Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk
Most w Moulton
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Most w Moulton
Piętnastowieczny most dla koni jucznych niegdyś łączył wieś Moulton z Newmarket. Dziś rzeka Kennett w tamtym miejscu przypomina strumień, nad którym zbudowano drogę biegnącą tuż obok mostu, który przestał pełnić swoją pierwotną rolę. Wciąż jest jednak punktem charakterystycznym dla obu miejscowości, miejscem spotkań ludności, centrum handlu — kilka razy w tygodniu na moście gromadzą się wędrowni kupcy, rozkładający swoje stragany z rzadkimi przedmiotami. Można nabyć od nich wyjątkowe i niespotykane rękodzieła, bransoletki, naszyjniki, brosze, ale także garnki, zastawę i elementy końskiego ekwipunku, które, chociaż wykonane z tanich i ogólnodostępnych materiałów przez wzgląd na formę rzemiosła są całkowicie niepowtarzalne.
Czy można było porównać ten stan do przebywania w więzieniu? Klatce? Nie, to było coś znacznie gorszego. Myślałem, że zmiany osobowości, irracjonalne zachowanie i głosy były trudnym doświadczeniem, czymś co mogło doprowadzić do szaleństwa, ale kiedy Ecne po raz kolejny zacisnął moje palce na kuflu zdałem sobie sprawę, że wtedy to była jedynie rozgrzewka. Próba przed czymś większym, sprawdzian czy się nadawałem. Czy mój umysł to wytrzyma.
Wpatrywałem się w Elvirę, wpatrywałem swoimi, lecz zupełnie obcymi oczami. Odczuwałem wirujące w niej emocje; ich natłok, zupełne nimi przygniecenie. Wiedziałem, że były szczerze, prawdziwe. Przed jego obliczem nie można było kłamać, a wszelkie maski traciły na swym znaczeniu. Nigdy nie wątpiłem w jej słowa, ale szczerze i z przekonaniem zapewniłem o swym zupełnie odmiennym podejściu. Traktowałem ją bez żadnych podtekstów, nie prowokowałem, ograniczyłem też po wyznaniu przez nią uczuć dwuznaczne komentarze. Skłamałbym, że w ostatnim czasie również trzymałem bezpieczny dystans, ale czy to nie z jej ust padło, że jest wolna od przeszłości? Jeśli chciała mi tym dopiec, to zrobiła krzywdę tylko sobie. Byłem prostolinijny, nie analizowałem i nie wgłębiałem się w to stwierdzenie, bowiem było dla mnie oddechem, swego rodzaju zapewnieniem, iż mieliśmy to za sobą.
Ale on nie przestawał, nakręcał spiralę. Podsycał ogień.
Znudził się, odetchnąłem ze złudną nadzieją, że na dłużej. Pragnąłem wykorzystać ten moment, znaleźć wyjście z tej paskudnej sytuacji, słaby punkt w barierze, aby móc się przebić, wrócić na dobre do własnego ciała. Coś, co po chwili okazało się krzykiem zupełnie mnie jednak zdekoncentrowało. Przekląłem, głośno i wyraźnie. Czułem, że o tym wiedział. Odnosiłem wrażenie, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się ze mną działo. On się potrafił odciąć, ja nie. Próbowałem zmusić mój wzrok do zerknięcia w celu odnalezienia źródła przeraźliwego pisku, ale zamiast tego poczułem krótką radość. Przyjemność z rozpaczliwej symfonii dźwięków.
-Przestań- pomyślałem. Słyszał mnie. Musiał. -To też twoje ziemie- dodałem irracjonalnie wszak to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Panika, strach, obawa w trakcie jedynego miesiąca, gdzie ludzie mieli odpocząć, na moment zapomnieć była niczym gwóźdź do trumny. Dlaczego do cholery jasnej nie pomyślałem o metamorfomagii? Zawsze zapobiegawczy, planujący na przód i biorący pod uwagę wszelkie możliwości akurat dziś postanowiłem iść bez żadnych zabezpieczeń. Bez pieprzonego planu. To miało być rozeznanie, uspokojenie sytuacji, gdyby jednak rabusie postanowili napaść na kupców, a sam byłem twarzą coraz większej burdy. Scen przypominających tragikomedię. Tylko to do kurwy nędzy nie był teatr.
Ale on nie przestawał. Początkowa zabawa Elvirą, to miał być dopiero wstęp, rozeznanie w sytuacji. Czułem, co w niej wzbudza, wiedziałem jak skrajne emocje wznieca. Podburza, potęguje. Ile była w stanie znieść? Ile nauczyła się w ostatnim czasie? Szczerze liczyłem, że te nauki nie poszły na darmo, że kontrola, zachowanie trzeźwości umysłu i próba pokazania się w lepszym świetle choć w minimalnym stopniu zahamują temperament. Zazdrość i miłość to nie było złe połączenie, ale łatwo było popaść ze skrajności w skrajność. On starał się, aby utknęła w obu punktach jednocześnie. Dlaczego jednak nie starała się bronić? Nie czułem innych emocji poza tymi, jakimi bawił się Ecne. Nie oczekiwałem zdrowej oceny sytuacji, logicznego myślenia, ale chociaż odrobiny defensywy, stawienia temu czoła. Oddała się mu bez żadnej walki, sięgnęła po ochłapy jakie jej rzucił i bez żadnego sprzeciwu rozsierdzała w sobie coraz większą furię. Mi pozostało czekać, aż wybuchnie. Nie zawiodła, stało się to szybciej niż przypuszczałem. Mogłem się chociaż z nim założyć, bo pewnie by przegrał i może miałbym okazję się wydostać, a tak znudzony jej poddaństwem rozpęta jeszcze większy chaos.
Mógłbym przysiąc, że wypowiedziana przez nią inkantacja wręcz mnie zmroziła. Cóż ona wyprawiała? Musiałem się uspokoić, spróbować stłamsić myśli, ale czy to w ogóle było możliwe? Nie myśleć? Być może mój opór, moja złość go napędzała, ale to nie były czyny, tego się nie dało tak po prostu odciąć. Przecież gdybym tak uczynił, to pozwoliłbym mu na wszystko. Na masakrę. Ramię w ramię z Elvirą.
Czy barmance coś się stało? Promień zaklęcia pomknął w jej kierunku, ale Ence jak na złość nie patrzył za jego trajektorią. Mogłem się tylko domyślać, wytężyć słuch, nad którym mimo wszystko to on miał kontrolę. Mógł nim manipulować, był gotów zrobić wszystko dla własnej rozrywki.
Nie była gotowa, aby w pełni pełnić służbę. Pewne rzeczy działy się poza nami, nie mogliśmy ich zmienić, w jakimkolwiek stopniu o nich decydować, zaś ona zdawała się płynąć z prądem. Przecież znałem jej emocje, nie mogła mnie oszukać.
Myślałem, że już nic bardziej uwłaczającego się nie wydarzy, przynajmniej nie w tej chwili, ale Multon po raz kolejny pokazała, iż ma pełen wachlarz niespodzianek. Niczym spragniona krwi harpia wskoczyła na moje kolana i wpiła w usta. Dookoła działa się masakra, ludzie ranili sobie wzajemnie twarze, odgryzali uszy, ale dla niej najważniejsze było prymitywne pożądanie. Prawdziwa miłość; zero troski mimo świadomości ostatnich, ciężkich miesięcy, tylko jeden równie trywialny cel. Brakowało mi słów, podobnie jak przestrzeni do złości. Byłem nią zmęczony, nawet jeśli nie do końca była to jej wina. Nie mogłem dłużej patrzeć, słuchać obietnic i przeprosin, tego było zbyt wiele. Nie za brak odwagi, ale za brak obrony. Za egoizm, który przerastał nawet mój. Byłem gotów uwierzyć, że ta abstrakcyjna sytuacja była jej na rękę, a dopiero co wspominałem o szacunku. Jaki miała do mnie? Żaden.
-Mogę dać ci lekcje podrywu, jeśli musisz wykorzystywać moce, żeby panienka usiadła ci na kolanach- pomyślałem kompletnie irracjonalnie, z resztą nie pierwszy raz tego dnia. Wątpiłem, że byłem w stanie go zirytować, wpłynąć jakkolwiek na zachowanie, bowiem tak naprawdę nie miałem pojęcia z kim, a może raczej z czym miałem do czynienia.
Pragnąłem to przerwać, pragnąłem zakończyć. Tego było już zbyt wiele. Musiał podzielić swą uwagę – na ludzi i na mnie. Wykorzystałem moment, gdy dziewczyna zmusiła go do skupieniu na sobie samej i zaatakowałem. Najlepiej, najprecyzyjniej jak w tej chwili potrafiłem.
|odporność magiczna
Wpatrywałem się w Elvirę, wpatrywałem swoimi, lecz zupełnie obcymi oczami. Odczuwałem wirujące w niej emocje; ich natłok, zupełne nimi przygniecenie. Wiedziałem, że były szczerze, prawdziwe. Przed jego obliczem nie można było kłamać, a wszelkie maski traciły na swym znaczeniu. Nigdy nie wątpiłem w jej słowa, ale szczerze i z przekonaniem zapewniłem o swym zupełnie odmiennym podejściu. Traktowałem ją bez żadnych podtekstów, nie prowokowałem, ograniczyłem też po wyznaniu przez nią uczuć dwuznaczne komentarze. Skłamałbym, że w ostatnim czasie również trzymałem bezpieczny dystans, ale czy to nie z jej ust padło, że jest wolna od przeszłości? Jeśli chciała mi tym dopiec, to zrobiła krzywdę tylko sobie. Byłem prostolinijny, nie analizowałem i nie wgłębiałem się w to stwierdzenie, bowiem było dla mnie oddechem, swego rodzaju zapewnieniem, iż mieliśmy to za sobą.
Ale on nie przestawał, nakręcał spiralę. Podsycał ogień.
Znudził się, odetchnąłem ze złudną nadzieją, że na dłużej. Pragnąłem wykorzystać ten moment, znaleźć wyjście z tej paskudnej sytuacji, słaby punkt w barierze, aby móc się przebić, wrócić na dobre do własnego ciała. Coś, co po chwili okazało się krzykiem zupełnie mnie jednak zdekoncentrowało. Przekląłem, głośno i wyraźnie. Czułem, że o tym wiedział. Odnosiłem wrażenie, że doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się ze mną działo. On się potrafił odciąć, ja nie. Próbowałem zmusić mój wzrok do zerknięcia w celu odnalezienia źródła przeraźliwego pisku, ale zamiast tego poczułem krótką radość. Przyjemność z rozpaczliwej symfonii dźwięków.
-Przestań- pomyślałem. Słyszał mnie. Musiał. -To też twoje ziemie- dodałem irracjonalnie wszak to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Panika, strach, obawa w trakcie jedynego miesiąca, gdzie ludzie mieli odpocząć, na moment zapomnieć była niczym gwóźdź do trumny. Dlaczego do cholery jasnej nie pomyślałem o metamorfomagii? Zawsze zapobiegawczy, planujący na przód i biorący pod uwagę wszelkie możliwości akurat dziś postanowiłem iść bez żadnych zabezpieczeń. Bez pieprzonego planu. To miało być rozeznanie, uspokojenie sytuacji, gdyby jednak rabusie postanowili napaść na kupców, a sam byłem twarzą coraz większej burdy. Scen przypominających tragikomedię. Tylko to do kurwy nędzy nie był teatr.
Ale on nie przestawał. Początkowa zabawa Elvirą, to miał być dopiero wstęp, rozeznanie w sytuacji. Czułem, co w niej wzbudza, wiedziałem jak skrajne emocje wznieca. Podburza, potęguje. Ile była w stanie znieść? Ile nauczyła się w ostatnim czasie? Szczerze liczyłem, że te nauki nie poszły na darmo, że kontrola, zachowanie trzeźwości umysłu i próba pokazania się w lepszym świetle choć w minimalnym stopniu zahamują temperament. Zazdrość i miłość to nie było złe połączenie, ale łatwo było popaść ze skrajności w skrajność. On starał się, aby utknęła w obu punktach jednocześnie. Dlaczego jednak nie starała się bronić? Nie czułem innych emocji poza tymi, jakimi bawił się Ecne. Nie oczekiwałem zdrowej oceny sytuacji, logicznego myślenia, ale chociaż odrobiny defensywy, stawienia temu czoła. Oddała się mu bez żadnej walki, sięgnęła po ochłapy jakie jej rzucił i bez żadnego sprzeciwu rozsierdzała w sobie coraz większą furię. Mi pozostało czekać, aż wybuchnie. Nie zawiodła, stało się to szybciej niż przypuszczałem. Mogłem się chociaż z nim założyć, bo pewnie by przegrał i może miałbym okazję się wydostać, a tak znudzony jej poddaństwem rozpęta jeszcze większy chaos.
Mógłbym przysiąc, że wypowiedziana przez nią inkantacja wręcz mnie zmroziła. Cóż ona wyprawiała? Musiałem się uspokoić, spróbować stłamsić myśli, ale czy to w ogóle było możliwe? Nie myśleć? Być może mój opór, moja złość go napędzała, ale to nie były czyny, tego się nie dało tak po prostu odciąć. Przecież gdybym tak uczynił, to pozwoliłbym mu na wszystko. Na masakrę. Ramię w ramię z Elvirą.
Czy barmance coś się stało? Promień zaklęcia pomknął w jej kierunku, ale Ence jak na złość nie patrzył za jego trajektorią. Mogłem się tylko domyślać, wytężyć słuch, nad którym mimo wszystko to on miał kontrolę. Mógł nim manipulować, był gotów zrobić wszystko dla własnej rozrywki.
Nie była gotowa, aby w pełni pełnić służbę. Pewne rzeczy działy się poza nami, nie mogliśmy ich zmienić, w jakimkolwiek stopniu o nich decydować, zaś ona zdawała się płynąć z prądem. Przecież znałem jej emocje, nie mogła mnie oszukać.
Myślałem, że już nic bardziej uwłaczającego się nie wydarzy, przynajmniej nie w tej chwili, ale Multon po raz kolejny pokazała, iż ma pełen wachlarz niespodzianek. Niczym spragniona krwi harpia wskoczyła na moje kolana i wpiła w usta. Dookoła działa się masakra, ludzie ranili sobie wzajemnie twarze, odgryzali uszy, ale dla niej najważniejsze było prymitywne pożądanie. Prawdziwa miłość; zero troski mimo świadomości ostatnich, ciężkich miesięcy, tylko jeden równie trywialny cel. Brakowało mi słów, podobnie jak przestrzeni do złości. Byłem nią zmęczony, nawet jeśli nie do końca była to jej wina. Nie mogłem dłużej patrzeć, słuchać obietnic i przeprosin, tego było zbyt wiele. Nie za brak odwagi, ale za brak obrony. Za egoizm, który przerastał nawet mój. Byłem gotów uwierzyć, że ta abstrakcyjna sytuacja była jej na rękę, a dopiero co wspominałem o szacunku. Jaki miała do mnie? Żaden.
-Mogę dać ci lekcje podrywu, jeśli musisz wykorzystywać moce, żeby panienka usiadła ci na kolanach- pomyślałem kompletnie irracjonalnie, z resztą nie pierwszy raz tego dnia. Wątpiłem, że byłem w stanie go zirytować, wpłynąć jakkolwiek na zachowanie, bowiem tak naprawdę nie miałem pojęcia z kim, a może raczej z czym miałem do czynienia.
Pragnąłem to przerwać, pragnąłem zakończyć. Tego było już zbyt wiele. Musiał podzielić swą uwagę – na ludzi i na mnie. Wykorzystałem moment, gdy dziewczyna zmusiła go do skupieniu na sobie samej i zaatakowałem. Najlepiej, najprecyzyjniej jak w tej chwili potrafiłem.
|odporność magiczna
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Ignorując Elvirę i jej pytania, Ecne odchylił się na krześle, by nagiąć do swojej woli kolejnych marnych ludzi. Nie zareagował na protest uwięzionego w jego ciele Drew, a kolejny argument spotkał się z wyczuwalnym dla Macnaira zimnym rozbawieniem.
Nic nie rozumiesz. Nie bądź głupcem, jak oni. Cały świat może być nasz. - odpowiedział, od niechcenia. Upajał się własną potęgą, a Drew poczuł barierę oddzielającą go od dalszych myśli ducha. Poczuł się spychany jeszcze głębiej we własne ciało, paraliżowany przytłaczającymi emocjami.
Tymczasem Ecne bawił się doskonale i powrócił do swojej pierwszej zabawki. Był ciekaw, jak daleko Elvira posunie się pod wpływem wywołanych w niej uczuć.
Promień zaklęcia pomknął w dziewczynę - a Ecne podniósł do góry rękę, jakby kazał komuś się zatrzymać. Barmanka, choć widziała lecące w nią zaklęcie, stała w miejscu. Zupełnie spokojnie, nie próbując nawet odruchowo uniknąć ataku. Przez sekundę uśmiechała się nawet, szerzej i szerzej, wprost do Elviry - aż wreszcie rozdwojony promień zaklęcia ugodził ją w gardło. Z ust popłynęła krew, dziewczyna nie była w stanie powstrzymać odruchu kaszlu. Między kolejnymi spazmami, z trudem nabierając oddech nosem, chwiejąc się na nogach - uśmiechała się dalej, teraz już upiornym, krwistym grymasem. Ecne patrzył na rezultat dzieła Elviry, Drew widział ich wspólnymi oczami tą groteskową, upiorną scenę.
Drugi z promieni zaklęcia upadł na bruk. Cienie targowych namiotów zaczęły gęstnieć, zbijać się w materialną ciemność, która w ciągu kilku sekund nabrała kształtu dwugłowego węża.
Ecne poruszył palcami. Krzyki na targu wzmogły się. Jeden z mężczyzn spróbował rozdzielić dwie walczące kobiety - obydwie były już zalane krwią, podrapane, posiniaczone - ale zamiast to zrobić, dołączył do walki. Inny rzucił się na niego, tym razem szczerze chcąc powstrzymać agresję. Bójka rosła, zmieniała się w nieokiełznany chaos - ale tego Drew i Elvira już nie widzieli, tylko słyszeli.
Elvira zerwała się z miejsca i podeszła do Ecne, usiadła mu na kolanach. Nie protestował - tak dawno nie był ludzkim bytem, że z przewrotną ciekawością obserwował jej reakcję.
-Tylko moja. - jak oni wszyscy, ci głupi ludzie, tak łatwi do zmanipulowania. Pozwolił jej zbliżyć do siebie usta, jakby chciał odwzajemnić pocałunek, ale wtedy w jego głowie rozbrzmiało szyderstwo Drew.
Gdy Ecne był skupiony na Elvirze i ludziach na targu, bariera oddzielająca Macnaira od własnego ciała nieco zelżała. Emocje nie paraliżowały już tak mocno.
Drew czuł, że odzyskał trochę sił, że niewiele dzieli go od rozproszenia ducha i...
Elvira pocałowała mężczyznę, którego kochała całym sercem i...
Nie. - rozbrzmiało w głowie Drew, gdy Ecne zamiast odwzajemnić pocałunek ugryzł Elvirę w dolną wargę, do krwi - jakby to jej miał za złe, że Macnair próbował odzyskać kontrolę.
Zepchnął dziewczynę z własnych kolan, uniósł ręce.
Nie rozumiesz, głupcze. "Twoje ziemie"? Nie zapanujesz nad tym chaosem, nie beze mnie - wyczuwał niepewność Drew w roli nowego namiestnika, podsycał ją teraz, grał na jego obawach. Nie jesteś i nigdy nie byłeś w stanie zapanować nawet nad tą jedną kobietą. -wytknął mu, bo czuł też jego niedowierzanie względem postępowania Elviry. Myślisz, że co zrobisz, gdy oprzytomnieją? Co zrobisz beze mnie?
Krwiście uśmiechnięta dziewczyna osunęła się na kolana, a Ecne spojrzał na Elvirę i pstryknął palcami. W jednym momencie Multon otrzeźwiała. Widziała przed sobą ciężko ranną, dogorywającą kobietę, była świadoma, że to ona ją zaatakowała i że lada moment dziewczyna udusi się własną krwią. Pamiętała, że przed chwilą kochała Drew bezgraniczną miłością, ale teraz intensywność tych emocji zniknęła - jej uczucia znów były jej własne, odzyskała panowanie nad sobą. Trudno jej było jednak rozeznać, czy emocje, które czuła przed chwilą były wywołane sztucznie czy jedynie podsycone - żeby się nad tym zastanowić potrzebowałaby czasu, a otaczał ją chaos.
Dwugłowy wąż przesunął się do przodu.
Ojciec dziewczyny, którego uwaga była do tej pory skupiona na walczących kobietach i rosnącym wokół nich zbiegowisku, zobaczył kątem oka ten cień - i obejrzał się do tyłu. Dostrzegł tam węża i własną córkę na ziemi, zalaną krwią. Wśród krzyków i chaosu na targu, nie usłyszał wcześniej inkantacji rzuconego przez Elvirę zaklęcia - z przerażeniem popatrzył to na córkę, to na węża, w złowieszczym cieniu instynktownie upatrując zagrożenia.
Choć barman pozostawał nieświadomy winy Elviry i choć wielu ludzi było skupionych na bójce, to Ecne, wyczuwając strach, zauważył, że jedna z kobiet spogląda na Multon z trwogą. Musiała widzieć, co naprawdę zaszło i zaczęła wycofywać się z miejsca zdarzenia, na razie nie zwracając na siebie uwagi samej Elviry.
Wąż syknął i ruszył na barmana, pozostawiając na bruku wypalone, ciemne ślady. Drew widział oczyma Ecne, że kilka metrów i kilka sekund dzieliło węża od oplecenia skwierczącego ciała wokół mężczyzny...
Ecne wyciągnął dłonie przed siebie, w stronę węża. Wykonał skomplikowany gest, jakby czarował bez użycia różdżki - a wąż rozpłynął się nagle w powietrzu. Pozostał po nim jedynie ciemny ślad, wypalony na ziemi.
Barman oniemiał, patrząc na namiestnika Suffolk z niemą wdzięcznością.
Krzyki bójki zaczynały się uciszać, jakby ktoś skutecznie rozdzielił walczących, jakby ludzie powoli się uspokajali. Gapiowie nie przyglądali się już bójce, a namiestnikowi, który jednym gestem odgonił potwora.
Nic nie rozumiesz. Nie bądź głupcem, jak oni. Cały świat może być nasz. - odpowiedział, od niechcenia. Upajał się własną potęgą, a Drew poczuł barierę oddzielającą go od dalszych myśli ducha. Poczuł się spychany jeszcze głębiej we własne ciało, paraliżowany przytłaczającymi emocjami.
Tymczasem Ecne bawił się doskonale i powrócił do swojej pierwszej zabawki. Był ciekaw, jak daleko Elvira posunie się pod wpływem wywołanych w niej uczuć.
Promień zaklęcia pomknął w dziewczynę - a Ecne podniósł do góry rękę, jakby kazał komuś się zatrzymać. Barmanka, choć widziała lecące w nią zaklęcie, stała w miejscu. Zupełnie spokojnie, nie próbując nawet odruchowo uniknąć ataku. Przez sekundę uśmiechała się nawet, szerzej i szerzej, wprost do Elviry - aż wreszcie rozdwojony promień zaklęcia ugodził ją w gardło. Z ust popłynęła krew, dziewczyna nie była w stanie powstrzymać odruchu kaszlu. Między kolejnymi spazmami, z trudem nabierając oddech nosem, chwiejąc się na nogach - uśmiechała się dalej, teraz już upiornym, krwistym grymasem. Ecne patrzył na rezultat dzieła Elviry, Drew widział ich wspólnymi oczami tą groteskową, upiorną scenę.
Drugi z promieni zaklęcia upadł na bruk. Cienie targowych namiotów zaczęły gęstnieć, zbijać się w materialną ciemność, która w ciągu kilku sekund nabrała kształtu dwugłowego węża.
Ecne poruszył palcami. Krzyki na targu wzmogły się. Jeden z mężczyzn spróbował rozdzielić dwie walczące kobiety - obydwie były już zalane krwią, podrapane, posiniaczone - ale zamiast to zrobić, dołączył do walki. Inny rzucił się na niego, tym razem szczerze chcąc powstrzymać agresję. Bójka rosła, zmieniała się w nieokiełznany chaos - ale tego Drew i Elvira już nie widzieli, tylko słyszeli.
Elvira zerwała się z miejsca i podeszła do Ecne, usiadła mu na kolanach. Nie protestował - tak dawno nie był ludzkim bytem, że z przewrotną ciekawością obserwował jej reakcję.
-Tylko moja. - jak oni wszyscy, ci głupi ludzie, tak łatwi do zmanipulowania. Pozwolił jej zbliżyć do siebie usta, jakby chciał odwzajemnić pocałunek, ale wtedy w jego głowie rozbrzmiało szyderstwo Drew.
Gdy Ecne był skupiony na Elvirze i ludziach na targu, bariera oddzielająca Macnaira od własnego ciała nieco zelżała. Emocje nie paraliżowały już tak mocno.
Drew czuł, że odzyskał trochę sił, że niewiele dzieli go od rozproszenia ducha i...
Elvira pocałowała mężczyznę, którego kochała całym sercem i...
Nie. - rozbrzmiało w głowie Drew, gdy Ecne zamiast odwzajemnić pocałunek ugryzł Elvirę w dolną wargę, do krwi - jakby to jej miał za złe, że Macnair próbował odzyskać kontrolę.
Zepchnął dziewczynę z własnych kolan, uniósł ręce.
Nie rozumiesz, głupcze. "Twoje ziemie"? Nie zapanujesz nad tym chaosem, nie beze mnie - wyczuwał niepewność Drew w roli nowego namiestnika, podsycał ją teraz, grał na jego obawach. Nie jesteś i nigdy nie byłeś w stanie zapanować nawet nad tą jedną kobietą. -wytknął mu, bo czuł też jego niedowierzanie względem postępowania Elviry. Myślisz, że co zrobisz, gdy oprzytomnieją? Co zrobisz beze mnie?
Krwiście uśmiechnięta dziewczyna osunęła się na kolana, a Ecne spojrzał na Elvirę i pstryknął palcami. W jednym momencie Multon otrzeźwiała. Widziała przed sobą ciężko ranną, dogorywającą kobietę, była świadoma, że to ona ją zaatakowała i że lada moment dziewczyna udusi się własną krwią. Pamiętała, że przed chwilą kochała Drew bezgraniczną miłością, ale teraz intensywność tych emocji zniknęła - jej uczucia znów były jej własne, odzyskała panowanie nad sobą. Trudno jej było jednak rozeznać, czy emocje, które czuła przed chwilą były wywołane sztucznie czy jedynie podsycone - żeby się nad tym zastanowić potrzebowałaby czasu, a otaczał ją chaos.
Dwugłowy wąż przesunął się do przodu.
Ojciec dziewczyny, którego uwaga była do tej pory skupiona na walczących kobietach i rosnącym wokół nich zbiegowisku, zobaczył kątem oka ten cień - i obejrzał się do tyłu. Dostrzegł tam węża i własną córkę na ziemi, zalaną krwią. Wśród krzyków i chaosu na targu, nie usłyszał wcześniej inkantacji rzuconego przez Elvirę zaklęcia - z przerażeniem popatrzył to na córkę, to na węża, w złowieszczym cieniu instynktownie upatrując zagrożenia.
Choć barman pozostawał nieświadomy winy Elviry i choć wielu ludzi było skupionych na bójce, to Ecne, wyczuwając strach, zauważył, że jedna z kobiet spogląda na Multon z trwogą. Musiała widzieć, co naprawdę zaszło i zaczęła wycofywać się z miejsca zdarzenia, na razie nie zwracając na siebie uwagi samej Elviry.
Wąż syknął i ruszył na barmana, pozostawiając na bruku wypalone, ciemne ślady. Drew widział oczyma Ecne, że kilka metrów i kilka sekund dzieliło węża od oplecenia skwierczącego ciała wokół mężczyzny...
Ecne wyciągnął dłonie przed siebie, w stronę węża. Wykonał skomplikowany gest, jakby czarował bez użycia różdżki - a wąż rozpłynął się nagle w powietrzu. Pozostał po nim jedynie ciemny ślad, wypalony na ziemi.
Barman oniemiał, patrząc na namiestnika Suffolk z niemą wdzięcznością.
Krzyki bójki zaczynały się uciszać, jakby ktoś skutecznie rozdzielił walczących, jakby ludzie powoli się uspokajali. Gapiowie nie przyglądali się już bójce, a namiestnikowi, który jednym gestem odgonił potwora.
Krew była najpiękniejszym kolorem czerwieni; szkarłatem, który nęcił, zachwycał i zadziwiał. Oznaką życia, ale też śmierci, gdy strumieniem skapywała z ust i nosa, barwiąc miękkie, letnie sukienki bogatą, burgundową paletą. Mogłaby powiedzieć, że żałowała wybranego zaklęcia - ale tak nie było. Czarna magia zawsze upajała ją najsłodziej, lepiej i bardziej uzależniająco od każdego alkoholu. Z whisky i wina mogła nauczyć się rezygnować, ale nie z tej czerwieni, która rezonowała wzdłuż całego jej ciała, wibrując i pieszcząc nerwy, nawet sparaliżowane ciężarem obcych emocji. Nie zaplanowała go też, zadziałała instynktownie. Nie próbowała walczyć z cudzą obecnością w swojej głowie, z tą mocą, która bawiła się ją jak harfą, szarpiąc za kolejne struny, by wydobyć z niej dźwięki, które gdzieś tam się przecież kryły - dotąd cichutkie, ledwie brzmiące, zamknięte w odmętach samokontroli.
Nie próbowała jej wcale odzyskać i może to było jej największym błędem. Ten popęd do oddania się najgorszym instynktom, które, gdy tylko uwolnione, wznieciły pożar zbyt rozkoszny, by chciała go gasić. Bo to przecież wychodziło jej zawsze najlepiej, prawda? Umiała płonąć, umiała krzywdzić, umiała zabijać i spełniać swoje własne zachcianki.
Jakże łatwo było poddać się tym emocjom, nawet jeśli po policzku spłynęła już pierwsza łza. Słone pozostałości współczucia.
Nie żałowała dziewczyny, żałowała Drew, siebie samej i tego co z nich po tym wszystkim zostanie, gdy pożar zgaśnie.
Na swój sposób kochała go coraz mniej z każdym tygodniem przekonywania się, że doskonale radzi sobie nawet wtedy, gdy go nie ma - rzecz nie do pomyślenia jeszcze pół roku temu. Dostrzegała jego wady, miała ich powyżej uszu, a przede wszystkim zauważała jak bardzo jest w stanie upodlić się dla okruchu jego aprobaty. Nie potrafiła dotąd zrozumieć, że w tej miłości więcej było obsesyjnej potrzeby bycia w centrum uwagi, chłonięcia tej mocy, którą w nim widziała. Uczucia pożądania i bycia pożądaną. Bardziej niż sama go kochała, chciała, żeby on kochał ją. Ale to było zgubne i gdy usiadła mu wreszcie bokiem na tych cholernych kolanach jak niewinna nastolatka, usłyszała słowa, których Drew nie wypowiedziałby nigdy - nie był tak posesywny, zawsze cenił wolność, którą ofiarował kobietom, samodzielność, rozsądek, więc dlaczego te dreszcze wzdłuż jej kręgosłupa były tak potężne, dlaczego tak bardzo chciała być c z y j a ś? - zmiękły jej nogi i chętnie przycisnęła do jego ust własne zamknięte usta.
Otrzeźwienie przyszło później. Ostry, nagły ból smakujący żelazem, szorstkie odepchnięcie, którego nie mogła przewidzieć, nie mogła też więc się bronić; rozbiła łokcie i plecy na twardej ziemi, zachłysnęła się powietrzem i przez chwilę tak siedziała, skołowana, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, w których dogasały już wszystkie namiętności.
Brak tych oszałamiających uczuć - zazdrości, miłości, smutku - pozostawił ją pustą i zmęczoną. Łzy wciąż spływały po jej policzkach, nawet gdy otarła je rękawem, zostawiając na własnej dłoni smugę krwi z rozgryzionej wargi.
Gorzkiego szkarłatu zbierało się w jej ustach coraz więcej, ale i tak nie tak wiele jak ten, który strugami ściekał z ust leżącej dziewczyny.
Dziewczyna!
Nagle, jakby ktoś podkręcił głośność, dotarły do niej dźwięki okolicznej bójki, wrzasków, bulgoczące wdechy duszącej się czarownicy. Poderwała się na kolana i zbliżyła do niej chwiejnie, a potem rozejrzała. Drew wstał i górował nad nią, ale ona nie mogła na niego spojrzeć, nie mogła się znowu zdekoncentrować. Nie teraz, gdy znowu była pusta i obolała, przygnieciona mdłościami, które wypełniły brakujące miejsca.
Niech oni przestaną.
Chciała machnąć różdżką, zmusić tłum do spokoju, ale nie umiała tego zrobić. Nie mogła pstryknięciem kontrolować umysłów. Mogła za to wciągnąć na własne kolana głowę rannej dziewczyny, ubrudzić swoją sukienkę krwią, która śmierdziała i pachniała zarazem.
- Szszsz, już dobrze, dobrze... - mamrotała. Pot spływał jej po policzkach i skroniach, wąż skwierczał, gdy się oddalał, a ona nie patrzyła dokąd zmierza. To nie mogła być jej sprawka, nie była tak potężna. A może była? A może stała się w końcu prawdziwą wiedźmą? - Anapneo - dotknęła różdżką warg dziewczęcia, bo te już robiły się sine. Pozbywała się krwi, która ciekła, dając jej zaczerpnąć choć trochę tlenu. Ta sama lodowata dłoń, która zadała wyrok teraz siłą rozwierała jej usta, dociskając język, odsłaniając epicentrum ran, paskudnych i tętniących, rozedrgane płatki nagłośni. - Curatio Vulnera Horribilis - szepnęła, ale dłoń jej drżała, nie trafiła, tak źle było dostrzec i zrozumieć rany umiejscowione tak głęboko. Błąd powtórzył się jeszcze jeden raz, krew znów napływała do gardła pokrzywdzonej, a z koniuszka nosa Elviry spadła łza, która ozdobiła teraz policzek czarownicy, mieszając się z tymi, które już tam były. Co ona zrobiła? Czy nie potrafiła już leczyć? Umiała tylko zabijać? - Curatio Vulnera Horribilis - wycedziła z desperacją po raz trzeci, a potem szybko uniosła głowę dziewczyny wyżej. - Wypluj tę krew. No wypluj. - gorączkowo , ale nie brutalnie klepała ją po plecach. Będzie mieć chrypkę, będzie mieć problem z mówieniem przez najbliższy czas, ale przecież nie umrze. Nie mogła umrzeć. Nie dzisiaj.
Uniosła załzawione oczy i rozchyliła usta. Wciąż siedziała na ziemi, brudna od krwi i trawy, spocona do bielizny. Dopiero spostrzegła, że z jej własnych warg spływa strużka krwi. Mojej?
Zostaw go. Zabaw się mną jak chcesz, weź mnie sobie, ale zostaw go, syknęła w myślach do pleców Macnaira, przekonana, że jeśli ma rację i Drew zwyczajnie nie oszalał, to z pewnością zostanie usłyszana. Wszyscy na nich patrzyli, na nią, na dziewczynę na jej kolanach, na Drew, ale było jej wszystko jedno. Domyśliła się już przecież. Te potężne emocje, ten ból w skroniach, ta bezładność, to wszystko nie było niczym, czego już by nie doświadczyła. Bała się, że byt, czymkolwiek by nie był, zawładnął ciałem jej byłego przyjaciela na stałe. Bała się także tu zostać, ale wiedziała, że nie może wstać i odejść i zostawić tak tego wszystkiego. Coś jej na to nie pozwalało, ale nie umiała tego nazwać. Może respekt. Może wstyd. Może po prostu nie miała siły.
Zamiast pluć, oblizała wargi i połknęła całą tę krew, która została po zetknięciu ich ust. Nie miała żadnego wspomnienia miękkiego pocałunku Drew, tylko ból. Czy na pewno go pocałowała?
Ramiona jej drżały, ale to zignorowała.
Przecież jestem ciekawsza od niego - pomyślała zajadle, roztrzęsiona i wściekła. Na siebie? Nie, na niego. - Jak mogłeś się tak dać, Macnair? Jak mogłeś być tak słaby i zrzucić na mnie to wszystko? To twoja wina. Twoja wina. TWOJA WINA. Jesteś żałosnym namiestnikiem. Żałuję, że kiedykolwiek cię kochałam, nie potrafisz nic zrobić dobrze - powtarzała wciąż w myślach, licząc na to, że on to usłyszy. Niech wie. Niech uwierzy w coś co nie jest prawdą, w co sama nigdy nie wierzyła. Niech się wścieknie. Niech zniszczy barierę. Może jeśli wystarczająco go sprowokuje, odzyska kontrolę nad własnym ciałem. Może ją później znienawidzi, wyklnie na zawsze, ale przynajmniej będzie sobą.
Nie próbowała jej wcale odzyskać i może to było jej największym błędem. Ten popęd do oddania się najgorszym instynktom, które, gdy tylko uwolnione, wznieciły pożar zbyt rozkoszny, by chciała go gasić. Bo to przecież wychodziło jej zawsze najlepiej, prawda? Umiała płonąć, umiała krzywdzić, umiała zabijać i spełniać swoje własne zachcianki.
Jakże łatwo było poddać się tym emocjom, nawet jeśli po policzku spłynęła już pierwsza łza. Słone pozostałości współczucia.
Nie żałowała dziewczyny, żałowała Drew, siebie samej i tego co z nich po tym wszystkim zostanie, gdy pożar zgaśnie.
Na swój sposób kochała go coraz mniej z każdym tygodniem przekonywania się, że doskonale radzi sobie nawet wtedy, gdy go nie ma - rzecz nie do pomyślenia jeszcze pół roku temu. Dostrzegała jego wady, miała ich powyżej uszu, a przede wszystkim zauważała jak bardzo jest w stanie upodlić się dla okruchu jego aprobaty. Nie potrafiła dotąd zrozumieć, że w tej miłości więcej było obsesyjnej potrzeby bycia w centrum uwagi, chłonięcia tej mocy, którą w nim widziała. Uczucia pożądania i bycia pożądaną. Bardziej niż sama go kochała, chciała, żeby on kochał ją. Ale to było zgubne i gdy usiadła mu wreszcie bokiem na tych cholernych kolanach jak niewinna nastolatka, usłyszała słowa, których Drew nie wypowiedziałby nigdy - nie był tak posesywny, zawsze cenił wolność, którą ofiarował kobietom, samodzielność, rozsądek, więc dlaczego te dreszcze wzdłuż jej kręgosłupa były tak potężne, dlaczego tak bardzo chciała być c z y j a ś? - zmiękły jej nogi i chętnie przycisnęła do jego ust własne zamknięte usta.
Otrzeźwienie przyszło później. Ostry, nagły ból smakujący żelazem, szorstkie odepchnięcie, którego nie mogła przewidzieć, nie mogła też więc się bronić; rozbiła łokcie i plecy na twardej ziemi, zachłysnęła się powietrzem i przez chwilę tak siedziała, skołowana, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, w których dogasały już wszystkie namiętności.
Brak tych oszałamiających uczuć - zazdrości, miłości, smutku - pozostawił ją pustą i zmęczoną. Łzy wciąż spływały po jej policzkach, nawet gdy otarła je rękawem, zostawiając na własnej dłoni smugę krwi z rozgryzionej wargi.
Gorzkiego szkarłatu zbierało się w jej ustach coraz więcej, ale i tak nie tak wiele jak ten, który strugami ściekał z ust leżącej dziewczyny.
Dziewczyna!
Nagle, jakby ktoś podkręcił głośność, dotarły do niej dźwięki okolicznej bójki, wrzasków, bulgoczące wdechy duszącej się czarownicy. Poderwała się na kolana i zbliżyła do niej chwiejnie, a potem rozejrzała. Drew wstał i górował nad nią, ale ona nie mogła na niego spojrzeć, nie mogła się znowu zdekoncentrować. Nie teraz, gdy znowu była pusta i obolała, przygnieciona mdłościami, które wypełniły brakujące miejsca.
Niech oni przestaną.
Chciała machnąć różdżką, zmusić tłum do spokoju, ale nie umiała tego zrobić. Nie mogła pstryknięciem kontrolować umysłów. Mogła za to wciągnąć na własne kolana głowę rannej dziewczyny, ubrudzić swoją sukienkę krwią, która śmierdziała i pachniała zarazem.
- Szszsz, już dobrze, dobrze... - mamrotała. Pot spływał jej po policzkach i skroniach, wąż skwierczał, gdy się oddalał, a ona nie patrzyła dokąd zmierza. To nie mogła być jej sprawka, nie była tak potężna. A może była? A może stała się w końcu prawdziwą wiedźmą? - Anapneo - dotknęła różdżką warg dziewczęcia, bo te już robiły się sine. Pozbywała się krwi, która ciekła, dając jej zaczerpnąć choć trochę tlenu. Ta sama lodowata dłoń, która zadała wyrok teraz siłą rozwierała jej usta, dociskając język, odsłaniając epicentrum ran, paskudnych i tętniących, rozedrgane płatki nagłośni. - Curatio Vulnera Horribilis - szepnęła, ale dłoń jej drżała, nie trafiła, tak źle było dostrzec i zrozumieć rany umiejscowione tak głęboko. Błąd powtórzył się jeszcze jeden raz, krew znów napływała do gardła pokrzywdzonej, a z koniuszka nosa Elviry spadła łza, która ozdobiła teraz policzek czarownicy, mieszając się z tymi, które już tam były. Co ona zrobiła? Czy nie potrafiła już leczyć? Umiała tylko zabijać? - Curatio Vulnera Horribilis - wycedziła z desperacją po raz trzeci, a potem szybko uniosła głowę dziewczyny wyżej. - Wypluj tę krew. No wypluj. - gorączkowo , ale nie brutalnie klepała ją po plecach. Będzie mieć chrypkę, będzie mieć problem z mówieniem przez najbliższy czas, ale przecież nie umrze. Nie mogła umrzeć. Nie dzisiaj.
Uniosła załzawione oczy i rozchyliła usta. Wciąż siedziała na ziemi, brudna od krwi i trawy, spocona do bielizny. Dopiero spostrzegła, że z jej własnych warg spływa strużka krwi. Mojej?
Zostaw go. Zabaw się mną jak chcesz, weź mnie sobie, ale zostaw go, syknęła w myślach do pleców Macnaira, przekonana, że jeśli ma rację i Drew zwyczajnie nie oszalał, to z pewnością zostanie usłyszana. Wszyscy na nich patrzyli, na nią, na dziewczynę na jej kolanach, na Drew, ale było jej wszystko jedno. Domyśliła się już przecież. Te potężne emocje, ten ból w skroniach, ta bezładność, to wszystko nie było niczym, czego już by nie doświadczyła. Bała się, że byt, czymkolwiek by nie był, zawładnął ciałem jej byłego przyjaciela na stałe. Bała się także tu zostać, ale wiedziała, że nie może wstać i odejść i zostawić tak tego wszystkiego. Coś jej na to nie pozwalało, ale nie umiała tego nazwać. Może respekt. Może wstyd. Może po prostu nie miała siły.
Zamiast pluć, oblizała wargi i połknęła całą tę krew, która została po zetknięciu ich ust. Nie miała żadnego wspomnienia miękkiego pocałunku Drew, tylko ból. Czy na pewno go pocałowała?
Ramiona jej drżały, ale to zignorowała.
Przecież jestem ciekawsza od niego - pomyślała zajadle, roztrzęsiona i wściekła. Na siebie? Nie, na niego. - Jak mogłeś się tak dać, Macnair? Jak mogłeś być tak słaby i zrzucić na mnie to wszystko? To twoja wina. Twoja wina. TWOJA WINA. Jesteś żałosnym namiestnikiem. Żałuję, że kiedykolwiek cię kochałam, nie potrafisz nic zrobić dobrze - powtarzała wciąż w myślach, licząc na to, że on to usłyszy. Niech wie. Niech uwierzy w coś co nie jest prawdą, w co sama nigdy nie wierzyła. Niech się wścieknie. Niech zniszczy barierę. Może jeśli wystarczająco go sprowokuje, odzyska kontrolę nad własnym ciałem. Może ją później znienawidzi, wyklnie na zawsze, ale przynajmniej będzie sobą.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Miałem ochotę przywalić samemu sobie, jeśli tylko ból sprawiłbym temu gnojkowi. Kiedy tylko zaczynałem go lubić, wszak w dziurawym kotle jego działania okazały się nieocenione, to pokazywał swoją prawdziwą naturę. Osobowość przepełnioną wiecznym znudzeniem, pragnieniem zapewnienia prymitywnych rozrywek, żądną krwi i pewnością siebie. Im częściej miałem z nim do czynienia, tym bardziej upewniałem się w swej hipotezie, że moje wcześniejsze dolegliwości również były jego czynem – być może chęcią osłabienia mojego umysłu, co z resztą mu wyszło skoro przebił się przez bariery i potrafił w pełni zapanować nad ciałem. Celowo wyostrzał po kolei każdą z cech, kazał mi się do niej przyzwyczajać, odnaleźć na nowo w towarzystwie innych ludzi i być może tym samym chciał przyzwyczaić mnie do siebie samego, bym finalnie nie poczuł nader wielkiej różnicy czy tak naprawdę byłem nim, czy wciąż sobą. Po części mu się to udało, wątpiłem aby ktokolwiek był w stanie odciąć się od tamtych trudnych wydarzeń grubą linią.
-Jeśli świat będzie chaosem, to nad czym chcesz sprawować władzę? Sam psujesz sobie zabawę- pomyślałem, kiedy dotarły do mnie jego słowa. To było irracjonalne uczucie – w teorii rozmowa z samym sobą, ale jednak z kimś zupełnie innym. Najwyraźniej jednak on nie chciał mnie słuchać, pragnął pozbyć się tego irytującego głosu, który szeptał mu – w jego mniemaniu – bzdury i rujnował wyśmienitą zabawę. Wepchnął mnie jeszcze głębiej w odmęty własnej świadomości, a ja za wszelką cenę chciałem uniknąć paraliżującego uczucia bezradności. Musiałem zachować trzeźwość zmysłów, skoncentrować się, znaleźć słaby punkt i wyprowadzić atak, nawet jeśli nie słyszałem już nic poza przytłaczającą ciszą.
Wiedziałem, że to on powstrzymał niewinną dziewczynę przed obroną. Nakazał jej stać, nie ruszać się i finalnie uśmiechnąć, kiedy to zaklęcie ugodziło ją w gardło. Szkarłatny płyn buchnął z jej ust, ale ona wciąż sprawiała wrażenie zadowolonej, jakoby co najmniej Elvira jedynie ją drasnęła. Wiedziałem, że uśpił w niej ból, wyłączył czucie – była marionetką, dla której przewidział upiory występ, ale bez krzyków i lamentu.
Dalej Drew, weź się w garść mamrotałem w myślach. Słyszałem coraz większy gwar, ale on tam nie patrzył. Zainteresowała go dziewczyna, to był mój moment, moja chwila na przedarcie się, ale tylko przez ułamek sekundy miałem złudne wrażenie odczuwania ciepła własnych dłoni. Poskromił atak, rozzłościł się. Dziś szedł w zaparte.
Chciał nawiązać dyskusje, zająć mnie zbędną paplaniną i tym samym zyskać na czasie. Nie dałem mu jednak tej satysfakcji, znałem jego metody. Uderzał w najczulsze punkty, bo był ich świadom. Wcale nie uważałem się za osobę odpowiedzialną za Elvirę – była dorosła, musiała sama nauczyć się funkcjonować wśród ludzi. Dałem jej szansę, wprowadziłem do Rycerzy Walpurgii i zawierzyłem, że wykaże się zaangażowaniem, odwagą oraz zdrowym rozsądkiem. Nic więcej nie mogłem dla niej zrobić.
Wszystko działo się szybko. Multon zdawała się oprzytomnieć, gdzieś w oddali przyglądała się jej kobieta, która wręcz cuchnęła strachem, barman patrzył się w nicość, zaś wąż szykował do ataku. Ecne miał wszystko w swoich rękach. Dużo mocy kosztowało go korzystanie z magii? Pradawnej potęgi, o jakiej czarodzieje mogli tylko śnić? Nie miałem pojęcia, ale to właśnie kiedy wyciągnął dłonie przez siebie i skupił się na cieniu zaatakowałem ponownie.
|odporność magiczna
-Jeśli świat będzie chaosem, to nad czym chcesz sprawować władzę? Sam psujesz sobie zabawę- pomyślałem, kiedy dotarły do mnie jego słowa. To było irracjonalne uczucie – w teorii rozmowa z samym sobą, ale jednak z kimś zupełnie innym. Najwyraźniej jednak on nie chciał mnie słuchać, pragnął pozbyć się tego irytującego głosu, który szeptał mu – w jego mniemaniu – bzdury i rujnował wyśmienitą zabawę. Wepchnął mnie jeszcze głębiej w odmęty własnej świadomości, a ja za wszelką cenę chciałem uniknąć paraliżującego uczucia bezradności. Musiałem zachować trzeźwość zmysłów, skoncentrować się, znaleźć słaby punkt i wyprowadzić atak, nawet jeśli nie słyszałem już nic poza przytłaczającą ciszą.
Wiedziałem, że to on powstrzymał niewinną dziewczynę przed obroną. Nakazał jej stać, nie ruszać się i finalnie uśmiechnąć, kiedy to zaklęcie ugodziło ją w gardło. Szkarłatny płyn buchnął z jej ust, ale ona wciąż sprawiała wrażenie zadowolonej, jakoby co najmniej Elvira jedynie ją drasnęła. Wiedziałem, że uśpił w niej ból, wyłączył czucie – była marionetką, dla której przewidział upiory występ, ale bez krzyków i lamentu.
Dalej Drew, weź się w garść mamrotałem w myślach. Słyszałem coraz większy gwar, ale on tam nie patrzył. Zainteresowała go dziewczyna, to był mój moment, moja chwila na przedarcie się, ale tylko przez ułamek sekundy miałem złudne wrażenie odczuwania ciepła własnych dłoni. Poskromił atak, rozzłościł się. Dziś szedł w zaparte.
Chciał nawiązać dyskusje, zająć mnie zbędną paplaniną i tym samym zyskać na czasie. Nie dałem mu jednak tej satysfakcji, znałem jego metody. Uderzał w najczulsze punkty, bo był ich świadom. Wcale nie uważałem się za osobę odpowiedzialną za Elvirę – była dorosła, musiała sama nauczyć się funkcjonować wśród ludzi. Dałem jej szansę, wprowadziłem do Rycerzy Walpurgii i zawierzyłem, że wykaże się zaangażowaniem, odwagą oraz zdrowym rozsądkiem. Nic więcej nie mogłem dla niej zrobić.
Wszystko działo się szybko. Multon zdawała się oprzytomnieć, gdzieś w oddali przyglądała się jej kobieta, która wręcz cuchnęła strachem, barman patrzył się w nicość, zaś wąż szykował do ataku. Ecne miał wszystko w swoich rękach. Dużo mocy kosztowało go korzystanie z magii? Pradawnej potęgi, o jakiej czarodzieje mogli tylko śnić? Nie miałem pojęcia, ale to właśnie kiedy wyciągnął dłonie przez siebie i skupił się na cieniu zaatakowałem ponownie.
|odporność magiczna
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Ecne nie słyszał myśli Elviry, werbalizowanych zresztą w stronę Drew. Czuł jej emocje, gorące i intensywne. Gniew, który przed chwilą tak mu się podobał - ale którym zdążył już stracić zainteresowanie, bowiem większość ludzi na targu przeżywała już podobnie silne, niejednokrotnie emocje. Ojciec dziewczyny spoglądał na zakrwawioną córkę z przerażeniem, do niedawna chcąc skierować gniew na cienistego węża - ale ten rozpierzchł się, więc złość nie znalazła ujścia, przemieniając się w nabożną wdzięczność skierowaną w stronę namiestnika.
Rządzę chaosem - rozbrzmiało z zadowoleniem w głowie Drew. Ecne nie przejął się jego prowokacją, jeszcze raz uznając, że śmiertelnik nic nie rozumie. W chaosie można znaleźć porządek i władzę. Czyż nie tak dostałeś to hrabstwo, ten społeczny awans? - raz jeszcze uderzył w czuły punkt, z wyraźną kpiną. Ten śmiertelnik sam skorzystał na wojennym chaosie, najwyraźniej nieświadomie.
Drew raz jeszcze zaatakował swoją własną jaźń, spróbował odzyskać władzę nad ciałem - ale to zdawało się nie robić na Ecne wrażenia, jakby odgonienie węża nie było dla niego wysiłkiem, albo jakby rósł w siłę wraz z otaczającymi go emocjami.
-Uratował mi pan życie... - wykrztusił barman i opadł na kolana, oddając namiestnikowi pokłon.
-Bohater! - rozbrzmiał kobiecy krzyk. Wkoło narastały szepty - ci, którzy nie widzieli, jak namiestnik Suffolk jednym gestem powstrzymał potwora, słyszeli to właśnie od świadków zdarzenia. Wokół Drew tworzyło się zbiegowisko, a choć niektórzy patrzyli z trwogą na zakrwawioną dziewczynę to większość wpatrywała się w samego namiestnika - z lękiem, szacunkiem, wdzięcznością. Nawet uwielbieniem. Niektórzy płakali, Drew widział na ich twarzach łzy. Jego usta się uśmiechały, odwzajemniał ich spojrzenia, uniósł wyżej głowę. Opuścił ręce, ale poruszył lekko palcami, jedna z kobiet w tłumie wybuchnęła wzruszonym szlochem. Niewątpliwie podsycał część emocji niektórych w tłumie, ale część - fala uwagi i uwielbienia skierowana w stronę namiestnika - była bezsprzecznie szczera. Ecne na moment stał się namiestnikiem, którym Drew próbował nie być - czującym się komfortowo w centrum uwagi, łaknącym emocji tłumu.
-Nic już wam nie grozi. - odezwał się pewnym siebie głosem, bez zawahania, jakby wcale nie był sprawcą całego zamieszania.
Uniósł wzrok ponad ludzkie głowy, jakby czegoś szukał. Wzrok na moment zatrzymał się na oddalającej się kobiecie, tej, która tak trwożliwie patrzyła na Elvirę. Nie dołączyła do gromadzących się wokół niego, była już blisko wyjścia z targu. Spoglądał na nią przez chwilę, ale ostatecznie zostawił ją w spokoju - wychwytując coś innego, kogoś innego.
Młody, chuderlawy mężczyzna, przy jednym ze straganów. Drew i Ecne poczuli jego niezadowolenie, sceptycyzm, ale i chciwość, rodzaj pożądania z jakim patrzył na towary jednego z twórców talizmanów, chwilowo pozostawione bez opieki. To nie był ktoś, kto popierał poklask wkoło namiestnika Suffolk - ani ktoś, kto przyszedł na targ w pokojowych zamiarach.
-To on. - Ecne nagle skierował palec na... buntownika? Zwykłego kieszonkowca? Pechowego chłopaka? Drew jeszcze nie wiedział, choć czuł niepokojące emocje mężczyzny, a dla Ecne to się nie liczyło. -On sprowadził potwora. Wymierzcie mu sprawiedliwość. - rozkazał, ale słowa wybrzmiały bardziej jak rozszarpcie go, jakby sprawdzał, do czego jest są w stanie posunąć się ci ludzie.
Tymczasem Elvira była skupiona na próbie uleczenia dziewczyny - jej oczy jeszcze przez chwilę były puste i nieobecne, ale gdy Ecne zwrócił swoją uwagę gdzie indziej, we wzroku barmanki odbiły się ból i zwierzęcy lęk. Próbowała się poruszyć, słabo odepchnąć od siebie Elvirę (być może to rozkojarzyło Multon podczas pierwszych, nieudanych prób rzucenia zaklęcia), ale traciła siły, traciła przytomność. Charczała, dusiła się. Zaklęcie, rzucone wprawnie przez doświadczoną uzdrowicielkę, zadziałało od razu - rany zaczęły się zasklepiać, obfity krwotok ustał. Dziewczyna złapała oddech, plując krwią, choć możliwe, że jej płuca wciąż wymagały oczyszczenia. Elvira mogła zobaczyć, że choć częściowo zasklepiła ranę, to z gardła dziewczyny wciąż sączyła się krew, wolniej i już nie zagrażając jej życiu. Rana była poważna, wymagała szycia. Dziewczyna przymknęła oczy, tracąc przytomność - a Elvira, jeśli chciała, mogła z łatwością rozchylić jej usta, zajrzeć do gardła. Prawdopodobnie przerwała jej struny głosowe.
Larynx Deopopulo zadało kobiecie 55 obrażeń (rana I stopnia), Curatio Vulnera Horribilis uleczyło je wszystkie, ale rana wciąż wymaga szycia
Rządzę chaosem - rozbrzmiało z zadowoleniem w głowie Drew. Ecne nie przejął się jego prowokacją, jeszcze raz uznając, że śmiertelnik nic nie rozumie. W chaosie można znaleźć porządek i władzę. Czyż nie tak dostałeś to hrabstwo, ten społeczny awans? - raz jeszcze uderzył w czuły punkt, z wyraźną kpiną. Ten śmiertelnik sam skorzystał na wojennym chaosie, najwyraźniej nieświadomie.
Drew raz jeszcze zaatakował swoją własną jaźń, spróbował odzyskać władzę nad ciałem - ale to zdawało się nie robić na Ecne wrażenia, jakby odgonienie węża nie było dla niego wysiłkiem, albo jakby rósł w siłę wraz z otaczającymi go emocjami.
-Uratował mi pan życie... - wykrztusił barman i opadł na kolana, oddając namiestnikowi pokłon.
-Bohater! - rozbrzmiał kobiecy krzyk. Wkoło narastały szepty - ci, którzy nie widzieli, jak namiestnik Suffolk jednym gestem powstrzymał potwora, słyszeli to właśnie od świadków zdarzenia. Wokół Drew tworzyło się zbiegowisko, a choć niektórzy patrzyli z trwogą na zakrwawioną dziewczynę to większość wpatrywała się w samego namiestnika - z lękiem, szacunkiem, wdzięcznością. Nawet uwielbieniem. Niektórzy płakali, Drew widział na ich twarzach łzy. Jego usta się uśmiechały, odwzajemniał ich spojrzenia, uniósł wyżej głowę. Opuścił ręce, ale poruszył lekko palcami, jedna z kobiet w tłumie wybuchnęła wzruszonym szlochem. Niewątpliwie podsycał część emocji niektórych w tłumie, ale część - fala uwagi i uwielbienia skierowana w stronę namiestnika - była bezsprzecznie szczera. Ecne na moment stał się namiestnikiem, którym Drew próbował nie być - czującym się komfortowo w centrum uwagi, łaknącym emocji tłumu.
-Nic już wam nie grozi. - odezwał się pewnym siebie głosem, bez zawahania, jakby wcale nie był sprawcą całego zamieszania.
Uniósł wzrok ponad ludzkie głowy, jakby czegoś szukał. Wzrok na moment zatrzymał się na oddalającej się kobiecie, tej, która tak trwożliwie patrzyła na Elvirę. Nie dołączyła do gromadzących się wokół niego, była już blisko wyjścia z targu. Spoglądał na nią przez chwilę, ale ostatecznie zostawił ją w spokoju - wychwytując coś innego, kogoś innego.
Młody, chuderlawy mężczyzna, przy jednym ze straganów. Drew i Ecne poczuli jego niezadowolenie, sceptycyzm, ale i chciwość, rodzaj pożądania z jakim patrzył na towary jednego z twórców talizmanów, chwilowo pozostawione bez opieki. To nie był ktoś, kto popierał poklask wkoło namiestnika Suffolk - ani ktoś, kto przyszedł na targ w pokojowych zamiarach.
-To on. - Ecne nagle skierował palec na... buntownika? Zwykłego kieszonkowca? Pechowego chłopaka? Drew jeszcze nie wiedział, choć czuł niepokojące emocje mężczyzny, a dla Ecne to się nie liczyło. -On sprowadził potwora. Wymierzcie mu sprawiedliwość. - rozkazał, ale słowa wybrzmiały bardziej jak rozszarpcie go, jakby sprawdzał, do czego jest są w stanie posunąć się ci ludzie.
Tymczasem Elvira była skupiona na próbie uleczenia dziewczyny - jej oczy jeszcze przez chwilę były puste i nieobecne, ale gdy Ecne zwrócił swoją uwagę gdzie indziej, we wzroku barmanki odbiły się ból i zwierzęcy lęk. Próbowała się poruszyć, słabo odepchnąć od siebie Elvirę (być może to rozkojarzyło Multon podczas pierwszych, nieudanych prób rzucenia zaklęcia), ale traciła siły, traciła przytomność. Charczała, dusiła się. Zaklęcie, rzucone wprawnie przez doświadczoną uzdrowicielkę, zadziałało od razu - rany zaczęły się zasklepiać, obfity krwotok ustał. Dziewczyna złapała oddech, plując krwią, choć możliwe, że jej płuca wciąż wymagały oczyszczenia. Elvira mogła zobaczyć, że choć częściowo zasklepiła ranę, to z gardła dziewczyny wciąż sączyła się krew, wolniej i już nie zagrażając jej życiu. Rana była poważna, wymagała szycia. Dziewczyna przymknęła oczy, tracąc przytomność - a Elvira, jeśli chciała, mogła z łatwością rozchylić jej usta, zajrzeć do gardła. Prawdopodobnie przerwała jej struny głosowe.
Larynx Deopopulo zadało kobiecie 55 obrażeń (rana I stopnia), Curatio Vulnera Horribilis uleczyło je wszystkie, ale rana wciąż wymaga szycia
Nie miała świadomości wojny rozgrywającej się w głowie Drew - mogła się jej co najwyżej domyślać, wspominając dziwaczne przypadłości śmierciożerców sprzed wielu miesięcy. Cokolwiek sobie jednak wyobrażała, zapewne i tak znacznie rozmijało się to z prawdą; jak bowiem miałaby podejrzewać, że obecność, która przejęła ciało mężczyzny, była bytem, z którym rozmawiał, kłócił się - który na dobrą sprawę towarzyszył mu w każdej chwili.
Nie, nie rozumiała opętania. Nie poza formą, która była najbardziej rozpowszechniona w kulturze pisanej. Spodziewała się więc, że wszechmocny demon będzie w stanie ją usłyszeć, może nawet opętać - że będzie miała jakikolwiek wpływ na przebieg zdarzeń.
Okazało się jednak, że po raz kolejny była tylko biernym obserwatorem, marionetką, którą można się było zabawić, a potem odrzucić ją w kąt. Była bezradna.
Przełknęła gorzkie rozczarowanie, otarła z policzków resztki łez i krwi (ich wspólnej?), wyprostowała plecy i w końcu, gdy miała już pewność, że dziewczyna nie umrze na jej kolanach, naprawdę przyjrzała się chaosowi wokół nich. Część ludzi poświęciła się już wiwatom, część walczyła, część wciąż wydawała się sparaliżowana strachem. Zauważyła kobietę wymykającą się z targu, ale tylko przełknęła ślinę.
Głosy w jej uszach wychwalały Drew jako bohatera - on sam, tak się zdawało, postawił się w tej pozycji. Zadowolenie z chaosu i sztucznie wzbudzonego uznania nie było do niego ani trochę podobne. Nie był Tristanem Rosierem ani Corneliusem Sallowem, mężczyzną, który czerpał siłę z bycia na świeczniku.
Ale teraz nie mogła z tym nic zrobić. Nic poza ostatnim podszeptem zranionej duszy.
To wszystko twoja wina, Macnair.
I po co właściwie godziła się na to spotkanie? Co chciała osiągnąć prosząc go o pomoc, gdy z ledwością umiał pomóc samemu sobie? Ta rzeź, to wszystko, nie czuła się za nie ani trochę odpowiedzialna. Życie młodej dziewczyny jednak mimowolnie znalazło się w jej rękach i miała zamiar się nim właściwie zająć.
- Anapneo - szepnęła raz jeszcze z drżącą różdżką w dłoniach, gdy dziewczyna odkrztusiła krew i opadła głową z powrotem na jej kolana. Strużkę śliny, krwi i śluzu z płuc, która zwisała z kącika jej wargi, Elvira otarła własnym rękawem. Nie brzydziła się, a może zapomniała o tak błahych odczuciach. - Pomóż mi. Ona wciąż potrzebuje pomocy. Jestem uzdrowicielką, zrobię wszystko co w mojej mocy - Uniosła się na kolanach i wskazała ręką barmana, jej ojca, próbując zwrócić na siebie jego uwagę. Drugą ręką przytrzymywała jej żuchwę, by potem, gdy już wsunęła różdżkę do kieszeni, móc rozchylić jej usta i jeszcze raz przyjrzeć się pod światło stanowi krtani. - Będzie potrzebny zabieg. Zabierzmy ją stąd w ciche miejsce. - Bezpieczne, prawie dodała, ale ugryzła się w język.
Czy to naprawdę ona rzuciła ten czar, który rozerwał młodej gardło? Czy będzie potrafiła teraz równie doskonale je zszyć?
Lepszy człowiek na jej miejscu pewnie broniłby się przed tym zalążkiem ekscytacji, który narodził się w jej płucach, prawie, ale niezupełnie dominując nad strachem. Jak bardzo potężna może się jeszcze stać? Skoro potrafi już tak szachować ludzkim życiem, ratować i zabijać, zabijać i ratować?
Zupełnie jakby ona sama miała stać się lalkarzem.
Rzuciła Drew ostatnie, ponure spojrzenie, gdy zachęcał ludzi do wymierzenia sprawiedliwości.
To nie był on, właśnie dostarczył na to kolejny dowód. Nie mogła mu już jednak pomóc. I czując odór krwi, mrowienie we własnych palcach, doszła wreszcie do wniosku, że jest w stanie to zrobić.
Porzucić go.
Przecież próbowała. Próbowała po raz kolejny, tak jak wtedy, gdy bez ręki, ledwie żywa, klęczała przy jego zmaltretowanym ciele. Jak wtedy, gdy go przepraszała, gdy przyjmowała bez mrugnięcia okiem obojętność na jej własne rany. Nigdy tak naprawdę go nie opuściła, a w zamian, także dzisiaj, otrzymywała tylko pogardę.
- Wybacz - powiedziała pod nosem, tak cicho, że z pewnością jej nie usłyszał.
Gdy wzięła kolejny oddech, poczuła, że jest jej zimno.
- Pomóż mi - pogoniła barmana raz jeszcze. Nie uniesie dziewczyny sama, z pewnością, ale już chwyciła ją za ramiona. Musiała odejść, uciec stąd, zająć się czymś rzeczywistym.
Może to przypomni jej, że przecież wcale nie ma serca.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie, nie rozumiała opętania. Nie poza formą, która była najbardziej rozpowszechniona w kulturze pisanej. Spodziewała się więc, że wszechmocny demon będzie w stanie ją usłyszeć, może nawet opętać - że będzie miała jakikolwiek wpływ na przebieg zdarzeń.
Okazało się jednak, że po raz kolejny była tylko biernym obserwatorem, marionetką, którą można się było zabawić, a potem odrzucić ją w kąt. Była bezradna.
Przełknęła gorzkie rozczarowanie, otarła z policzków resztki łez i krwi (ich wspólnej?), wyprostowała plecy i w końcu, gdy miała już pewność, że dziewczyna nie umrze na jej kolanach, naprawdę przyjrzała się chaosowi wokół nich. Część ludzi poświęciła się już wiwatom, część walczyła, część wciąż wydawała się sparaliżowana strachem. Zauważyła kobietę wymykającą się z targu, ale tylko przełknęła ślinę.
Głosy w jej uszach wychwalały Drew jako bohatera - on sam, tak się zdawało, postawił się w tej pozycji. Zadowolenie z chaosu i sztucznie wzbudzonego uznania nie było do niego ani trochę podobne. Nie był Tristanem Rosierem ani Corneliusem Sallowem, mężczyzną, który czerpał siłę z bycia na świeczniku.
Ale teraz nie mogła z tym nic zrobić. Nic poza ostatnim podszeptem zranionej duszy.
To wszystko twoja wina, Macnair.
I po co właściwie godziła się na to spotkanie? Co chciała osiągnąć prosząc go o pomoc, gdy z ledwością umiał pomóc samemu sobie? Ta rzeź, to wszystko, nie czuła się za nie ani trochę odpowiedzialna. Życie młodej dziewczyny jednak mimowolnie znalazło się w jej rękach i miała zamiar się nim właściwie zająć.
- Anapneo - szepnęła raz jeszcze z drżącą różdżką w dłoniach, gdy dziewczyna odkrztusiła krew i opadła głową z powrotem na jej kolana. Strużkę śliny, krwi i śluzu z płuc, która zwisała z kącika jej wargi, Elvira otarła własnym rękawem. Nie brzydziła się, a może zapomniała o tak błahych odczuciach. - Pomóż mi. Ona wciąż potrzebuje pomocy. Jestem uzdrowicielką, zrobię wszystko co w mojej mocy - Uniosła się na kolanach i wskazała ręką barmana, jej ojca, próbując zwrócić na siebie jego uwagę. Drugą ręką przytrzymywała jej żuchwę, by potem, gdy już wsunęła różdżkę do kieszeni, móc rozchylić jej usta i jeszcze raz przyjrzeć się pod światło stanowi krtani. - Będzie potrzebny zabieg. Zabierzmy ją stąd w ciche miejsce. - Bezpieczne, prawie dodała, ale ugryzła się w język.
Czy to naprawdę ona rzuciła ten czar, który rozerwał młodej gardło? Czy będzie potrafiła teraz równie doskonale je zszyć?
Lepszy człowiek na jej miejscu pewnie broniłby się przed tym zalążkiem ekscytacji, który narodził się w jej płucach, prawie, ale niezupełnie dominując nad strachem. Jak bardzo potężna może się jeszcze stać? Skoro potrafi już tak szachować ludzkim życiem, ratować i zabijać, zabijać i ratować?
Zupełnie jakby ona sama miała stać się lalkarzem.
Rzuciła Drew ostatnie, ponure spojrzenie, gdy zachęcał ludzi do wymierzenia sprawiedliwości.
To nie był on, właśnie dostarczył na to kolejny dowód. Nie mogła mu już jednak pomóc. I czując odór krwi, mrowienie we własnych palcach, doszła wreszcie do wniosku, że jest w stanie to zrobić.
Porzucić go.
Przecież próbowała. Próbowała po raz kolejny, tak jak wtedy, gdy bez ręki, ledwie żywa, klęczała przy jego zmaltretowanym ciele. Jak wtedy, gdy go przepraszała, gdy przyjmowała bez mrugnięcia okiem obojętność na jej własne rany. Nigdy tak naprawdę go nie opuściła, a w zamian, także dzisiaj, otrzymywała tylko pogardę.
- Wybacz - powiedziała pod nosem, tak cicho, że z pewnością jej nie usłyszał.
Gdy wzięła kolejny oddech, poczuła, że jest jej zimno.
- Pomóż mi - pogoniła barmana raz jeszcze. Nie uniesie dziewczyny sama, z pewnością, ale już chwyciła ją za ramiona. Musiała odejść, uciec stąd, zająć się czymś rzeczywistym.
Może to przypomni jej, że przecież wcale nie ma serca.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Był dziś silny, był znacznie lepiej zorganizowany i przygotowany na swój atak niżeli ostatnio. Czyżby przez ten cały czas, kiedy nie pozwalałem mu wyjść „na powierzchnię” knuł i szukał moich słabych punktów? Być może. Być może oczekiwał na właściwy moment, liczył, iż nieznaczne roztargnienie tudzież brak koncentracji będzie mu sprzyjać. Dlaczego jednak wybrał równie błahą chwilę? Rzekomo niewinną sytuację, bowiem to nikt inny jak on był odpowiedzialny za ten chaos; krzyk, płacz i lęk. Zdawać by się mogło, iż w ostatnim czasie było o wiele lepszych momentów, w których mój umysł był prostszym celem, kiedy osłabiony tudzież wyraźnie poirytowany nie stawiałbym dużych oporów. Może zaś jednak o to w tym chodziło? Ofensywa, gdy byłem w pełni świadom dawała mu większe wyzwanie tudzież on sam stawał się silniejszy? Wciąż pojawiały się pytania bez stosownej odpowiedzi, bez wiedzy jaka mogłaby nam zapewnić panowanie nad pradawnym bytem. Zdawałem sobie sprawę, iż z jednej strony było to przekleństwo, jednak z drugiej… była to potęga, której nic nie było w stanie powstrzymać. Gdzieś w głębi siebie czułem, że zrobiłby wszystko, aby uchronić mnie przed śmiercią – był pasożytem, a pasożytowi ciało było niezbędne. Oczywiście, mógł przejąć inne, ale najwyraźniej w moim umyśle na dobre zdążył się rozgościć.
-Oczywiście, że odnajdziesz w nim władzę, lecz porządek? Sama definicja temu przeczy, a to czego byliśmy dziś świadkami tylko mogło w tym przeświadczeniu upewnić. Możesz mieszać im w głowach do woli, ale ludzi jest zbyt dużo, abyś rządził wszystkimi na raz i tym samym klarujesz swój słaby punkt. Wystarczy zająć cię jedną grupą, aby druga niepostrzeżenie miała okazję pozbyć się ciebie na dobre. Dlatego właśnie jestem ci potrzebny. Ty szukasz wrażeń, ja chcę zadbać o to do czego doszedłem- rzuciłem nie dając się wmanewrować w dywagacje odnośnie sposobu uzyskania tych ziem. Nie zgadzałem się z tym, ale nie było sensu wymieniać się na argumenty. Nawet przez chwilę nie zwątpiłem, że posiadał o wiele większą wiedzę oraz umiejętności, z którymi moje nie mogły się równać, ale nie świadczyło to o konieczności poddaństwa. Nie zamierzałem ustąpić.
Obserwowałem twarze tych wszystkich ludzi, którzy coraz liczniej zbliżali się do mnie. Nie podobało mi się to, nigdy nie szukałem poklasku. Bycie twarzą podobnych wydarzeń – przynajmniej w moim odczuciu – stawiała w negatywnym świetle, nawet jeśli jeden ze zmanipulowanych czarodziejów winszował i skandował o bohaterze. Gdyby tylko wiedział, co tak naprawdę miało wcześniej miejsce… Ecne się tym chełpił, czułem jego rozbawienie. Pragnął więcej i tylko więcej. Przeczuwałem, że szybko znudzi mu się ta scena; wszystko traktował jako sztukę z niesamowicie szybkimi zwrotami akcji.
Nie myliłem się.
Gdy tylko dostrzegłem kieszonkowca spodziewałem się jego reakcji, ale nie słów, na brzmienie których na moment zamarłem. Zdziczały tłum będzie chciał go dorwać – i słusznie – ale samosądy, dodatkowo po równie abstrakcyjnej sytuacji, tylko doleją oliwy do ognia. Musiałem to przerwać, musiałem znaleźć w sobie tę siłę, aby przegnać go w odmęty swojego umysłu choć na chwilę. Na czas, gdy uda mi się rozgonić tłum i posprzątać ten syf.
|odporność magiczna
-Oczywiście, że odnajdziesz w nim władzę, lecz porządek? Sama definicja temu przeczy, a to czego byliśmy dziś świadkami tylko mogło w tym przeświadczeniu upewnić. Możesz mieszać im w głowach do woli, ale ludzi jest zbyt dużo, abyś rządził wszystkimi na raz i tym samym klarujesz swój słaby punkt. Wystarczy zająć cię jedną grupą, aby druga niepostrzeżenie miała okazję pozbyć się ciebie na dobre. Dlatego właśnie jestem ci potrzebny. Ty szukasz wrażeń, ja chcę zadbać o to do czego doszedłem- rzuciłem nie dając się wmanewrować w dywagacje odnośnie sposobu uzyskania tych ziem. Nie zgadzałem się z tym, ale nie było sensu wymieniać się na argumenty. Nawet przez chwilę nie zwątpiłem, że posiadał o wiele większą wiedzę oraz umiejętności, z którymi moje nie mogły się równać, ale nie świadczyło to o konieczności poddaństwa. Nie zamierzałem ustąpić.
Obserwowałem twarze tych wszystkich ludzi, którzy coraz liczniej zbliżali się do mnie. Nie podobało mi się to, nigdy nie szukałem poklasku. Bycie twarzą podobnych wydarzeń – przynajmniej w moim odczuciu – stawiała w negatywnym świetle, nawet jeśli jeden ze zmanipulowanych czarodziejów winszował i skandował o bohaterze. Gdyby tylko wiedział, co tak naprawdę miało wcześniej miejsce… Ecne się tym chełpił, czułem jego rozbawienie. Pragnął więcej i tylko więcej. Przeczuwałem, że szybko znudzi mu się ta scena; wszystko traktował jako sztukę z niesamowicie szybkimi zwrotami akcji.
Nie myliłem się.
Gdy tylko dostrzegłem kieszonkowca spodziewałem się jego reakcji, ale nie słów, na brzmienie których na moment zamarłem. Zdziczały tłum będzie chciał go dorwać – i słusznie – ale samosądy, dodatkowo po równie abstrakcyjnej sytuacji, tylko doleją oliwy do ognia. Musiałem to przerwać, musiałem znaleźć w sobie tę siłę, aby przegnać go w odmęty swojego umysłu choć na chwilę. Na czas, gdy uda mi się rozgonić tłum i posprzątać ten syf.
|odporność magiczna
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Choć dziewczyna wciąż była nieprzytomna, Anapneo umożliwiło jej odruchowo zaczerpnięcie oddechu. Z ust spłynęły strużki krwi z udrożnionych płuc. Z gardła wciąż powoli ciekła świeża krew - ale już nie zagrażając dziewczynie wykrwawieniem.
Barman przez chwilę wpatrywał się w Drew ze łzami w oczach, ignorując prośbę Elviry. Dopiero gdy powtórzyła swoje pytanie, spojrzał na nią półprzytomnym spojrzeniem.
-Ja... tam, mieszkamy w pierwszym domu na północ od mostu, będzie cicho. Dziękuję... - przez chwilę zdawało się, że miłość do córki weźmie górę, że pomoże Elvirze przetransportować dziewczynę w ustronne miejsce. Tylko przez chwilę. Gdy namiestnik wskazał winowajcę, czarodziej momentalnie obejrzał się w tamtą stronę. Zmrużył oczy, spoglądając na oskarżonego chłopaka - który, zaalarmowany, odwrócił się i zaczął uciekać.
-To on jej to zrobił. - syknął do Elviry, a jego twarz wykrzywiła się w nienawistnym grymasie. Uniósł różdżkę, jako jeden z pierwszych. -ZBRODNIARZ! Zatrzymajcie go! JINX! - ryknął, chcąc pomścić córkę. Choć w tłumie trudno było celować, zrozpaczonemu ojcu nawet nie drgnęła ręka - celny promień zaklęcia pomknął prosto w plecy uciekającego młodzieńca. Chłopak runął na bruk jak długi, chwilowo bezbronny wobec gromadzących się nad nim czarodziejów.
Ecne zwrócił na siebie uwagę tłumu. Mówił donośnie, z pewnością siebie. Oskarżycielsko wskazywał palcem prawej dłoni na swoją nową ofiarę.
Dlaczego chcesz mnie powstrzymać? Przecież po to tu przyszedłeś. Być namiestnikiem, wymierzać sprawiedliwość. - zapytał Drew w myślach, kpiąco. Macnair poczuł, że jego własne myśli - o tym, że bóstwo nie da rady kontrolować większej grupy ludzi, o czających się wkoło wrogach - wzbudziły w Ecne coś pomiędzy rozbawieniem i rozdrażnieniem, bo przecież właśnie wskazał Macnairowi wroga i to takiego, który umknąłby uwadze Drew. Porządek nie równa się władzy. Sądzisz, że JA nie dam rady? Czujesz jego emocje, jego wrogość, dzięki mnie. Wcześniej byłeś skupiony na piciu piwa.
Lewa dłoń, luźno opuszczona, poruszyła się nagle. Drew już wcześniej czuł prawdziwe emocje nieznajomego młodzieńca - niezadowolenie, chciwość, dystans wobec własnej osoby, strach na dźwięk nagłego oskarżenia - ale najwyraźniej to było za mało. Teraz poczuł coś jeszcze: nienaturalnie wzmożone poczucie winy i nienawiść, dwie sprzeczne emocje.
Chłopak nie podnosił się z kolan. Drew i Ecne już go nie widzieli, ale usłyszeli jego głos. Mówił głośno, ale zdławionym tonem, jakby przez łzy.
-Tak, chciałem ukraść stąd talizmany! Rozdać je komuś, kto ich potrzebuje... a ta dziewczyna, ten wąż... dobrze wam tak! Nienawidzę jej, nienawidzę was, nienawidzę nowego Suffolk, udajecie, że wszystko w porządku, podczas gdy... - nie dokończył, słowa wyznania winy rozpłynęły się w pierwszym ciosie i zduszonym okrzyku.
-Zdrajca! - krzyknął Ecne, ale tłum nie potrzebował dalszej zachęty. Czarodzieje wokół chłopaka rzucili się na niego. Niektórzy sięgnęli po różdżki, ale szybko poszły w ruch praktyczniejsze pięści. Coś ohydnie chrupnęło, chłopak jęczał jeszcze chwilę, ale potem jego głos został zagłuszony obelgami, aż wreszcie umilkł zupełnie. Barman zgarnął ze stołu pusty kufel, z którego przed chwilą pił Drew (jakby chciał użyć szkła jako broni) i odbiegł od Elviry, chcąc dostać się do winowajcy.
Drew czuł, że emocje tłumu były prawdziwe - naprawdę chcieli ukarać zdrajcę, dla niego.
Dorośli mężczyźni rzucili się do wymierzania sprawiedliwości, ale wokół Ecne i Elviry pozostała grupa kobiet i starszych czarodziejów. Niektórzy padli na kolana przed namiestnikiem. Jedna z kobiet, brunetka w średnim wieku, płakała. Ecne podszedł do niej, położył dłoń na jej ramieniu.
-Czuję twoje oddanie, twoje wzruszenie, twoją wierność. Widzę prawdziwą ciebie. - zwrócił się do niej z nagłą łagodnością. Kobieta rozchyliła z niedowierzaniem usta, rozszlochała się na dobre. Było jasne, że nie zapomni tego dnia, że nie patrzy już na Drew tylko jak na namiestnika. Wyraźnie zdumiało i wzruszyło ją to, że zdołał nazwać odczuwane przez nią emocje. Nie uznała tego za coś niepokojącego, a za coś wzruszającego i spoglądała mu w oczy z przejęciem i oddaniem.
Kilka osób zerknęło na nią z zazdrością, ale większość z pozostałych przy straganie z piwem wpatrywała się w Drew z mieszanką niedowierzania i zachwytu.
Zgiełk za ich plecami powoli zaczynał się uspokajać. Ecne i Drew widzieli ponad ramieniem kobiety, jak ludzie przy straganie z talizmanami cofają się powoli, jak na ich twarzach wciąż widać zwierzęcą agresję - ale skierowaną w jeden, konkretny cel. Między ich nogami widać było zakrwawione zwłoki, ledwo przypominające już człowieka. Niektórzy wciąż kopali trupa, ale inni powracali w stronę Drew, jakby oczekując pochwały.
Elvira została sama z nieprzytomną dziewczyną. Była tuż obok Drew i całego zbiegowiska (jeśli wstała, mogła też zobaczyć na bruku zmasakrowanego trupa), ale inni czarodzieje - wpatrzeni w namiestnika - nie zwracali na nią szczególnej uwagi. Mogła poczuć się obco, jakby oglądała całą scenę zza grubej szyby. Drew właśnie chwalił nieznajomą kobietę, rozkazywał czarodziejom wymierzającym sprawiedliwość, a ona - pozostawała niezauważona, niedoceniona, z czarodziejką, którą sama skrzywdziła.
Barman przez chwilę wpatrywał się w Drew ze łzami w oczach, ignorując prośbę Elviry. Dopiero gdy powtórzyła swoje pytanie, spojrzał na nią półprzytomnym spojrzeniem.
-Ja... tam, mieszkamy w pierwszym domu na północ od mostu, będzie cicho. Dziękuję... - przez chwilę zdawało się, że miłość do córki weźmie górę, że pomoże Elvirze przetransportować dziewczynę w ustronne miejsce. Tylko przez chwilę. Gdy namiestnik wskazał winowajcę, czarodziej momentalnie obejrzał się w tamtą stronę. Zmrużył oczy, spoglądając na oskarżonego chłopaka - który, zaalarmowany, odwrócił się i zaczął uciekać.
-To on jej to zrobił. - syknął do Elviry, a jego twarz wykrzywiła się w nienawistnym grymasie. Uniósł różdżkę, jako jeden z pierwszych. -ZBRODNIARZ! Zatrzymajcie go! JINX! - ryknął, chcąc pomścić córkę. Choć w tłumie trudno było celować, zrozpaczonemu ojcu nawet nie drgnęła ręka - celny promień zaklęcia pomknął prosto w plecy uciekającego młodzieńca. Chłopak runął na bruk jak długi, chwilowo bezbronny wobec gromadzących się nad nim czarodziejów.
Ecne zwrócił na siebie uwagę tłumu. Mówił donośnie, z pewnością siebie. Oskarżycielsko wskazywał palcem prawej dłoni na swoją nową ofiarę.
Dlaczego chcesz mnie powstrzymać? Przecież po to tu przyszedłeś. Być namiestnikiem, wymierzać sprawiedliwość. - zapytał Drew w myślach, kpiąco. Macnair poczuł, że jego własne myśli - o tym, że bóstwo nie da rady kontrolować większej grupy ludzi, o czających się wkoło wrogach - wzbudziły w Ecne coś pomiędzy rozbawieniem i rozdrażnieniem, bo przecież właśnie wskazał Macnairowi wroga i to takiego, który umknąłby uwadze Drew. Porządek nie równa się władzy. Sądzisz, że JA nie dam rady? Czujesz jego emocje, jego wrogość, dzięki mnie. Wcześniej byłeś skupiony na piciu piwa.
Lewa dłoń, luźno opuszczona, poruszyła się nagle. Drew już wcześniej czuł prawdziwe emocje nieznajomego młodzieńca - niezadowolenie, chciwość, dystans wobec własnej osoby, strach na dźwięk nagłego oskarżenia - ale najwyraźniej to było za mało. Teraz poczuł coś jeszcze: nienaturalnie wzmożone poczucie winy i nienawiść, dwie sprzeczne emocje.
Chłopak nie podnosił się z kolan. Drew i Ecne już go nie widzieli, ale usłyszeli jego głos. Mówił głośno, ale zdławionym tonem, jakby przez łzy.
-Tak, chciałem ukraść stąd talizmany! Rozdać je komuś, kto ich potrzebuje... a ta dziewczyna, ten wąż... dobrze wam tak! Nienawidzę jej, nienawidzę was, nienawidzę nowego Suffolk, udajecie, że wszystko w porządku, podczas gdy... - nie dokończył, słowa wyznania winy rozpłynęły się w pierwszym ciosie i zduszonym okrzyku.
-Zdrajca! - krzyknął Ecne, ale tłum nie potrzebował dalszej zachęty. Czarodzieje wokół chłopaka rzucili się na niego. Niektórzy sięgnęli po różdżki, ale szybko poszły w ruch praktyczniejsze pięści. Coś ohydnie chrupnęło, chłopak jęczał jeszcze chwilę, ale potem jego głos został zagłuszony obelgami, aż wreszcie umilkł zupełnie. Barman zgarnął ze stołu pusty kufel, z którego przed chwilą pił Drew (jakby chciał użyć szkła jako broni) i odbiegł od Elviry, chcąc dostać się do winowajcy.
Drew czuł, że emocje tłumu były prawdziwe - naprawdę chcieli ukarać zdrajcę, dla niego.
Dorośli mężczyźni rzucili się do wymierzania sprawiedliwości, ale wokół Ecne i Elviry pozostała grupa kobiet i starszych czarodziejów. Niektórzy padli na kolana przed namiestnikiem. Jedna z kobiet, brunetka w średnim wieku, płakała. Ecne podszedł do niej, położył dłoń na jej ramieniu.
-Czuję twoje oddanie, twoje wzruszenie, twoją wierność. Widzę prawdziwą ciebie. - zwrócił się do niej z nagłą łagodnością. Kobieta rozchyliła z niedowierzaniem usta, rozszlochała się na dobre. Było jasne, że nie zapomni tego dnia, że nie patrzy już na Drew tylko jak na namiestnika. Wyraźnie zdumiało i wzruszyło ją to, że zdołał nazwać odczuwane przez nią emocje. Nie uznała tego za coś niepokojącego, a za coś wzruszającego i spoglądała mu w oczy z przejęciem i oddaniem.
Kilka osób zerknęło na nią z zazdrością, ale większość z pozostałych przy straganie z piwem wpatrywała się w Drew z mieszanką niedowierzania i zachwytu.
Zgiełk za ich plecami powoli zaczynał się uspokajać. Ecne i Drew widzieli ponad ramieniem kobiety, jak ludzie przy straganie z talizmanami cofają się powoli, jak na ich twarzach wciąż widać zwierzęcą agresję - ale skierowaną w jeden, konkretny cel. Między ich nogami widać było zakrwawione zwłoki, ledwo przypominające już człowieka. Niektórzy wciąż kopali trupa, ale inni powracali w stronę Drew, jakby oczekując pochwały.
Elvira została sama z nieprzytomną dziewczyną. Była tuż obok Drew i całego zbiegowiska (jeśli wstała, mogła też zobaczyć na bruku zmasakrowanego trupa), ale inni czarodzieje - wpatrzeni w namiestnika - nie zwracali na nią szczególnej uwagi. Mogła poczuć się obco, jakby oglądała całą scenę zza grubej szyby. Drew właśnie chwalił nieznajomą kobietę, rozkazywał czarodziejom wymierzającym sprawiedliwość, a ona - pozostawała niezauważona, niedoceniona, z czarodziejką, którą sama skrzywdziła.
Czuła się odrzeczywistniona, jakby wszystko, co wydarzyło się od dzisiejszego ranka było zaledwie snem, który nie chciał się skończyć. Ta niejasna oferta spotkania, która od początku wydawała jej się podejrzana, abstrakcyjny wybór miejsca, o którym nadal, naiwnie, sądziła, że miało mieć znaczenie - hrabstwo było w końcu duże, dlaczego akurat Moulton? Alkohol, po który nie sięgnęła, łzy, strach, śmiech, pocałunek - świat przyspieszał i przyspieszał, stając się z każdą chwilą coraz dziwniejszym. Nie nadążała i nie wiedziała co może jeszcze zrobić, aby uratować siebie, swoją przypadkową ofiarę i może też jego.
Choć nie zasługiwał.
- Pomóż mi! - zawołała za barmanem, bo informacja o ich miejscu zamieszkania niewiele pomogła, gdy wciąż pozostawała z nieprzytomną dziewczyną sama. Jej funkcje życiowe zostały ustabilizowane, nie było ryzyka nagłej śmierci, ale czuła się odpowiedzialna za to, żeby wyleczyć ją do końca, zapłacić za medykamenty, przeprowadzić operację, która była bardzo trudna, ale nie powyżej jej kompetencji; ale nigdy nie udałoby się jej przeprowadzić jej tu, w miejscu brudnym, głośnym i wciąż niebezpiecznym.
Z niedowierzaniem, wciąż trzymając nieprzytomną za skronie, przyglądała się samosądowi na środku zatłoczonego placu. W powietrzu świszczały zaklęcia, podnosiły się krzyki, a ona instynktownie się kuliła. Jak tchórz, a może po prostu zwyczajna czarownica, która nie chciała znaleźć się na linii ognia.
Przez chwilę, najkrótszą z możliwych, trochę nawet współczuła przypadkowej ofierze demonicznej mocy, ale gdy z ust chłopaka padła deklaracja zdrady, jej i tak przeżarte do cna serce znów częściowo zgasło. Gdyby miała więcej rozsądku, może wzięłaby pod uwagę fakt, że jakaś siła mogła go do tego wyznania zmusić. Wygodniej było jednak uznać, że to prawdziwy mąciciel.
Niech zdycha.
A zresztą, gdyby nawet był niewinny - co ją to powinno obchodzić?
Podniosła się z kolan i otrzepała spódnicę ze źdźbeł trawy i żwiru. W zimnej dłoni ściskała różdżkę, ale miała ją przy boku, nawet nie próbowała jej unieść.
- Co się dzieje... - wymamrotała sama do siebie.
Pozostawała w pewnym oddaleniu od Drew, tej karykatury siebie, którą się stał, ale widziała i słyszała jak wychwalają go prostaczkowie. Kobiety padały na kolana, a on dotykał je, głaskał i chwalił tym znajomym głosem i znajomym tonem. Sama nigdy nie usłyszała od niego choć w połowie tak życzliwych słów, ale to nie miało znaczenia.
Czuję twoje oddanie, twoją wierność.
Nie chciała tego od niego, był dla niej wszak - niegdyś - zaledwie przyjacielem, mężczyzną, kochankiem. Jej jedynym prawdziwym władcą był Czarny Pan, a Drew nie powinien zachowywać się jakby znalazł się powyżej ich wszystkich.
Zarówno oni jak i wszystkie Cienie, wszystkie te demony zaklęte w głupich kryształach, należały do Czarnego Pana.
- Poczekaj, słodziutka - wyszeptała do nieprzytomnej dziewczyny, zsuwając z ramion płaszcz i okrywając nim ją, zanim do niej wróci. I tak było jej gorąco, była spocona, roztrzęsiona, miała ślady krwi na rękach.
W powietrzu czuło się ten odór, odór krwi, strachu i śmierci. Pomiędzy ludźmi leżał trup. Patrzyła na niego chwilę, a potem skrzywiła usta, przeszła parę kroków do baru, przy którym wcześniej pili piwo. Korzystając z nieobecności barmana sięgnęła przez kontuar po zakurzony notesik rozliczeniowy i wymiętoszone pióro, wyrwała czystą kartkę i naskrobała na niej kilka krótkich słów, brzydkim, pochyłym pismem, pospiesznie.
Potem się rozejrzała.
Nie miała przy sobie sowy ani nie mogła jej wezwać, nie była nawet pewna, czy ta by jej wysłuchała. Mogłaby zapłacić jednemu z ubogich dzieciaków. Po chwili jednak doszła do wniosku, że czasu jest zbyt mało i zmiażdżyła papier w dłoni, rwąc go na strzępy. Coraz więcej ludzi otaczało Drew niczym proroka, Merlin jeden wiedział, co jeszcze się zdarzy. Spojrzała na swoją niedoszłą ofiarę, oddychającą, bladą, okrytą płaszczem, a potem westchnęła.
Nie miała innego wyjścia, nie była też jednak przekonana, czy jej decyzja jest słuszna. Gdyby chodziło o cokolwiek innego... ta sprawa była jednak ich wspólną i ponad osobistymi przeczuciami zwyciężyła świadomość obowiązku.
- Poczekaj - dodała kolejnym szeptem, tym razem do nikogo konkretnego.
Potem zacisnęła palce na różdżce i teleportowała się z cichym trzaskiem deportacji, w głowie mając obraz znajomej drogi w Warwick, tej rozciągającej się między szpitalem Asfodelusa i domem Mulciberów. Znała ją, bo to tam śledziła Cassandrę, podchodziła pod ten dom nie raz, realizując zadania w Warwick i słuchając opowieści o nowych panach ziem. Co z tego, że nigdy nie została zaproszona do środka, gdy dobrze wiedziała, w które miejsce chce trafić.
Choć nie zasługiwał.
- Pomóż mi! - zawołała za barmanem, bo informacja o ich miejscu zamieszkania niewiele pomogła, gdy wciąż pozostawała z nieprzytomną dziewczyną sama. Jej funkcje życiowe zostały ustabilizowane, nie było ryzyka nagłej śmierci, ale czuła się odpowiedzialna za to, żeby wyleczyć ją do końca, zapłacić za medykamenty, przeprowadzić operację, która była bardzo trudna, ale nie powyżej jej kompetencji; ale nigdy nie udałoby się jej przeprowadzić jej tu, w miejscu brudnym, głośnym i wciąż niebezpiecznym.
Z niedowierzaniem, wciąż trzymając nieprzytomną za skronie, przyglądała się samosądowi na środku zatłoczonego placu. W powietrzu świszczały zaklęcia, podnosiły się krzyki, a ona instynktownie się kuliła. Jak tchórz, a może po prostu zwyczajna czarownica, która nie chciała znaleźć się na linii ognia.
Przez chwilę, najkrótszą z możliwych, trochę nawet współczuła przypadkowej ofierze demonicznej mocy, ale gdy z ust chłopaka padła deklaracja zdrady, jej i tak przeżarte do cna serce znów częściowo zgasło. Gdyby miała więcej rozsądku, może wzięłaby pod uwagę fakt, że jakaś siła mogła go do tego wyznania zmusić. Wygodniej było jednak uznać, że to prawdziwy mąciciel.
Niech zdycha.
A zresztą, gdyby nawet był niewinny - co ją to powinno obchodzić?
Podniosła się z kolan i otrzepała spódnicę ze źdźbeł trawy i żwiru. W zimnej dłoni ściskała różdżkę, ale miała ją przy boku, nawet nie próbowała jej unieść.
- Co się dzieje... - wymamrotała sama do siebie.
Pozostawała w pewnym oddaleniu od Drew, tej karykatury siebie, którą się stał, ale widziała i słyszała jak wychwalają go prostaczkowie. Kobiety padały na kolana, a on dotykał je, głaskał i chwalił tym znajomym głosem i znajomym tonem. Sama nigdy nie usłyszała od niego choć w połowie tak życzliwych słów, ale to nie miało znaczenia.
Czuję twoje oddanie, twoją wierność.
Nie chciała tego od niego, był dla niej wszak - niegdyś - zaledwie przyjacielem, mężczyzną, kochankiem. Jej jedynym prawdziwym władcą był Czarny Pan, a Drew nie powinien zachowywać się jakby znalazł się powyżej ich wszystkich.
Zarówno oni jak i wszystkie Cienie, wszystkie te demony zaklęte w głupich kryształach, należały do Czarnego Pana.
- Poczekaj, słodziutka - wyszeptała do nieprzytomnej dziewczyny, zsuwając z ramion płaszcz i okrywając nim ją, zanim do niej wróci. I tak było jej gorąco, była spocona, roztrzęsiona, miała ślady krwi na rękach.
W powietrzu czuło się ten odór, odór krwi, strachu i śmierci. Pomiędzy ludźmi leżał trup. Patrzyła na niego chwilę, a potem skrzywiła usta, przeszła parę kroków do baru, przy którym wcześniej pili piwo. Korzystając z nieobecności barmana sięgnęła przez kontuar po zakurzony notesik rozliczeniowy i wymiętoszone pióro, wyrwała czystą kartkę i naskrobała na niej kilka krótkich słów, brzydkim, pochyłym pismem, pospiesznie.
Potem się rozejrzała.
Nie miała przy sobie sowy ani nie mogła jej wezwać, nie była nawet pewna, czy ta by jej wysłuchała. Mogłaby zapłacić jednemu z ubogich dzieciaków. Po chwili jednak doszła do wniosku, że czasu jest zbyt mało i zmiażdżyła papier w dłoni, rwąc go na strzępy. Coraz więcej ludzi otaczało Drew niczym proroka, Merlin jeden wiedział, co jeszcze się zdarzy. Spojrzała na swoją niedoszłą ofiarę, oddychającą, bladą, okrytą płaszczem, a potem westchnęła.
Nie miała innego wyjścia, nie była też jednak przekonana, czy jej decyzja jest słuszna. Gdyby chodziło o cokolwiek innego... ta sprawa była jednak ich wspólną i ponad osobistymi przeczuciami zwyciężyła świadomość obowiązku.
- Poczekaj - dodała kolejnym szeptem, tym razem do nikogo konkretnego.
Potem zacisnęła palce na różdżce i teleportowała się z cichym trzaskiem deportacji, w głowie mając obraz znajomej drogi w Warwick, tej rozciągającej się między szpitalem Asfodelusa i domem Mulciberów. Znała ją, bo to tam śledziła Cassandrę, podchodziła pod ten dom nie raz, realizując zadania w Warwick i słuchając opowieści o nowych panach ziem. Co z tego, że nigdy nie została zaproszona do środka, gdy dobrze wiedziała, w które miejsce chce trafić.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Teleportacja zwykle nie sprawiała Elvirze najmniejszego trudu, ale dziś kobieta była roztrzęsiona - emocje wzbudzone przez Ecne zmęczyły ją intensywnością, a potem splotły z mieszanymi uczuciami wobec Drew i niepewnością odnośnie kolejnych kroków. W końcu kobieta zdecydowała się teleportować, ale na pogrążonym w chaosie targu ciężko jej było zebrać myśli, choć próbowała się skupić. Skupienie ułatwiło jej skuteczną teleportację, ale wciąż nie do końca się uspokoiła - a to niosło swoje ryzyko.
Elvira zniknęła w cichym trzasku deportacji i pojawiła się w Warwick, pomiędzy szpitalem Asfodela i domem Mulciberów. Tam, gdzie chciała. Mogła ruszyć do przodu, adrenalina na chwilę przyćmiła ukłucie bólu - ale po chwili poczuła na swojej dłoni coś ciepłego, strużkę krwi płynącą spod rękawa. W wyniku teleportacji uległa drobnemu rozszczepieniu, po wewnętrznej stronie lewego przedramienia.
To jedynie post uzupełniający, kolejka toczy się dalej.
Elvira, rozszczepienie zadało ci 12 PŻ obrażeń (cięte) i możesz pisać w wybranej przez siebie lokacji (MG prosi o link).
Elvira zniknęła w cichym trzasku deportacji i pojawiła się w Warwick, pomiędzy szpitalem Asfodela i domem Mulciberów. Tam, gdzie chciała. Mogła ruszyć do przodu, adrenalina na chwilę przyćmiła ukłucie bólu - ale po chwili poczuła na swojej dłoni coś ciepłego, strużkę krwi płynącą spod rękawa. W wyniku teleportacji uległa drobnemu rozszczepieniu, po wewnętrznej stronie lewego przedramienia.
Elvira, rozszczepienie zadało ci 12 PŻ obrażeń (cięte) i możesz pisać w wybranej przez siebie lokacji (MG prosi o link).
Gdybym tylko miał panowanie nad własnym sercem, to z pewnością biłoby coraz mocniej – ze złości, parszywej bezradności i poirytowania względem własnego poddaństwa. Czułem się jego narzędziem, marionetką, którą sterował zgodnie z własną wolą. Nie miałem na to wpływu, mogłem jedynie widzieć jego oczyma i gotować się w środku. Wiedziałem, że to nie pomagało, podobnie jak poddaństwo ludzi, które najwyraźniej sprawiało mu wyjątkową satysfakcję.
Słyszałem jego głos, miałem wrażenie że przeszywa mnie na wskroś, ale tym razem nie odpowiedziałem. Pozostałem obojętny na zbędną dyskusję, jaka być może tylko i wyłącznie mnie rozpraszała. Potrzebowałem zachować trzeźwość myśli, stabilność – tak, stabilność mogła okazać się kluczem do wyjścia z tej paskudnej sytuacji. Być może uzna, że mnie stłamsił? Dojdzie do wniosku, iż odpuściłem? Dla mnie byłoby to najlepsze wyjście, atak z zaskoczenia zawsze takim był, jednak musiałem pamiętać o jego pochodzeniu i mocy, jaka nie równała się z żadną inną. Był najpotężniejszą istotną z jakąkolwiek miałem styczność.
Nienawiść tego chłopaka, uwielbienie tej dziewczyny. Buzujące w nich emocje przechodziły na mnie, nie mogłem przestać ich wyczuwać, dostrzegać, jakobym co najmniej był w stanie pstryknąć palcami, by zupełnie je zmienić. Intensywność mnie przytłaczała, lawirowałem pomiędzy prawdą, a fałszem. Bawił się mną, cholerny Ecne nie tylko czerpał rozrywkę z otaczających go osób, ale i mnie – małego pasożyta, jaki zagnieździł się w odmętach jego umysłu. Tylko to nie było jego życie, tylko moje.
Uderzyłem, zrobiłem to ponownie. Bez zbędnego szukania szansy, z zaciśniętymi powiekami. Nie chciałem widzieć, nie chciałem widzieć, a przede wszystkim nie chciałem czuć.
| odporność magiczna
Słyszałem jego głos, miałem wrażenie że przeszywa mnie na wskroś, ale tym razem nie odpowiedziałem. Pozostałem obojętny na zbędną dyskusję, jaka być może tylko i wyłącznie mnie rozpraszała. Potrzebowałem zachować trzeźwość myśli, stabilność – tak, stabilność mogła okazać się kluczem do wyjścia z tej paskudnej sytuacji. Być może uzna, że mnie stłamsił? Dojdzie do wniosku, iż odpuściłem? Dla mnie byłoby to najlepsze wyjście, atak z zaskoczenia zawsze takim był, jednak musiałem pamiętać o jego pochodzeniu i mocy, jaka nie równała się z żadną inną. Był najpotężniejszą istotną z jakąkolwiek miałem styczność.
Nienawiść tego chłopaka, uwielbienie tej dziewczyny. Buzujące w nich emocje przechodziły na mnie, nie mogłem przestać ich wyczuwać, dostrzegać, jakobym co najmniej był w stanie pstryknąć palcami, by zupełnie je zmienić. Intensywność mnie przytłaczała, lawirowałem pomiędzy prawdą, a fałszem. Bawił się mną, cholerny Ecne nie tylko czerpał rozrywkę z otaczających go osób, ale i mnie – małego pasożyta, jaki zagnieździł się w odmętach jego umysłu. Tylko to nie było jego życie, tylko moje.
Uderzyłem, zrobiłem to ponownie. Bez zbędnego szukania szansy, z zaciśniętymi powiekami. Nie chciałem widzieć, nie chciałem widzieć, a przede wszystkim nie chciałem czuć.
| odporność magiczna
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 13
'k100' : 13
Strona 3 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Most w Moulton
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Suffolk