli dobrze się spisać; kiedy czwórka Rycerzy Walpurgii dołączyła do walentynkowej zabawy Smoczy Eliksir, jaki podano gościom, zaczynał już działać. Kilka kobiet zdążyło osunąć się na ziemię, pozbawione przytomności; starsi mugole, o słabszym zdrowiu, także zaczynali słaniać się na nogach. Sigrun spojrzała na martwego młodzieńca, którego kilkanaście minut wcześniej zamordowała, a jego trupa zaczarowała, by był posłuszny jej woli.
- Zabij każdego mugola, na którego trafisz. Duś ich, rozrywaj im gardła, wyłup oczy - rozkazała mu, wskazując gestem ręki na ścielące się coraz gęściej trupy; niechże się na coś przyda.
Spojrzeniem odnalazła Tatianę i lorda Edwarda Parkinsona; zastanowiło ją, czy powinien być tego świadkiem, lecz było już za późno, by go wyprowadzić. Musiał to znieść jak mężczyzna.
- Sectumsempra - wyrzekła Śmierciożerczyni, opuszczając różdżkę na najbliższe, pozbawione przytomności ciało młodej dziewczyny, by posłać promień czarnomagicznego zaklęcia na jej odsłoniętą, łabędzią szyję. Zadziałało natychmiast, rozcinając gładką, bladą skórę; krew prysnęła jak z fontanny, rozlewając się wokół szeroką kałużą. Poczuła wówczas jak ból uderza w jej skronie, pulsuje wokół głowy; zatrzymała się wówczas na chwilę, nie dała jednak po sobie poznać, że cokolwiek jest nie tak. Cholera. Ze złością szarpnęła różdżką i wymierzyła w mężczyznę, który stał jeszcze na nogach i ruszył w jej kierunku z wyraźnym zamiarem ataku: - Gladium.
EM: 37/50
pż: 197/212
- Czarny Pan ujawnił swe magiczne pochodzenie, mogą wiedzieć, że twierdza ta należała niegdyś do Gauntów, dlatego pomagają ją utrzymać w mugolskich rękach - odpowiedziała po chwili zastanowienia, z jakąś złością i mściwością w tonie głosu; może oceniała to przez pryzmat samej siebie, sama uczyniłaby w odwrotnej sytuacji podobnie. Kentwell Hall nie miało może wielkiego znaczenia strategicznego przez swe położenie i architekturę, lecz wielkie znaczenie symboliczne - to dziedzictwo Gauntów, które należało zwrócić w ręce właściciela.
- Interesujący punkt widzenia, musisz zatem opowiedzieć mi o tym później więcej - wyrzekła do Traversa, uśmiechając się pod maską kącikiem ust; Rita zarzucała jej w listach, że nie ośmieli się zasugerować lordowi Travers porzucenie mórz i oceanów na rzecz działania na lądzie, myliła się jednak. Sigrun nie miała żadnych oporów i była bardzo bezpośrednia.
Nie bawiła się też w półśrodki. Wszyscy goście walentynkowego balu i tak mieli skończyć martwi. Przekazawszy Manannanowi to, co udało jej się dostrzec i poinformowawszy go o swoich planach wymierzyła różdżką w nieznajomego młodzieńca, korytarz zaś rozbłysł od zielonego promienia morderczego zaklęcia, które trafiło go prosto w pierś. W oczach, w jakich jeszcze przed chwilą błyszczało życie i radość, zgasło wszystko, stały się matowe i puste, kiedy osuwał się na ziemię. Dziewczyna wydawała się zupełnie zdezorientowana; patrzyła na swego niedoszłego kochanka z niezrozumieniem, zanim jednak zdążyła zareagować, zajął się nią Manannan. Sigrun nie była pewna jego planów, co konkretnie chciał uczynić, nie dostrzegła działania czaru, to wydawało się jednak nieistotne. Zajął się nią, nie pozwolił na zaalarmowanie innych.
- Zdecydowanie nie był odpowiedni. Nie za przystojny - zaśmiała się cicho, podchodząc bliżej, wciąż dla Traversa niewidoczna. - Pozbądźmy się jej, nie będzie nam potrzebna, dla niego widzę jeszcze szansę - wyrzekła enigmatycznie. - Możesz skręcić jej kark - zasugerowała, ciekawa, czy siła jego mięśni na to pozwoli. Interesujące.
Drgnęła, usłyszawszy kroki na korytarzu, odwróciła się natychmiast z uniesioną różdżką, gotowa by zareagować; zza rogu wyłoniły się jednak sylwetki Drew oraz Maghnusa. Poszło im szybciej, niż się spodziewała.
- Manannanie, cofniesz swoje zaklęcie maskujące? - spytała, choć nie była to prośba. W tak licznym gronie ukrywanie się było już po prostu zbędne. Sigrun wydawało się także, że usłyszała krzyki z wyższych kondygnacji. Pod upiorną maską znów pojawił się uśmiech. - Jeszcze chwila, a mogłoby być za późno, wciąż jednak macie szansę na danie główne - odparła na słowa lorda Bulstrode.
Widoczna już dla wszystkich uniosła rękę, aby powstrzymać ich przed ruszeniem po schodach w górę.
- Jeszcze jedno. [b]Inferni - wyrzekła z mocą, w pełni skupiona na tym, aby przejąć władzę i kontrolę nad zwłokami młodzieńca, w którego wycelowała. Zaklęcie było trudne, potężne, potrafiła go jednak używać; ciemny promień wymknął się niemal leniwie z cisowego drewna, po czym wchłonął w klatkę piersiową chłopaka, śladem zaklęcia niewybaczalnego. Jego powieki, których nikt nie zdołał przymknąć, uniosły się szerzej, oczy pozostały jednak martwe i puste. Sigrun nakazała mu wstać, co też uczynił. - Nie sądzicie, że przyda nam się zwierzątko? - spytała pogodnie, nie oczekując odpowiedzi; teraz mogli ruszyć po schodach.
Żadne z nich nie było wcześniej w środku, jednakże odnalezienie drogi do sali balowej nie przysporzyło im problemów. Wystarczyło podążać śladem muzyki i coraz głośniejszych krzyków, odgłosów paniki; rozłożenie Kentwell Hall musiało przypominać architekturę innych dworów, lord Bulstrode wydawał się pewny wybieranych kierunków.
- Pozwolicie panowie, że jako jedyna dama w towarzystwie, pójdę przodem - wyrzekła Rookwood, kiedy na końcu korytarza zamajaczyły im drzwi prowadzące do sali balowej, gdzie na posadzce dostrzegła pierwsze leżące ciała. Zwracała się głównie do Drew, który miał w ich towarzystwie najwięcej do powiedzenia, stojąc bliżej Czarnego Pana.
Lord Malfoy, lord Parkinson i Tatiana musieli dobrze się spisać; kiedy czwórka Rycerzy Walpurgii dołączyła do walentynkowej zabawy Smoczy Eliksir, jaki podano gościom, zaczynał już działać. Kilka kobiet zdążyło osunąć się na ziemię, pozbawione przytomności; starsi mugole, o słabszym zdrowiu, także zaczynali słaniać się na nogach. Sigrun spojrzała na martwego młodzieńca, którego kilkanaście minut wcześniej zamordowała, a jego trupa zaczarowała, by był posłuszny jej woli.
- Zabij każdego mugola, na którego trafisz. Duś ich, rozrywaj im gardła, wyłup oczy - rozkazała mu, wskazując gestem ręki na ścielące się coraz gęściej trupy; niechże się na coś przyda.
Spojrzeniem odnalazła Tatianę i lorda Edwarda Parkinsona; zastanowiło ją, czy powinien być tego świadkiem, lecz było już za późno, by go wyprowadzić. Musiał to znieść jak mężczyzna.
- Sectumsempra - wyrzekła Śmierciożerczyni, opuszczając różdżkę na najbliższe, pozbawione przytomności ciało młodej dziewczyny, by posłać promień czarnomagicznego zaklęcia na jej odsłoniętą, łabędzią szyję. Zadziałało natychmiast, rozcinając gładką, bladą skórę; krew prysnęła jak z fontanny, rozlewając się wokół szeroką kałużą. Poczuła wówczas jak ból uderza w jej skronie, pulsuje wokół głowy; zatrzymała się wówczas na chwilę, nie dała jednak po sobie poznać, że cokolwiek jest nie tak. Cholera. Ze złością szarpnęła różdżką i wymierzyła w mężczyznę, który stał jeszcze na nogach i ruszył w jej kierunku z wyraźnym zamiarem ataku: - Gladium.
EM: 37/50
pż: 197/212
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k10' : 7
#1 'k100' : 60
--------------------------------
#2 'k10' : 7
Uśmiech skryty pod maską z pewnością zasugerowałby towarzyszowi, że kolejna klątwa została nałożona z powodzeniem. Nim jednak obwieściłem swój sukces uniosłem na niego wyczekujące spojrzenie, czy i on miał dobre wieści. Najwyraźniej rana nie była zbyt poważna skoro zdecydował się kontynuować dzieło, a ponadto udać na wyższe piętra w celu rozkręcenia prawdziwej zabawy.
-Zatem co było najgorsze?- spytałem z wyraźną ciekawością. Lubiłem wymieniać się doświadczeniami z innymi zaklinaczami, albowiem mimo doświadczenia runy wciąż kryły przede mną wiele tajemnic. Nie przyszło mi poznać czarodzieja, który zaznajomił się ze wszystkimi tajnikami i obchodził się ze starożytnymi znakami lepiej jak ze swym ojczystym językiem. Jako, że sztuka znana była od zarania dziejów, to nieustannie zmuszony byłem mierzyć się z nowymi połączeniami lub pełnymi inskrypcjami, które na pierwszy rzut oka nie miały większego sensu. Daleko nie musiałem szukać przykładu wszak kamienie Locus Nihil zbudowane były na bazie runicznej energii i choć pracowałem nad tym od przeszło ośmiu miesięcy to wciąż nie uzyskałem satysfakcjonujących odpowiedzi. -W niedalekiej przeszłości miałem okazję sam na siebie nałożyć klątwę kręgu. Wydawać by się to mogło niemożliwe, jednakże wierz mi, że moje wnętrzności mówiły coś innego- kałuża krwi, pomoc w ostatnim momencie – takie właśnie skutki miał niewielki błąd, przy spisywaniu formuł.
Kiedy Maghnus minął wypowiedział zaklęcie aktywujące i minął mnie uczyniłem to samo. Wtem zyskałem pewność, że druga próba towarzysza okazała się tą szczęśliwą i tym samym mogliśmy udać się na wyższe piętro w poszukiwaniu Sigrun oraz Traversa. Równie mocno zabezpieczony tunel dawał nam pewność, że nikt przypadkowy nie zaskoczy nas od strony pleców, a co ważniejsze żaden zbieg nie znajdzie w nim ucieczki. -Nie masz jakiś eliksirów?- rzuciłem, zaraz po tym gdy minęliśmy zatęchły korytarz. -Uzdrowiciela raczej tutaj nie znajdziemy, a ta ręka nie wygląda zbyt dobrze- dodałem. Nie wykluczało go to z dalszej walki, lecz z pewnością ograniczało ruchy i obniżało zdolność do koncentracji. Nie chciało mi się wierzyć, że doskwierający ból był na tyle niewielki, aby nieustannie mógł go ignorować. -Oby zdążyli już wypełnić swoją część zadania. Wystawieni na wzrok przypadkowych gości możemy narobić zbędnego hałasu- odparłem, po czym minąłem trzymaną przez Rycerza klapę i znalazłem się w całkiem dużej spiżarni. Wciąż zadziwiała mnie ilość zgromadzonych zapasów w podobnych miejscach – naprawdę żaden motłoch nie wyciągnął jeszcze po to brudnych rąk? Mugolskie szczury i wpierające ich łachudry nazwałyby to bohaterstwem, wyrwaniem od bogaczy kęsa, który im pozwoli przeżyć, zaś tych drugich nie zabije. Rzecz jasna miałem o tym zupełnie inne zdanie, zwykle takie myśli kwitowałem ironicznym uśmiechem, lecz kiedy sam byłbym w ich położeniu to zrobiłbym wszystko, aby ograbić tych, którym nie brakuje. Nigdy jednak nie nazwałbym tego heroizmem.
-Sucharka lordzie?- zadrwiłem wskazując dłonią karton wypełniony jedzeniem, po czym minąłem kolejne drzwi i kontynuowałem coraz bardziej mozolną wędrówkę. W zamkach przejść było bez liku, naprawdę nietrudno było się zgubić. Na szczęście nam się to nie przydarzyło, albowiem przy kolejnym wyjściu znajdowała się dwójka kompanów. Rookwood stała wyprostowana z różdżką skierowaną na jakiegoś mężczyznę – z góry zakładałem, iż pozbawionego tchu – w czym tylko upewniła mnie wypowiedziana inkantacja. Uśmiechnąwszy się pod nosem posłałem jej krótkie spojrzenie, które niestety ukryła maska. -Jak widać jeszcze nie- odparłem w kierunku Maghnusa. -Na dole wszystko gotowe, możemy ruszać- nie wchodziłem w szczegóły, gdyż nie były one w żaden sposób istotne. -Tylko wychowaj go ładnie, może z czasem nauczy się podawać ci łapę- rzuciłem na wieść o nowym pupilu, po czym wszyscy ruszyliśmy na rzeź ostateczną.
Skinąłem głową, gdy Sigrun zaproponowała przekroczyć progi sali jako pierwsza. -Żadnej litości, sprawdzajcie każdego leżącego, czy aby na pewno wyzionął ducha. Miejcie też oko na wszelkie wyjścia z głównej sali, no chyba że nie macie planów na wieczór i chce wam się szukać tchórzy. Okrążmy ich- oznajmiłem Traversowi oraz Maghnusowi i zmieniłem się w kłąb czarnej mgły. Pod niematerialną postacią ruszyłem w głąb pomieszczenia pragnąc czym prędzej znaleźć się po drugiej stronie od Śmierciożerczyni oraz Rycerzy. Zamykając w sidłach gości mieliśmy o wiele większą szansę na pozbycie się większej ich ilości oraz na przekazanie informacji o ewentualnym przybyciu posiłków.
Wyłoniłem się z dymu nieopodal przeciwległej ściany i uniosłem wężowe drewno nie chcąc marnować czasu. Narastająca panika, symfonia krzyków i jęków działała na mnie niczym butelka najstarszej ognistej whisky, którą miałem okazję skosztować. Istna rozkosz. -Protego Kletva- wypowiedziałem kierując różdżkę na szerokie drzwi po mojej lewej. -Protego Kletva- powtórzyłem, aby zabezpieczyć drugie, jakie dostrzegłem w prawym rogu sali. Był to najprostszy sposób, a do tego niezwykle skuteczny.
-Vulnerario- rzuciłem pewnym tonem skupiając wzrok na młodszym mężczyźnie, który trzymając rękę tajemniczej damy starał się prawdopodobnie znaleźć drogę ucieczki. Czyżby nie napił się naszej cudownej mieszanki? Wyjątkowo niegościnny i niewychowany młodzieniec.
W całym tym rozgardiaszu nie miałem okazji wyłapać jeszcze sylwetek naszych sojuszników, gdzież się podziali? Liczyłem, że podobnie jak my sięgną po różdżki i nasycą swe najmroczniejsze instynkty.
|EM: 43 - 6 = 37
-Zatem co było najgorsze?- spytałem z wyraźną ciekawością. Lubiłem wymieniać się doświadczeniami z innymi zaklinaczami, albowiem mimo doświadczenia runy wciąż kryły przede mną wiele tajemnic. Nie przyszło mi poznać czarodzieja, który zaznajomił się ze wszystkimi tajnikami i obchodził się ze starożytnymi znakami lepiej jak ze swym ojczystym językiem. Jako, że sztuka znana była od zarania dziejów, to nieustannie zmuszony byłem mierzyć się z nowymi połączeniami lub pełnymi inskrypcjami, które na pierwszy rzut oka nie miały większego sensu. Daleko nie musiałem szukać przykładu wszak kamienie Locus Nihil zbudowane były na bazie runicznej energii i choć pracowałem nad tym od przeszło ośmiu miesięcy to wciąż nie uzyskałem satysfakcjonujących odpowiedzi. -W niedalekiej przeszłości miałem okazję sam na siebie nałożyć klątwę kręgu. Wydawać by się to mogło niemożliwe, jednakże wierz mi, że moje wnętrzności mówiły coś innego- kałuża krwi, pomoc w ostatnim momencie – takie właśnie skutki miał niewielki błąd, przy spisywaniu formuł.
Kiedy Maghnus minął wypowiedział zaklęcie aktywujące i minął mnie uczyniłem to samo. Wtem zyskałem pewność, że druga próba towarzysza okazała się tą szczęśliwą i tym samym mogliśmy udać się na wyższe piętro w poszukiwaniu Sigrun oraz Traversa. Równie mocno zabezpieczony tunel dawał nam pewność, że nikt przypadkowy nie zaskoczy nas od strony pleców, a co ważniejsze żaden zbieg nie znajdzie w nim ucieczki. -Nie masz jakiś eliksirów?- rzuciłem, zaraz po tym gdy minęliśmy zatęchły korytarz. -Uzdrowiciela raczej tutaj nie znajdziemy, a ta ręka nie wygląda zbyt dobrze- dodałem. Nie wykluczało go to z dalszej walki, lecz z pewnością ograniczało ruchy i obniżało zdolność do koncentracji. Nie chciało mi się wierzyć, że doskwierający ból był na tyle niewielki, aby nieustannie mógł go ignorować. -Oby zdążyli już wypełnić swoją część zadania. Wystawieni na wzrok przypadkowych gości możemy narobić zbędnego hałasu- odparłem, po czym minąłem trzymaną przez Rycerza klapę i znalazłem się w całkiem dużej spiżarni. Wciąż zadziwiała mnie ilość zgromadzonych zapasów w podobnych miejscach – naprawdę żaden motłoch nie wyciągnął jeszcze po to brudnych rąk? Mugolskie szczury i wpierające ich łachudry nazwałyby to bohaterstwem, wyrwaniem od bogaczy kęsa, który im pozwoli przeżyć, zaś tych drugich nie zabije. Rzecz jasna miałem o tym zupełnie inne zdanie, zwykle takie myśli kwitowałem ironicznym uśmiechem, lecz kiedy sam byłbym w ich położeniu to zrobiłbym wszystko, aby ograbić tych, którym nie brakuje. Nigdy jednak nie nazwałbym tego heroizmem.
-Sucharka lordzie?- zadrwiłem wskazując dłonią karton wypełniony jedzeniem, po czym minąłem kolejne drzwi i kontynuowałem coraz bardziej mozolną wędrówkę. W zamkach przejść było bez liku, naprawdę nietrudno było się zgubić. Na szczęście nam się to nie przydarzyło, albowiem przy kolejnym wyjściu znajdowała się dwójka kompanów. Rookwood stała wyprostowana z różdżką skierowaną na jakiegoś mężczyznę – z góry zakładałem, iż pozbawionego tchu – w czym tylko upewniła mnie wypowiedziana inkantacja. Uśmiechnąwszy się pod nosem posłałem jej krótkie spojrzenie, które niestety ukryła maska. -Jak widać jeszcze nie- odparłem w kierunku Maghnusa. -Na dole wszystko gotowe, możemy ruszać- nie wchodziłem w szczegóły, gdyż nie były one w żaden sposób istotne. -Tylko wychowaj go ładnie, może z czasem nauczy się podawać ci łapę- rzuciłem na wieść o nowym pupilu, po czym wszyscy ruszyliśmy na rzeź ostateczną.
Skinąłem głową, gdy Sigrun zaproponowała przekroczyć progi sali jako pierwsza. -Żadnej litości, sprawdzajcie każdego leżącego, czy aby na pewno wyzionął ducha. Miejcie też oko na wszelkie wyjścia z głównej sali, no chyba że nie macie planów na wieczór i chce wam się szukać tchórzy. Okrążmy ich- oznajmiłem Traversowi oraz Maghnusowi i zmieniłem się w kłąb czarnej mgły. Pod niematerialną postacią ruszyłem w głąb pomieszczenia pragnąc czym prędzej znaleźć się po drugiej stronie od Śmierciożerczyni oraz Rycerzy. Zamykając w sidłach gości mieliśmy o wiele większą szansę na pozbycie się większej ich ilości oraz na przekazanie informacji o ewentualnym przybyciu posiłków.
Wyłoniłem się z dymu nieopodal przeciwległej ściany i uniosłem wężowe drewno nie chcąc marnować czasu. Narastająca panika, symfonia krzyków i jęków działała na mnie niczym butelka najstarszej ognistej whisky, którą miałem okazję skosztować. Istna rozkosz. -Protego Kletva- wypowiedziałem kierując różdżkę na szerokie drzwi po mojej lewej. -Protego Kletva- powtórzyłem, aby zabezpieczyć drugie, jakie dostrzegłem w prawym rogu sali. Był to najprostszy sposób, a do tego niezwykle skuteczny.
-Vulnerario- rzuciłem pewnym tonem skupiając wzrok na młodszym mężczyźnie, który trzymając rękę tajemniczej damy starał się prawdopodobnie znaleźć drogę ucieczki. Czyżby nie napił się naszej cudownej mieszanki? Wyjątkowo niegościnny i niewychowany młodzieniec.
W całym tym rozgardiaszu nie miałem okazji wyłapać jeszcze sylwetek naszych sojuszników, gdzież się podziali? Liczyłem, że podobnie jak my sięgną po różdżki i nasycą swe najmroczniejsze instynkty.
|EM: 43 - 6 = 37
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 6, 3, 8, 7, 6, 7, 5, 6, 2, 6, 1
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'k10' : 3
--------------------------------
#3 'k8' : 6, 3, 8, 7, 6, 7, 5, 6, 2, 6, 1
Gniew dźwięczący w głosie Sigrun odbił się od ścian pogrążonego w półmroku korytarza, wybrzmiewając przez kilka długich sekund, mieszając się wyłącznie z cichym szelestem szat i tupotem stawianych szybko kroków; Manannan nie odpowiedział od razu – przez moment zastanawiając się nad słowami czarownicy, powstrzymując chęć splunięcia z odrazą na ziemię. Ignorancję zasiedlających posiadłość mugoli do pewnego stopnia był w stanie zrozumieć – byli głupcami, ślepymi na historię drzemiącą w starych murach, niezdolnymi do zrozumienia znaczenia, jakie z sobą niosła – ale fakt, że w tym wszystkim pomagali im czarodzieje, wydawał mu się absurdalny i hańbiący, jeśli nie pozbawiony jakiegokolwiek sensu. – Jeśli to w istocie była ich motywacja, to świadomie wybili dziurę we własnym statku – skwitował. Podobnego ruchu spodziewałby się w wykonaniu Rycerzy Walpurgii, wygrywali wszak wojnę; złamanie ducha popychającego jeszcze rebeliantów do boju mogłoby pomóc im zdusić resztki oporu, ale siły wroga już teraz rozciągnięte były zbyt mocno – czy nie zdawali sobie sprawy, że wykonując taki ruch, prowokowali niechybną reakcję ze strony popleczników Czarnego Pana? Czy naprawdę mieli w sobie tyle zuchwałości, by liczyć, że im się to uda? Uśmiechnął się pod nosem, podciągając wyżej kącik ust; nie mógł doczekać się chwili, w której udowodnią im, jak bardzo się mylili.
W reakcji na kolejne słowa Śmierciożerczyni, odwrócił się w jej stronę, by skinąć lekko głową. – Z pewnością będzie jeszcze na to czas – mury naszego zamku stoją otworem, jeśli po wszystkim zechcemy przenieść świętowanie gdzieś indziej – zaproponował, nie mając wątpliwości, że będą mieli ku temu okazję.
Póki co jednak wyglądało na to, że zabawa zaczynała się tutaj; uciszona dziewczyna nie krzyknęła, z niemym przerażeniem wpatrując się jedynie w leżące nieruchomo ciało niedoszłego kochanka, ale za to zrobili to ludzie gdzieś nad nimi; Manannan uniósł na ułamek sekundy spojrzenie w górę, jakby przez sufit chciał dopatrzeć się źródła przyspieszonego tupotu wielu par stóp, zupełnie innego od dobiegających stamtąd jeszcze do niedawna rytmicznego stukania poruszających się w rytmie tańca obcasów, ale zaklęcie, które mu na to pozwalało, przestało działać. Świadomość, że podrzucona przez ich sojuszników trucizna najwyraźniej spełniła swoje zadanie, skłoniła go jednak do natychmiastowego porzucenia planu zaciągnięcia mugolki do bocznej komnaty; to, czy ktoś zauważy jej ciało, przestało mieć znaczenie, alarm już rozbrzmiał – a dla zgromadzonych w głównej sali ludzi zadźwięczał zdecydowanie za późno. – Jak sobie życzysz – odpowiedział kurtuazyjnie, jednocześnie przybliżając się do przytrzymywanej kobiety, prawie tak, jakby chciał ją objąć – zamiast tego przesunął jednak jedną dłoń z jej ust na krawędź żuchwy, drugą przytrzymując tył czaszki. Wykonany ruch był szybki, przypominający szarpnięcie, któremu towarzyszył nieprzyjemny dźwięk; dziewczyna też się szarpnęła, ostatni zryw odwagi urwał się jednak w połowie – po czym jej ciało zwiotczało, nieruchomiejąc i opadając w dół jak u odciętej ze sznurków marionetki.
Pozwoliwszy jej opaść na wypolerowaną posadzkę, znów instynktownie dobył różdżki, jednym machnięciem ściągając zaklęcie maskujące z siebie i Sigrun, z jej polecenia wnioskując, kogo dostrzegła na końcu korytarza. Po chwili sam ich dostrzegł, na sekundę dłużej zatrzymując spojrzenie na dłoni Maghnusa przyciśniętej do klatki piersiowej; w jasnych tęczówkach zatańczyło pytanie, którego ostatecznie nie zadał. – Prawie. Zdaje się, że zaczęli zabawę bez nas – odpowiedział, znów unosząc wzrok ku górze; dobiegające stamtąd odgłosy nawarstwiały się i nabierały na sile, sprawiając, że zaciskające się na różdżce palce Manannana drgnęły; mógł niemal wyobrazić sobie, że za moment miał wejść nie do balowej sali, a pod pokład przejmowanego okrętu, którego załoga już zdążyła zorientować się, że jest atakowana.
Odwrócił się ku schodom, gotów ruszyć za resztą, ale ruch na krawędzi jego pola widzenia kazał mu się zatrzymać; widok wstających z podłogi zwłok młodzieńca sprawił, że po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz, na chwilę cofając go myślami wstecz; zatrzymał spojrzenie na rysach mugola, przez dłużącą się w nieskończoność sekundę widząc w nich nie młodego mężczyznę, a wpatrującą się w niego z wyrzutem zjawę przyjaciela. Zamrugał szybko powiekami, zmuszając się do skupienia na zadaniu i odwracając wzrok, nie reagując jednak na żartobliwą wymianę zdań między Drew a Sigrun; słowa przemknęły gdzieś obok niego, zlewając się z szumem krwi w uszach i odległym, rdzawym posmakiem krwi w ustach.
Kilka korytarzy później nie miał już zresztą czasu na rozpamiętywanie przeszłości, bo oto znaleźli się w sali balowej, wchodząc prosto w sam środek chaosu; skinął głową w odpowiedzi na polecenie Macnaira, robiąc kilka kroków do przodu, dając sobie dokładnie trzy sekundy na rozejrzenie się dookoła – rozeznanie pomiędzy uciekającymi w panice niedobitkami, depczącymi leżące na posadzce ciała, niektóre nieruchome, inne – próbujące nieudolnie się ukryć, wczołgać pod stoliki, zniknąć; nic z tego, powietrze przecięły zaklęcia, budząc jeszcze większy popłoch. Manannan skierował różdżkę na ziemię, pomiędzy jedną z większych grup. – Fluctus – wypowiedział pewnie, później obserwując, jak parkiet zaczyna falować pod stopami mugoli, a oni sami wpadają na siebie i upadają, już zupełnie bezbronni wobec skierowanych w ich stronę promieni i silnych rąk siejącego zamęt inferiusa. Wyminął ich, zmierzając w stronę głównych, dwuskrzydłowych drzwi, które – mimo że zablokowane – stały się celem kolejnej grupy mugoli, w panice napierających na drewniane skrzydła i uderzających w nie pięściami. – Ingenio Ferro – rzucił, zmieniając drewno w naszpikowaną ostrymi kolcami stal; po zwiadzie z Ritą wiedział, jak mocno potrafiły wbić się w skórę – i miał nadzieję, że przebiją też ciała stłoczonych przy drzwiach mugoli, jednocześnie zniechęcając innych do pozbawionych nadziei prób ucieczki.
Głośny krzyk odwrócił jego uwagę, a kiedy obrócił się na pięcie, dostrzegł ożywionego przez Sigrun młodzieńca, który z niebywałą siłą rzucił jednym z mugoli o ziemię, uciszając go na zawsze; tknięty nagłą myślą, skierował koniec różdżki w stronę inferiusa. – Ungio Manus – powiedział starannie, chcąc uczynić go jeszcze groźniejszym i śmiercionośnym.
| EM: 36/50
W reakcji na kolejne słowa Śmierciożerczyni, odwrócił się w jej stronę, by skinąć lekko głową. – Z pewnością będzie jeszcze na to czas – mury naszego zamku stoją otworem, jeśli po wszystkim zechcemy przenieść świętowanie gdzieś indziej – zaproponował, nie mając wątpliwości, że będą mieli ku temu okazję.
Póki co jednak wyglądało na to, że zabawa zaczynała się tutaj; uciszona dziewczyna nie krzyknęła, z niemym przerażeniem wpatrując się jedynie w leżące nieruchomo ciało niedoszłego kochanka, ale za to zrobili to ludzie gdzieś nad nimi; Manannan uniósł na ułamek sekundy spojrzenie w górę, jakby przez sufit chciał dopatrzeć się źródła przyspieszonego tupotu wielu par stóp, zupełnie innego od dobiegających stamtąd jeszcze do niedawna rytmicznego stukania poruszających się w rytmie tańca obcasów, ale zaklęcie, które mu na to pozwalało, przestało działać. Świadomość, że podrzucona przez ich sojuszników trucizna najwyraźniej spełniła swoje zadanie, skłoniła go jednak do natychmiastowego porzucenia planu zaciągnięcia mugolki do bocznej komnaty; to, czy ktoś zauważy jej ciało, przestało mieć znaczenie, alarm już rozbrzmiał – a dla zgromadzonych w głównej sali ludzi zadźwięczał zdecydowanie za późno. – Jak sobie życzysz – odpowiedział kurtuazyjnie, jednocześnie przybliżając się do przytrzymywanej kobiety, prawie tak, jakby chciał ją objąć – zamiast tego przesunął jednak jedną dłoń z jej ust na krawędź żuchwy, drugą przytrzymując tył czaszki. Wykonany ruch był szybki, przypominający szarpnięcie, któremu towarzyszył nieprzyjemny dźwięk; dziewczyna też się szarpnęła, ostatni zryw odwagi urwał się jednak w połowie – po czym jej ciało zwiotczało, nieruchomiejąc i opadając w dół jak u odciętej ze sznurków marionetki.
Pozwoliwszy jej opaść na wypolerowaną posadzkę, znów instynktownie dobył różdżki, jednym machnięciem ściągając zaklęcie maskujące z siebie i Sigrun, z jej polecenia wnioskując, kogo dostrzegła na końcu korytarza. Po chwili sam ich dostrzegł, na sekundę dłużej zatrzymując spojrzenie na dłoni Maghnusa przyciśniętej do klatki piersiowej; w jasnych tęczówkach zatańczyło pytanie, którego ostatecznie nie zadał. – Prawie. Zdaje się, że zaczęli zabawę bez nas – odpowiedział, znów unosząc wzrok ku górze; dobiegające stamtąd odgłosy nawarstwiały się i nabierały na sile, sprawiając, że zaciskające się na różdżce palce Manannana drgnęły; mógł niemal wyobrazić sobie, że za moment miał wejść nie do balowej sali, a pod pokład przejmowanego okrętu, którego załoga już zdążyła zorientować się, że jest atakowana.
Odwrócił się ku schodom, gotów ruszyć za resztą, ale ruch na krawędzi jego pola widzenia kazał mu się zatrzymać; widok wstających z podłogi zwłok młodzieńca sprawił, że po plecach przebiegł mu lodowaty dreszcz, na chwilę cofając go myślami wstecz; zatrzymał spojrzenie na rysach mugola, przez dłużącą się w nieskończoność sekundę widząc w nich nie młodego mężczyznę, a wpatrującą się w niego z wyrzutem zjawę przyjaciela. Zamrugał szybko powiekami, zmuszając się do skupienia na zadaniu i odwracając wzrok, nie reagując jednak na żartobliwą wymianę zdań między Drew a Sigrun; słowa przemknęły gdzieś obok niego, zlewając się z szumem krwi w uszach i odległym, rdzawym posmakiem krwi w ustach.
Kilka korytarzy później nie miał już zresztą czasu na rozpamiętywanie przeszłości, bo oto znaleźli się w sali balowej, wchodząc prosto w sam środek chaosu; skinął głową w odpowiedzi na polecenie Macnaira, robiąc kilka kroków do przodu, dając sobie dokładnie trzy sekundy na rozejrzenie się dookoła – rozeznanie pomiędzy uciekającymi w panice niedobitkami, depczącymi leżące na posadzce ciała, niektóre nieruchome, inne – próbujące nieudolnie się ukryć, wczołgać pod stoliki, zniknąć; nic z tego, powietrze przecięły zaklęcia, budząc jeszcze większy popłoch. Manannan skierował różdżkę na ziemię, pomiędzy jedną z większych grup. – Fluctus – wypowiedział pewnie, później obserwując, jak parkiet zaczyna falować pod stopami mugoli, a oni sami wpadają na siebie i upadają, już zupełnie bezbronni wobec skierowanych w ich stronę promieni i silnych rąk siejącego zamęt inferiusa. Wyminął ich, zmierzając w stronę głównych, dwuskrzydłowych drzwi, które – mimo że zablokowane – stały się celem kolejnej grupy mugoli, w panice napierających na drewniane skrzydła i uderzających w nie pięściami. – Ingenio Ferro – rzucił, zmieniając drewno w naszpikowaną ostrymi kolcami stal; po zwiadzie z Ritą wiedział, jak mocno potrafiły wbić się w skórę – i miał nadzieję, że przebiją też ciała stłoczonych przy drzwiach mugoli, jednocześnie zniechęcając innych do pozbawionych nadziei prób ucieczki.
Głośny krzyk odwrócił jego uwagę, a kiedy obrócił się na pięcie, dostrzegł ożywionego przez Sigrun młodzieńca, który z niebywałą siłą rzucił jednym z mugoli o ziemię, uciszając go na zawsze; tknięty nagłą myślą, skierował koniec różdżki w stronę inferiusa. – Ungio Manus – powiedział starannie, chcąc uczynić go jeszcze groźniejszym i śmiercionośnym.
| EM: 36/50
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 54
'k100' : 54
Teraz, gdy najważniejsze zadanie mieli już za sobą, gdy pozostawało im już tylko aktywować ostatnie przekleństwo i dołączyć do towarzyszy bawiących w Kentwell Hall, Bulstrode rozluźnił odruchowo napięte barki i uśmiechnął się jednostronnie, wdając się w rozmowę, której nie mógł odbyć praktycznie z nikim innym - krąg żywo zainteresowanych runami i zaklinaniem był wyjątkowo wąski, a nikt spoza niego nie był w stanie zrozumieć chociażby nieplanowanych skutków ubocznych. Zatem co było najgorsze?. Zastanowił się chwilę nad pytaniem, choć nie musiał szukać daleko.
- Gęsta, czarna maź wspinająca się w górę ramienia, paląca żywym ogniem i paraliżująca bólem - zawyrokował. - Jeśli nie miałeś tej wątpliwej przyjemności, szczerze nie polecam, poparzenie było wybitnie paskudne, a proces leczenia irytująco długi - dodał, krzywiąc się na samo wspomnienie pokrywających jego prawą rękę bąbli, szybko rosnących i pękających, zmuszających go do upuszczenia różdżki i natychmiastowej interwencji uzdrowiciela. Zerknął na Macnaira z zainteresowaniem, przysłuchując się jego słowom. Miał ogromne szczęście, że wykaraskał się z tego w jednym kawałku. - Zdaje się, że pojęcie niemożliwości przestaje obowiązywać w tej dziedzinie - stwierdził niemalże filozoficznie, przywołując z pamięci wszystkie momenty, kiedy granice jego wyobraźni zostawały przekraczane. - Przyznać muszę, że na początku mojej kariery zwróciła się przeciwko mnie klątwa ciężkiego wieńca. Z pewnością możesz sobie wyobrazić jak miałkie stało się życie do momentu jej zdjęcia - zaśmiał się dźwięcznie, choć wówczas do śmiechu nie było mu wcale, po chwili jednak zasępił się, kręcąc przecząco głową.
- Maść z wodnej gwiazdy nie pomoże - eliksir uspokajający również nie. - Niestety nie na takie obrażenia się szykowałem - nie tego się spodziewał, choć najwyraźniej właśnie w tym popełnił błąd, objawiający się w postaci pulsującej bólem dłoni. - Mam nadzieję, że Zachary nie ma planów walentynkowych, odwiedzę go, gdy tu skończymy - nie zamierzał rezygnować, nie teraz, gdy ręka wiodąca pozostawała sprawna, a cel wciąż jasno mu przyświecał. Zaciskał szczęki mocno, wmawiając sobie, że mierzył się już z gorszymi rzeczami i parł przed siebie, licząc na to, że skoro w zamku odbywał się bal, będą tam mieli przynajmniej trochę lodu.
- Cóż za wspaniałomyślna propozycja, Macnair - bliźniacza kpina wygięła jego usta, gdy mijali dość imponujące ilości zapasów. W teorii można by to jedzenie rozdać głodującym czarodziejom w Suffolk, z drugiej strony jednak obwiałby się o to czy cokolwiek, co znajdowało się w rękach mugoli, było zdatne do użycia.
W czasie, w którym Sigrun na ich oczach przemieniała zwłoki w swoje nowe zwierzątko, odszukał spojrzeniem kubełek do chłodzenia szampana na jednym ze spiżarnianych stołów, gdzie znajdowały się gotowe do wyserwowania kolejne alkohole i przeszedł w tamtym kierunku. Wyciągnął z naczynia butelkę i na jej miejsce umieścił w rozkruszonym lodzie lewą dłoń, krzywiąc się krótko, gdy nagła różnica temperatur objęła go aż po nadgarstek, chwilę później jednak chłód zaczął przynosić ulgę. Chodzenie z kubełkiem lodu nie wchodziło jednak w grę, prawą dłonią rozwiązał więc purpurowy fular okalający swoją szyję i nabierając doń odłamków lodu, zawiązał wokół śródręcza. Najwidoczniej partyzanckie metody radzenia sobie z dotkliwymi objawami musiały mu na razie wystarczyć. Szybkim krokiem powrócił do towarzyszy, by ruszyć w głąb korytarzy, które jak i w każdej pradawnej, rodowej posiadłości zdawały się być podobne do tych mu znanych. Skinął głową, słysząc ostatnie instrukcje, chociaż namawiać do użycia siły nie trzeba było go namawiać, nie zamierzał wykazać ani krzty litości. - Jeśli mogę zasugerować, dobrze by było poświęcić choć trochę czasu po wszystkim na należyte zabezpieczenie posiadłości, by już nikt niepożądany nie wdarł się do środka - dorzucił jeszcze swoją propozycję nim ruszyli dalej. Widok jaki zastali w sali balowej był doprawdy rozkoszny. Panika, przerażenie, realny strach malujący się w oczach. Kilka osób ostatkiem sił próbowało szturmować zamknięte wyjścia, wiele leżało już lub padało na posadzkę jak muchy, wciąż nie rozumiejąc z jakiego powodu, pojedyncze sztuki łapały się wszystkiego, co popadnie, by utrzymać się na nogach - w efekcie czego obrus wraz z zastawą bufetową został ściągnięty przy akompaniamencie głośnego brzdęku tłuczonych talerzyków deserowych i kieliszków. Rozdzielili się, by działać szybciej i sprawniej. Bulstrode odnalazł spojrzeniem Tatianę, po chwili również Edwarda, jednak piwnym tęczówkom umykał Abraxas. Nie poświęcił jego poszukiwaniom więcej czasu, okrążając salę niczym drapieżnik. - Sectumsempra - wypowiedział inkantację, celując w mężczyznę, który jeszcze się czołgał, jednak zaklęcie pomknęło bokiem. - Gladium - spróbował innego zaklęcia, ponownie celując w mężczyznę, lecz mugol i tym razem miał aż za dużo szczęścia. Maghnus skrzywił się w niezadowoleniu, winę zrzucając na ćmiącą bólem lewą dłoń, chociaż nie byłby sobą, gdyby nie spróbował ponownie. - Sectumsempra - wyrzekł dobitnie, przelewając w zlepek zgłosek całą swą nienawiść do robactwa, które śmiało się zalęgnąć w posiadłości Gauntów.
charłacze rzuty, EM: 39/50
- Gęsta, czarna maź wspinająca się w górę ramienia, paląca żywym ogniem i paraliżująca bólem - zawyrokował. - Jeśli nie miałeś tej wątpliwej przyjemności, szczerze nie polecam, poparzenie było wybitnie paskudne, a proces leczenia irytująco długi - dodał, krzywiąc się na samo wspomnienie pokrywających jego prawą rękę bąbli, szybko rosnących i pękających, zmuszających go do upuszczenia różdżki i natychmiastowej interwencji uzdrowiciela. Zerknął na Macnaira z zainteresowaniem, przysłuchując się jego słowom. Miał ogromne szczęście, że wykaraskał się z tego w jednym kawałku. - Zdaje się, że pojęcie niemożliwości przestaje obowiązywać w tej dziedzinie - stwierdził niemalże filozoficznie, przywołując z pamięci wszystkie momenty, kiedy granice jego wyobraźni zostawały przekraczane. - Przyznać muszę, że na początku mojej kariery zwróciła się przeciwko mnie klątwa ciężkiego wieńca. Z pewnością możesz sobie wyobrazić jak miałkie stało się życie do momentu jej zdjęcia - zaśmiał się dźwięcznie, choć wówczas do śmiechu nie było mu wcale, po chwili jednak zasępił się, kręcąc przecząco głową.
- Maść z wodnej gwiazdy nie pomoże - eliksir uspokajający również nie. - Niestety nie na takie obrażenia się szykowałem - nie tego się spodziewał, choć najwyraźniej właśnie w tym popełnił błąd, objawiający się w postaci pulsującej bólem dłoni. - Mam nadzieję, że Zachary nie ma planów walentynkowych, odwiedzę go, gdy tu skończymy - nie zamierzał rezygnować, nie teraz, gdy ręka wiodąca pozostawała sprawna, a cel wciąż jasno mu przyświecał. Zaciskał szczęki mocno, wmawiając sobie, że mierzył się już z gorszymi rzeczami i parł przed siebie, licząc na to, że skoro w zamku odbywał się bal, będą tam mieli przynajmniej trochę lodu.
- Cóż za wspaniałomyślna propozycja, Macnair - bliźniacza kpina wygięła jego usta, gdy mijali dość imponujące ilości zapasów. W teorii można by to jedzenie rozdać głodującym czarodziejom w Suffolk, z drugiej strony jednak obwiałby się o to czy cokolwiek, co znajdowało się w rękach mugoli, było zdatne do użycia.
W czasie, w którym Sigrun na ich oczach przemieniała zwłoki w swoje nowe zwierzątko, odszukał spojrzeniem kubełek do chłodzenia szampana na jednym ze spiżarnianych stołów, gdzie znajdowały się gotowe do wyserwowania kolejne alkohole i przeszedł w tamtym kierunku. Wyciągnął z naczynia butelkę i na jej miejsce umieścił w rozkruszonym lodzie lewą dłoń, krzywiąc się krótko, gdy nagła różnica temperatur objęła go aż po nadgarstek, chwilę później jednak chłód zaczął przynosić ulgę. Chodzenie z kubełkiem lodu nie wchodziło jednak w grę, prawą dłonią rozwiązał więc purpurowy fular okalający swoją szyję i nabierając doń odłamków lodu, zawiązał wokół śródręcza. Najwidoczniej partyzanckie metody radzenia sobie z dotkliwymi objawami musiały mu na razie wystarczyć. Szybkim krokiem powrócił do towarzyszy, by ruszyć w głąb korytarzy, które jak i w każdej pradawnej, rodowej posiadłości zdawały się być podobne do tych mu znanych. Skinął głową, słysząc ostatnie instrukcje, chociaż namawiać do użycia siły nie trzeba było go namawiać, nie zamierzał wykazać ani krzty litości. - Jeśli mogę zasugerować, dobrze by było poświęcić choć trochę czasu po wszystkim na należyte zabezpieczenie posiadłości, by już nikt niepożądany nie wdarł się do środka - dorzucił jeszcze swoją propozycję nim ruszyli dalej. Widok jaki zastali w sali balowej był doprawdy rozkoszny. Panika, przerażenie, realny strach malujący się w oczach. Kilka osób ostatkiem sił próbowało szturmować zamknięte wyjścia, wiele leżało już lub padało na posadzkę jak muchy, wciąż nie rozumiejąc z jakiego powodu, pojedyncze sztuki łapały się wszystkiego, co popadnie, by utrzymać się na nogach - w efekcie czego obrus wraz z zastawą bufetową został ściągnięty przy akompaniamencie głośnego brzdęku tłuczonych talerzyków deserowych i kieliszków. Rozdzielili się, by działać szybciej i sprawniej. Bulstrode odnalazł spojrzeniem Tatianę, po chwili również Edwarda, jednak piwnym tęczówkom umykał Abraxas. Nie poświęcił jego poszukiwaniom więcej czasu, okrążając salę niczym drapieżnik. - Sectumsempra - wypowiedział inkantację, celując w mężczyznę, który jeszcze się czołgał, jednak zaklęcie pomknęło bokiem. - Gladium - spróbował innego zaklęcia, ponownie celując w mężczyznę, lecz mugol i tym razem miał aż za dużo szczęścia. Maghnus skrzywił się w niezadowoleniu, winę zrzucając na ćmiącą bólem lewą dłoń, chociaż nie byłby sobą, gdyby nie spróbował ponownie. - Sectumsempra - wyrzekł dobitnie, przelewając w zlepek zgłosek całą swą nienawiść do robactwa, które śmiało się zalęgnąć w posiadłości Gauntów.
charłacze rzuty, EM: 39/50
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Maghnus Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 59
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'k8' : 2, 1, 5, 6, 3
#1 'k100' : 59
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'k8' : 2, 1, 5, 6, 3
Ciało młodego chłopaka osunęło się wzdłuż drzwi na posadzkę, wykończona twardym materiałem maska z cichym stukotem uderzyła o podłogę; Dolohov stała jeszcze przez chwilę, a kiedy zdradliwa degustacja jednego z drinków wyraźnie wskazywała na to, że mężczyzna się nie podniesie, wycofała się z zaułka.
Krok był pewny, nieco przyspieszony; przedzierała się przez mniejsze i większe grupki spanikowanych gości. Wrzask kobiet mieszał się z nawoływaniami mężczyzn, co chwila słychać było odgłosy tłuczonego szkła, wiele osób zsunęło z twarzy maski, by ukazać swoje nużące, anonimowe oblicza. Nie interesowały jej ich twarze, bardziej to, co mogło błysnąć za klamrą paska – rozglądała się więc żywiołowo, póki wzrok nie spotkał się z jasnowłosą czarownicą; rozpoznała Sigrun momentalnie, darując sobie powitalne ceregiele. Żadna z nich nie miała na to czasu.
Wraz z przemierzaniem kolejnych korytarzy i zakrętów dostrzegała pozostałych; dobrze.
Przedarli się niemalże w idealnym momencie, kiedy smoczy eliksir ścielił komnaty Kentwell Hall trupem, wrzawa histerii zbierała swoje żniwo, a niepewność odciskała się nieprzyjemnym uczuciem w dole żołądka. Potrzebowali wsparcia, kiedy wciąż nie było wiadome jak wielu z przebywających na przyjęciu jest uzbrojonych w magię.
Znowu słychać było pisk; nasilał się z upływającymi sekundami, kiedy raz po raz widać było błyski świateł posyłanych wraz z zaklęciami; gdzieś w tym wszystkim dostrzegła Maghnusa i towarzyszącego mu mężczyznę, prędko jednak odwróciła spojrzenie, wyszukując innego niźli rozhisteryzowany tłum zagrożenia.
Nieopodal podestu, który jeszcze nie tak dawno zajmowała orkiestra, stała para; mężczyzna obejmujący roztrzęsioną kobietę w obstrojonej piórami masce unosił przed sobą przedmiot. Różdżka stanowiła przedłużenie jego ramienia, choć palce drżały wyraźnie, kiedy wzrok błąkał się po pomieszczeniu; jego maska spoczywała gdzieś na podłodze, czujność już dawno zmieszała z desperacją.
Chaos działał na ich korzyść; panika nieobliczalnego tabunu niekoniecznie.
Dolohov uniosła tarninowe drewno, z zaciętością wbijając spojrzenie w chroniącego swojej panny mężczyznę – Lamino – inkantacja wybrzmiała sykliwie, ale mimo determinacji, nie wydarzyło się nic. Nic poza faktem, że mężczyzna ją zauważył; oczy skryte za kotarą strachu skrzyżowały się z tymi należącymi do niej na kilka uderzeń serca, nim jednak mężczyzna zdobył się na reakcję, Tatiana machnęła różdżką raz jeszcze – Lamino – tym razem zabrzmiało donośniej, silniej. Magiczna materia przyjęła kształt noży; niedużych, zakończonych ostrym szpikulcem sztyletów, które prędko pomknęły w kierunku uzbrojonego mężczyzny.
Charakterystyczny odgłos ranionego ciała, biel koszuli splamiona gęstym szkarłatem, pisk pierzastej damy; Tatiana spróbowała ją uciszyć zaklęciem commotio, ale ładunki elektryczne nie wydostały się z magicznego drewna. Kobieta zdawała się tego nawet nie zauważyć; kolana boleśnie spotkały się z posadzką, kiedy zaczęła zanosić się szlochem nad ciałem podziurawionym magicznymi nożami.
udane lamino na 96
Krok był pewny, nieco przyspieszony; przedzierała się przez mniejsze i większe grupki spanikowanych gości. Wrzask kobiet mieszał się z nawoływaniami mężczyzn, co chwila słychać było odgłosy tłuczonego szkła, wiele osób zsunęło z twarzy maski, by ukazać swoje nużące, anonimowe oblicza. Nie interesowały jej ich twarze, bardziej to, co mogło błysnąć za klamrą paska – rozglądała się więc żywiołowo, póki wzrok nie spotkał się z jasnowłosą czarownicą; rozpoznała Sigrun momentalnie, darując sobie powitalne ceregiele. Żadna z nich nie miała na to czasu.
Wraz z przemierzaniem kolejnych korytarzy i zakrętów dostrzegała pozostałych; dobrze.
Przedarli się niemalże w idealnym momencie, kiedy smoczy eliksir ścielił komnaty Kentwell Hall trupem, wrzawa histerii zbierała swoje żniwo, a niepewność odciskała się nieprzyjemnym uczuciem w dole żołądka. Potrzebowali wsparcia, kiedy wciąż nie było wiadome jak wielu z przebywających na przyjęciu jest uzbrojonych w magię.
Znowu słychać było pisk; nasilał się z upływającymi sekundami, kiedy raz po raz widać było błyski świateł posyłanych wraz z zaklęciami; gdzieś w tym wszystkim dostrzegła Maghnusa i towarzyszącego mu mężczyznę, prędko jednak odwróciła spojrzenie, wyszukując innego niźli rozhisteryzowany tłum zagrożenia.
Nieopodal podestu, który jeszcze nie tak dawno zajmowała orkiestra, stała para; mężczyzna obejmujący roztrzęsioną kobietę w obstrojonej piórami masce unosił przed sobą przedmiot. Różdżka stanowiła przedłużenie jego ramienia, choć palce drżały wyraźnie, kiedy wzrok błąkał się po pomieszczeniu; jego maska spoczywała gdzieś na podłodze, czujność już dawno zmieszała z desperacją.
Chaos działał na ich korzyść; panika nieobliczalnego tabunu niekoniecznie.
Dolohov uniosła tarninowe drewno, z zaciętością wbijając spojrzenie w chroniącego swojej panny mężczyznę – Lamino – inkantacja wybrzmiała sykliwie, ale mimo determinacji, nie wydarzyło się nic. Nic poza faktem, że mężczyzna ją zauważył; oczy skryte za kotarą strachu skrzyżowały się z tymi należącymi do niej na kilka uderzeń serca, nim jednak mężczyzna zdobył się na reakcję, Tatiana machnęła różdżką raz jeszcze – Lamino – tym razem zabrzmiało donośniej, silniej. Magiczna materia przyjęła kształt noży; niedużych, zakończonych ostrym szpikulcem sztyletów, które prędko pomknęły w kierunku uzbrojonego mężczyzny.
Charakterystyczny odgłos ranionego ciała, biel koszuli splamiona gęstym szkarłatem, pisk pierzastej damy; Tatiana spróbowała ją uciszyć zaklęciem commotio, ale ładunki elektryczne nie wydostały się z magicznego drewna. Kobieta zdawała się tego nawet nie zauważyć; kolana boleśnie spotkały się z posadzką, kiedy zaczęła zanosić się szlochem nad ciałem podziurawionym magicznymi nożami.
udane lamino na 96
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Edward nie umiał okazać zachwytu nad tym, na co patrzył. Mimo zastąpienia eleganckiego uśmiechu pogardą, czuł jak wyraz twarzy buntuje się wobec emocji pogardy, z którą Parkinson nie zaprzyjaźnił się przez lata swojego życia. Istniało tyle innych sposobów i środków, aby wzgardzić drugim człowiekiem, lecz żaden z nich nie pasował ani nie miał adekwatnego zastosowania w obecnej sytuacji. Również magicznych, choć nie sięgnął po różdżkę, ledwie leniwym gestem wyciągając ją zza pasa do smokingu i chwytając w palce lewej, wiodącej ręki. Obracał drewno powoli, opuszkami palców głaskał eleganckie szlify i zdobienia, wzrokiem wodząc po sali, w której coraz więcej ciał padało na podłogę z niechybnymi wyjątkami, które nie uległy fortelowi Dolohov. Edward nie zamierzał za nimi gonić. Towarzyski wysiłek, który podjął pośród mugoli pozbawił go niemal wszystkich sił, a poza tym gonitwa i eleganckie buty nie szły ze sobą w parze. Niezmiennie pozostając w wolnej przestrzeni opodal jednej ze ścian, patrzył na grupę uderzeniową, nieco przestępując z jednej nogi na drugą, zastanawiając się nad tym, czy mógł jeszcze cokolwiek zrobić. Jego rola została wyraźnie nakreślona i wychodzenie poza jasne granice, za którymi działali inni, wydawało się społecznie niewłaściwe.
Z osobliwym wyrazem twarzy obserwował potężne klątwy przecinające powietrze, lecz wzrok Edwarda w całości skupiła przedziwna istota rzucająca się na ofiary i dobijająca je z ogromną siłą.
— A co to za maszkara?! — Wyrzucił jednym tchem, cofając się o krok w wyraźnym zaskoczeniu, w którym dał się złapać. W szoku patrzył na kolejny ruchy potwora, dłoń z różdżką zadrżała mocniej. Nie wiedział, co powinien zrobić. Mieszanie się w działania innych, choć było niejako codziennością w plotkarskim świecie, to dla Parkinsona w tej sytuacji stało się czymś, na co nie mógł sobie pozwolić. Nie posiadał żadnych umiejętności bojowych, którymi mógł zaskoczyć. Wszystkie talenta tkwiły w ciele i umyśle, i w całości okazały się użyteczne do utrzymania stosownej atmosfery nim trucizna uderzyła w mugoli.
Gdy poruszył się i nieco ocknął, wzrok chaotycznie obiegł całą salę balową Kentwell Hall. Ogrom śmierci, krwi przelewającej się przez podłogę miał tylko jedno określenie: rzeź i nie miał na myśli Rzezi niewiniątek. Mugolskie robactwo musiało zostać zniszczone za wszelką cenę i z tego doskonale zdawał sobie sprawę, nawet jeśli buty, jak i cała szata nadawały się do wyrzucenia po tym wszystkim. Koniec zdawał się blisko i liczył, że szybko uporają się z resztą mugoli, z którymi Edward musiał spędzić wieczór.
Z osobliwym wyrazem twarzy obserwował potężne klątwy przecinające powietrze, lecz wzrok Edwarda w całości skupiła przedziwna istota rzucająca się na ofiary i dobijająca je z ogromną siłą.
— A co to za maszkara?! — Wyrzucił jednym tchem, cofając się o krok w wyraźnym zaskoczeniu, w którym dał się złapać. W szoku patrzył na kolejny ruchy potwora, dłoń z różdżką zadrżała mocniej. Nie wiedział, co powinien zrobić. Mieszanie się w działania innych, choć było niejako codziennością w plotkarskim świecie, to dla Parkinsona w tej sytuacji stało się czymś, na co nie mógł sobie pozwolić. Nie posiadał żadnych umiejętności bojowych, którymi mógł zaskoczyć. Wszystkie talenta tkwiły w ciele i umyśle, i w całości okazały się użyteczne do utrzymania stosownej atmosfery nim trucizna uderzyła w mugoli.
Gdy poruszył się i nieco ocknął, wzrok chaotycznie obiegł całą salę balową Kentwell Hall. Ogrom śmierci, krwi przelewającej się przez podłogę miał tylko jedno określenie: rzeź i nie miał na myśli Rzezi niewiniątek. Mugolskie robactwo musiało zostać zniszczone za wszelką cenę i z tego doskonale zdawał sobie sprawę, nawet jeśli buty, jak i cała szata nadawały się do wyrzucenia po tym wszystkim. Koniec zdawał się blisko i liczył, że szybko uporają się z resztą mugoli, z którymi Edward musiał spędzić wieczór.
I walk, I talk like I own the place
I play with you like it's a game
Kentwell Hall
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk