Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Wioska Lavedale
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
Wioska Lavedale
Pośrodku pól rolnych i licznych farm znajduje się niewielka mugolska wioska. Mieszkańcy zajmują się głównie rolnictwem, głównie słyną z produkcji różnych rodzajów mąk, ale również z hodowli trzody i bydła. Dostarczają żywność na tereny hrabstwa Staffordshire, a samo miasteczko wspierane jest przez osoby popierające Zakon Feniksa. Równowaga mieszkańców wioski została zachwiana przez trwającą wojnę, zmuszeni są do większej ostrożności, jeśli chodzi o ochronę magazynów, tartaku i młynów, które znajdują się na jej terenie.
| 5 stycznia
Nie mogli osiąść na laurach. Wielka Brytania ulegała oczyszczeniu, a odważni czarodzieje o poprawnych poglądach skutecznie, hrabstwo po hrabstwie, przywracali na niepokornych ziemiach porządek. Coraz więcej terenów z dumą prezentowało swoją godną twarz, szczycąc się brakiem brudu, zalegającego nie tylko oficjalnie, na ulicach czy w szlamiastych domach, lecz i tego ukrywanego w stodołach, jamach i jaskiniach. Świat stawał się lepszy, nowy rok niósł nowe nadzieje, lecz Deirdre - wiedziała, że to dopiero początek, że choć Rycerze Walpurgii osiągnęli naprawdę wiele, to mozolna wspinaczka po trupach do triumfalnego celu dopiero się zaczynała. A im wyżej się znajdą, tym boleśniejszy będzie upadek i trudniej będzie stawiać kolejne pewne kroki. Wierzyła jednak w ich siłę, w moc Czarnego Pana, w magię, jaką ich naznaczył - i wierzyła w swych sojuszników, odpowiadających żywo na wezwanie do niespodziewanej walki. Mająca rozpocząć się tego popołudnia czystka napełniała ją mieszaniną zdenerwowania i ekscytacji, tęskniła za rozlewem krwi, za siłą kumulowaną w posłusznej różdżce, za wrzaskami mugoli i słodyczą dobrze wykonanego obowiązku, lecz mordercze pragnienie nie zaślepiało jej całkowicie. Była dobrze przygotowana, rozsądna, opanowana, punktualnie materializująca się z mgły tuż za szyldem z nazwą miasteczka. Odziana w czarny, ciepły płaszcz, z chustą owiniętą wokół włosów i szyi, z czarnymi skórzanymi rękawiczkami i wysokimi botkami, znikającymi pod szeroką suknią, wyróżniała się na tle białych zasp, przykrywających pola i drzewka owocowe, ogołocone z liści, martwe, rozsypane w śniegu niczym połamane wykałaczki. Deirdre pewnie trzymała różdżkę, na razie skrytą w rękawie płaszcza, oczekując na swych towarzyszy. Mieli rozprawić się z mugolami ciągle mieszkającymi w Lavedale. Niektórzy uciekli, inni pochowali się niczym szczury w zapleśniałych norach, lecz w wiosce ciągle znajdowało się kilka rodzin, sądzących, że w Staffordshire są bezpieczni. Głupcy, naprawdę myśleli, że sporadyczne patrole buntowników pozwolą im spać spokojnie? Albo że Rycerze Walpurgii zatrzymają się na przejętych już terenach, zapominając o tym, że cała Anglia należała do czarodziejów? Dziś mieli się nieprzyjemnie zaskoczyć i w końcu pojąć, z jaką siłą przyszło im się mierzyć, lekcja ta jednak nie była przeznaczona dla nich - mieli przecież zostać zniszczeni, wymieceni z wioski, wkrótce przyjmującej czarodziei odpowiedniego pochodzenia - a przestrogą dla innych miłośników szlamu, którzy naiwnie pozostawali na ziemiach Staffordshire.
Wkrótce usłyszała kroki: odwróciła się w ich kierunku, spokojna, wyniosła, z twarzą przesłoniętą śmierciożerczą maską, podkreślającą tylko nierzeczywistą aurę czarnej sylwetki. Lustrzaną, odbijającą światło i świat, bo i sama Deirdre była przecież lustrem, wzmocniona tym, co osiągnął Czarny Pan i czego nauczyła się od jego najwierniejszego śmierciożercy.
| ekwipunek we wsiąkiewce + maska, rzut na locus
Nie mogli osiąść na laurach. Wielka Brytania ulegała oczyszczeniu, a odważni czarodzieje o poprawnych poglądach skutecznie, hrabstwo po hrabstwie, przywracali na niepokornych ziemiach porządek. Coraz więcej terenów z dumą prezentowało swoją godną twarz, szczycąc się brakiem brudu, zalegającego nie tylko oficjalnie, na ulicach czy w szlamiastych domach, lecz i tego ukrywanego w stodołach, jamach i jaskiniach. Świat stawał się lepszy, nowy rok niósł nowe nadzieje, lecz Deirdre - wiedziała, że to dopiero początek, że choć Rycerze Walpurgii osiągnęli naprawdę wiele, to mozolna wspinaczka po trupach do triumfalnego celu dopiero się zaczynała. A im wyżej się znajdą, tym boleśniejszy będzie upadek i trudniej będzie stawiać kolejne pewne kroki. Wierzyła jednak w ich siłę, w moc Czarnego Pana, w magię, jaką ich naznaczył - i wierzyła w swych sojuszników, odpowiadających żywo na wezwanie do niespodziewanej walki. Mająca rozpocząć się tego popołudnia czystka napełniała ją mieszaniną zdenerwowania i ekscytacji, tęskniła za rozlewem krwi, za siłą kumulowaną w posłusznej różdżce, za wrzaskami mugoli i słodyczą dobrze wykonanego obowiązku, lecz mordercze pragnienie nie zaślepiało jej całkowicie. Była dobrze przygotowana, rozsądna, opanowana, punktualnie materializująca się z mgły tuż za szyldem z nazwą miasteczka. Odziana w czarny, ciepły płaszcz, z chustą owiniętą wokół włosów i szyi, z czarnymi skórzanymi rękawiczkami i wysokimi botkami, znikającymi pod szeroką suknią, wyróżniała się na tle białych zasp, przykrywających pola i drzewka owocowe, ogołocone z liści, martwe, rozsypane w śniegu niczym połamane wykałaczki. Deirdre pewnie trzymała różdżkę, na razie skrytą w rękawie płaszcza, oczekując na swych towarzyszy. Mieli rozprawić się z mugolami ciągle mieszkającymi w Lavedale. Niektórzy uciekli, inni pochowali się niczym szczury w zapleśniałych norach, lecz w wiosce ciągle znajdowało się kilka rodzin, sądzących, że w Staffordshire są bezpieczni. Głupcy, naprawdę myśleli, że sporadyczne patrole buntowników pozwolą im spać spokojnie? Albo że Rycerze Walpurgii zatrzymają się na przejętych już terenach, zapominając o tym, że cała Anglia należała do czarodziejów? Dziś mieli się nieprzyjemnie zaskoczyć i w końcu pojąć, z jaką siłą przyszło im się mierzyć, lekcja ta jednak nie była przeznaczona dla nich - mieli przecież zostać zniszczeni, wymieceni z wioski, wkrótce przyjmującej czarodziei odpowiedniego pochodzenia - a przestrogą dla innych miłośników szlamu, którzy naiwnie pozostawali na ziemiach Staffordshire.
Wkrótce usłyszała kroki: odwróciła się w ich kierunku, spokojna, wyniosła, z twarzą przesłoniętą śmierciożerczą maską, podkreślającą tylko nierzeczywistą aurę czarnej sylwetki. Lustrzaną, odbijającą światło i świat, bo i sama Deirdre była przecież lustrem, wzmocniona tym, co osiągnął Czarny Pan i czego nauczyła się od jego najwierniejszego śmierciożercy.
| ekwipunek we wsiąkiewce + maska, rzut na locus
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Zaproszenie nadeszło nagle - oczekuj nieoczekiwanego, jeszcze niedawno w liście pisała Deirdre, zaś to, co stało się później, nie tak długo po Nowym Roku... Przeszło najśmielsze oczekiwania. Z dumą Wren kroczyła pośród popleczników Czarnego Pana uznanych przez jego mądrą ocenę, ona, niezwiązana jeszcze z tym światem, choć serce mająca po właściwej stronie. Dla nikogo nie powinien być zdziwieniem fakt, że udział w planowanym w Staffordshire przedsięwzięciu był dla niej zaszczytem - radością, poniekąd, bo odkąd pierwszy raz zasmakowała metaforycznego karminu na ostrzu noża otwierającego żyły, chciała więcej i więcej. To zapewniały jej także nauki wspaniałomyślnej Śmierciożerczyni, która przyjęła ją pod swoje skrzydła, ćwicząc co dwa tygodnie niezmiennie od czasu pierwszej lekcji przy domu na klifie.
Tu miała ich spotkać - wojowników oczyszczających mały świat z brudu, tuż przy szyldzie oznajmiającym nazwę miejscowości, w której była dotychczas może raz. Wren zmaterializowała się na terenie w okolicy, przeniesiona tu za pomocą transmutacji, by potem ruszyć w obranym kierunku, gdzie prędko dołączyła do Mericourt pojawiającej się z chmury czarnego dymu. Buty nikły w śniegu, pozostawiając za nią ścieżkę śladów na niczego niespodziewającym się puchu; była druga, póki co sam na sam ze znajomą mentorką, kłaniając przed nią głowę w powitalnym geście.
- A więc Nowy Rok rzeczywiście zaczynamy pomyślnie - odezwała się do niej cicho acz pewnie, z różdżką przygotowaną w dłoni, nim spojrzenie czarnych oczu sięgnęło krajobrazu malującego się na pobliskim horyzoncie. Miasteczko - chociaż może wypadałoby nazwać je po imieniu, wioską - wydawało się spokojne, nie przypuszczało nadchodzącego ataku, który rozpocząć miał się już za chwilę. Wren natomiast nie wychodziła przed szereg. Chociaż czuła w dominującej ręce mrowienie ekscytacji a serce zdawało się bić trochę szybciej, nie wbiegła tam niczym narwany młokos, by od razu siać zniszczenie, o nie. Na to przyjdzie czas. Wiedziała, że jeśli u boku miała Deirdre, katorgi dla tych mugoli nie zabraknie. Byli zbiegami, uciekinierami, tchórzami. Nie należała się im litość. - Celem jest każdy, kto nie ma w dłoni różdżki, prawda? I nie bierzemy jeńców? - spytała kontrolnie, własne magiczne drewno kierując na nadgarstek drugiej ręki. - Mico - szepnęła, licząc, że obrona przed czarną magią, dziedzina, którą pielęgnowała trochę po macoszemu, nie zdecyduje się jej zawieść w tak ważnym momencie.
Tu miała ich spotkać - wojowników oczyszczających mały świat z brudu, tuż przy szyldzie oznajmiającym nazwę miejscowości, w której była dotychczas może raz. Wren zmaterializowała się na terenie w okolicy, przeniesiona tu za pomocą transmutacji, by potem ruszyć w obranym kierunku, gdzie prędko dołączyła do Mericourt pojawiającej się z chmury czarnego dymu. Buty nikły w śniegu, pozostawiając za nią ścieżkę śladów na niczego niespodziewającym się puchu; była druga, póki co sam na sam ze znajomą mentorką, kłaniając przed nią głowę w powitalnym geście.
- A więc Nowy Rok rzeczywiście zaczynamy pomyślnie - odezwała się do niej cicho acz pewnie, z różdżką przygotowaną w dłoni, nim spojrzenie czarnych oczu sięgnęło krajobrazu malującego się na pobliskim horyzoncie. Miasteczko - chociaż może wypadałoby nazwać je po imieniu, wioską - wydawało się spokojne, nie przypuszczało nadchodzącego ataku, który rozpocząć miał się już za chwilę. Wren natomiast nie wychodziła przed szereg. Chociaż czuła w dominującej ręce mrowienie ekscytacji a serce zdawało się bić trochę szybciej, nie wbiegła tam niczym narwany młokos, by od razu siać zniszczenie, o nie. Na to przyjdzie czas. Wiedziała, że jeśli u boku miała Deirdre, katorgi dla tych mugoli nie zabraknie. Byli zbiegami, uciekinierami, tchórzami. Nie należała się im litość. - Celem jest każdy, kto nie ma w dłoni różdżki, prawda? I nie bierzemy jeńców? - spytała kontrolnie, własne magiczne drewno kierując na nadgarstek drugiej ręki. - Mico - szepnęła, licząc, że obrona przed czarną magią, dziedzina, którą pielęgnowała trochę po macoszemu, nie zdecyduje się jej zawieść w tak ważnym momencie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Podróż do wybranego miejsca wymagała przygotowań. Długich i rzetelnych, skomplikowanych w tym, jak wielkie oczekiwania spoczywały na barkach Rycerzy Walpurgii. Zadanie powierzone przez Czarnego Pana było ważne. Najważniejsze. Nie mogli go zawieść. Przedsmak jego niezadowolenia, jeśli tak mógł powiedzieć, poznał już w Locus Nihil. Dzisiejsza porażka mogła okazać się dużo poważniejsze w konsekwencjach.
Aportował się tuż obok sporych rozmiarów śnieżnej zaspy, w niewielkim oddaleniu od wioski, do której miał dotrzeć; taką miał nadzieję. Wysokie, ocieplane buty chroniły przed zimnem podobnie jak cała reszta ubioru skrytego pod naprawdę grubą abają. Jasne futro otaczało kołnierz, a długi gruby szal częściowo osłaniał twarz. Różdżka trzymana w dłoni wciąż pozostawała ciepła po niedawnym użyciu magii. W prawdziwej zimie, która go otaczała, niemal smakował na języku resztek ciepła ulatujących z akacjowego drewna porównywalnego do tego, jakie towarzyszyło ekscytacji osiąganej poprzez sukcesywne stawianie kroków do obranego celu. Nawet jeśli było to przedzieranie się przez warstwy śniegu w stronę dwóch sylwetek, z którymi miał się spotkać. Wspólnie mieli przeprowadzić szturm na mugolskie siedlisko i wyplenić je. Zachary nie umiał odnaleźć w sobie pewności, czy posiadał dostateczne umiejętności do takiego działania. Z drugiej strony wiedział, że potrzebował ogromu praktyki, by jak najszybciej odnaleźć w sobie moc, która miała wyjątkowo wiele wspólnego z nekromantycznymi praktykami starożytnego Egiptu. Transkrypcje, do których dotarł, nieco rozjaśniły mroki niewiedzy w nowej dziedzinie, lecz informacje te stanowiły wierzchołek tego, do czego zmierzał. Dziś jedynie mógł zasmakować mrocznej potęgi i wynieść kolejną lekcję w towarzystwie Deirdre.
W milczeniu zatrzymał się obok obcej mu czarownicy. Uprzejmym skinieniem przywitał wpierw Mericourt, później drugą z towarzyszkę i zrównał szereg, wyciągając różdżkę przed siebie w kontrolnym geście.
— Żadnych jeńców — potwierdził cicho. Znał rozkazy, a pełnia przesłania spoczywała w rękach Śmierciożerczyni, za którą postąpił krok naprzód, gdy tylko padła decyzja odnośnie podjęcia akcji. Śnieg chrupał w takt marszu w stronę wioski. Nadchodzili, z każdym krokiem będąc coraz bliżej mugoli niespodziewających się końca. Wygiął wargi w zadowoleniu, choć te pozostawały skryte pod warstwą szala. Niewielkie ukrycie własnej tożsamości było mu nawet na rękę, choć nie oczekiwał, że potrwa to długo. Miał być ostatnią twarzą, którą dzisiaj ujrzą mugole. Całkiem spora garstka, musiał przyznać. I ktoś zamierzał w ten ziąb opuścić swój ciepły dom. Ktokolwiek to był, nie znajdował się daleko, za to stał się natychmiastowym celem Zachary'ego.
— Betula — zaintonował wyraźnie, z lekką obawą. Różdżkę skierował prosto w plecy pierwszej ofiary, mugola, może mugolki. To nie miało znaczenia. Każdy miał stąd zniknąć. Był gotów zapłacić własną cenę, jeśli tylko mieli odnieść sukces.
Aportował się tuż obok sporych rozmiarów śnieżnej zaspy, w niewielkim oddaleniu od wioski, do której miał dotrzeć; taką miał nadzieję. Wysokie, ocieplane buty chroniły przed zimnem podobnie jak cała reszta ubioru skrytego pod naprawdę grubą abają. Jasne futro otaczało kołnierz, a długi gruby szal częściowo osłaniał twarz. Różdżka trzymana w dłoni wciąż pozostawała ciepła po niedawnym użyciu magii. W prawdziwej zimie, która go otaczała, niemal smakował na języku resztek ciepła ulatujących z akacjowego drewna porównywalnego do tego, jakie towarzyszyło ekscytacji osiąganej poprzez sukcesywne stawianie kroków do obranego celu. Nawet jeśli było to przedzieranie się przez warstwy śniegu w stronę dwóch sylwetek, z którymi miał się spotkać. Wspólnie mieli przeprowadzić szturm na mugolskie siedlisko i wyplenić je. Zachary nie umiał odnaleźć w sobie pewności, czy posiadał dostateczne umiejętności do takiego działania. Z drugiej strony wiedział, że potrzebował ogromu praktyki, by jak najszybciej odnaleźć w sobie moc, która miała wyjątkowo wiele wspólnego z nekromantycznymi praktykami starożytnego Egiptu. Transkrypcje, do których dotarł, nieco rozjaśniły mroki niewiedzy w nowej dziedzinie, lecz informacje te stanowiły wierzchołek tego, do czego zmierzał. Dziś jedynie mógł zasmakować mrocznej potęgi i wynieść kolejną lekcję w towarzystwie Deirdre.
W milczeniu zatrzymał się obok obcej mu czarownicy. Uprzejmym skinieniem przywitał wpierw Mericourt, później drugą z towarzyszkę i zrównał szereg, wyciągając różdżkę przed siebie w kontrolnym geście.
— Żadnych jeńców — potwierdził cicho. Znał rozkazy, a pełnia przesłania spoczywała w rękach Śmierciożerczyni, za którą postąpił krok naprzód, gdy tylko padła decyzja odnośnie podjęcia akcji. Śnieg chrupał w takt marszu w stronę wioski. Nadchodzili, z każdym krokiem będąc coraz bliżej mugoli niespodziewających się końca. Wygiął wargi w zadowoleniu, choć te pozostawały skryte pod warstwą szala. Niewielkie ukrycie własnej tożsamości było mu nawet na rękę, choć nie oczekiwał, że potrwa to długo. Miał być ostatnią twarzą, którą dzisiaj ujrzą mugole. Całkiem spora garstka, musiał przyznać. I ktoś zamierzał w ten ziąb opuścić swój ciepły dom. Ktokolwiek to był, nie znajdował się daleko, za to stał się natychmiastowym celem Zachary'ego.
— Betula — zaintonował wyraźnie, z lekką obawą. Różdżkę skierował prosto w plecy pierwszej ofiary, mugola, może mugolki. To nie miało znaczenia. Każdy miał stąd zniknąć. Był gotów zapłacić własną cenę, jeśli tylko mieli odnieść sukces.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k10' : 8
#1 'k100' : 28
--------------------------------
#2 'k10' : 8
Powietrze było zimne, rześkie, przesycone pasmami woni sosnowego dymu, snującego się leniwie po dachach domów mugolskiej wioski. Mieszkańcy zapewne zasiadali do rodzinnych obiadów, przygotowywali talerze, sztućce uderzały o drewniane blaty, matki upominały dzieci, a ojcowie przynosili do stołów ciężkie garnki zupy ugotowanej z resztek - rzecz jasna wszystko zrobione bez pomocy magii, ta nie wibrowała siłą w ich żyłach nieposkromioną potęgą. Byli gorsi, nieważni, nieistotni: może gdyby się nie buntowali, nie brali udziału w terrorystycznych działaniach Zakonu Feniksa i po prostu posłusznie podążali ścieżką ku samozagładzie, mogliby liczyć na coś w rodzaju łaski. Ci jednak samym swoim istnieniem pluli w twarz rządu namaszczonego przez samego Lorda Voldemorta, dodatkowo jawnie popierając działania bojówek Harolda Longbottoma. Wioska nie liczyła wielu mieszkańców, przycupnęła w cichej dolinie pomiędzy wzgórzami i lasami Staffordshire, niepostrzeżenie stając się zarzewiem promugolskiej propagandy. Musieli je oczyścić, zalać brukowane uliczki krwią, użyźniającą to miejsce pod wzrost jedynej słusznej idei. Nie powinien tu zostać żaden ślad po szlamowatej mini społeczności - i Deirdre nie mogła się doczekać tego katharsis, powstania z popiołów i ciał czegoś lepszego, uzdrawiającego ten rejon hrabstwa.
Nie zamierzała czynić tego sama. Zachary już niejeden raz sprawdził się jako doskonały kompan w wypełnianiu woli Czarnego Pana, a dla Wren - miał być to rodzaj sprawdzianiu. Czy poradzi sobie poza sztywnymi ramami sal lekcyjnych, gdzie nad każdym detalem panowała Deirdre? Czy nie zawaha się stając naprzeciwko matki chroniącej swe brudne, szlamowate dziecko? Czy nie przerazi się wrzaskami, zapachem palonego żywcem ciała, chaosem egzekucji? Spojrzała na nią z uwagą, czarnymi oczami przebłyskującymi spod lustrzanej maski. - Każdy mugol, którego napotkamy, ma stracić życie - potwierdziła beznamiętnym tonem, przenosząc spojrzenie na wyniosłego Zachary'ego. Dobrze było mieć go po swojej stronie, nie tylko jako uzdrowiciela - choć kto wie, jaką cenę dzisiaj przyjdzie zapłacić śmierciożerczyni za korzystanie z czarnej magii? - W wiosce nie powinni znajdować się czarodzieje, ale jeśli tacy się zjawią - i jeśli jawnie staną w obronie szlamu i nas zaatakują - również powinni zostać zneutralizowani - kontynuowała, odwracając się w końcu przodem w stronę głównej drogi, przechodzącej przez centrum wioski. - Do dzieła - zakończyła ze spokojem, nie powstrzymując jednak drżącego w tych kilku głoskach podekscytowania, niecierpliwości, prawie radości, tłumiącej zdenerwowanie. Ruszyła śmiało do przodu, cała w czerni, w masce odbijającej blask śniegu a przez to wręcz oślepiającej, wkraczając pomiędzy budynki. Od razu jej wzrok przykuła wielka choinka, stojąca na rynku wioski, już nieco podniszczona i bez wszystkich ozdób, ale dalej imponująca- wokół niej kłębiło się kilkunastu mieszkańców, biegały roześmiane dzieci, skądś dochodziła muzyka. Słodka, poświąteczna atmosfera wkrótce zniszczona ostrymi inkantacjami. Nie spodziewali się ataku, nie przypuszczali, że w końcu dosięgnie ich sprawiedliwość, ale ta - znajdowała się tuż za ich plecami. - Vulnerario - wypowiedziała Deirdre beznamiętnie, surowo, celując w kark stojącego najdalej od choinki mężczyzny, śmiał się w niebogłosy i wskazywał trzymanej za dłoń dziewczynce chwiejącą się na choince gwiazdkę. Różdżka Deirdre smagnęła powietrze, szybko przesunęła ją w bok, by kolejną inkantacją rozciąć szyję chudej, rudowłosej kobiety, trzymającej na rękach niemowlę. - Sectumsempra - syknęła, dalej idąc przez siebie, podekscytowana i skupiona.
1. vulnerario, 2 obrażenia od cm, 3 obrażenia
4. sectusempra, i jak wyżej
Nie zamierzała czynić tego sama. Zachary już niejeden raz sprawdził się jako doskonały kompan w wypełnianiu woli Czarnego Pana, a dla Wren - miał być to rodzaj sprawdzianiu. Czy poradzi sobie poza sztywnymi ramami sal lekcyjnych, gdzie nad każdym detalem panowała Deirdre? Czy nie zawaha się stając naprzeciwko matki chroniącej swe brudne, szlamowate dziecko? Czy nie przerazi się wrzaskami, zapachem palonego żywcem ciała, chaosem egzekucji? Spojrzała na nią z uwagą, czarnymi oczami przebłyskującymi spod lustrzanej maski. - Każdy mugol, którego napotkamy, ma stracić życie - potwierdziła beznamiętnym tonem, przenosząc spojrzenie na wyniosłego Zachary'ego. Dobrze było mieć go po swojej stronie, nie tylko jako uzdrowiciela - choć kto wie, jaką cenę dzisiaj przyjdzie zapłacić śmierciożerczyni za korzystanie z czarnej magii? - W wiosce nie powinni znajdować się czarodzieje, ale jeśli tacy się zjawią - i jeśli jawnie staną w obronie szlamu i nas zaatakują - również powinni zostać zneutralizowani - kontynuowała, odwracając się w końcu przodem w stronę głównej drogi, przechodzącej przez centrum wioski. - Do dzieła - zakończyła ze spokojem, nie powstrzymując jednak drżącego w tych kilku głoskach podekscytowania, niecierpliwości, prawie radości, tłumiącej zdenerwowanie. Ruszyła śmiało do przodu, cała w czerni, w masce odbijającej blask śniegu a przez to wręcz oślepiającej, wkraczając pomiędzy budynki. Od razu jej wzrok przykuła wielka choinka, stojąca na rynku wioski, już nieco podniszczona i bez wszystkich ozdób, ale dalej imponująca- wokół niej kłębiło się kilkunastu mieszkańców, biegały roześmiane dzieci, skądś dochodziła muzyka. Słodka, poświąteczna atmosfera wkrótce zniszczona ostrymi inkantacjami. Nie spodziewali się ataku, nie przypuszczali, że w końcu dosięgnie ich sprawiedliwość, ale ta - znajdowała się tuż za ich plecami. - Vulnerario - wypowiedziała Deirdre beznamiętnie, surowo, celując w kark stojącego najdalej od choinki mężczyzny, śmiał się w niebogłosy i wskazywał trzymanej za dłoń dziewczynce chwiejącą się na choince gwiazdkę. Różdżka Deirdre smagnęła powietrze, szybko przesunęła ją w bok, by kolejną inkantacją rozciąć szyję chudej, rudowłosej kobiety, trzymającej na rękach niemowlę. - Sectumsempra - syknęła, dalej idąc przez siebie, podekscytowana i skupiona.
1. vulnerario, 2 obrażenia od cm, 3 obrażenia
4. sectusempra, i jak wyżej
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'k8' : 2, 4, 2, 3, 1, 8, 4, 5, 8, 3, 4, 5
--------------------------------
#4 'k100' : 28
--------------------------------
#5 'k10' : 9
--------------------------------
#6 'k8' : 6, 7, 2, 5, 6, 1, 3, 7, 3, 3, 3, 1
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'k8' : 2, 4, 2, 3, 1, 8, 4, 5, 8, 3, 4, 5
--------------------------------
#4 'k100' : 28
--------------------------------
#5 'k10' : 9
--------------------------------
#6 'k8' : 6, 7, 2, 5, 6, 1, 3, 7, 3, 3, 3, 1
Pojawienie się obcego mężczyzny, eleganckiego, o rysach równie - jeśli nie mocniej orientalnych, Wren przyjęła z ciekawością; był jednym z nich, czy może zaproszonym niezrzeszonym, będącym tu obecnym na zasadach podobnych niej samej? Nie spytała o to jednak, skinęła jedynie głową, głęboko, z szacunkiem, jego płaszcz wyglądał na drogi, natomiast charakterystyczny wygląd (widoczny co prawda zza szala przysłaniającego część twarzy) mógł uchylać rąbka tajemnicy konkretnego pochodzenia; nie zamierzała dziś ryzykować nietaktem, nawet jeśli balansowali na granicy ostrza w katowskiej dłoni, gotowi zalać wioskę krwią.
Nie odpowiedziała na pozbawione płomienia, konkretne rozkazy Deirdre inaczej niż pomrukiem wyrażającym zrozumienie. Cel był prosty, zniszczyć szlam, zdeptać pod obcasem zimowych butów plugawiące tę ziemię robactwo i nie dopuścić do tego, by rozpełzło się po lasach. Mogła w ten sposób podkreślić swoją użyteczność, a przede wszystkim wykazać, że to, czego tak sumiennie i skrupulatnie uczyła ją Mericourt wcale nie szło na marne; miała w zapasie kilka miesięcy intensywnej nauki czarnej magii, którą teraz mogła poddać realnej próbie, ambitna, głodna efektu. Niech się stanie. Nawet jeśli miałaby przypłacić to własną posoką i okrutną migreną osiadającą w skroniach - czy i śmiercią, to nie mogło jej zatrzymać, nie tutaj i nie teraz.
Podczas gdy celem Śmierciożerczyni stała się celebracja urzekającej choinki przez grupę niemagów, a Zacharego mugol nieświadomy zagrożenia przemierzając próg swojego domostwa, czarne oczy Wren zatrzymały się na kilkorgu mężczyzn wyłaniających się z lasu. Dzierżyli przy sobie złapane na haki ryby, które musieli siłą wydrzeć z zamarzniętej rzeki, żeby nakarmić swoje beznadziejne dzieci - szkoda było na nich zwierzyny, a ona nie zamierzała pozwolić, by w popłochu udali się stamtąd, skąd przed chwilą właśnie nadeszli. Mieli zginąć, wszyscy. Równie dobrze mogła zacząć właśnie od nich.
- Ignitio - zaintonowała znajomą nazwę uroku, a kasztanowiec natychmiast wypluł z siebie kulę ognia, jaka ugodziła jednego z mugoli w pierś; ten wrzasnął, próbował strącić z siebie płomienie, ale magia z łatwością zajmowała jego ubrania i parzyła skórę, odejmując ją od mięsa. W tym czasie jego towarzysz zamarł w niezrozumieniu, patrzył na przyjaciela, by potem wzrok przenieść i na nią, z przestrachem i złością; w przypływie beznadziejnego heroizmu rzucił się w stronę czarownicy z hakiem, z którego zsunęła się ryba, krzyczał w szale, ale nie mógł obronić się przed następnym zaklęciem, jakie tym razem posłała w jego kierunku. - Lancea - Wren z ekscytacją patrzyła jak potężna, silnie błyszcząca włócznia przeszyła go na wskroś. Póki co korzystała wyłącznie z tego, co znajome i bezpieczne - nie chciała bowiem już w pierwszych zaklęciach polec w czarnomagicznej pokusie, chętna odebrać przed tym choć kilka żyć. Ale... Ale nadszedł czas i na to. Zza winkla wyłoniło się dziecko przyciskające do piersi przytulankę, ledwie jej obecność mignęła w kącie skośnych oczu, a Azjatka odwróciła się w ów stronę błyskawicznie, gotowa, podniecona. Pierwszy raz miała użyć nowego zaklęcia w takich okolicznościach, na niespodziewającej się ataku ofierze. Młodej. Niewinnej. - Plumosa - warknęła niemal lubieżnie. Kasztanowiec usłuchał; wiązka inkantacji dosięgnęła kilkulatki i ścisnęła od środka jej płuca czarnym dymem, a dziecko opadło na kolana, drapiąc w skórę swojej szyi, jakby to miało ją uratować. Głupia, bezużyteczna mała szlama.
Nie odpowiedziała na pozbawione płomienia, konkretne rozkazy Deirdre inaczej niż pomrukiem wyrażającym zrozumienie. Cel był prosty, zniszczyć szlam, zdeptać pod obcasem zimowych butów plugawiące tę ziemię robactwo i nie dopuścić do tego, by rozpełzło się po lasach. Mogła w ten sposób podkreślić swoją użyteczność, a przede wszystkim wykazać, że to, czego tak sumiennie i skrupulatnie uczyła ją Mericourt wcale nie szło na marne; miała w zapasie kilka miesięcy intensywnej nauki czarnej magii, którą teraz mogła poddać realnej próbie, ambitna, głodna efektu. Niech się stanie. Nawet jeśli miałaby przypłacić to własną posoką i okrutną migreną osiadającą w skroniach - czy i śmiercią, to nie mogło jej zatrzymać, nie tutaj i nie teraz.
Podczas gdy celem Śmierciożerczyni stała się celebracja urzekającej choinki przez grupę niemagów, a Zacharego mugol nieświadomy zagrożenia przemierzając próg swojego domostwa, czarne oczy Wren zatrzymały się na kilkorgu mężczyzn wyłaniających się z lasu. Dzierżyli przy sobie złapane na haki ryby, które musieli siłą wydrzeć z zamarzniętej rzeki, żeby nakarmić swoje beznadziejne dzieci - szkoda było na nich zwierzyny, a ona nie zamierzała pozwolić, by w popłochu udali się stamtąd, skąd przed chwilą właśnie nadeszli. Mieli zginąć, wszyscy. Równie dobrze mogła zacząć właśnie od nich.
- Ignitio - zaintonowała znajomą nazwę uroku, a kasztanowiec natychmiast wypluł z siebie kulę ognia, jaka ugodziła jednego z mugoli w pierś; ten wrzasnął, próbował strącić z siebie płomienie, ale magia z łatwością zajmowała jego ubrania i parzyła skórę, odejmując ją od mięsa. W tym czasie jego towarzysz zamarł w niezrozumieniu, patrzył na przyjaciela, by potem wzrok przenieść i na nią, z przestrachem i złością; w przypływie beznadziejnego heroizmu rzucił się w stronę czarownicy z hakiem, z którego zsunęła się ryba, krzyczał w szale, ale nie mógł obronić się przed następnym zaklęciem, jakie tym razem posłała w jego kierunku. - Lancea - Wren z ekscytacją patrzyła jak potężna, silnie błyszcząca włócznia przeszyła go na wskroś. Póki co korzystała wyłącznie z tego, co znajome i bezpieczne - nie chciała bowiem już w pierwszych zaklęciach polec w czarnomagicznej pokusie, chętna odebrać przed tym choć kilka żyć. Ale... Ale nadszedł czas i na to. Zza winkla wyłoniło się dziecko przyciskające do piersi przytulankę, ledwie jej obecność mignęła w kącie skośnych oczu, a Azjatka odwróciła się w ów stronę błyskawicznie, gotowa, podniecona. Pierwszy raz miała użyć nowego zaklęcia w takich okolicznościach, na niespodziewającej się ataku ofierze. Młodej. Niewinnej. - Plumosa - warknęła niemal lubieżnie. Kasztanowiec usłuchał; wiązka inkantacji dosięgnęła kilkulatki i ścisnęła od środka jej płuca czarnym dymem, a dziecko opadło na kolana, drapiąc w skórę swojej szyi, jakby to miało ją uratować. Głupia, bezużyteczna mała szlama.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie czuł ani przez moment, że nadmiar warstw pod wierzchnim okryciem i szalem stanowił przeszkodę w dzisiejszym natarciu. Zimna warstwa była nieustannie odpychana przez ciepło ubrań, lecz z każdą kolejną minutą słabła. Mimo ciepłego, sytego posiłku, mimo gorącej herbaty nie był w stanie zatrzymać naturalnego procesu dążącego do równowagi; nawet wtedy, gdy równowaga działała na jego niekorzyść. Różdżka stygła szybciej niż się spodziewał. Magia zdawała się trudniejsza w takich warunkach, lecz nie mógł pozwolić sobie na utratę koncentracji; nie przy tak ważnym zadaniu. Terror, który miał zasiać po raz pierwszy w takim wydaniu, działając jawnie i bez skrupułów. Nigdy wcześniej nie stawiał przed sobą pytania, czy je miał. Nie istniała ku temu najmniejsza potrzeba.
Nie odzywał się więcej. Milczenie pozwalało Zachary'emu zachować resztki pozorów. Szal osłaniał twarz, na której czaiło się nieco ze zdenerwowania ;to jedno znikło raptem wtedy, gdy wspólnie, we trójkę, przekroczyli pierwsze zabudowania. Szli dostatecznie długo. Pierwsze zaklęcia padły, także i z jego strony, choć to okazało się niedostatecznie silne, on był niedostatecznie silny. Ciepłe akacjowe drewno przebijało się lekko przez skórzaną rękawiczkę, przypominając mu, że nie mógł okazać słabości. Było zbyt wcześnie na jakiekolwiek przejawy tego rodzaju. Zamierzał utrzymywać emocje pod kontrolą, z każdym krokiem stawianym w śniegu coraz bliżej mugolskich domostw, coraz bliżej pętanemu chaosowi przez obie czarownice. Błyski magii rozpoczęły popłoch. Ucieczkę. Szaleństwo. Inni zaczęli wychodzić z własnych domostw, zainteresowani rumorem, zaalarmowani krzykami przerażenia, wrzaskami bólu. Zaczęli uciekać.
— Będą uciekać, spróbuję ich okrążyć — podzielił się spostrzeżeniem, zaciskając mocniej palce na różdżce, a drugą, wolną ręką, wykonując gest zamykający palce, mający pomóc mu skupić się na skorzystaniu z trenowanej przez ostatnie miesiące umiejętności. Przez chwilę, krótki ulotny moment w marszu poczuł znajome ciągnięcie magii i zdołał już zacisnąć oczy, lecz wirowanie w przestrzeni nie nastąpiło. Nadal szedł tym samym rytmem obok towarzyszek. — Szlag! — Warknął, wykonując dość zamaszysty ruch ręką, by poła abai nie przeszkadzała w dalszej walce. — Betula — raz jeszcze podjął tę samą inkantację, mierząc ponownie w tego samego, teraz już uciekającego mężczyznę. — Bucco — zaintonował, tym razem mierząc w kolejną postać, która wyłoniła się z pobliskiego budynku, po czym przyspieszył kroku, nie zamierzając ani trochę zostawać w tyle.
— Capillumo — podjął się dość nieprzyjemnego zaklęcia, gdy po parunastu kolejnych krokach dostrzegł mugolkę. To chyba była mugolka, choć dla Zachary'ego nie miało to większego znaczenia. Każdy miał zginąć.
rzuty na nieudaną teleportację
Nie odzywał się więcej. Milczenie pozwalało Zachary'emu zachować resztki pozorów. Szal osłaniał twarz, na której czaiło się nieco ze zdenerwowania ;to jedno znikło raptem wtedy, gdy wspólnie, we trójkę, przekroczyli pierwsze zabudowania. Szli dostatecznie długo. Pierwsze zaklęcia padły, także i z jego strony, choć to okazało się niedostatecznie silne, on był niedostatecznie silny. Ciepłe akacjowe drewno przebijało się lekko przez skórzaną rękawiczkę, przypominając mu, że nie mógł okazać słabości. Było zbyt wcześnie na jakiekolwiek przejawy tego rodzaju. Zamierzał utrzymywać emocje pod kontrolą, z każdym krokiem stawianym w śniegu coraz bliżej mugolskich domostw, coraz bliżej pętanemu chaosowi przez obie czarownice. Błyski magii rozpoczęły popłoch. Ucieczkę. Szaleństwo. Inni zaczęli wychodzić z własnych domostw, zainteresowani rumorem, zaalarmowani krzykami przerażenia, wrzaskami bólu. Zaczęli uciekać.
— Będą uciekać, spróbuję ich okrążyć — podzielił się spostrzeżeniem, zaciskając mocniej palce na różdżce, a drugą, wolną ręką, wykonując gest zamykający palce, mający pomóc mu skupić się na skorzystaniu z trenowanej przez ostatnie miesiące umiejętności. Przez chwilę, krótki ulotny moment w marszu poczuł znajome ciągnięcie magii i zdołał już zacisnąć oczy, lecz wirowanie w przestrzeni nie nastąpiło. Nadal szedł tym samym rytmem obok towarzyszek. — Szlag! — Warknął, wykonując dość zamaszysty ruch ręką, by poła abai nie przeszkadzała w dalszej walce. — Betula — raz jeszcze podjął tę samą inkantację, mierząc ponownie w tego samego, teraz już uciekającego mężczyznę. — Bucco — zaintonował, tym razem mierząc w kolejną postać, która wyłoniła się z pobliskiego budynku, po czym przyspieszył kroku, nie zamierzając ani trochę zostawać w tyle.
— Capillumo — podjął się dość nieprzyjemnego zaklęcia, gdy po parunastu kolejnych krokach dostrzegł mugolkę. To chyba była mugolka, choć dla Zachary'ego nie miało to większego znaczenia. Każdy miał zginąć.
rzuty na nieudaną teleportację
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 25, 61, 25
--------------------------------
#2 'k10' : 8, 2, 7
#1 'k100' : 25, 61, 25
--------------------------------
#2 'k10' : 8, 2, 7
Czarnomagiczne zaklęcia gładko uderzyły w ofiary w ułamku sekundy po wypowiedzeniu morderczych inkantacji. Głębokie cięcie na szlamiej szyi spowodowało, że głowa opadła z karku, rozlewając wokół siebie niemal wrzątek krwi, od razu rozpuszczającej śnieg. Ciało trwało jeszcze przez mgnienie oka w przerażającej, stojącej pozycji, a później opadło na ziemię, tuż obok prezentów, skrytych pod intensywnie zieloną choinką. Tuż obok mężczyzny na ziemię padała kobieta z rozerwanym niewidzialnym ostrzem bokiem, dziecko wypadło jej z rąk, płaczący tobołek poturlał się gdzieś w zaspę, pod nogi zszokowanego grona świętujących mieszkańców Lavedale. Zaklętych w szoku, muzyka jeszcze grała, a ich twarze, zarumienione świąteczną atmosferą, cynamonowym grzańcem i wspólnym śpiewem, dopiero zaczynały tracić koloryt. Źrenice reagowały jako pierwsze, rozszerzając się w prymitywnym napadzie potwornego lęku, Deirdre wpatrywała się chciwie w ich twarze, rozkoszując się strachem. Płynącym ku niej setką bodźców, kochała ostry zapach paniki, mdlącą woń zbliżajacej się histerii, cały ten wykwintny bukiet, który budziła potęga czarnej magii. W trzech tylko pozornie skromnych osobach, mających wyrżnąc całą niemagiczną społeczność wioski.
Kątem oka zerknęła na Zachary'ego, kiwając głową, tak, mógł odciąć im drogę, przenieść się na przeciwległy koniec rynku, innego wyjścia z matni raczej nie było, zresztą, jeśli uciekną, bez ubrań, jedzenia, ognia, zginą w pobliskich lasach, gubiąc się wśród zawiei lub zamarzając żywcem po kilku godzinach. Taka długa, beznadziejna agonia również będzie satysfakcjonująca, choć Deirdre wolała sycić zmysły obserwowaniem rezultatu własnych zaklęć. I tych, które śmiało rzucała Wren. To na niej skupiła wzrok na dłużej niż na egzotycznym towarzyszu, wiedziała, że o Zachary'ego nie musi się martwić, zachowanie Chang stanowiło zaś zagadkę. Mericourt nie drgnęła, widząc daleki poblask płomienia, przywołujący wspomnienie rozwścieczonej Evandry - po raz pierwszy od dawna nie myślała w ogóle o półwili i konsekwencjach spotkania, skupiona tylko na tym, że znów robiła to, co kochała. Nie tracąc przy tym głowy, nasłuchiwała wrzasku bólu Wren lub bulgotu krwi, zalewającej jej gardło, lecz nic takiego się nie stało, a uczennica wypełniała swe obowiązki z zaskakującą skutecznością. Deirdre widziała kłęby dymu unoszące się z płuc dziecka, lecz nie poświęcała temu obrazkowi zbyt wiele uwagi, wokół wciąż kłębili się ludzie, powoli uciekający w panice - należało ich szybko unieszkodliwić, w najbrutalniejszy ze sposobów.
- Odetnijcie im drogę ucieczki - poleciła głośno swym towarzyszom, dalej spokojna, obojętna na krzyki paniki, błagalne piski i wywrzeszczane pytania. Dlaczego? Naprawdę o to pytali? Po tym, jak zasiedlili ich miejsca, zanieczyścili ich świat, zepchnęli ich siłę do podziemi, uznając się za panów tych ziem? Uzurpując sobie prawo do magii, na którą nie zasłużyli? Atakując, niszcząc i roznosząc śmiercionośny brud, mącący w głowach niektórym czarodziejom? Nie zasłużyli na to, by im to tłumaczyć, stracili swą szansę na odwrót, na samozniszczenie, teraz - powinni być wdzięczni za to, że skracają ich męki. - Igne Inferiori - wycedziła, unosząc różdżkę w stronę rosłego brodacza, prawie jedynego, który zamiast uciekać w popłochu, ruszał w ich stronę, bezbronny, wymachujący jakąś śmieszną zabaweczką. Później odwróciła się w drugą stronę, w tą, z której przyszli, chcąc odciąć i tę drogę ucieczki, by zamknąć mieszkańców w potrzasku. - Protego Kletva - zainkantowała, dokładnie wydzielając ruchem różdżki przestrzeń między budynkami, tak, by zablokować nieposiadającym czarnomagicznego przedmiotu mugolom możliwość opuszczenia rynku. - Contudito Collum - wycedziła jeszcze, znów obracając się wokół własnej osi, spokojna, zwinna i szybka, pewnie trzymając różdżkę w dłoni, mierząc nią w kolejnego mugolskiego mężczyznę, zbliżającego się w jej stronę.
| zaklęcia w kolejności
Kątem oka zerknęła na Zachary'ego, kiwając głową, tak, mógł odciąć im drogę, przenieść się na przeciwległy koniec rynku, innego wyjścia z matni raczej nie było, zresztą, jeśli uciekną, bez ubrań, jedzenia, ognia, zginą w pobliskich lasach, gubiąc się wśród zawiei lub zamarzając żywcem po kilku godzinach. Taka długa, beznadziejna agonia również będzie satysfakcjonująca, choć Deirdre wolała sycić zmysły obserwowaniem rezultatu własnych zaklęć. I tych, które śmiało rzucała Wren. To na niej skupiła wzrok na dłużej niż na egzotycznym towarzyszu, wiedziała, że o Zachary'ego nie musi się martwić, zachowanie Chang stanowiło zaś zagadkę. Mericourt nie drgnęła, widząc daleki poblask płomienia, przywołujący wspomnienie rozwścieczonej Evandry - po raz pierwszy od dawna nie myślała w ogóle o półwili i konsekwencjach spotkania, skupiona tylko na tym, że znów robiła to, co kochała. Nie tracąc przy tym głowy, nasłuchiwała wrzasku bólu Wren lub bulgotu krwi, zalewającej jej gardło, lecz nic takiego się nie stało, a uczennica wypełniała swe obowiązki z zaskakującą skutecznością. Deirdre widziała kłęby dymu unoszące się z płuc dziecka, lecz nie poświęcała temu obrazkowi zbyt wiele uwagi, wokół wciąż kłębili się ludzie, powoli uciekający w panice - należało ich szybko unieszkodliwić, w najbrutalniejszy ze sposobów.
- Odetnijcie im drogę ucieczki - poleciła głośno swym towarzyszom, dalej spokojna, obojętna na krzyki paniki, błagalne piski i wywrzeszczane pytania. Dlaczego? Naprawdę o to pytali? Po tym, jak zasiedlili ich miejsca, zanieczyścili ich świat, zepchnęli ich siłę do podziemi, uznając się za panów tych ziem? Uzurpując sobie prawo do magii, na którą nie zasłużyli? Atakując, niszcząc i roznosząc śmiercionośny brud, mącący w głowach niektórym czarodziejom? Nie zasłużyli na to, by im to tłumaczyć, stracili swą szansę na odwrót, na samozniszczenie, teraz - powinni być wdzięczni za to, że skracają ich męki. - Igne Inferiori - wycedziła, unosząc różdżkę w stronę rosłego brodacza, prawie jedynego, który zamiast uciekać w popłochu, ruszał w ich stronę, bezbronny, wymachujący jakąś śmieszną zabaweczką. Później odwróciła się w drugą stronę, w tą, z której przyszli, chcąc odciąć i tę drogę ucieczki, by zamknąć mieszkańców w potrzasku. - Protego Kletva - zainkantowała, dokładnie wydzielając ruchem różdżki przestrzeń między budynkami, tak, by zablokować nieposiadającym czarnomagicznego przedmiotu mugolom możliwość opuszczenia rynku. - Contudito Collum - wycedziła jeszcze, znów obracając się wokół własnej osi, spokojna, zwinna i szybka, pewnie trzymając różdżkę w dłoni, mierząc nią w kolejnego mugolskiego mężczyznę, zbliżającego się w jej stronę.
| zaklęcia w kolejności
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'k8' : 6, 7, 5, 6, 7, 1, 6, 5, 4, 5, 3, 7
--------------------------------
#4 'k100' : 87
--------------------------------
#5 'k10' : 6
--------------------------------
#6 'k100' : 26
--------------------------------
#7 'k10' : 10
--------------------------------
#8 'k8' : 7, 8, 6, 2, 2, 7, 2, 2, 1, 1, 6, 5
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'k10' : 9
--------------------------------
#3 'k8' : 6, 7, 5, 6, 7, 1, 6, 5, 4, 5, 3, 7
--------------------------------
#4 'k100' : 87
--------------------------------
#5 'k10' : 6
--------------------------------
#6 'k100' : 26
--------------------------------
#7 'k10' : 10
--------------------------------
#8 'k8' : 7, 8, 6, 2, 2, 7, 2, 2, 1, 1, 6, 5
Płomienie pochłaniały ją od środka jak stos żądzy, na jakim w popiół obracała się ambicja. Spalała się gwałtownie, wśród karminu i pomarańczy, a potem na nowo powstawała spod pokruszonej szarości, jeszcze silniejsza. Odnajdź w tym przyjemność - mówiła jej wcześniej Deirdre, i Wren to właśnie robiła. Widok opadającego na kolana dziecka nie oburzał. Chłonęła tę wizję z narkotyczną przyjemnością, patrzyła jak krótkie paznokcie zanurzają się w rozdrapanej skórze a kłęby dymu uciekają z płuc, w ostatnim akcie niewinnej agonii fundując dziewczynce trudną śmierć. I dobrze, zasłużyła na to. Jak oni wszyscy. Szlamy błagały i gotowały się do ucieczki, w popłochu przewracały braci, deptały matki, byle tylko znaleźć się jak najdalej od oka rozszalałego cyklonu obracającego ich dotychczasowe życia w tragedię, a wszystko to dlatego, że ośmielili się osiedlić na ziemiach, które winny należeć do czarodziejów. Znów nie znali swojego miejsca. Upragniony cud nie nadchodził - nie istniał nikt, kto byłby chętny zawrócić sobie głowę obowiązkiem podjęcia się ratunku tak nieistotnego robactwa, nawet Zakon Feniksa nie przewidział doskonałego planu Czarnego Pana, zaszyty gdzieś w norach na obrzeżach państwa.
Komenda Deirdre była krótka, rzeczowa i przede wszystkim święta; Azjatka skinęła lekko głową i obróciła się w kierunku drugiego wyjścia z inaczej zastawionego budynkami rynku wioski, które natychmiast należało zablokować przed możliwą ucieczką. O ścieżce ewakuacyjnej, jak zwał, tak zwał, przypomnieli sobie także mugole. W popłochu gnali w tamtą stronę z głośnym krzykiem na ustach, pełni chaotycznej nadziei, że zdołają przecisnąć się do bezpiecznej szczeliny gdzieś pod kamieniem czy za drzewem, byle tylko chociaż na moment zniknąć z pola widzenia zamaskowanych agresorów; ona co prawda nie przywdziała maski, ale nie zamierzała wtapiać się w tłum. Zamiast tego wciągnęła więcej powietrza do płuc, myśli napełniając spokojem i drewno kasztanowca uniosła dumnie przed siebie. Nie zawiodę cię, Deirdre. - Murusio! - odezwała się głośno, wyraźnie, pewnie, a potężna wiązka zaklęcia pognała w kierunku rozwidlenia między dwoma budynkami; z ziemi wyrósł mur ogromny i trwały, taki, przez który nie przedostałby się żaden mugol obdarzony nawet akrobatycznym talentem, na widok czego myśli zalała kolejna fala dumy, ciało - gorąca. Nadzieja obróciła się w pył w ustach płaczących niemagicznych, och, słyszała to dokładnie, moment, w którym wrzaski stały się jeszcze głośniejsze a błagania o litość zdesperowane, przywodząc jedynie krzywy uśmiech na jej twarz. Byli tacy żałośni, tacy smutni... Historia popełnianych błędów zatoczyła koło, ale oni nie uczyli się na błędach, zawsze po kataklizmach znów wyściubiając nos z kryjówek i roszcząc sobie prawo do budowania swoich śmiesznych społeczności. Czarodzieje ich nie potrzebowali. Niewoli, tajemnicy, kamuflowania własnego ja. Dziś dawali tego świadectwo.
Kasztanowiec zwrócił się w stronę zdezorientowanego, przerażonego mężczyzny o przydługiej brodzie i wargi rozwarły w gotowości wypowiedzenia następnej inkantacji, lecz w tym samym momencie nieznajomy uniósł ku górze obie ręce. W jednej z nich trzymał różdżkę - nie patyk, a prawdziwy oręż czarodzieja, jednocześnie kapitulując przed najeźdźcami na Lavedale. Zrobił dobrze, bo uwaga Wren od razu przeniosła się na pozostałe pospólstwo owładnięte paniką. Rozochocona, krztusząca się słodyczą ciemnych arkan zdecydowała się sięgnąć po nie ponownie, - Betula. - Wiązka rozcięła plecy płaczącej kobiety jak bicz, podczas gdy odsłonięte ciało wypluło świeżą krew. Rana była głęboka, odsłoniła mięso, dotarła nawet do kości kręgosłupa i mugolka runęła bezwładnie na ziemię, odsłoniwszy przed Azjatką pozostałych ludzi rozbijających się o mur. Ale nie zareagowała od razu. Och, nie. Czarna magia była bowiem figlarną kochanką, surową, wymagającą poświęcenia ponad wiele ludzkich możliwości, tym razem gotowa przypomnieć Azjatce o swojej potędze: z toksyczną brutalnością zaklęcie przerwało nagle żyłę międzyżebrową, co wyrwało oddech z jej piersi, zmusiło do tego, by czarownica pochyliła się w fali ogromnego bólu przeszywającego ciało. Spomiędzy zaciśniętych zębów wydobyło się głośne, niemal zwierzęce warknięcie niemocy. Na Merlina, piekło, gniotło - bardziej niż wcześniejsze sączenie się posoki z nosa zalewającej usta i bardziej niż łomot migreny wśród skroni. Tuż pod prawą piersią, pod oliwkową skórą rozkwitnąć miał krwiak, który na długo będzie jej przypominał o tym, co zaszło dziś w Lavedale, a cena, choć bolesna, w ostatecznym rozrachunku wydawała się niewielka... Nie na tyle, by Wren zdecydowała się poddać; zamiast tego obnażyła zęby we wściekłym grymasie i gdy odzyskała już oddech, znów skierowała różdżkę na tłum mugoli. - B-bucco! - wyrzuciła z siebie z agresją, żądna zapłaty za swoje chwilowe obezwładnienie. To była ich wina, ich, tych podłych, bezwartościowych mugoli panoszących się w świecie należącym do czarodziejów. - Gińcie, gnijcie, wszyscy - sapnęła, z bólem prostując plecy. Cios wystosowany przez kolejną udaną inkantację powalił rosłego mężczyznę, roztrzaskując mu żuchwę.
| rzucam na otrzymane przez siebie obrażenia na cm (2k6 obrażeń tłuczonych i 2k6 od osłabienia)
Komenda Deirdre była krótka, rzeczowa i przede wszystkim święta; Azjatka skinęła lekko głową i obróciła się w kierunku drugiego wyjścia z inaczej zastawionego budynkami rynku wioski, które natychmiast należało zablokować przed możliwą ucieczką. O ścieżce ewakuacyjnej, jak zwał, tak zwał, przypomnieli sobie także mugole. W popłochu gnali w tamtą stronę z głośnym krzykiem na ustach, pełni chaotycznej nadziei, że zdołają przecisnąć się do bezpiecznej szczeliny gdzieś pod kamieniem czy za drzewem, byle tylko chociaż na moment zniknąć z pola widzenia zamaskowanych agresorów; ona co prawda nie przywdziała maski, ale nie zamierzała wtapiać się w tłum. Zamiast tego wciągnęła więcej powietrza do płuc, myśli napełniając spokojem i drewno kasztanowca uniosła dumnie przed siebie. Nie zawiodę cię, Deirdre. - Murusio! - odezwała się głośno, wyraźnie, pewnie, a potężna wiązka zaklęcia pognała w kierunku rozwidlenia między dwoma budynkami; z ziemi wyrósł mur ogromny i trwały, taki, przez który nie przedostałby się żaden mugol obdarzony nawet akrobatycznym talentem, na widok czego myśli zalała kolejna fala dumy, ciało - gorąca. Nadzieja obróciła się w pył w ustach płaczących niemagicznych, och, słyszała to dokładnie, moment, w którym wrzaski stały się jeszcze głośniejsze a błagania o litość zdesperowane, przywodząc jedynie krzywy uśmiech na jej twarz. Byli tacy żałośni, tacy smutni... Historia popełnianych błędów zatoczyła koło, ale oni nie uczyli się na błędach, zawsze po kataklizmach znów wyściubiając nos z kryjówek i roszcząc sobie prawo do budowania swoich śmiesznych społeczności. Czarodzieje ich nie potrzebowali. Niewoli, tajemnicy, kamuflowania własnego ja. Dziś dawali tego świadectwo.
Kasztanowiec zwrócił się w stronę zdezorientowanego, przerażonego mężczyzny o przydługiej brodzie i wargi rozwarły w gotowości wypowiedzenia następnej inkantacji, lecz w tym samym momencie nieznajomy uniósł ku górze obie ręce. W jednej z nich trzymał różdżkę - nie patyk, a prawdziwy oręż czarodzieja, jednocześnie kapitulując przed najeźdźcami na Lavedale. Zrobił dobrze, bo uwaga Wren od razu przeniosła się na pozostałe pospólstwo owładnięte paniką. Rozochocona, krztusząca się słodyczą ciemnych arkan zdecydowała się sięgnąć po nie ponownie, - Betula. - Wiązka rozcięła plecy płaczącej kobiety jak bicz, podczas gdy odsłonięte ciało wypluło świeżą krew. Rana była głęboka, odsłoniła mięso, dotarła nawet do kości kręgosłupa i mugolka runęła bezwładnie na ziemię, odsłoniwszy przed Azjatką pozostałych ludzi rozbijających się o mur. Ale nie zareagowała od razu. Och, nie. Czarna magia była bowiem figlarną kochanką, surową, wymagającą poświęcenia ponad wiele ludzkich możliwości, tym razem gotowa przypomnieć Azjatce o swojej potędze: z toksyczną brutalnością zaklęcie przerwało nagle żyłę międzyżebrową, co wyrwało oddech z jej piersi, zmusiło do tego, by czarownica pochyliła się w fali ogromnego bólu przeszywającego ciało. Spomiędzy zaciśniętych zębów wydobyło się głośne, niemal zwierzęce warknięcie niemocy. Na Merlina, piekło, gniotło - bardziej niż wcześniejsze sączenie się posoki z nosa zalewającej usta i bardziej niż łomot migreny wśród skroni. Tuż pod prawą piersią, pod oliwkową skórą rozkwitnąć miał krwiak, który na długo będzie jej przypominał o tym, co zaszło dziś w Lavedale, a cena, choć bolesna, w ostatecznym rozrachunku wydawała się niewielka... Nie na tyle, by Wren zdecydowała się poddać; zamiast tego obnażyła zęby we wściekłym grymasie i gdy odzyskała już oddech, znów skierowała różdżkę na tłum mugoli. - B-bucco! - wyrzuciła z siebie z agresją, żądna zapłaty za swoje chwilowe obezwładnienie. To była ich wina, ich, tych podłych, bezwartościowych mugoli panoszących się w świecie należącym do czarodziejów. - Gińcie, gnijcie, wszyscy - sapnęła, z bólem prostując plecy. Cios wystosowany przez kolejną udaną inkantację powalił rosłego mężczyznę, roztrzaskując mu żuchwę.
| rzucam na otrzymane przez siebie obrażenia na cm (2k6 obrażeń tłuczonych i 2k6 od osłabienia)
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Strona 1 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wioska Lavedale
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire