Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Stary młyn we Flatford
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Stary młyn we Flatford
Siedemnastowieczny młyn wodny, który uznaje się za najprężniej działający młyn w całym hrabstwie. Dojście do niego jest wyjątkowo trudne, znajduje on na skraju niewielkiej wsi Flatford, w lesie, nad rzeką Stour. Przez swoje malownicze usytuowanie pełnił inspirację dla wielu artystów, głównie malarzy, którzy z nieprzerwaną fascynacją uwieczniali obiekt na obrazach. Mało kto wie, że produkcją mąki od wieków zajmuje się jedna, czarodziejska rodzina.
Jeśli zapukasz do drzwi, otworzy ci głowa rodziny. Sprawdź, co się stanie dalej. Rzuć kością K6:
1. Bez pytania otrzymałeś kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym. Zaproszono cię dalej, możesz czuć się jak u siebie i odejść, kiedy tylko będziesz mieć siły.
2. Akurat podawano obiad, zaproszono cię do stołu. Nastrój wielodzietnej rodziny, składającej się z dwójki sędziwych rodziców i dorosłych dzieci wraz ze swoimi rodzinami mógł ci się udzielić, jeśli tylko na to pozwolisz. Zapowiada się naprawdę wspaniały wieczór.
3. Zaprowadzono cię do wolnego pokoju i pozostawiono w nim czyste ubranie, bochenek ciepłego pieczywa, kubek mleka i miskę z wodą. Możesz się rozgościć.
4. Sędziwi McLaggenowie borykają się z problemami w młynie, mechanizm zaczął szwankować. Nie chcą cię fatygować, ale jeśli chcesz zostać, musisz rozgościć się sam lub pomóc im w rozwiązaniu problemu.
5. Stary McLaggen uchylił drzwi i z drżącym głosem odmówił ci gościny, tłumacząc się zarazą.
6. Nikt ci nie otworzył, ale na ganku leżał jutowy, kilogramowy worek mąki. Nikt się nie zorientuje, gdy weźmiesz go ze sobą (możesz dopisać do zaopatrzenia).
Jeśli zapukasz do drzwi, otworzy ci głowa rodziny. Sprawdź, co się stanie dalej. Rzuć kością K6:
1. Bez pytania otrzymałeś kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym. Zaproszono cię dalej, możesz czuć się jak u siebie i odejść, kiedy tylko będziesz mieć siły.
2. Akurat podawano obiad, zaproszono cię do stołu. Nastrój wielodzietnej rodziny, składającej się z dwójki sędziwych rodziców i dorosłych dzieci wraz ze swoimi rodzinami mógł ci się udzielić, jeśli tylko na to pozwolisz. Zapowiada się naprawdę wspaniały wieczór.
3. Zaprowadzono cię do wolnego pokoju i pozostawiono w nim czyste ubranie, bochenek ciepłego pieczywa, kubek mleka i miskę z wodą. Możesz się rozgościć.
4. Sędziwi McLaggenowie borykają się z problemami w młynie, mechanizm zaczął szwankować. Nie chcą cię fatygować, ale jeśli chcesz zostać, musisz rozgościć się sam lub pomóc im w rozwiązaniu problemu.
5. Stary McLaggen uchylił drzwi i z drżącym głosem odmówił ci gościny, tłumacząc się zarazą.
6. Nikt ci nie otworzył, ale na ganku leżał jutowy, kilogramowy worek mąki. Nikt się nie zorientuje, gdy weźmiesz go ze sobą (możesz dopisać do zaopatrzenia).
Lokacja zawiera kości.
Do Flatford przyleciałam na miotle, którą następnie zabezpieczyłam, aby nie zbliżać się na niej do młyna. Informacje, które udało mi się wcześniej pozyskać, nie były wystarczające, a na pewno nie dla mnie. Planowałam przeszukać ten teren i dodatkowo dowiedzieć się więcej na temat samej rodziny. Pytanie o nią w okolicach było ryzykowne, nie do końca wiedziałam, jacy byli, dlatego też uznałam, że najpierw przyjrzę się im z dali. Przeskakując pomiędzy krzakami w ich lesie, obserwowałam korony drzew, ale i runo leśne. Rzeczywiście w niektórych jego punktach dostrzegłam kamienie oznaczone runami, co wcale mnie nie zdziwiło. Słyszałam przecież na ten temat legendy. Miałam dobrą pamięć, wyćwiczoną przez lata pracy jako szpieg, ale wolałam nie zrzucać wszystkiego na nią, to też wyciągnęłam prowizoryczną mapę okolicy i oznaczyłam miejsca, w którym widziałam kamienie z runami. Nie wiedziałam, co znaczą, tak więc jedynie nakreśliłam je na kartce, uznając, że Drew doskonale będzie wiedział co z nimi zrobić. Ja, żeby zaoszczędzić mu czasu, odnalazłam miejsca, które byłyby interesujące dla mężczyzny. Przeczesywałam teren w ciszy, wciąż wypatrując w okolicy potencjalnego zagrożenia, ale to nie nastało. Przykryte warstwą śniegu drzewa nie szumiały złowieszczo, lecz na szczęście zbierały większość puchu, bo ten, chociaż znaleźć go można było na ściółce, był rzadszy i nie ograniczał poruszania się ani widoczności. Mając na sobie talizman, czułam, że mój wzrok działa sprawniej. Jeszcze kilka dni temu w trakcie pojedynku byłam prawie oślepiona, co zresztą było niezwykle irytujące. Nie szukałam teraz we własnej głowie tamtego dnia, skupienie na zadaniu często było dla mnie ważniejsze, tak zresztą jak i tym razem. Gdy kamienie zostały przeze mnie odnalezione, upewniłam się, ze nie zostawiłam żadnych śladów. Wiedziałam jak poruszać się po trudnym terenie, to nie był mój pierwszy raz, za to gęsty las pomagał. Połamana gałązka była niczym w porównaniu do odbitej w śniegu stopy. Tego udało mi się uniknąć i gdy zbliżałam się wytyczoną ścieżką do starego młynu, byłam już tylko gościem na tym terenie. W oknie spostrzegłam jakiś ruch, niewymuszony i nieplanowany, który dał mi jasno znać, że byli w domu. Mogłabym teraz rzucić wszystko i ruszyć z odsieczą, być może nawet udałoby mi się ich pokonać, ale co potem? Nie działałam impulsywnie, nie kierowałam się własną złością, tą trzymałam na wodzy. Obserwowałam więc zza drzewa teren. Dostrzegłam starszego mężczyznę, który ze środka młyna wynosił właśnie wielki jutowy worek, a następnie schodząc po schodach, niósł go do czegoś rodzaju szopy. Zapewne była w nim mąka, którą składowali w tamtym miejscu. Gdzieś usłyszałam śmiech dziecka, a potem kątem oka zauważyłam kobietę z różdżką, która odgarniała śnieg z jednej z dróżek. Wydawało mi się, że stary młyn służy im nie tylko za miejsce pracy, ale także za rzeczywisty dom. Miało to swój logiczny sens. Miejsce było otoczone lasem, a potężna rzeka zapewniała dostęp do wody. Sielanka Suffolk miała jednak w pewnym momencie po prostu się skończyć, ale nie dziś. Dziś mogli bawić się i odpoczywać. Chwyciłam za jedną z niższych gałęzi, po upewnieniu się, że ta nie złamie się i nie zaskrzypi, po czym podciągnęłam do góry i usiadłam na niej, aby mieć lepszy widok. Moje szkolne zabawy dotyczyły skakania po drzewach, ale moja zwinność nie była na najwyższym poziomie. Czułam, że czeka mnie jeszcze praca, której podejmowałam się ciągle. Trzymając różdżkę blisko, po prostu patrzyłam na schemat zachowań, siedziałam tam zresztą dobre trzy, albo cztery godziny, ale moje dłonie zaczęły zamarzać, a tyłek zwyczajnie zdrętwiał. Ustaliłam za to, że nie mają tropicieli, że nikt nie pilnuje tyłu młyna, że często wszyscy są w środku. Nie zauważyłam, aby pilnie strzegli tego miejsca, być może nie obawiali się ataku na neutralnych ziemiach. Wszystko wydawało mi się jednak za proste i nie mogłam dostrzec dlaczego. Gdzieniegdzie biegały duże psy, to chyba były owczarki, ale nie uważałam, żeby takowe stanowiły poważne zagrożenie. Plotki miały rację, Howellowie musieli tak bardzo wymieszać swoją krew z mugolską, że nie tylko ich moc osłabła, ale i umysł. Jedno szło z drugim w parze, jak zresztą było widać na tym sielankowym obrazku. Po długim czasie powoli zeszłam z drzewa, gdy zaczynało się ściemniać. Kusiło mnie, aby być butną, aby podejść do drzwi i zapukać, zobaczyć co takiego się stanie, ale nie chciałam ich ostrzegać, że ktoś się na nich czai. Jeśli mieli chociaż trochę oleju w głowie i tak by mi nie otworzyli. Ruszyłam więc do tyłu, ostatecznie dochodząc do miejsca, gdzie czekała na mnie miotła i odlatując z tego terenu pod osłoną zmierzchu.
zt
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Zwiad Rity wniósł kilka nowych informacji, ale nie na tyle abyśmy mogli od razu przejść do działania. Musieliśmy dobrze zaplanować każdy krok, aby wykonać założony plan w pełni i skutecznie uporać się z rzekomo niegroźną rodziną, choć z doświadczenia zwykłem podchodzić sceptycznie do tego typu rewelacji. Gdyby nie byli zaprawieni w boju lub dobrze zabezpieczeni, to pewnie zaraz po rozprzestrzenieniu się konfliktu szemrane osoby przejęłyby prężnie działający interes. W końcu nie był on tajemnicą, okoliczni z pewnością doskonale znali to zabytkowe miejsce. Kiedy nad Anglią rozciągnęły się czarne chmury, a żywność stała się towarem deficytowym ludzie byli gotów dopuszczać się rzeczy, o których w latach przepełnionych sielanką nawet nie śnili.
Pamiętałem jak wspomniała o charłakach, nie widziałem w nich większego zagrożenia, lecz wielodzietność fałszywych McLaggenów, a co za tym szło możliwa duża ilość domowników, zmuszała nas do niekonwencjonalnych środków. Atak z podwórza mógł zapewnić im czas na ucieczkę i wezwanie posiłków, czego wolałem uniknąć. Przejęcie młyna po cichu, zamknięcie ust wszystkim mogącym rychło wywlec ten fakt do opinii publicznej, zapewni nam niezbędne godziny na nałożenie stosownych zabezpieczeń. Wierzyłem, że Deirdre szybko upora się ze znalezieniem następców, lecz nim takowi nadejdą musieliśmy mieć pewność, iż wróg pozostanie w błogiej nieświadomości. Przed nami otwierała się również kwestia skarbca i run; zbadanie tego miejsca nie ograniczy się do oględzin.
Zwykliśmy działać głośno, iść z propagandowym nurtem, jednak gdy w grę wchodził większy plan uważałem, iż należało zachować nadmierną czujność i nie wychylać się z pewnymi aspektami. Bronić strategiczne miejsca było o wiele prościej, niżeli przeprowadzić na nie ofensywę, dlatego wezwałem Hannibala oraz Wren do leśniczówki. Zgodnie z informacjami Rity znajdowała się ona dwie mile na południe od miejsca docelowego, a zatem nasza obecność pozostawała tajemnicą. Treści przekazane drogą listowną były ubogie w treść, bowiem wolałem przekazać im to osobiście.
Zjawiłem się nieopodal niewielkiej, drewnianej chatki nieco przed czasem, aby upewnić się czy teren pozostawał wolny od osób trzecich. Gęstwiny postanowiłem przemierzyć pieszo – czarne kłęby mgły mogły wzbudzić podejrzenia, nawet jeśli krążyłbym tuż pod koronami drzew. Zatrzymawszy się przy drzwiach pchnąłem je wolną ręką i z różdżką w gotowości wkroczyłem do środka rozglądając się po brudnych, spróchniałych wnętrzach. Nie było tam nic ciekawego, prawdopodobnie wszystko zdatne do użytku zostało już rozkradzione, ale pochwyciłem wzrokiem połamane krzesło, które obróciłem w swoim kierunku i usiadłem w oczekiwaniu na resztę. Byłem przekonany, że plan mógł wypalić i liczyłem, że nie będziemy musieli zmieniać go w trakcie. -Pewnie zastanawiacie się, dlaczego zaprosiłem was w te skromne progi- rzuciłem widząc wpierw czerep Hannibala, a dopiero później drobną sylwetkę Wren. -Znajdujemy się dwie mile od miejsca docelowego i po informacjach ze zwiadu Rity doszedłem do wniosku, że lepiej załatwić sprawę w mniej agresywny sposób- kontynuowałem. Nie umknął mi skupiony wzrok Rookwooda, który zgodnie ze swymi słowami spragniony był krwi, a nie wątpliwego działania pod przykrywką. -Rzecz jasna w pierwszej fazie- sprostowałem, aby nie myśleli, że postradałem zmysły. -Zamieszkująca młyn rodzina jest liczna, nie wiemy jak bardzo. Jest tam sporo małych karaluchów, jakie bez trudu mogą się niezauważenie prześlizgnąć. Uniknąłbym ryzyka, iż wykorzystają chaos i zdążą zbiec po posiłki, kiedy my będziemy prowadzić bój. Wydaje mi się, że najlepszym rozwiązaniem będzie się tam dostać pod osłoną nocy, kiedy domownicy zebrani będą w jednym miejscu, a dzieci już spać- opowiedziałem pokrótce, lecz nie zostawiłem jeszcze przestrzeni na pytania. -Wątpię, że wpuszczą nas z dobrej woli, może zadziała na nich fakt, że ktoś z nas byłby ranny? Spragniony? Dookoła kręci się pełno zwierzyny, uciekanie przed napastnikiem mogło wpędzić niewiastę w tarapaty- dodałem przenosząc dość wymowny wzrok na Wren. W końcu nie musieliśmy wchodzić tam w trójkę, jedno mogło pozostać na dworze i obserwować przyległy teren. -Za zamkniętymi drzwiami będzie o wiele prościej wymierzyć sprawiedliwość, lecz musimy przy tym pamiętać, aby niczego nie uszkodzić. Młyn pozostaje niezwykle wartościowy, Rita wspominała, że to główny punkt produkcyjny- zwieńczyłem przenosząc wzrok od jednej twarzy do drugiej. Oczekiwałem zdania, być może własnych pomysłów.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Bez zdziwienia zareagowała na fakt, iż droga prowadziła nie do młyna, a w leśną gęstwinę, pośród której czuła się tak, jakby zmierzała do pracy. Często w myśliwskich chatkach rozsianych po całym kraju przetrzymywała swoje mugolki przeznaczone na rzeź. Pokonywała pieszo podobne dystanse, łamała gałązki pod niewysokim obcasem butów, zapadała nieco w podmiękłym mchu, samotna, z galeonem przewodzącym myślom. Tym razem jednak zupełnie co innego wiodło ją naprzód: zmaterializowała się we Flatford niedaleko zapowiedzianego punktu spotkania i zgodnie ze wskazówką przekazaną przez Drew udała się w leśne objęcia, szła tak długo, aż na horyzoncie pośród wysokich drzew uginających się pod ciężarem śniegu zamajaczyła konstrukcja wyglądająca na opuszczoną. Tam musiał oczekiwać ich Śmierciożerca.
Gdy sięgała drzwi z różdżką zaciśniętą w drugiej dłoni, czuła, jak ekscytacja osiedla się wokół wnętrzności. Jak przesiąka mięso i otula kości swoją zgubną słodyczą, pchając w nią pierwsze opary adrenaliny; już od kilku dni oddech miała jakby drżący, zamrożona w oczekiwaniu na kolejny sprawdzian, tak prawdziwy jak wydarzenia w Staffordshire. Czy tym razem też będzie mogła sięgnąć po czarną magię? Deirdre nie było już u jej boku, nie była w stanie nadzorować tych arkan w dłoniach uczennicy, ale obie wiedziały, że Chang musiała trenować. Zatopiona w teorii płynącej z masywnych tomów traktujących o mrocznej dziedzinie, potrzebowała także praktyki. Właśnie dlatego jej wnętrze ścisnęło podniecenie. Ale zostało właśnie tam, w środku - postawę miała bowiem spokojną, skoncentrowaną, zdeterminowaną i zimną jak kamień pozostawiony w zaśnieżonym ogrodzie. Pchnęła drzwi lekko, ostrożnie zaglądając do środka. W cieniu myśliwsko przystrojonego pomieszczenia od razu mignęły jej dwie znajome sylwetki, Drew i Hannibal już tu byli, choć nie wierzyła, by wskazówki zegara sugerowały jej spóźnienie.
- Witajcie - odezwała się miękko, głosem jednak wyzutym z przesadnej serdeczności. Wolna dłoń powędrowała do kołnierza ciemnego płaszcza i odpięła najwyższy guzik, w zderzeniu z chłodem o wiele mniejszym niż aura panująca na zewnątrz; Azjatka zbliżyła się do obu dzisiejszych kompanów i stanęła nieopodal, z uwagą patrząc na Drew, który rozpoczął wyjaśnienie precyzujące ich dzisiejsze przedsięwzięcie. Istotnie, przekazany przez jego sowę list był ubogi w szczegóły, musieli więc tu i teraz zapamiętać jak najwięcej, by nie popełnić niepotrzebnych błędów logistycznych, gdy w młynie rozpęta się piekło.
Skinęła krótko głową na pomysł zaatakowania pod osłoną nocy. Mieszkańcy młyna najpewniej nie przypuszczali nadchodzącego ataku, a co za tym szło - nieświadomie zaopatrywali Rycerzy Walpurgii i ich sojuszniczkę w przewagę w tym starciu, smacznie układając się do snu po zachodzie słońca, z brzuchami pełnymi najpewniej skradzionego jedzenia. Macnair mówił z sensem, widać było od razu, że to nie pierwsza inicjatywa tego typu, której przewodził, a to zaszczepiło w Wren poczucie pewnego spokoju. Lubiła działać pod silną komendą, przykładem tego była choćby jej relacja z Deirdre, której obiecała nie zawieść; usta wykrzywiły się w ledwie dostrzegalnym, kwaśnym uśmiechu, a w głowie już rodziła się gama pomysłów, jakie niechybnie poruszyłyby serca i sumienie dobrych ludzi.
- Możesz na mnie liczyć. Umiem zgrywać ofiarę - odpowiedziała, po czym z Drew przeniosła spojrzenie na Hannibala, zwróciwszy się jednak do nich obydwu. - Sądzicie, że warto byłoby do tego spektaklu zaprosić także mojego oprawcę? Skupiłby potencjalną agresję szlam w jednym punkcie, a to odsłoniłoby ich... tyły - zaproponowała. W roli goniącego ją oprycha pragnącego wyrządzić krzywdę z pewnością odnalazłby się Rookwood, miał odpowiednią aparycję, spojrzenie zimne jak lód lub ciskające gromy, wystarczyłoby kilka odpowiednich gestów czy słów, by jego gra stała się wiarygodna. - Pamiętam, że istnieje zaklęcie przywodzące barierę bazującą na czarnej magii. Nie jestem pewna szczegółów, ale chyba nie przepuści nikogo, kto nie ma z nią styczności. Może warto byłoby roztoczyć ją dyskretnie chociaż w kilku punktach? To mogłoby utrudnić ucieczkę - znów zwróciła wzrok ku Drew, ciekawa przede wszystkim jego opinii. Podczas anihilacji mugolskiego brudu w wiosce Lavedale Mericourt rzuciła taką inkantację, odcinając spłoszonym robakom jedną z dróg ewakuacji, pytanie jednak jak wiele do czynienia ci ludzie mogli mieć z czarną magią. Czy w ogóle jakiekolwiek. Wren szczerze w to wątpiła, choć niewykluczone, że zwiad Rity zaopatrzył ich także w takie informacje. - Wszyscy mają umrzeć. Prawda? - dopytała po chwili, a coś zapłonęło w czarnych oczach wpatrzonych w Macnaira, coś brudnego, lepkiego, pełnego prymitywnej satysfakcji, ale widocznego jedynie przez kilka ułamków sekund. - Nie bierzemy jeńców?
Gdy sięgała drzwi z różdżką zaciśniętą w drugiej dłoni, czuła, jak ekscytacja osiedla się wokół wnętrzności. Jak przesiąka mięso i otula kości swoją zgubną słodyczą, pchając w nią pierwsze opary adrenaliny; już od kilku dni oddech miała jakby drżący, zamrożona w oczekiwaniu na kolejny sprawdzian, tak prawdziwy jak wydarzenia w Staffordshire. Czy tym razem też będzie mogła sięgnąć po czarną magię? Deirdre nie było już u jej boku, nie była w stanie nadzorować tych arkan w dłoniach uczennicy, ale obie wiedziały, że Chang musiała trenować. Zatopiona w teorii płynącej z masywnych tomów traktujących o mrocznej dziedzinie, potrzebowała także praktyki. Właśnie dlatego jej wnętrze ścisnęło podniecenie. Ale zostało właśnie tam, w środku - postawę miała bowiem spokojną, skoncentrowaną, zdeterminowaną i zimną jak kamień pozostawiony w zaśnieżonym ogrodzie. Pchnęła drzwi lekko, ostrożnie zaglądając do środka. W cieniu myśliwsko przystrojonego pomieszczenia od razu mignęły jej dwie znajome sylwetki, Drew i Hannibal już tu byli, choć nie wierzyła, by wskazówki zegara sugerowały jej spóźnienie.
- Witajcie - odezwała się miękko, głosem jednak wyzutym z przesadnej serdeczności. Wolna dłoń powędrowała do kołnierza ciemnego płaszcza i odpięła najwyższy guzik, w zderzeniu z chłodem o wiele mniejszym niż aura panująca na zewnątrz; Azjatka zbliżyła się do obu dzisiejszych kompanów i stanęła nieopodal, z uwagą patrząc na Drew, który rozpoczął wyjaśnienie precyzujące ich dzisiejsze przedsięwzięcie. Istotnie, przekazany przez jego sowę list był ubogi w szczegóły, musieli więc tu i teraz zapamiętać jak najwięcej, by nie popełnić niepotrzebnych błędów logistycznych, gdy w młynie rozpęta się piekło.
Skinęła krótko głową na pomysł zaatakowania pod osłoną nocy. Mieszkańcy młyna najpewniej nie przypuszczali nadchodzącego ataku, a co za tym szło - nieświadomie zaopatrywali Rycerzy Walpurgii i ich sojuszniczkę w przewagę w tym starciu, smacznie układając się do snu po zachodzie słońca, z brzuchami pełnymi najpewniej skradzionego jedzenia. Macnair mówił z sensem, widać było od razu, że to nie pierwsza inicjatywa tego typu, której przewodził, a to zaszczepiło w Wren poczucie pewnego spokoju. Lubiła działać pod silną komendą, przykładem tego była choćby jej relacja z Deirdre, której obiecała nie zawieść; usta wykrzywiły się w ledwie dostrzegalnym, kwaśnym uśmiechu, a w głowie już rodziła się gama pomysłów, jakie niechybnie poruszyłyby serca i sumienie dobrych ludzi.
- Możesz na mnie liczyć. Umiem zgrywać ofiarę - odpowiedziała, po czym z Drew przeniosła spojrzenie na Hannibala, zwróciwszy się jednak do nich obydwu. - Sądzicie, że warto byłoby do tego spektaklu zaprosić także mojego oprawcę? Skupiłby potencjalną agresję szlam w jednym punkcie, a to odsłoniłoby ich... tyły - zaproponowała. W roli goniącego ją oprycha pragnącego wyrządzić krzywdę z pewnością odnalazłby się Rookwood, miał odpowiednią aparycję, spojrzenie zimne jak lód lub ciskające gromy, wystarczyłoby kilka odpowiednich gestów czy słów, by jego gra stała się wiarygodna. - Pamiętam, że istnieje zaklęcie przywodzące barierę bazującą na czarnej magii. Nie jestem pewna szczegółów, ale chyba nie przepuści nikogo, kto nie ma z nią styczności. Może warto byłoby roztoczyć ją dyskretnie chociaż w kilku punktach? To mogłoby utrudnić ucieczkę - znów zwróciła wzrok ku Drew, ciekawa przede wszystkim jego opinii. Podczas anihilacji mugolskiego brudu w wiosce Lavedale Mericourt rzuciła taką inkantację, odcinając spłoszonym robakom jedną z dróg ewakuacji, pytanie jednak jak wiele do czynienia ci ludzie mogli mieć z czarną magią. Czy w ogóle jakiekolwiek. Wren szczerze w to wątpiła, choć niewykluczone, że zwiad Rity zaopatrzył ich także w takie informacje. - Wszyscy mają umrzeć. Prawda? - dopytała po chwili, a coś zapłonęło w czarnych oczach wpatrzonych w Macnaira, coś brudnego, lepkiego, pełnego prymitywnej satysfakcji, ale widocznego jedynie przez kilka ułamków sekund. - Nie bierzemy jeńców?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Otulona śnieżnym puchem nawierzchnia odbijała księżycowy blask, zwiększając widoczność w leśnej gęstwinie. Ślady psich łap wytyczały bezpieczną ścieżkę, węsząc drogę do odległego o niespełna milę celu, który oczekiwał na spotkanie w starej leśniczówce. List nie zdradzał dokładnego miejsca ukrycia Śmierciożercy, toteż oba psy - prócz zwyczajowych zdolności bojowych, jakże przydatnych w każdym starciu - miały tym razem ważniejsze zadanie. Wytropienie człowieka, nie dysponując znaczącym materiałem zapachowym, graniczyłoby z cudem; szczęściem zdolności komunikacyjne Rookwooda z tym gatunkiem należały do nadzwyczajnych i był w stanie nakierować je na odpowiedni trop. Właściwą kwaterę odnalazł przed czasem, nie każąc długo czekać facetowi, który przewodził tą misją. Macnair miał wiele większe doświadczenie w planowaniu przedsięwzięć, niżeli Hannibal, lecz obaj potrafili przeprowadzić skuteczną zasadzkę; hektolitrów krwi, które spłynęły po dłoniach tego drugiego, nie dało się bowiem zliczyć.
Zwierzęta rozgościły się wewnątrz budynku, czuwając pod drzwiami na wszelakie zagrożenia. Z zaciekłą agresją warczały w ich kierunku, gdy tylko usłyszały ruch na zewnątrz; w gotowości, by rzucić się na intruza, ucichły w mgnieniu oka, gdy drzwi otworzyły się na powrót, a w ich progu zjawiła się sylwetka znajomej Azjatki. Hannibal powitał ją krótkim skinieniem, nie otwierając nawet ust, by odpowiedzieć na przywitanie. Wskazał dłonią wolne krzesło, odchrząknął głośno, niekulturalnie i pozbierał myśli w jedną całość. Odezwał się dopiero wówczas, kiedy oboje skończyli wymieniać się planami i spostrzeżeniami.
- Posiadam talenty, które nadadzą się do tego zadania. - mruknął, najwyraźniej nie był dziś w humorze i wstępnie trudno było doszukiwać się w nim entuzjazmu. Przedstawiony plan zawierał najważniejszy element - zaskoczenie. Nie mógł się spierać z jego skutecznością, więc wyraził aprobatę i gotowość do udziału. - Wystąpię w roli skurwiela, który zamierza Cię skrzywdzić, jeśli Drew popiera ten plan. Wizyta obcej, spanikowanej kobiety powinna wzbudzić wielkie zamieszanie, co pozwoli nam policzyć na oko ilość osób w środku. Do tego możemy użyć Oculus, jeszcze przed atakiem. - zaproponował, bo magiczne oko pozwalało widzieć więcej przy zachowaniu należnej dyskrecji. - Kiedy się zorganizujemy, wezmę front i narobię trochę hałasu. W tym samym czasie powinieneś wejść od tyłu, więc możemy puścić iskry w powietrze na sygnał gotowości, z początku nikt się nie połapie - to przecież tylko pierdoleni oszuści. Zgadzasz się? - w sytuacjach kryzysowych mało kto myśli dostatecznie trzeźwo, by skojarzyć takie sygnały, a co dopiero szlamowata rodzina?
Kwestię czarnomagicznego zaklęcia przemilczał, bo po prostu go nie znał. Brzmiało jednakże, jak coś niezwykle przydatnego w tej misji - uciekinierów należało powstrzymać wszelkimi środkami. Rookwood posiadał także swoje metody... ale nie dawał gwarancji sukcesu.
- Mogę spróbować zorganizować wsparcie taktyczne... dajcie mi chwilę. - podniósł się, otworzył drzwi i wypuścił swoje psy na zewnątrz leśniczówki. Teatralnie unosząc głowę w górę, niby wilk do księżyca w pełni wydał z siebie kilka gardłowych zgłosek zakończonych przeciągłym skowytem, a obie z jego suczek pobiegły w stronę lasu, nawołując przy tym pokrewny gatunek zwierząt - wilków i dzikich psów w nim grasujących.
Zima była sroga, ale gdzieś tam, w głębi lasu wciąż kryły się wygłodniałe watahy, które zapuszczały się coraz bliżej osiedlonych terytoriów. Niezależnie od tego, ile zwierząt przybędzie im z pomocą - wszystkie będą pod jego komendą.
- Jeśli szczęście nam sprzyja i w pobliżu znajdują się jakieś wilki lub dzikie psy, przybędą nam z pomocą. Wespół z moimi psami zajmą się uciekinierami w lasach. Oczekujmy na rezultaty. - ten sposób mógł nieco ich odciążyć, a leśna fauna zyska pożywienie, które ostatnimi czasy znajduje się na deficycie. - Lord Rosier na spotkaniu zalecił, aby nasze działania miały głośny wydźwięk. Kiedy już zabezpieczymy dom, możemy przyozdobić drzewa truchłami tych kurew w odpowiednich odstępach, na ścieżce prowadzącej do Flatford. Jak ktoś przyjdzie sprawdzić, co się stało, zniechęci się do podejmowania jakichkolwiek działań na swoją szkodę - wiedząc, że skończy, jak bombka na choince. - padła ostatnia już propozycja w jego wypowiedzi, gotów był do podjęcia konkretnych działań.
Rzut na zwierzęcoustność (celowałem w przedział 71-90, wynik 86; interpretację ilości przybyłych zwierząt pozostawię następnej osobie w kolejce)
Zwierzęta rozgościły się wewnątrz budynku, czuwając pod drzwiami na wszelakie zagrożenia. Z zaciekłą agresją warczały w ich kierunku, gdy tylko usłyszały ruch na zewnątrz; w gotowości, by rzucić się na intruza, ucichły w mgnieniu oka, gdy drzwi otworzyły się na powrót, a w ich progu zjawiła się sylwetka znajomej Azjatki. Hannibal powitał ją krótkim skinieniem, nie otwierając nawet ust, by odpowiedzieć na przywitanie. Wskazał dłonią wolne krzesło, odchrząknął głośno, niekulturalnie i pozbierał myśli w jedną całość. Odezwał się dopiero wówczas, kiedy oboje skończyli wymieniać się planami i spostrzeżeniami.
- Posiadam talenty, które nadadzą się do tego zadania. - mruknął, najwyraźniej nie był dziś w humorze i wstępnie trudno było doszukiwać się w nim entuzjazmu. Przedstawiony plan zawierał najważniejszy element - zaskoczenie. Nie mógł się spierać z jego skutecznością, więc wyraził aprobatę i gotowość do udziału. - Wystąpię w roli skurwiela, który zamierza Cię skrzywdzić, jeśli Drew popiera ten plan. Wizyta obcej, spanikowanej kobiety powinna wzbudzić wielkie zamieszanie, co pozwoli nam policzyć na oko ilość osób w środku. Do tego możemy użyć Oculus, jeszcze przed atakiem. - zaproponował, bo magiczne oko pozwalało widzieć więcej przy zachowaniu należnej dyskrecji. - Kiedy się zorganizujemy, wezmę front i narobię trochę hałasu. W tym samym czasie powinieneś wejść od tyłu, więc możemy puścić iskry w powietrze na sygnał gotowości, z początku nikt się nie połapie - to przecież tylko pierdoleni oszuści. Zgadzasz się? - w sytuacjach kryzysowych mało kto myśli dostatecznie trzeźwo, by skojarzyć takie sygnały, a co dopiero szlamowata rodzina?
Kwestię czarnomagicznego zaklęcia przemilczał, bo po prostu go nie znał. Brzmiało jednakże, jak coś niezwykle przydatnego w tej misji - uciekinierów należało powstrzymać wszelkimi środkami. Rookwood posiadał także swoje metody... ale nie dawał gwarancji sukcesu.
- Mogę spróbować zorganizować wsparcie taktyczne... dajcie mi chwilę. - podniósł się, otworzył drzwi i wypuścił swoje psy na zewnątrz leśniczówki. Teatralnie unosząc głowę w górę, niby wilk do księżyca w pełni wydał z siebie kilka gardłowych zgłosek zakończonych przeciągłym skowytem, a obie z jego suczek pobiegły w stronę lasu, nawołując przy tym pokrewny gatunek zwierząt - wilków i dzikich psów w nim grasujących.
Zima była sroga, ale gdzieś tam, w głębi lasu wciąż kryły się wygłodniałe watahy, które zapuszczały się coraz bliżej osiedlonych terytoriów. Niezależnie od tego, ile zwierząt przybędzie im z pomocą - wszystkie będą pod jego komendą.
- Jeśli szczęście nam sprzyja i w pobliżu znajdują się jakieś wilki lub dzikie psy, przybędą nam z pomocą. Wespół z moimi psami zajmą się uciekinierami w lasach. Oczekujmy na rezultaty. - ten sposób mógł nieco ich odciążyć, a leśna fauna zyska pożywienie, które ostatnimi czasy znajduje się na deficycie. - Lord Rosier na spotkaniu zalecił, aby nasze działania miały głośny wydźwięk. Kiedy już zabezpieczymy dom, możemy przyozdobić drzewa truchłami tych kurew w odpowiednich odstępach, na ścieżce prowadzącej do Flatford. Jak ktoś przyjdzie sprawdzić, co się stało, zniechęci się do podejmowania jakichkolwiek działań na swoją szkodę - wiedząc, że skończy, jak bombka na choince. - padła ostatnia już propozycja w jego wypowiedzi, gotów był do podjęcia konkretnych działań.
Rzut na zwierzęcoustność (celowałem w przedział 71-90, wynik 86; interpretację ilości przybyłych zwierząt pozostawię następnej osobie w kolejce)
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zdawałem sobie sprawę, że nowy plan może wprowadzić chwilę konsternacji, albowiem wkrótce mieliśmy przejść do działania, lecz nie powstał on w przeciągu kilku minut, nie był czystą improwizacją. Rita wysłała informacje ze zwiadu niezwłocznie, a ja spędziłem kilka dni nad dokładnym przemyśleniem wszelkich za i przeciw każdego z możliwych rozwiązań. Otwarta ofensywa była znacznie prostsza, skuteczniejsza i szybsza, ale nader ryzykowna, dlatego uznałem podstęp jako bezpieczniejszą drogę. Oczywiście zgadzałem się z Tristanem; należało pochwalić się tym czynem, wynieść go na propagandową scenę i zaszczepić kolejny element niepewności w czarodziejach oddanych złym ideom, jednakże aby uczynić to od razu mieliśmy nader mało informacji. Ukaranie mugolskiego robactwa w Cannock Chase było pokazem siły, spełnieniem najmroczniejszych rządz, pragnieniem poczucia woni krwi, usłyszenia krzyków, majaczenia, błagania o litość. Nie zależało nam wtem na terenach – takowe spłonęły, nie szukaliśmy też interesu, albowiem całe hrabstwo zalał strach, zakiełkował on nawet u tych najodważniejszych, uważających się za wykutych z żelaza. Z Suffolk było inaczej, Czarny Pan zapragnął tych ziem, a na nich nie mieliśmy widocznej przewagi. Żaden ród nie miał ich pod swoim posiadaniem, były wolne od większych wpływów i tym samym głoszonych przez nas treści. Rzecz jasna czuły wojenny posmak, ale nie zaznały jej równie mocno jak mieszkańcy innych hrabstw. Wrogów mogło być tyle samo, co sojuszników i powinniśmy o tym pamiętać.
Zagranie strategiczne, wejście do środka i – jak słusznie zauważył Hannibal – rozproszenie wroga na dwie flanki zapewni nam czas, niezbędne minuty na zabezpieczenie terenu. Jeśli rzecz jasna coś nie pokrzyżuje nam planu. -To niezwykle dobra informacja- odpowiedziałem Wren, w której już na spotkaniu dostrzegłem potencjał. Czułem, że była przekonywująca, lecz jeszcze nie zdążyłem rozgryźć w jaki sposób osiągała cel – perswazją, kłamstwem? Może zaś jej mowa ciała stawiała rozmówcę na przegranej pozycji? Byłem spostrzegawczy, zdarzało mi się widzieć więcej i tak też było w jej przypadku. -Oprawca może być nieco w tyle, wyciągnąć odważniejszych przed budynek, a bezbronnych pozostawić w środku- zastanowiłem się przez moment przesuwając dłonią wzdłuż brody. To był naprawdę ciekawy pomysł, zawsze lubiłem burze mózgów. -Z Tobą- odparłem w kierunku Wren, po czym przeniosłem wzrok na Hannibala, który zgłosił swą kandydaturę na złego poszukiwacza zagubionych niewiast. -Wtem ja stworzę wspomnianą barierę między drzwiami, a wrogiem. Kiedy usłyszą krzyki dobiegające ze środka nie będą w stanie wrócić, bowiem nie zakładam, że ktokolwiek z nich ma cokolwiek do czynienia z czarną magią. Zaraz po tym sprawię, że z tyłu budynku zapadnie ciemność, gęste kłęby dymu, przez które nie będą w stanie uciec- uśmiechnąłem się kąśliwie pod nosem, a moje nogi nieco zadrżały. Nie mogłem się już doczekać marszu w kierunku młyna. -Nie mam żadnych informacji odnośnie drugiego wejścia- odparłem Rookwoodowi zgodnie z prawdą. Rita wspominała jedynie o łatwiejszym dojściu od wschodu – uznałem, że miała na myśli przestrzeń.
Ściągnąłem brwi widząc jak Hannibal przekracza próg i zaczyna… nawoływać wilki? Domyśliłem się, co to znaczyło – kolejny as w rękawie. -Nikt ma się stąd nie wydostać- dodałem, kiedy zaproponował, że będą strzec okolicy. Słusznie, były cennym sojusznikiem. Nie dało się ukryć, iż byłem pod wrażeniem tej niezwykle przydatnej umiejętności, a szczególnie faktu, że z równie wielką skutecznością zmusił zwierzęta do posłuszeństwa. Nie minęła chwila i pod chatką dostrzegłem pięć par oczu wpatrujących się w swego przywódcę.
-Rzecz jasna dostosujemy się do zaleceń zaraz po tym, jak będziemy mieć pewność, że młyn ma właściwą ochronę i nowi właściciele zadbają o jego bezpieczeństwo. Będziesz mógł nawet osobiście dopilnować, aby w workach mąki mających iść do lokalnych piekarni lub nieprzychylnych Czarnemu Panu włodarzy, znajdowały się głowy tych parszywych mend- skwitowałem, a następnie wstałem z miejsca uważając, że wszystko zostało ustalone. -Już czas- zerknąłem pokrótce na Wren oraz Rookwooda i zacisnąwszy różdżkę w dłoni przekroczyłem progi mieszkania. Musieliśmy trzymać dystans, więc oczekiwałem, aż ruszą przodem. Przedstawienie miało się właśnie zacząć.
Zagranie strategiczne, wejście do środka i – jak słusznie zauważył Hannibal – rozproszenie wroga na dwie flanki zapewni nam czas, niezbędne minuty na zabezpieczenie terenu. Jeśli rzecz jasna coś nie pokrzyżuje nam planu. -To niezwykle dobra informacja- odpowiedziałem Wren, w której już na spotkaniu dostrzegłem potencjał. Czułem, że była przekonywująca, lecz jeszcze nie zdążyłem rozgryźć w jaki sposób osiągała cel – perswazją, kłamstwem? Może zaś jej mowa ciała stawiała rozmówcę na przegranej pozycji? Byłem spostrzegawczy, zdarzało mi się widzieć więcej i tak też było w jej przypadku. -Oprawca może być nieco w tyle, wyciągnąć odważniejszych przed budynek, a bezbronnych pozostawić w środku- zastanowiłem się przez moment przesuwając dłonią wzdłuż brody. To był naprawdę ciekawy pomysł, zawsze lubiłem burze mózgów. -Z Tobą- odparłem w kierunku Wren, po czym przeniosłem wzrok na Hannibala, który zgłosił swą kandydaturę na złego poszukiwacza zagubionych niewiast. -Wtem ja stworzę wspomnianą barierę między drzwiami, a wrogiem. Kiedy usłyszą krzyki dobiegające ze środka nie będą w stanie wrócić, bowiem nie zakładam, że ktokolwiek z nich ma cokolwiek do czynienia z czarną magią. Zaraz po tym sprawię, że z tyłu budynku zapadnie ciemność, gęste kłęby dymu, przez które nie będą w stanie uciec- uśmiechnąłem się kąśliwie pod nosem, a moje nogi nieco zadrżały. Nie mogłem się już doczekać marszu w kierunku młyna. -Nie mam żadnych informacji odnośnie drugiego wejścia- odparłem Rookwoodowi zgodnie z prawdą. Rita wspominała jedynie o łatwiejszym dojściu od wschodu – uznałem, że miała na myśli przestrzeń.
Ściągnąłem brwi widząc jak Hannibal przekracza próg i zaczyna… nawoływać wilki? Domyśliłem się, co to znaczyło – kolejny as w rękawie. -Nikt ma się stąd nie wydostać- dodałem, kiedy zaproponował, że będą strzec okolicy. Słusznie, były cennym sojusznikiem. Nie dało się ukryć, iż byłem pod wrażeniem tej niezwykle przydatnej umiejętności, a szczególnie faktu, że z równie wielką skutecznością zmusił zwierzęta do posłuszeństwa. Nie minęła chwila i pod chatką dostrzegłem pięć par oczu wpatrujących się w swego przywódcę.
-Rzecz jasna dostosujemy się do zaleceń zaraz po tym, jak będziemy mieć pewność, że młyn ma właściwą ochronę i nowi właściciele zadbają o jego bezpieczeństwo. Będziesz mógł nawet osobiście dopilnować, aby w workach mąki mających iść do lokalnych piekarni lub nieprzychylnych Czarnemu Panu włodarzy, znajdowały się głowy tych parszywych mend- skwitowałem, a następnie wstałem z miejsca uważając, że wszystko zostało ustalone. -Już czas- zerknąłem pokrótce na Wren oraz Rookwooda i zacisnąwszy różdżkę w dłoni przekroczyłem progi mieszkania. Musieliśmy trzymać dystans, więc oczekiwałem, aż ruszą przodem. Przedstawienie miało się właśnie zacząć.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Deklaracja Hannibala nie stanowiła zaskoczenia. Odpowiednio dobrana obsada do planowanego przedstawienia była połową sukcesu, oni natomiast pasowali do swoich ról idealnie; on, brodata bestia z szaleństwem w oczach i warknięciem w głosie, ona, niziutka, chuderlawa kobieta z pewnością niezdolna obronić się przed agresywnym atakiem, potrzebująca pomocy. Oby trafili dziś na szlamy honorowe, z piersią wypełnioną męską dumą jaka powiedzie ich naprzód, by stanąć w obronie niewiasty w tarapatach. Nieistotne, czy planowaliby później wykorzystać ją wśród własnej prywatności, ich czas skończy się wraz z wzejściem karminowego, gorącego słońca rozganiającego nocne mroki, a to, co nie zdołało dojść do skutku - już nigdy do niego nie dojdzie. Wren skinęła głową czarodziejom, jednocześnie pieczętując ten fragment utkanego przez nich planu. - Kobiety i dzieci - wymruczała na słowa Drew; choć większą przyjemność przyniosłoby wymierzenie sprawiedliwości mężczyznom przeświadczonym o swojej wyższości, równie wartym uwagi zadaniem było przekształcenie ich ukochanych, delikatnych towarzyszek i dzieciątek w krwawą miazgę. - Postaram się przejąć nad nimi kontrolę. Zabijmy bezbronnych na oczach ich ojców, mężów i synów, może w błaganiu o litość sami przyznają, gdzie chowają skarby - zasugerowała, by potem z zaintrygowaniem spojrzeć na Rookwooda wychylającego się za drzwi, w ciemniejący wieczór posławszy gardłowe dźwięki, których treści nie rozumiała, nie była w stanie. Pojmowała jedynie, co uczynił, gdy pośród cieni błysnęły nowe pary oczu; a zatem los obdarzył go ponadprzeciętną zdolnością komunikacji z - czym dokładnie? Leśną fauną? Czy po prostu czworonożnymi istotami, psowatymi? - No, no - Azjatka zacmokała cicho w uznaniu, usta krzywiąc w uśmiechu. Doskonale. Mając po swojej stronie faunę słynącą z polowań zaopatrzyli się w kolejną przewagę nad niczego niespodziewającymi się mugolami, którym odcięta zewsząd zostanie droga potencjalnej ucieczki. Kolejnym kiwnięciem odpowiedziała Macnairowi, którego plan zdawał się energetyzować; napełniał niezdrowym oczekiwaniem i adrenaliną za pomocą samego słowa, sprawiał, że oddech drżał nieznacznie w niecierpliwości, a kiedy ogłosił gotowość - Wren sięgnęła do swojego płaszcza, by rozpiąć wszystkie guziki i odrzucić czarny materiał na oparcie pokrytego kurzem krzesła. Wciąż ściskaną dotychczas różdżkę skierowała na ciepłą, zimową szatę znajdującą się pod spodem wierzchniego odzienia. - Diffindo - zaintonowała spokojnie, z premedytacją rozdzierając materiał, który poddał się magicznemu ostrzu bez żadnego oporu. Chatkę momentalnie wypełnił odgłos rwanej tkaniny. Nie patrzyła na Drew i Hannibala, gdy przywdziewała swój teatralny kostium: naruszała strukturę stroju by sprawić wrażenie poturbowanej kreacji, rozpuszczała hebanowe włosy, mierzwiła je do nieładu, by finalnie własnymi paznokciami przejechać po jednym z policzków i szyi. Boleśnie, głęboko. Krwawiące zadrapania sprawiły, że czarownica skrzywiła się mimowolnie, choć nie pozwoliła sobie na większą dekoncentrację, po chwili znów wyprostowana i dumna, wzrokiem odnajdująca twarze swoich towarzyszy. - Już czas - powtórzyła po Śmierciożercy z wyczuwalnym zadowoleniem. - Policz do dziesięciu, Hannibalu, i rusz za mną - dodała, kierując się w stronę drzwi. I nie dodała już nic więcej, ruszyła po prostu, całą moc i intencję przelewając w szaleńczy bieg, pozbawiony pomyślunku; przypominała łanię uciekającą przed wygłodniałym wilkiem, pozwalała sobie samej potykać się o skryte pod pierzyną śniegu pnącza, by uderzać o ziemię z głuchym krzykiem, podczas gdy z gardła dobiegało wręcz dzikie błaganie o pomoc. Różdżkę skryła w głębokiej kieszeni równie już podartej spódnicy. Niech myślą, że jest mugolką - szlamą, z czyjej strony nie należało dopatrywać się zagrożenia.
- Pomocy! Proszę, pomocy, pomocy! - wyła w kłamliwej panice jeszcze zanim wypadła zza ściany drzew na przybrzeżną łąkę, przy której umiejscowiony był młyn. Płakała głośno, chwiejna na nogach, z ekspresją oddającą przerażenie co do joty, naturalna w swoim akcie jak zawsze. - Błagam! Niech mi ktoś pomoże! - Na wyższej kondygnacji budynku w oknie błysnęło nowe światło, podczas gdy zza drzwi dało się dosłyszeć już wątłe dźwięki. Wren nie zamierzała jednak poprzestać tylko na tym; poślizgnąwszy się na zmrożonej kałuży wręcz podpełzła do frontowego drewna, bijąc w nie niewielkimi pięściami. Twarz miała czerwoną, zapłakaną, raptowny oddech formował wśród nocnego powietrza białawą mgłę; otwórz, mała szlamo, wpuść do środka wilka. - Zabije mnie, błagam, ratunku! - głosem piskliwym od wyimaginowanego strachu stawiała na nogi najbliższą okolicę, pięściami wciąż dudniąc do drzwi.
| pukam i rzucam na nastroje mieszkańców
- Pomocy! Proszę, pomocy, pomocy! - wyła w kłamliwej panice jeszcze zanim wypadła zza ściany drzew na przybrzeżną łąkę, przy której umiejscowiony był młyn. Płakała głośno, chwiejna na nogach, z ekspresją oddającą przerażenie co do joty, naturalna w swoim akcie jak zawsze. - Błagam! Niech mi ktoś pomoże! - Na wyższej kondygnacji budynku w oknie błysnęło nowe światło, podczas gdy zza drzwi dało się dosłyszeć już wątłe dźwięki. Wren nie zamierzała jednak poprzestać tylko na tym; poślizgnąwszy się na zmrożonej kałuży wręcz podpełzła do frontowego drewna, bijąc w nie niewielkimi pięściami. Twarz miała czerwoną, zapłakaną, raptowny oddech formował wśród nocnego powietrza białawą mgłę; otwórz, mała szlamo, wpuść do środka wilka. - Zabije mnie, błagam, ratunku! - głosem piskliwym od wyimaginowanego strachu stawiała na nogi najbliższą okolicę, pięściami wciąż dudniąc do drzwi.
| pukam i rzucam na nastroje mieszkańców
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Konformistycznie pokładał wszelkie nadzieje w opracowanej strategii ataku na posiadłość, zawierzając Śmierciożercy własne życie. W żadnym wypadku nie obdarzył faceta nadmiernym zaufaniem, koniec końców tytuł Rycerza Walpurgii spadł na barki Hannibala dopiero pod koniec grudnia i nie zdołał wyrobić sobie opinii na temat członków ugrupowania. Kiedy jednak plan brał w łeb i wszystko, co do joty, zaczynało się jebać - było na kogo zwalić winę, by ponieść lżejsze konsekwencje. Wydało mu się oczywistym, że pierwszą osobą pociągniętą do odpowiedzialności za niepowodzenie, byłby właśnie Macnair - koleś, który deklarował poprowadzić ich ku zwycięstwu. Hannibal nawykł do pracy w samotności, tudzież w towarzystwie jedynie swoich psów, potrafił wykaraskać się z największych opresji, czasem nawet wychodził z nich zwycięsko. Nie potrzebował planu, ni grupy, aby działać; instynkt samozachowawczy kierował jego różdżką mimowolnie, gdy oddawał się sadystycznym pokusom, realizując najmroczniejsze fantazje. Miał wrażenie, że energia, jaką czerpał z ludzkiej krzywdy, ze strachu, który roztaczał swą obecnością, dodawała mu nadludzkich sił. Towarzysząca temu euforia była nagrodą samą w sobie; to wystarczało, by mieć pewność, że Rookwood spisze się na medal. Jeśli przy tym ktoś mógł pogłówkować za niego, by zniwelować ryzyko niepowodzenia, a ostatecznie wziąć na siebie winę - po co wybiegać przed szereg? Podzielił się jedynie krótkimi spostrzeżeniami, wymieniając z towarzystwem jeszcze kilka słów.
- Zrobię, co umiem, żeby skupić na sobie uwagę obrońców szlamu. - musiał improwizować, bowiem trudno było przewidzieć reakcję niedorajdów z młyna. Odstawienie teatralnego, obelżywego przemówienia winno wytrącić ich z równowagi, ale czy miałby szanse w pojedynku z nimi wszystkimi? Należało zapanować nad słownictwem, aby nie sprowadzić ataku z inicjatywy wroga, jednocześnie zachęcając go do wezwania posiłków. - To młyn wodny. Wyobrażam sobie, że przylega do niego cała posesja, przecież tam kurwa mieszkają. Tylnym wyjściem mogą być okna, przez które szlamy mogą próbować zbiec. Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to dobre miejsce do ataku - tak tylko mówię. - trudno było sobie wyobrazić, ażeby domostwo zamieszkałe przez tyle osób, nie posiadało okien z tyłu budowli. Według Hannibala należało to mieć na względzie, ale wiedział, że Drew podejmie samodzielną decyzję. Rookwood zresztą nie był w pozycji, by wydawać mu polecenia, nawet by nie śmiał o tym myśleć - hierarchia organizacji była jedną z niewielu rzeczy, do których ostatnimi czasy miał naprawdę wielki szacunek.
- No i kurwa cacy! Zabierajmy się do roboty. Aż gotuje się we mnie krew, co by wypruć kilka szlam i uszyć sobie z ich flaków pierdolony szalik. Dam sobie chwilę na organizację przybyłego wsparcia i zaraz będę gotowy. - rzekł, wlepiając wzrok w ślepia wszystkich sześciu stworzeń. Należało podzielić je na mniejsze grupy, zdolne rozproszyć się i zachować dostateczną siłę liczebną, by poradzić sobie nawet w walce z czarodziejem. Wyszedł do nich na zewnątrz, spoglądając teraz na Lumen - brązową husky, która przewodziła wilczym stadem.
- Podzielicie się po równo na dwie watahy. Pierwsza pod Twoją komendą, nad drugą przywództwo obejmie Luna. Zagryziecie uciekinierów, a jeśli zbiegną - zaalarmujecie nas i wytropicie skurwieli. - dla pozostałych w budynku widok był to przedziwaczny, albowiem z ust czarodzieja wydobywało się poszczekiwanie. Zwierzęta nie miały jednak problemu, by zrozumieć polecenia i komunikując się między sobą, określiły swoje role w grupach i oczekiwały w spokoju na wyruszenie w dalszą drogę. Pomoc tych stworzeń mogła okazać się niezwykle przydatna, gdyż teren miał być nader wielki, by obstawić go w trzy osoby - tak przynajmniej to sobie wyobrażał czarnoksiężnik, już nie tak markotny jak na początku, teraz bowiem pełen ekscytacji przed tym, co wkrótce miało nadejść.
- Psy w gotowości, możemy ruszać. - skinął dziewczęciu głową, kiedy zasugerowało policzenie do dziesięciu i posłusznie wykonał jej prośbę. - Jeden, dwa, trzy... - rozpoczął odliczanie - dziewięć, dziesięć. PRZEDE MNĄ NIE UCIEKNIESZ, DZIWKO! - warknął na pokaz, rozpoczynając dramatyczny bieg za swoją ofiarą. Pierwszy raz widział w akcji tę kobietę, zaiste jej kreacja budziła politowanie, a płacz? Ależ on go kurwa podsycał... to przecież tylko gra, powtarzał sobie w głowie, ale z każdym zostawionym śladem na ziemi świadczącym o upływie dystansu wzrastała pokusa krzywdy, wysupłania z niej prawdziwego strachu... skarcił się po mili, to przecież nie miejsce, nie czas, ani nawet nie osoba - działali kurwa do jednej bramki! Zaraz będzie miał okazję, by uzewnętrznić bestię, która przejmowała kontrolę nad jego ciałem w tym scenicznym, acz pełnym sprzecznych emocji pościgu za Wren i ukierunkować ją na właściwy cel.
Pomocy! Proszę, pomocy, pomocy! - te słowa wybrzmiały głośnym echem, a towarzyszył im pisk i trwoga, prawdziwa chciałoby się rzec panika; nic bardziej mylnego. Wilk w owczej skórze właśnie wszedł do stada i nie był sam, gdyż krok w krok podążało za nim prawdziwe ucieleśnienie zła.
- Myślisz, że znalazłaś bezpieczne schronienie, ptaszyno? Tobie już kurwa NIC nie pomoże. - warknął, a zza jego pleców wyłoniła się pierwsza wataha - ta przewodzona przez psiego przywódcę pod komendą zwierzęcoustego. Druga w ten czas skradała się skrajem lasu, który otaczał zewsząd budowlę wodnego młyna i przylegającej doń posesji.
Pierwsze w oczy rzuciły się osoby, które z początku dyskutowały ze sobą nerwowo na zewnątrz, w końcu zaalarmowane przerażającym krzykiem. To dwóch mężczyzn stojących przy wodnym kole, które zdawało się stać w miejscu, jak gdyby przestało sprawnie pełnić swoją funkcję. Jeden z nich był w wieku blisko sześćdziesięciu lat, w dłoni trzymał już różdżkę; drugi wyglądał bardzo niepozornie, odziewając roboczy, wyraźnie zabrudzony uniform, w ręce dzierżąc jedynie młotek. Zaraz to w odpowiedzi na walenie do drzwi, przed Wren stanęła kobieta blisko trzydziestu lat, która nie kazała jej długo czekać, momentalnie zapraszając do środka. Kilku mężczyzn zainteresowało się bezpieczeństwem domowników i przybyłej dziewczyny, występując na zewnątrz i łącząc się w pięcioosobową grupę z ludźmi, którzy już się tam znajdowali. Trzech z nich posiadało w gotowości swoje różdżki, pozostali dzierżyli jedynie broń białą. Najstarszy - ten widziany jeszcze na zewnątrz - zwrócił się do Hannibala.
- Przeraziłby Pan tę kobietę na śmierć! Proszę stąd odejść czym prędzej, bo jeśli szuka Pan kłopotów, to je w końcu znajdzie! - powiedziała głowa rodziny głosem ochrypłym, mierząc z różdżki w kierunku domniemanego napastnika.
Hannibal starał się wychwycić słuchem poczynania Drew, na którego nie mógł teraz skierować wzroku; czekał przed krótką chwilę w gniewnej pozie, starając się skoordynować z nim wszelkie działania, a następnie odwracając od niego uwagę, wymierzył różdżkę w faceta, który do niego przemawiał.
- Adolebitque! - wypowiedział, próbując czasowo wykluczyć z walki swoją pierwszą ofiarę. Drew w ten czas winien zablokować im drogę do domu, Wren zaś była tymczasowo zdana na siebie - jak lis w kurniku, bowiem najodważniejsi wybyli już na zewnątrz. Pierwsza wataha gotowała się do ataku, podczas gdy druga zmierzała już na tyły budynku, z którego nikt nie ucieknie...
- Zrobię, co umiem, żeby skupić na sobie uwagę obrońców szlamu. - musiał improwizować, bowiem trudno było przewidzieć reakcję niedorajdów z młyna. Odstawienie teatralnego, obelżywego przemówienia winno wytrącić ich z równowagi, ale czy miałby szanse w pojedynku z nimi wszystkimi? Należało zapanować nad słownictwem, aby nie sprowadzić ataku z inicjatywy wroga, jednocześnie zachęcając go do wezwania posiłków. - To młyn wodny. Wyobrażam sobie, że przylega do niego cała posesja, przecież tam kurwa mieszkają. Tylnym wyjściem mogą być okna, przez które szlamy mogą próbować zbiec. Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to dobre miejsce do ataku - tak tylko mówię. - trudno było sobie wyobrazić, ażeby domostwo zamieszkałe przez tyle osób, nie posiadało okien z tyłu budowli. Według Hannibala należało to mieć na względzie, ale wiedział, że Drew podejmie samodzielną decyzję. Rookwood zresztą nie był w pozycji, by wydawać mu polecenia, nawet by nie śmiał o tym myśleć - hierarchia organizacji była jedną z niewielu rzeczy, do których ostatnimi czasy miał naprawdę wielki szacunek.
- No i kurwa cacy! Zabierajmy się do roboty. Aż gotuje się we mnie krew, co by wypruć kilka szlam i uszyć sobie z ich flaków pierdolony szalik. Dam sobie chwilę na organizację przybyłego wsparcia i zaraz będę gotowy. - rzekł, wlepiając wzrok w ślepia wszystkich sześciu stworzeń. Należało podzielić je na mniejsze grupy, zdolne rozproszyć się i zachować dostateczną siłę liczebną, by poradzić sobie nawet w walce z czarodziejem. Wyszedł do nich na zewnątrz, spoglądając teraz na Lumen - brązową husky, która przewodziła wilczym stadem.
- Podzielicie się po równo na dwie watahy. Pierwsza pod Twoją komendą, nad drugą przywództwo obejmie Luna. Zagryziecie uciekinierów, a jeśli zbiegną - zaalarmujecie nas i wytropicie skurwieli. - dla pozostałych w budynku widok był to przedziwaczny, albowiem z ust czarodzieja wydobywało się poszczekiwanie. Zwierzęta nie miały jednak problemu, by zrozumieć polecenia i komunikując się między sobą, określiły swoje role w grupach i oczekiwały w spokoju na wyruszenie w dalszą drogę. Pomoc tych stworzeń mogła okazać się niezwykle przydatna, gdyż teren miał być nader wielki, by obstawić go w trzy osoby - tak przynajmniej to sobie wyobrażał czarnoksiężnik, już nie tak markotny jak na początku, teraz bowiem pełen ekscytacji przed tym, co wkrótce miało nadejść.
- Psy w gotowości, możemy ruszać. - skinął dziewczęciu głową, kiedy zasugerowało policzenie do dziesięciu i posłusznie wykonał jej prośbę. - Jeden, dwa, trzy... - rozpoczął odliczanie - dziewięć, dziesięć. PRZEDE MNĄ NIE UCIEKNIESZ, DZIWKO! - warknął na pokaz, rozpoczynając dramatyczny bieg za swoją ofiarą. Pierwszy raz widział w akcji tę kobietę, zaiste jej kreacja budziła politowanie, a płacz? Ależ on go kurwa podsycał... to przecież tylko gra, powtarzał sobie w głowie, ale z każdym zostawionym śladem na ziemi świadczącym o upływie dystansu wzrastała pokusa krzywdy, wysupłania z niej prawdziwego strachu... skarcił się po mili, to przecież nie miejsce, nie czas, ani nawet nie osoba - działali kurwa do jednej bramki! Zaraz będzie miał okazję, by uzewnętrznić bestię, która przejmowała kontrolę nad jego ciałem w tym scenicznym, acz pełnym sprzecznych emocji pościgu za Wren i ukierunkować ją na właściwy cel.
Pomocy! Proszę, pomocy, pomocy! - te słowa wybrzmiały głośnym echem, a towarzyszył im pisk i trwoga, prawdziwa chciałoby się rzec panika; nic bardziej mylnego. Wilk w owczej skórze właśnie wszedł do stada i nie był sam, gdyż krok w krok podążało za nim prawdziwe ucieleśnienie zła.
- Myślisz, że znalazłaś bezpieczne schronienie, ptaszyno? Tobie już kurwa NIC nie pomoże. - warknął, a zza jego pleców wyłoniła się pierwsza wataha - ta przewodzona przez psiego przywódcę pod komendą zwierzęcoustego. Druga w ten czas skradała się skrajem lasu, który otaczał zewsząd budowlę wodnego młyna i przylegającej doń posesji.
Pierwsze w oczy rzuciły się osoby, które z początku dyskutowały ze sobą nerwowo na zewnątrz, w końcu zaalarmowane przerażającym krzykiem. To dwóch mężczyzn stojących przy wodnym kole, które zdawało się stać w miejscu, jak gdyby przestało sprawnie pełnić swoją funkcję. Jeden z nich był w wieku blisko sześćdziesięciu lat, w dłoni trzymał już różdżkę; drugi wyglądał bardzo niepozornie, odziewając roboczy, wyraźnie zabrudzony uniform, w ręce dzierżąc jedynie młotek. Zaraz to w odpowiedzi na walenie do drzwi, przed Wren stanęła kobieta blisko trzydziestu lat, która nie kazała jej długo czekać, momentalnie zapraszając do środka. Kilku mężczyzn zainteresowało się bezpieczeństwem domowników i przybyłej dziewczyny, występując na zewnątrz i łącząc się w pięcioosobową grupę z ludźmi, którzy już się tam znajdowali. Trzech z nich posiadało w gotowości swoje różdżki, pozostali dzierżyli jedynie broń białą. Najstarszy - ten widziany jeszcze na zewnątrz - zwrócił się do Hannibala.
- Przeraziłby Pan tę kobietę na śmierć! Proszę stąd odejść czym prędzej, bo jeśli szuka Pan kłopotów, to je w końcu znajdzie! - powiedziała głowa rodziny głosem ochrypłym, mierząc z różdżki w kierunku domniemanego napastnika.
Hannibal starał się wychwycić słuchem poczynania Drew, na którego nie mógł teraz skierować wzroku; czekał przed krótką chwilę w gniewnej pozie, starając się skoordynować z nim wszelkie działania, a następnie odwracając od niego uwagę, wymierzył różdżkę w faceta, który do niego przemawiał.
- Adolebitque! - wypowiedział, próbując czasowo wykluczyć z walki swoją pierwszą ofiarę. Drew w ten czas winien zablokować im drogę do domu, Wren zaś była tymczasowo zdana na siebie - jak lis w kurniku, bowiem najodważniejsi wybyli już na zewnątrz. Pierwsza wataha gotowała się do ataku, podczas gdy druga zmierzała już na tyły budynku, z którego nikt nie ucieknie...
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
The member 'Hannibal Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 26
--------------------------------
#2 'k10' : 7
#1 'k100' : 26
--------------------------------
#2 'k10' : 7
Nigdy nie miałem wcześniej okazji pracować z tą dwójką; ich umiejętności, zaangażowanie i oddanie sprawie były zagadką, co musiałem mieć na uwadze. Rzecz jasna nie wątpiłem w ich lojalność, sama przynależność do wąskiego grona przez Hannibala było dowodem, zaś za młodą dziewczyną opowiedziała się Deirdre. Była w naszych szeregach już zbyt długo, aby dać się oszukać. Głównym problemem była trudność ustalenia konkretnego planu, albowiem nie znając ich słabych i dobrych stron nie mogłem przewidzieć wielu komplikacji. Nigdy nie udawało się to w stu procentach – nawet jeśli doskonale znałem swego towarzysza – lecz wiedza bezapelacyjnie szła w parze z sukcesem. Zdarzało mi się działać spontanicznie, nierzadko wymagała tego ode mnie sytuacja, jednakże jeśli mieliśmy czas pewne aspekty przemyśleć, to nie wyobrażałem sobie powierzyć sprawy losowi.
Wysłuchałem Wren oraz Hannibala w ciszy i krótko skinąłem im głową. Rzecz jasna mężczyzna miał rację – okna mogły znajdować się wszędzie, dookoła całego domostwa, jednak byłem zdania, iż wpierw powinniśmy zabezpieczyć główne wejście, o którym mieliśmy jakiekolwiek informacje oraz postarać się dostać do środka. Tyły, boki, piętro; każdy z tych elementów musieliśmy mieć na oku i pozostać w gotowości na ewentualną interwencję, dlatego właśnie zależało mi, aby kobieta trzymała rękę na pulsie tam, gdzie nasz wzrok nie będzie w stanie dotrzeć. Dodatkowo miała czuwać zwołana przez Hannibala sfora, więc nawet jeśli szanse na ucieczkę istniały, to były one niskie. Plan uważałem za nieskomplikowany, choć z pewnością miał kilak wad, lecz jeśli uda nam się go wykonać bez większych komplikacji, to byłem przekonany o rychłym sukcesie.
Wychodząc przed budynek na krótko przeniosłem wzrok na Rookwooda, który zgodnie ze swymi słowami potrzebował jeszcze rozmówić się z wilkami. -Szalik, spodnie, a nawet zimowe odzienie dla swoich czworonogów- odparłem z lekkim uśmiechem, na jego poprzednie zapewnienie. Zapał, którym dosłownie i w przenośni kipiał budził optymizm. Nieopodal Wren przyodziewała nową kreację, co na nieco dłużej skupiło mą uwagę. Najwyraźniej dbała o detale, a to wyjątkowo ceniłem. Skinąłem jej krótko głową, po czym sięgnąłem dłonią do pasa z fiolkami i chwyciłem eliksir kameleona. Nie wypiłem go jeszcze, byliśmy nader daleko, a chciałem, aby ukrywał mnie jak najdłużej.
Ruszyłem jako pierwszy wiedząc, że dystans z pewnością uniemożliwiał mi sprawne jego pokonanie biegiem. Nie chcąc narazić Hannibala na brak wsparcia, podobnie jak zbyt wczesne zdradzenie własnej obecności pod postacią czarnej mgły, wolałem zachować cenne sekundy na kilka haustów świeżego powietrza. Przemierzałem leśne gęstwiny możliwie szybko, ułożenie gwiazd pomagało mi uniknąć zgubienia właściwiej drogi, co mogłoby się zdarzyć, bowiem zszedłem z wydeptanej ścieżki. Kiedy w końcu mym oczom ukazał się szczyt młyna upiłem zawartość szklanego pojemnika, aby zaraz po tym przemknąć wzdłuż linii drzew i zatrzymać się na wysokości bocznej części ogródka. Zajęta pozycja umożliwiała mi rzucenie zaklęcia bariery tuż przed frontowe drzwi. Pozostało czekać i wyrównać oddech. Momentalnie jednak kątem oka dostrzegłem ruch, obróciłem głowę w daną stronę i ujrzałem dwie postaci przy wodnym kole. Wytężyłem wzrok i zacisnąłem nieco mocniej wężowe drewno, lecz na jakąkolwiek reakcję było już zbyt późno, albowiem polanę zalał przeraźliwy krzyk.
Wpierw dostrzegłem Wren, która z impetem wpadła w drewnianą futrynę i zaczęła obijać ją pięściami. Tuż za nią wyłonił się drugi z aktorów, jaki cel miał prosty – miał być po prostu sobą z nieco skrzywionym zwierciadłem prawdziwego wroga. Zacisnąłem usta w wąską linię mając świadomość, że Rookwood nie miał pojęcia o towarzystwie znajdującym się poza domostwem, lecz na szczęście ci zamiast od razu przejść do ataku, obrony lub próby ukrycia, to postanowili zdradzić swą obecność. Kierując się w stronę grupy, która na szczęście wpuściła Chang do środka, dali mi sygnał do wyprowadzenia pierwszego zaklęcia – bariery uniemożliwiającej im powrót do domu.
-Protego Kletva- wypowiedziałem wykonując różdżką charakterystyczny ruch, który przyniósł zamierzony efekt. Zaraz po tym przemieściłem się w bok, aby uniknąć konieczności obrony przed ewentualnymi czarami skierowanymi w tę stronę. Byłem niewidzialny i zamierzałem to jeszcze wykorzystać.
Mych uszu doszedł krzyk z wnętrza domu; czyżby Wren przeszła od razu do ofensywy? O dziwo nie słyszałem żadnych inkantacji. Może któraś ze znajdujących się tam osób znał tajniki czarnej magii i zasłyszane z ogrodu zaklęcie wywołało w niej panikę? A może jednak miała okazję się już z nim spotkać? Nie było jednak czasu się nad tym rozwodzić, albowiem dwóch przeciwników wymierzyło różdżki w kierunku wilków Rookwooda wyrzucając z siebie wymyślne przekleństwa, kolejny zatrzymał ją na wysokości jego twarzy, zaś mugole szukali mnie wzrokiem. Wszyscy byli przestraszeni i wycofani, mimo liczebnej przewagi.
-Wynoś się stąd- warknął ponownie najstarszy z rodziny ewidentnie nie chcąc podejmować ataku.
Wysłuchałem Wren oraz Hannibala w ciszy i krótko skinąłem im głową. Rzecz jasna mężczyzna miał rację – okna mogły znajdować się wszędzie, dookoła całego domostwa, jednak byłem zdania, iż wpierw powinniśmy zabezpieczyć główne wejście, o którym mieliśmy jakiekolwiek informacje oraz postarać się dostać do środka. Tyły, boki, piętro; każdy z tych elementów musieliśmy mieć na oku i pozostać w gotowości na ewentualną interwencję, dlatego właśnie zależało mi, aby kobieta trzymała rękę na pulsie tam, gdzie nasz wzrok nie będzie w stanie dotrzeć. Dodatkowo miała czuwać zwołana przez Hannibala sfora, więc nawet jeśli szanse na ucieczkę istniały, to były one niskie. Plan uważałem za nieskomplikowany, choć z pewnością miał kilak wad, lecz jeśli uda nam się go wykonać bez większych komplikacji, to byłem przekonany o rychłym sukcesie.
Wychodząc przed budynek na krótko przeniosłem wzrok na Rookwooda, który zgodnie ze swymi słowami potrzebował jeszcze rozmówić się z wilkami. -Szalik, spodnie, a nawet zimowe odzienie dla swoich czworonogów- odparłem z lekkim uśmiechem, na jego poprzednie zapewnienie. Zapał, którym dosłownie i w przenośni kipiał budził optymizm. Nieopodal Wren przyodziewała nową kreację, co na nieco dłużej skupiło mą uwagę. Najwyraźniej dbała o detale, a to wyjątkowo ceniłem. Skinąłem jej krótko głową, po czym sięgnąłem dłonią do pasa z fiolkami i chwyciłem eliksir kameleona. Nie wypiłem go jeszcze, byliśmy nader daleko, a chciałem, aby ukrywał mnie jak najdłużej.
Ruszyłem jako pierwszy wiedząc, że dystans z pewnością uniemożliwiał mi sprawne jego pokonanie biegiem. Nie chcąc narazić Hannibala na brak wsparcia, podobnie jak zbyt wczesne zdradzenie własnej obecności pod postacią czarnej mgły, wolałem zachować cenne sekundy na kilka haustów świeżego powietrza. Przemierzałem leśne gęstwiny możliwie szybko, ułożenie gwiazd pomagało mi uniknąć zgubienia właściwiej drogi, co mogłoby się zdarzyć, bowiem zszedłem z wydeptanej ścieżki. Kiedy w końcu mym oczom ukazał się szczyt młyna upiłem zawartość szklanego pojemnika, aby zaraz po tym przemknąć wzdłuż linii drzew i zatrzymać się na wysokości bocznej części ogródka. Zajęta pozycja umożliwiała mi rzucenie zaklęcia bariery tuż przed frontowe drzwi. Pozostało czekać i wyrównać oddech. Momentalnie jednak kątem oka dostrzegłem ruch, obróciłem głowę w daną stronę i ujrzałem dwie postaci przy wodnym kole. Wytężyłem wzrok i zacisnąłem nieco mocniej wężowe drewno, lecz na jakąkolwiek reakcję było już zbyt późno, albowiem polanę zalał przeraźliwy krzyk.
Wpierw dostrzegłem Wren, która z impetem wpadła w drewnianą futrynę i zaczęła obijać ją pięściami. Tuż za nią wyłonił się drugi z aktorów, jaki cel miał prosty – miał być po prostu sobą z nieco skrzywionym zwierciadłem prawdziwego wroga. Zacisnąłem usta w wąską linię mając świadomość, że Rookwood nie miał pojęcia o towarzystwie znajdującym się poza domostwem, lecz na szczęście ci zamiast od razu przejść do ataku, obrony lub próby ukrycia, to postanowili zdradzić swą obecność. Kierując się w stronę grupy, która na szczęście wpuściła Chang do środka, dali mi sygnał do wyprowadzenia pierwszego zaklęcia – bariery uniemożliwiającej im powrót do domu.
-Protego Kletva- wypowiedziałem wykonując różdżką charakterystyczny ruch, który przyniósł zamierzony efekt. Zaraz po tym przemieściłem się w bok, aby uniknąć konieczności obrony przed ewentualnymi czarami skierowanymi w tę stronę. Byłem niewidzialny i zamierzałem to jeszcze wykorzystać.
Mych uszu doszedł krzyk z wnętrza domu; czyżby Wren przeszła od razu do ofensywy? O dziwo nie słyszałem żadnych inkantacji. Może któraś ze znajdujących się tam osób znał tajniki czarnej magii i zasłyszane z ogrodu zaklęcie wywołało w niej panikę? A może jednak miała okazję się już z nim spotkać? Nie było jednak czasu się nad tym rozwodzić, albowiem dwóch przeciwników wymierzyło różdżki w kierunku wilków Rookwooda wyrzucając z siebie wymyślne przekleństwa, kolejny zatrzymał ją na wysokości jego twarzy, zaś mugole szukali mnie wzrokiem. Wszyscy byli przestraszeni i wycofani, mimo liczebnej przewagi.
-Wynoś się stąd- warknął ponownie najstarszy z rodziny ewidentnie nie chcąc podejmować ataku.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Dostała się do środka. Przygarnięto ją jak przerażoną łanię, która mknęła po śniegu w szaleńczej ucieczce przed wilkiem, a tego przy młynie zatrzymali mężczyźni, angażując w ostrzegawczą wymianę zdań. Zza ścian słyszała jedynie niewyraźne głosy, nie były jeszcze tak donośne czy agresywne, by wskazywać na walkę, ale wiedziała, że dojdzie do tego już za chwilę. Po to tu przybyli. By wymierzyć sprawiedliwość i ukarać zuchwalstwo brudnej krwi.
- Nic pani nie jest? - spytała jedna z kobiet odziana w koszulę nocną, nie stara i nie młoda, na ramiona Wren kładąc pled porwany z wysiedzianej kanapy. - Już dobrze, jest pani tu bezpieczna. Nasi mężczyźni odpędzą tego okropnego człowieka - zarządziła, roztaczała wokół siebie energię matrony, która przejęła tę rolę po staruszce siedzącej w kącie pomieszczenia. Pomarszczona skóra wskazywała na lata dobiegające kresu istnienia, włosy miała białe jak papier, a spojrzenie nieobecne, wpatrzona w nic konkretnego, nieobecna. Na schodach siedziała dwójka dzieci. Dziewczynka i chłopiec przyglądali się całej sytuacji zlęknieni; w kuchni natomiast krzątała się inna dojrzała niewiasta, która niedługo potem wkroczyła do izby niosąc w rękach kubek ciepłej wody, by jakkolwiek ukoić zszargane nerwy niezapowiedzianego gościa, jakiego obronili dziś przed śmiercią. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ciemne skośne oczy taksowały pomieszczenie w poszukiwaniu słabych punktów i dodatkowych istnień, a nie były tylko i wyłącznie rozbiegane z emocji.
- Szm... Szmalcownik - wyszeptała drżąco Azjatka, wciąż nie wychodząc z przyjętej roli. Na dźwięk tego słowa obie kobiety wydały z siebie przestraszone sapnięcia; ich krew nie była czysta, nie bez powodu ukrywali się w gęstwinie głębokiej puszczy, musieli zatem zdawać sobie sprawę z tego, że na świecie czyhało na nich niebezpieczeństwo - tak jak i na Wren, jak wskazywała jej historia. - Zabił mojego m-męża - wydukała, po czym skryła twarz w dłoniach i zaszlochała w rozpaczy tak przejmującej, że niemal prawdziwej. Jej kłamstwo bliskie było perfekcji, przywdziana maska niemalże nie pozostawiała pola do przejrzenia fasady, a to, że trzęsła się jak osika jedynie potęgowało odpowiednie wrażenie.
- A tam na zewnątrz zostali... - kobieta niosąca napitek - jaki niebawem wylądował na blacie starego stołu - odezwała się w przerażeniu, kiedy zdała sobie sprawę, że ze szmalcownikiem będą musieli zmierzyć się ich ojciec, mężowie i bracia. - Było ich tam więcej? Proszę powiedzieć, to bardzo ważne, czy ktoś jeszcze za tobą biegł?! Na Merlina, musimy ich ostrzec! - zadecydowała i już ruszyła w stronę drzwi, jednak nie dane jej było sięgnąć po klamkę. W izbie rozległo się nagle wyraźnie zainkantowane perturbo, a ona runęła na ziemię, choć zaklęcie nie oszołomiło jej na moment tak jak powinno, jedynie podcięło nogi i powaliło. W dłoniach Wren widoczna była różdżka. Magiczne drewno celowało wprost w plecy nieznajomej naiwniaczki, a twarz nie zdradzała już wcześniejszej dramaturgii, pozbawiona wyrazu, z błyskiem w oku, jakby sama nagle z ofiary przemieniła się w łowcę. I to właśnie się stało.
- Nikt stąd nie wyjdzie - obiecała ostro, zrzuciwszy z ramion wełniany koc. Wtem druga z przewodzących domowniczek rzuciła się w kierunku komody, na której spoczywała niepowzięta dotychczas różdżka, lecz kiedy tylko wyciągnęła po nią rękę, w pierś ugodził ją kolejny bezlitosny czar. - Telamo sacculo - warknęła Azjatka, z zadowoleniem patrząc jak nieszczęśniczkę oplata lepka pajęczyna, zamykając ją w prowizorycznym kokonie, przez którego nici widoczne było wzburzenie i przerażenie, obie emocje dostarczające czarownicy satysfakcji.
- Jak śmiesz?! - wykrzyknęła znajdująca się bliżej drzwi szlama.
Próbowała podnieść się z podłogi i raz jeszcze sięgnąć po klamkę - ale i to nie doszło do skutku, kiedy niewidzialna moc szarpnęła nią w górę, za kostkę, wieszając otumanione doznaniem ciało pod sufitem. Zadaniem Wren nie była anihilacja, a unieszkodliwienie: obie z matron zostały więc unieruchomione, wbrew groźbom, krzykom i błaganiom; staruszka z kolei mogła poczekać. Jej umysł ewidentnie oderwany był od rzeczywistości. Krążyła gdzieś we własnym świecie, w odmętach wyobraźni i wspomnień sięgających dzieciństwa, nieświadoma tego, co działo się wokół niej - pozostały zatem jedynie dzieci.
- Anna, Sammy! Uciekajcie stąd! - krzyknęła szamocząca się z pajęczyną czarownica; młodsza dziewczyna patrzyła na to wszystko w osłupieniu, niezdolna do ruchu, do jakiejkolwiek własnej inicjatywy, więc to większy od niej chłopiec musiał chwycić ją za rączkę i razem z nią rzucić się w kierunku szafy, gdzie zawsze chowali się przed wymyślonymi potworami. Głupie, bezwartościowe pomioty. A mogły przecież czmychnąć po schodach na piętro.
- Nie tu, matko, nie tu! - pisnęła zdruzgotana szlama podtrzymywana pod sufitem na widok obranej przez dzieciątka kryjówki; widziała, że Wren już ruszyła w ich kierunku, a chłopiec imieniem Sammy wciąż siłował się ze struchlałą ze strachu Anną, żeby zaciągnąć ją za sobą do środka starego mebla. Nie zdążą zamknąć drzwi.
- Spokojnie, małe szlamy, nie musicie się bać - wymruczała z krzywym uśmiechem Azjatka, wbrew zapewnieniu celując w berbecie różdżką. Były brudne, nie żałowała ich. - Zaraz będzie po wszystkim.
połowicznie udane perturbo (nie oszołomiło) na kobietę A
udane telamo sacculo na kobietę B
połowicznie udane levicorpus (2pż/tura) na kobietę A
Wren: 46/50 EM
- Nic pani nie jest? - spytała jedna z kobiet odziana w koszulę nocną, nie stara i nie młoda, na ramiona Wren kładąc pled porwany z wysiedzianej kanapy. - Już dobrze, jest pani tu bezpieczna. Nasi mężczyźni odpędzą tego okropnego człowieka - zarządziła, roztaczała wokół siebie energię matrony, która przejęła tę rolę po staruszce siedzącej w kącie pomieszczenia. Pomarszczona skóra wskazywała na lata dobiegające kresu istnienia, włosy miała białe jak papier, a spojrzenie nieobecne, wpatrzona w nic konkretnego, nieobecna. Na schodach siedziała dwójka dzieci. Dziewczynka i chłopiec przyglądali się całej sytuacji zlęknieni; w kuchni natomiast krzątała się inna dojrzała niewiasta, która niedługo potem wkroczyła do izby niosąc w rękach kubek ciepłej wody, by jakkolwiek ukoić zszargane nerwy niezapowiedzianego gościa, jakiego obronili dziś przed śmiercią. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ciemne skośne oczy taksowały pomieszczenie w poszukiwaniu słabych punktów i dodatkowych istnień, a nie były tylko i wyłącznie rozbiegane z emocji.
- Szm... Szmalcownik - wyszeptała drżąco Azjatka, wciąż nie wychodząc z przyjętej roli. Na dźwięk tego słowa obie kobiety wydały z siebie przestraszone sapnięcia; ich krew nie była czysta, nie bez powodu ukrywali się w gęstwinie głębokiej puszczy, musieli zatem zdawać sobie sprawę z tego, że na świecie czyhało na nich niebezpieczeństwo - tak jak i na Wren, jak wskazywała jej historia. - Zabił mojego m-męża - wydukała, po czym skryła twarz w dłoniach i zaszlochała w rozpaczy tak przejmującej, że niemal prawdziwej. Jej kłamstwo bliskie było perfekcji, przywdziana maska niemalże nie pozostawiała pola do przejrzenia fasady, a to, że trzęsła się jak osika jedynie potęgowało odpowiednie wrażenie.
- A tam na zewnątrz zostali... - kobieta niosąca napitek - jaki niebawem wylądował na blacie starego stołu - odezwała się w przerażeniu, kiedy zdała sobie sprawę, że ze szmalcownikiem będą musieli zmierzyć się ich ojciec, mężowie i bracia. - Było ich tam więcej? Proszę powiedzieć, to bardzo ważne, czy ktoś jeszcze za tobą biegł?! Na Merlina, musimy ich ostrzec! - zadecydowała i już ruszyła w stronę drzwi, jednak nie dane jej było sięgnąć po klamkę. W izbie rozległo się nagle wyraźnie zainkantowane perturbo, a ona runęła na ziemię, choć zaklęcie nie oszołomiło jej na moment tak jak powinno, jedynie podcięło nogi i powaliło. W dłoniach Wren widoczna była różdżka. Magiczne drewno celowało wprost w plecy nieznajomej naiwniaczki, a twarz nie zdradzała już wcześniejszej dramaturgii, pozbawiona wyrazu, z błyskiem w oku, jakby sama nagle z ofiary przemieniła się w łowcę. I to właśnie się stało.
- Nikt stąd nie wyjdzie - obiecała ostro, zrzuciwszy z ramion wełniany koc. Wtem druga z przewodzących domowniczek rzuciła się w kierunku komody, na której spoczywała niepowzięta dotychczas różdżka, lecz kiedy tylko wyciągnęła po nią rękę, w pierś ugodził ją kolejny bezlitosny czar. - Telamo sacculo - warknęła Azjatka, z zadowoleniem patrząc jak nieszczęśniczkę oplata lepka pajęczyna, zamykając ją w prowizorycznym kokonie, przez którego nici widoczne było wzburzenie i przerażenie, obie emocje dostarczające czarownicy satysfakcji.
- Jak śmiesz?! - wykrzyknęła znajdująca się bliżej drzwi szlama.
Próbowała podnieść się z podłogi i raz jeszcze sięgnąć po klamkę - ale i to nie doszło do skutku, kiedy niewidzialna moc szarpnęła nią w górę, za kostkę, wieszając otumanione doznaniem ciało pod sufitem. Zadaniem Wren nie była anihilacja, a unieszkodliwienie: obie z matron zostały więc unieruchomione, wbrew groźbom, krzykom i błaganiom; staruszka z kolei mogła poczekać. Jej umysł ewidentnie oderwany był od rzeczywistości. Krążyła gdzieś we własnym świecie, w odmętach wyobraźni i wspomnień sięgających dzieciństwa, nieświadoma tego, co działo się wokół niej - pozostały zatem jedynie dzieci.
- Anna, Sammy! Uciekajcie stąd! - krzyknęła szamocząca się z pajęczyną czarownica; młodsza dziewczyna patrzyła na to wszystko w osłupieniu, niezdolna do ruchu, do jakiejkolwiek własnej inicjatywy, więc to większy od niej chłopiec musiał chwycić ją za rączkę i razem z nią rzucić się w kierunku szafy, gdzie zawsze chowali się przed wymyślonymi potworami. Głupie, bezwartościowe pomioty. A mogły przecież czmychnąć po schodach na piętro.
- Nie tu, matko, nie tu! - pisnęła zdruzgotana szlama podtrzymywana pod sufitem na widok obranej przez dzieciątka kryjówki; widziała, że Wren już ruszyła w ich kierunku, a chłopiec imieniem Sammy wciąż siłował się ze struchlałą ze strachu Anną, żeby zaciągnąć ją za sobą do środka starego mebla. Nie zdążą zamknąć drzwi.
- Spokojnie, małe szlamy, nie musicie się bać - wymruczała z krzywym uśmiechem Azjatka, wbrew zapewnieniu celując w berbecie różdżką. Były brudne, nie żałowała ich. - Zaraz będzie po wszystkim.
połowicznie udane perturbo (nie oszołomiło) na kobietę A
udane telamo sacculo na kobietę B
połowicznie udane levicorpus (2pż/tura) na kobietę A
Wren: 46/50 EM
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Różdżka nawet nie błysnęła, gdy wypowiedział słowa pierwszego zaklęcia w nadchodzącej bitwie. Być może właśnie dlatego nie został zaatakowany; inkantacja czarnomagicznego zaklęcia wszakże nie była znana przyszłej ofierze, a sposób, w jaki wypowiedział słowa, wybrzmiał niemal jak soczysty wulgaryzm. Gest nie był prawidłowy, toteż mógł nawet nie zostać wzięty za czar, a agresywne wymachiwanie ręką... trudno powiedzieć, dlaczego dłoń Hannibala pokierowała się w taki sposób, ale nie było wątpliwości, że spróbuje zaatakować ponownie. Być może nie tak ofensywnym zaklęciem, nie było ku temu większych szans; czuł, że musi oszczędzać swoje siły, bo walka nie zapowiada się w żadnym wypadku na łatwą. Stał w stosunkowo sporej odległości od czarodziejów, obserwował z dala, jak grupują swoje siły. Dwóch mugoli ewidentnie nie wiedziało jeszcze, z kim - oraz czym - ma do czynienia, więc ich odważne miny prędko zdębiały, gdy tylko wilcza sfora wyłoniła się z lasu pod przywództwem Lumen - brązowej syberyjskiej husky Hannibala. Druga wataha, zgodnie z nakazem Hannibala, została objęta patronatem Luny, która to poprowadziła ją za domostwo przyległe do młyna, aby pilnować drogi potencjalnej ucieczki osób ze środka; Rookwood wiedział, że wystarczy gwizd, aby wsparły ich swoją waleczną, zażartą postawą.
Nasłuchiwał dźwięków wydawanych przez Drew, jak gdyby chciał zaczekać z atakiem. Postanowił w ten czas zająć mugolską grupę, odpowiadając na pacyfistyczne próby rozwiązania problemu przez głowę familii.
- A, bo co kurwa zrobisz, nasrasz i podrobisz? Gdzie się podziała Twoja gościnność, parchaty starcze? - w jego głosie wybrzmiewał gniew, ale znów - swoista teatralność. Chciał sprowokować swojego przeciwnika, wzbudzić w nim niepokój determinacją, skupić na sobie całą uwagę. Był jednak przekonany, że póki prawidłowa wiązka zaklęcia nie wyleci z jego różdżki, walka się nie odbędzie - co najwyżej mugole spróbują go przegnać swoimi durnymi narzędziami, jak gdyby było mu to straszne. - Oddajcie mi tę dziewkę, a daruję Wam życie, kurwie syny. - posłał kolejną groźbę, a chwilę później z budynku rozległ się hałas. Wiedział, że nadszedł ten moment; Wren rozpoczęła atak, nie mógł dłużej zwlekać. Musiał walczyć, na szczęście czuł obecność Śmierciożercy, który znajdował się dostatecznie blisko, żeby mógł go wreszcie usłyszeć.
- Brać ich! - wrzasnął Hannibal, ażeby pierwsza wataha rozpoczęła atak ukierunkowany na mugoli, inicjując tym samym walkę.
przechodzimy do szafki zniknięć
Nasłuchiwał dźwięków wydawanych przez Drew, jak gdyby chciał zaczekać z atakiem. Postanowił w ten czas zająć mugolską grupę, odpowiadając na pacyfistyczne próby rozwiązania problemu przez głowę familii.
- A, bo co kurwa zrobisz, nasrasz i podrobisz? Gdzie się podziała Twoja gościnność, parchaty starcze? - w jego głosie wybrzmiewał gniew, ale znów - swoista teatralność. Chciał sprowokować swojego przeciwnika, wzbudzić w nim niepokój determinacją, skupić na sobie całą uwagę. Był jednak przekonany, że póki prawidłowa wiązka zaklęcia nie wyleci z jego różdżki, walka się nie odbędzie - co najwyżej mugole spróbują go przegnać swoimi durnymi narzędziami, jak gdyby było mu to straszne. - Oddajcie mi tę dziewkę, a daruję Wam życie, kurwie syny. - posłał kolejną groźbę, a chwilę później z budynku rozległ się hałas. Wiedział, że nadszedł ten moment; Wren rozpoczęła atak, nie mógł dłużej zwlekać. Musiał walczyć, na szczęście czuł obecność Śmierciożercy, który znajdował się dostatecznie blisko, żeby mógł go wreszcie usłyszeć.
- Brać ich! - wrzasnął Hannibal, ażeby pierwsza wataha rozpoczęła atak ukierunkowany na mugoli, inicjując tym samym walkę.
przechodzimy do szafki zniknięć
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Kakofonia dźwięków, jakie rozległy się w domostwie przyległym do konstrukcji wodnego urządzenia, wybrzmiała na zewnątrz jak wezwanie do walki. Hannibal przypuścił kolejny atak na oponenta, który ze stoickim spokojem i pewnym siebie głosem nakazał mu opuszczenie rodzinnego terytorium. Rookwood zlekceważył jego magiczny potencjał, nieświadom mocy, jaka płynęła w żyłach wraz z ohydnym szlamem. Wielkim błędem było zaatakowanie jego pobratymca, gdyż najstarszy obrał go sobie za cel pomimo nadejścia Śmierciożercy, którego intencją bez wątpienia było uczestnictwo w walce. Hannibal nie spodziewał się zabójczych ataków, z których zablokowaniem miałby problem nawet najbardziej uzdolniony czarodziej. Seria noży z Lamino przedarła się przez jego mostek, a drugie zaklęcie niemal dosłownie posłało go do grobu - wyczarowany pod jego stopami trzymetrowy rów prawie pogrzebał go żywcem. Odgłosy walki świadczyły o śmierci kolejnych członków familii, z którymi Drew zmagał się w samotności. Choć znajdował się w sporej odległości, dałby sobie rękę uciąć, że słyszał jak Avada Kedavra zbiera kolejne żniwa. Jego dzielne psy atakowały zażarcie i nieustępliwie, ale on sam, czując, jak uchodzi z niego życie, jak ciemność przysłania jego oczy w czarnej mgle, wydostał się z dziury w ziemi i trafił przed oblicze uzbrojonego niemaga. Jeszcze chwilę temu truchło drugiego z mugoli wpadło wprost do rowu, co wywołało w zrozpaczonym krewnym jeszcze większą wolę walki. Zamachnął się na Hannibala, lecz roztrzęsiony nie trafił, a gdy czystokrwisty spróbował go powstrzymać ostatkami sił, czarując potężną wiązkę zaklęcia, upadł na ziemię, widząc, jak jego czar zostaje uniknięty w gibkim tańcu, a czarna magia owładnęła jego ciałem.
Nie wiedział, kiedy odzyskał przytomność, ale było już po walce, w której prawdę mówiąc, wolałby zginąć, niż trafić przed oblicze Śmierciożercy. Okrył się hańbą i wiedział, że nie jest godzien tytułu, który dzierżył. Pasmo sukcesów musiało się wreszcie skończyć, akurat w tak ważnym dlań momencie, kiedy pozostawił swoich towarzyszy samych naprzeciwko pięciu przeciwników. Szczęściem jego psy okazały użyteczność, choć podnosząc się, sycząc i dysząc z bólu, kątem oka dostrzegł truchło jednego z wilków, który padł ofiarą jednej z tych podłych szlam. Hannibal nie miał jeszcze pełnej świadomości, dusił w sobie jedynie poczucie winy za przegraną w walce, której wynikiem stracił przytomność. Jego pusty wzrok na ułamek sekundy spotkał się ze spojrzeniem Wren, w którym dostrzegał... pogardę?
Nie wiedział, kiedy odzyskał przytomność, ale było już po walce, w której prawdę mówiąc, wolałby zginąć, niż trafić przed oblicze Śmierciożercy. Okrył się hańbą i wiedział, że nie jest godzien tytułu, który dzierżył. Pasmo sukcesów musiało się wreszcie skończyć, akurat w tak ważnym dlań momencie, kiedy pozostawił swoich towarzyszy samych naprzeciwko pięciu przeciwników. Szczęściem jego psy okazały użyteczność, choć podnosząc się, sycząc i dysząc z bólu, kątem oka dostrzegł truchło jednego z wilków, który padł ofiarą jednej z tych podłych szlam. Hannibal nie miał jeszcze pełnej świadomości, dusił w sobie jedynie poczucie winy za przegraną w walce, której wynikiem stracił przytomność. Jego pusty wzrok na ułamek sekundy spotkał się ze spojrzeniem Wren, w którym dostrzegał... pogardę?
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Ostatni z mugoli uderzył o ziemię z łoskotem tuż pod nogami Wren, która bez zastanowienia pomknęła w kierunku Hannibala. Nim wyprostowałem się i opuściłem różdżkę rozejrzałem się czujnym wzrokiem po okolicy, albowiem wolałem mieć pewność, że pozostawaliśmy sami, bez zbędnego towarzystwa. -Środek czysty? Czy jednak zachowałaś ich przy życiu dla małego teatru?- rzuciłem do czarownicy i ruszyłem przed siebie chcąc poznać stan Rycerza. Samo zaklęcie było brutalne, widać było, iż kosztowało Rookwooda wiele zdrowia, lecz musieliśmy być przygotowani na to ryzyko. Nawet jeśli byli rodziną tylko i wyłącznie parszywych, obłudnych szlam, to potrafili być niebezpieczni, wypowiadać inkantacje silne oraz pozbawione krzty litości. To była wojna, a na takowej nie pamiętało się o żadnych zasadach.
-Sytuacja wymknęła się spod kontroli, nie mogłem ryzykować. Zginęli szybko, choć na taką śmierć nie zasłużyli, lecz nasz cel jest inny niż wydawanie sprawiedliwych wyroków- odparłem spoglądając na kobietę, która szeptała nieznane mi inkantacje. Plan okazał się skuteczny, przejęliśmy teren i udało się nam to zrobić bez żadnych zbiegów, którzy poinformowaliby osoby trzecie. Mogliśmy to uznać jako połowiczny sukces, albowiem wciąż pozostawała kwestia skarbów, które miały posłużyć jako zachęta dla szmalcowników. Pamiętałem o tym, ale nim udamy się do skarbca chciałem mieć pewność, że Hannibal zdolny będzie ustać na własnych nogach. -Co z nim?- spytałem zerkając na nich z góry. Nie kucałem, nie wpatrywałem się w rany. Nie miałem zielonego pojęcia o medycznej pomocy, ale Belvina zawsze powtarzała mi, iż patrzenie na ręce bywa wyjątkowo rozpraszające; szczególnie w chwilach, gdy ratunek musi nadejść pilnie. -Nim ruszymy po bogactwa ochronimy teren i pozbędziemy się reszty. Potrafisz nakładać jakieś zabezpieczenia?- wysunąłem kolejną wątpliwość zaraz po tym jak wypowiedziała ostatni czar.
Rookwood w końcu dał znak życia; poruszył się, a jego powieki uchyliły obnażając pusty, nieco speszony wzrok. Nie widziałem powodu do wstydu, była to kolejna lekcja, jaką należało przyjąć z godnością, nie pogardą. Czasem każdy z nas popełniał błędy, nie reagował w porę tudzież wychodził bezcelowo przed szereg, by finalnie ponieść tego konsekwencje, ale podobne lekcje były niezwykle ważne i kształtujące. Wyszliśmy z tego z twarzą i on miał w tym swój udział nawet jeśli większość pojedynku go ominęła.
Wbiłem w niego spojrzenie i wysunąłem dłoń pragnąc pomóc mu wstać. Musiał czym prędzej udać się do uzdrowiciela, lecz póki co mieliśmy jeszcze robotę do wykonania i jeśli był charakterny to nie odmówi kontynuowania misji, a przynajmniej jej części.
-Sytuacja wymknęła się spod kontroli, nie mogłem ryzykować. Zginęli szybko, choć na taką śmierć nie zasłużyli, lecz nasz cel jest inny niż wydawanie sprawiedliwych wyroków- odparłem spoglądając na kobietę, która szeptała nieznane mi inkantacje. Plan okazał się skuteczny, przejęliśmy teren i udało się nam to zrobić bez żadnych zbiegów, którzy poinformowaliby osoby trzecie. Mogliśmy to uznać jako połowiczny sukces, albowiem wciąż pozostawała kwestia skarbów, które miały posłużyć jako zachęta dla szmalcowników. Pamiętałem o tym, ale nim udamy się do skarbca chciałem mieć pewność, że Hannibal zdolny będzie ustać na własnych nogach. -Co z nim?- spytałem zerkając na nich z góry. Nie kucałem, nie wpatrywałem się w rany. Nie miałem zielonego pojęcia o medycznej pomocy, ale Belvina zawsze powtarzała mi, iż patrzenie na ręce bywa wyjątkowo rozpraszające; szczególnie w chwilach, gdy ratunek musi nadejść pilnie. -Nim ruszymy po bogactwa ochronimy teren i pozbędziemy się reszty. Potrafisz nakładać jakieś zabezpieczenia?- wysunąłem kolejną wątpliwość zaraz po tym jak wypowiedziała ostatni czar.
Rookwood w końcu dał znak życia; poruszył się, a jego powieki uchyliły obnażając pusty, nieco speszony wzrok. Nie widziałem powodu do wstydu, była to kolejna lekcja, jaką należało przyjąć z godnością, nie pogardą. Czasem każdy z nas popełniał błędy, nie reagował w porę tudzież wychodził bezcelowo przed szereg, by finalnie ponieść tego konsekwencje, ale podobne lekcje były niezwykle ważne i kształtujące. Wyszliśmy z tego z twarzą i on miał w tym swój udział nawet jeśli większość pojedynku go ominęła.
Wbiłem w niego spojrzenie i wysunąłem dłoń pragnąc pomóc mu wstać. Musiał czym prędzej udać się do uzdrowiciela, lecz póki co mieliśmy jeszcze robotę do wykonania i jeśli był charakterny to nie odmówi kontynuowania misji, a przynajmniej jej części.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Stary młyn we Flatford
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk