Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Wioska Lavedale
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wioska Lavedale
Pośrodku pól rolnych i licznych farm znajduje się niewielka mugolska wioska. Mieszkańcy zajmują się głównie rolnictwem, głównie słyną z produkcji różnych rodzajów mąk, ale również z hodowli trzody i bydła. Dostarczają żywność na tereny hrabstwa Staffordshire, a samo miasteczko wspierane jest przez osoby popierające Zakon Feniksa. Równowaga mieszkańców wioski została zachwiana przez trwającą wojnę, zmuszeni są do większej ostrożności, jeśli chodzi o ochronę magazynów, tartaku i młynów, które znajdują się na jej terenie.
Uśmiechnął się szeroko, widząc jak Castor się rozpromienia, jak nie odtrąca jego pomysłu, słysząc jak w młodzieńczym głosie wybrzmiewa szczery entuzjazm - nieudolnie maskowany jakimiś profesjonalnymi pouczeniami, magia życie ratuje i odbiera, tak, tak. Pokiwał potulnie głową, grając w tą grę i przygryzając lekko wargę, by nie wybuchnąć szczerym i przyjaznym śmiechem. Przez chwilę znów było jak wcześniej, przed wojną.
Tylko Castor był sporo szczuplejszy, w Michaelu coś umarło, a Fenrir dowiedział się o życiu zbyt wiele.
-To ty w nagrodę otrzymasz sparing! - zaprotestował żartobliwie. -Stoi. Dzięki, Cas. - uścisnął mocno jego dłoń - odruchowo, być może za mocno, ale wpół gestu przypomniał sobie, że od paru miesięcy przyjaciel jest przecież odrobinę delikatniejszy.
Aż do pełni.
-Jak to w ogóle podać? W walce lepiej byłoby rozpylić, żeby wróg się nie zorientował? Chyba, że to eliksir żon dla krnąbrnych mężów. - uśmiechnął się krzywo, po fakcie uświadamiając sobie, że jego myśli najpierw biegną ku wojnie, a dopiero potem ku rodzinnej normalności. No tak...
Castor natychmiast pozyskał zaufanie alchemika, a Mike słuchał ich rozmowy grzecznie potakując głową i dziwiąc się, jak małe było to środowisko. Wspólny kurs, wspólni mentorzy, te same podręczniki. Normalnie jak aurorzy.
Wyobraził sobie swojego młodego przyjaciela pracującego w szpitalu, uczącego innych alchemików - Castor miał przecież do tego dryg - i poczuł ukłucie winy. Od Pomony Sprout mógł się przecież odciąć, gdyby nie spotkał Michaela i pozostał w Londynie i nie poszedł do tamtego lasu mógłby tyle osiągnąć, żyć tak normalnie...
Niszczę każdego, kogo spotykam - przemknęło mu przez głowę bez zaskoczenia i już któryś raz z rzędu, bo podobne myśli potrafił odpędzić jeszcze jesienią, ale teraz już nie. Co prawda, Castor wyglądał równie promiennie jak zwykle, a podczas rozmowy z potrzebującym wydawał się szczęśliwy, tak jakby znalazł cel w pomocy, jakby wcale nie był zniszczony, a jakby dopiero rozkwitał. Mike widziałby to wszystko, gdyby nie ciemne chmury nad jego własną głową. Nieco zamyślony, ocknął się dopiero, gdy alchemik wspomniał o śmierci czyjejś córki, a na twarzy Castora pojawiła się ta mina.
-Dziękujemy za pana uwagę i... informacje. Zna pan jeszcze kogoś, kto mógłby mieć radio i być godny zaufania? - szybko przejął stery, wtrącając się do rozmowy.
-Beesbury przyjaźnili się z taką muzykalną rodziną, ale... - alchemik odchrząknął nerwowo. -Proszę ich pytać, czy tamci nadal tu są. - umknął wzrokiem, a uwadze Michaela nie umknęło, że nie zdradził im nazwiska ani profesji tamtych ludzi. Mugole? To możliwe, by jacyś tu pozostali? - na razie to jedynie hipoteza, musiał porozmawiać o tym z piekarzami. O ile zdradzą mu cokolwiek po śmierci córki.
Prędzej jemu, niż Castorowi. Bowiem to na niego patrzyli jak na ducha, gdy Sprout dzielnie się produkował i był sympatyczny. Musieil gdzieś widzieć list - w Stoke on Trent, po tym jak stanęło w ogniu i wietrze zmian? Przed tym całym koszmarem, na początku stycznia?
No dobrze, czas mówić prosto z mostu.
-Słyszałem o państwa córce. - wtrącił jakże subtelnie, a matrona pobladła jeszcze bardziej. -Mnie zabili matkę. - dlatego jestem na tych listach, rozbrzmiało w niewypowiedzianej aluzji, gdy ostrożnie krzyżował spojrzenia z piekarzem. W jego wzroku - trochę zrozpaczonym, trochę gniewnym - odnalazł iskrę zrozumienia. -Myślę o niej, o niewinnych ofiarach, gdy tylko biorę różdżkę do ręki. Jestem aurorem. - nie znajdę bezpośredniego odpowiedzialnego, ale ją pomszczę.
Fałszoskop nadal tkwił w kieszeni nieruchomo.
-Byliśmy w..wtedy na targu w Stoke-on-Trent, nie wróciliśmy na czas i... Ona nie potrafiła czarować, wie pan. Dlatego tu mieszkaliśmy, wśród mugoli. A teraz, w tym hrabstwie, w tej wiosce, już nic dla nas nie ma. Ten dom, ona tu... Wie pan, w powietrzu czasem nadal czuć spaleniznę. Wynieślibyśmy się, ale ta akromantula...
-Zabiłem tą akromantulę. - przerwał Michael. -Przybylibyśmy wcześniej, gdybyśmy o niej wiedzieli. Zakon Feniksa stara się wspierać te ziemie. Cały czas. Komunikacja jest utrudniona z wiadomych przyczyn, ale jesteśmy tu właśnie w tej sprawie. Jeśli mają państwo odbiornik radiowy, to od trzydziestego pierwszego stycznia może w nim rozbrzmieć głos Ptasiego Radia, z Półwyspu. Nadawać będziemy na częstotliwości 101,1, ale aby móc usłyszeć audycję, potrzeba tego urządzenia. - pokazał pluskwę, a potem - podobnie jak Castor w innych chatach - wyjaśnił małżeństwu, jak działa, jak zamontować urządzenie (co, na prośbę kobiety, ostatecznie zrobił za nich), jak je zdemontować (co zdawał się zapamiętać piekarz) i jaki jest tajny kod, który ochroni ich i utajni prawdziwe zastosowanie pluskwy w razie odkrycia urządzenia.
W niektórych ludziach żałoba wzbudzała paraliż, a w innych - niespodziewaną determinację. Gdy komuś niewiele już w życiu zostało, a pojawiał się przebłysk nadziei - dwójka jasnowłosych mężczyzn, martwa akromantula, połączenie z innymi hrabstwami - niektórzy mogli stać się zdolni do większego ryzyka, do odważnych czynów, których nie podjęliby się w przeciwnym wypadku.
-Bardzo nam pan pomógł. Tym radiem i... ubiciem tej akromantuli, całej wiosce. Pająk naprawdę nie wróci...? - upewnił się piekarz, ewidentnie mając coś na myśli.
-Nadziałem ją na lodowe kolce i upewniłem się, że jest martwa. Przekazaliśmy nawet jej włosie tutejszemu alchemikowi. - potwierdził Mike, a właściciel spojrzał na niego z determinacją.
-Jeśli my moglibyśmy jakoś pomóc...
Mike uśmiechnął się blado, choć spojrzenie miał bardzo poważne.
-Prawdziwi panowie tych ziem na pewno ucieszyli by się z aktualnych informacji. Szczególnie, jeśli bywają państwo na targu w Stoke on Trent. -kilka słów, dosadny podtekst. Wystarczyło.
Dobrze poinformowani piekarze wskazali Michaelowi i Castorowi kolejne adresy, wreszcie potwierdzając przypuszczenia, jakich Mike nabrał po wizycie u alchemika. Jedna mugolska rodzina, których syn był mugolakiem - i miał radio - zdążyła się schronić w lesie, pod zaklęciami ochronnymi krewniaka. Podobno wrócili, nie mieli dokąd indziej wrócić. Tonks skinął głową Sproutowi (o śmierci też musisz nauczyć się rozmawiać... ale nie dziś, dziś ja się tym zająłem...), by iść dalej. Wioska musiała dowiedzieć się, że okolice są już względnie bezpieczne i komu zawdzięczali to bezpieczeństwo, a pluskwy zostać rozdane.
Czekał ich długi dzień.
Tylko Castor był sporo szczuplejszy, w Michaelu coś umarło, a Fenrir dowiedział się o życiu zbyt wiele.
-To ty w nagrodę otrzymasz sparing! - zaprotestował żartobliwie. -Stoi. Dzięki, Cas. - uścisnął mocno jego dłoń - odruchowo, być może za mocno, ale wpół gestu przypomniał sobie, że od paru miesięcy przyjaciel jest przecież odrobinę delikatniejszy.
Aż do pełni.
-Jak to w ogóle podać? W walce lepiej byłoby rozpylić, żeby wróg się nie zorientował? Chyba, że to eliksir żon dla krnąbrnych mężów. - uśmiechnął się krzywo, po fakcie uświadamiając sobie, że jego myśli najpierw biegną ku wojnie, a dopiero potem ku rodzinnej normalności. No tak...
Castor natychmiast pozyskał zaufanie alchemika, a Mike słuchał ich rozmowy grzecznie potakując głową i dziwiąc się, jak małe było to środowisko. Wspólny kurs, wspólni mentorzy, te same podręczniki. Normalnie jak aurorzy.
Wyobraził sobie swojego młodego przyjaciela pracującego w szpitalu, uczącego innych alchemików - Castor miał przecież do tego dryg - i poczuł ukłucie winy. Od Pomony Sprout mógł się przecież odciąć, gdyby nie spotkał Michaela i pozostał w Londynie i nie poszedł do tamtego lasu mógłby tyle osiągnąć, żyć tak normalnie...
Niszczę każdego, kogo spotykam - przemknęło mu przez głowę bez zaskoczenia i już któryś raz z rzędu, bo podobne myśli potrafił odpędzić jeszcze jesienią, ale teraz już nie. Co prawda, Castor wyglądał równie promiennie jak zwykle, a podczas rozmowy z potrzebującym wydawał się szczęśliwy, tak jakby znalazł cel w pomocy, jakby wcale nie był zniszczony, a jakby dopiero rozkwitał. Mike widziałby to wszystko, gdyby nie ciemne chmury nad jego własną głową. Nieco zamyślony, ocknął się dopiero, gdy alchemik wspomniał o śmierci czyjejś córki, a na twarzy Castora pojawiła się ta mina.
-Dziękujemy za pana uwagę i... informacje. Zna pan jeszcze kogoś, kto mógłby mieć radio i być godny zaufania? - szybko przejął stery, wtrącając się do rozmowy.
-Beesbury przyjaźnili się z taką muzykalną rodziną, ale... - alchemik odchrząknął nerwowo. -Proszę ich pytać, czy tamci nadal tu są. - umknął wzrokiem, a uwadze Michaela nie umknęło, że nie zdradził im nazwiska ani profesji tamtych ludzi. Mugole? To możliwe, by jacyś tu pozostali? - na razie to jedynie hipoteza, musiał porozmawiać o tym z piekarzami. O ile zdradzą mu cokolwiek po śmierci córki.
Prędzej jemu, niż Castorowi. Bowiem to na niego patrzyli jak na ducha, gdy Sprout dzielnie się produkował i był sympatyczny. Musieil gdzieś widzieć list - w Stoke on Trent, po tym jak stanęło w ogniu i wietrze zmian? Przed tym całym koszmarem, na początku stycznia?
No dobrze, czas mówić prosto z mostu.
-Słyszałem o państwa córce. - wtrącił jakże subtelnie, a matrona pobladła jeszcze bardziej. -Mnie zabili matkę. - dlatego jestem na tych listach, rozbrzmiało w niewypowiedzianej aluzji, gdy ostrożnie krzyżował spojrzenia z piekarzem. W jego wzroku - trochę zrozpaczonym, trochę gniewnym - odnalazł iskrę zrozumienia. -Myślę o niej, o niewinnych ofiarach, gdy tylko biorę różdżkę do ręki. Jestem aurorem. - nie znajdę bezpośredniego odpowiedzialnego, ale ją pomszczę.
Fałszoskop nadal tkwił w kieszeni nieruchomo.
-Byliśmy w..wtedy na targu w Stoke-on-Trent, nie wróciliśmy na czas i... Ona nie potrafiła czarować, wie pan. Dlatego tu mieszkaliśmy, wśród mugoli. A teraz, w tym hrabstwie, w tej wiosce, już nic dla nas nie ma. Ten dom, ona tu... Wie pan, w powietrzu czasem nadal czuć spaleniznę. Wynieślibyśmy się, ale ta akromantula...
-Zabiłem tą akromantulę. - przerwał Michael. -Przybylibyśmy wcześniej, gdybyśmy o niej wiedzieli. Zakon Feniksa stara się wspierać te ziemie. Cały czas. Komunikacja jest utrudniona z wiadomych przyczyn, ale jesteśmy tu właśnie w tej sprawie. Jeśli mają państwo odbiornik radiowy, to od trzydziestego pierwszego stycznia może w nim rozbrzmieć głos Ptasiego Radia, z Półwyspu. Nadawać będziemy na częstotliwości 101,1, ale aby móc usłyszeć audycję, potrzeba tego urządzenia. - pokazał pluskwę, a potem - podobnie jak Castor w innych chatach - wyjaśnił małżeństwu, jak działa, jak zamontować urządzenie (co, na prośbę kobiety, ostatecznie zrobił za nich), jak je zdemontować (co zdawał się zapamiętać piekarz) i jaki jest tajny kod, który ochroni ich i utajni prawdziwe zastosowanie pluskwy w razie odkrycia urządzenia.
W niektórych ludziach żałoba wzbudzała paraliż, a w innych - niespodziewaną determinację. Gdy komuś niewiele już w życiu zostało, a pojawiał się przebłysk nadziei - dwójka jasnowłosych mężczyzn, martwa akromantula, połączenie z innymi hrabstwami - niektórzy mogli stać się zdolni do większego ryzyka, do odważnych czynów, których nie podjęliby się w przeciwnym wypadku.
-Bardzo nam pan pomógł. Tym radiem i... ubiciem tej akromantuli, całej wiosce. Pająk naprawdę nie wróci...? - upewnił się piekarz, ewidentnie mając coś na myśli.
-Nadziałem ją na lodowe kolce i upewniłem się, że jest martwa. Przekazaliśmy nawet jej włosie tutejszemu alchemikowi. - potwierdził Mike, a właściciel spojrzał na niego z determinacją.
-Jeśli my moglibyśmy jakoś pomóc...
Mike uśmiechnął się blado, choć spojrzenie miał bardzo poważne.
-Prawdziwi panowie tych ziem na pewno ucieszyli by się z aktualnych informacji. Szczególnie, jeśli bywają państwo na targu w Stoke on Trent. -kilka słów, dosadny podtekst. Wystarczyło.
Dobrze poinformowani piekarze wskazali Michaelowi i Castorowi kolejne adresy, wreszcie potwierdzając przypuszczenia, jakich Mike nabrał po wizycie u alchemika. Jedna mugolska rodzina, których syn był mugolakiem - i miał radio - zdążyła się schronić w lesie, pod zaklęciami ochronnymi krewniaka. Podobno wrócili, nie mieli dokąd indziej wrócić. Tonks skinął głową Sproutowi (o śmierci też musisz nauczyć się rozmawiać... ale nie dziś, dziś ja się tym zająłem...), by iść dalej. Wioska musiała dowiedzieć się, że okolice są już względnie bezpieczne i komu zawdzięczali to bezpieczeństwo, a pluskwy zostać rozdane.
Czekał ich długi dzień.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 13.10.21 0:01, w całości zmieniany 1 raz
— Jeżeli mnie dobrze nie wyleczysz, nie będzie sparingu, dlatego to nagroda dla Ciebie — potrząsnął kilkukrotnie głową, a jego wątłe ciało zatrzęsło się od z trudem powstrzymywanego śmiechu. Nawet pomimo tego, że chichot nie wydostał się spomiędzy jego warg, oczywiste było, że śmiał się całym sobą. Radośnie iskrzyły oczy, kąciki ust drgały prawie bez kontroli, a twarz jego rozpromieniła się zupełnie tak, jakby promienie słoneczne nie spływały spomiędzy kłębiących się na niebie chmur, ale źródło swe miały w jego twarzy, tak przecież rozanielonej.
Nawet mocny — za mocny — uścisk dłoni nie przerwał radości, która płynęła z niego bez większego zastanowienia. Poświęcił jednak chwilę na rozmasowanie bolących kości, uśmiechając się porozumiewawczo.
— Tak jak każdy eliksir — powiedział bez zastanowienia, wyciągając niepogryzioną rękę przed siebie. Podbródek Tonksa prędko znalazł się w przerwie pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Kciuk oparł o prawy policzek, resztę palców ułożył na lewym. Dopiero po tym zdecydował się na lekki nacisk, wyczuwając pod sobą zęby przyjaciela. Przy odrobinie dobrej woli i z uwzględnieniem elementu zaskoczenia, Mike powinien otworzyć usta, przynajmniej odrobinę — O tak.
Uśmiech nie znikał z jego warg, gdy powoli i z typową dla Sprouta delikatnością wypuszczał twarz przyjaciela z uścisku. Jeżeli kiedykolwiek miał wątpliwości, jak podaje się komuś szkodliwy eliksir, teraz znał najprostszą i najskuteczniejszą metodę.
Proste rozwiązania chyba przylgnęły do Michaela, stając się jego drugą naturą. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć to, w jaki sposób rozmawiał z Beesburymi? Castor przyłapał się na ostrzegawczym, choć nieco spanikowanym otworzeniu drżących ust, z których jednak nie wypadło żadne słowo. Nerwowym wzrokiem sunął pomiędzy piekarzem, jego żoną, a Michaelem, gotów w każdej chwili sięgnąć po różdżkę i raz jeszcze próbować swych marnych sił w próbach obrony, czy też ucieczki. Ludzie trafieni żalem, stratą i tragedią potrafili być przecież nieprzewidywalni, ale...
Rozmawiali. Beesbury zTonksem Troutem, dialog trzymany był w wymęczonych szwach spokoju, a Castor nie mógł przez ten czas oderwać wzroku od przerażonej matrony. Czy było coś, co mógł zrobić, by choć na moment zdjąć ciężar bólu po utracie dziecka?
— Zakon Feniksa pamięta. O żywych i poległych. Pamięć o państwa córce nie zginie, obiecujemy — powiedział wreszcie, ściągając przy okazji czapkę z pomponem z głowy. Przycisnął ją wtedy do płaszcza, do serca, przymknął nawet oczy, kłaniając się przed rodzicami biednej dziewczyny. Martwi żyli tak długo, jak długo pamięć o nich tliła się w sercach ludzkości. Był zdecydowanym zwolennikiem czynów, nie słów, lecz dziś... Dziś to słowa mogły ponieść ich dalej, doprowadzić do najszczęśliwszego z dostępnych zakończeń, choć i te najczęściej trudno było postrzegać w pozytywnych barwach.
— Pamiętajcie o George'u. Jego rodzice to mugole, nasi drodzy przyjaciele... Mieszkają prawie po sąsiedzku, to ten trzeci dom za nami, z zielonymi drzwiami. Na pewno panowie trafią — kobiecina miała głos dość słaby, jednak pomimo tego dość prosto było wyczuć przepływającą przez niego troskę. Straciwszy swe jedyne dziecko, nie chciała, by rodzice tegoż George'a przechodzili przez to samo. W odpowiedzi Castor pokiwał krótko głową, składając kolejną, niewerbalną już obietnice. Będą pamiętać i odwiedzą go za chwilę.
Gdy tylko wystąpili poza próg piekarni, Sprout raz jeszcze zwrócił swe spojrzenie w kierunku Michaela. Zbierał się w sobie kilkukrotnie, próbując zabrać głos w sprawie ich wcześniejszej rozmowy, tak bezpardonowo poruszającej życiowe tragedie, ale chyba przypomniał sobie szarlotkę pani Tonks, którą kiedyś częstował go Mike, a z której przepisu korzystała później Justine z Vincentem i znów żołądek się mu ścisnął, a oczy zeszkliły niespodziewanie. Z trudem przełknął ślinę, bo przez moment widział tamtego Michaela. Pogrążonego w żałobie, niemej furii, której Sprout nie potrafił opanować, nie potrafił pomóc. Ale gdy mrugnął, Mike znowu był ten sam, jak przed chwilą. Opanowany, ściśle aurorski, dający wsparcie, miast go potrzebować. Choć potrzebował, co do tego nie było wątpliwości.
Dotarli wreszcie do zielonych drzwi, które opisywała pani Beesbury. Raz jeszcze zapukał, lecz tym razem nie musieli przeprowadzać rozmowy zza uchylonych, czy też zamkniętych drzwi. Drzwi bez zawahania otworzył młody mężczyzna, na oko niewiele tylko starszy od Castora. Mokre włosy kleiły mu się do twarzy, roztargnięty uśmiech jeszcze przez moment tańczył na szczupłych wargach, lecz oczy prędko zdradziły jego tajemnicę.
Spodziewał się zastać kogoś innego.
Bał się.
Nozdrza Castora rozszerzyły się nieco, bo znał przecież zapach strachu; nie chciał jednak znów patrzeć na Tonksa, dawać biednemu George'owi sygnału, że coś może być tutaj nie tak, że każdy nieznajomy w Lavedale to zło.
— Cześć, George. Pani Beesbury prosiła, byśmy cię odwiedzili, zresztą pan alchemik tak samo — zaczął łagodnym głosem, troszkę tylko od najmniej ważnej strony. — Podobno jesteś całkiem muzykalny, a to dobrze się składa. Zakon Feniksa będzie uruchamiał własne radio, wiesz?
Mówił głosem nieco ściszonym, tak, by wiatr nie porwał jego słów do nieodpowiednich, nadsłuchujących uszu. George prędko potarł dłonią swą twarz, ścierając z niej kropelki wody, po czym bez zastanowienia zagestykulował tą samą mokrą dłonią, by prędko wchodzili do środka.
— Ech, cholera, zaskoczyliś... Zaskoczyliście mnie panowie. Czekałem na kogoś... innego — pąsowiejące coraz to poważniej policzki wydawały się być wystarczającą podpowiedzią odnośnie charakteru spodziewanej wizyty. George musiał dopiero co brać kąpiel, pachniał solami do takowej, czego wyczulony węch Castora nie potrafił przeoczyć. — Ale jak ciocia Edith i pan Henry panów przysłali, to zamieniam się w słuch. No, o Zakonie Feniksa nie wspomnę.
Nonszalanckie oparcie się o jedną z belek rozpoczęło spokojny proces powracania do pełnej pewności siebie, który to był dla Castora czymś niesamowicie fascynującym. Przyglądał się młodemu mężczyźnie tak przejęty, że dopiero po chwili mógł powrócić myślami do planu, jaki mieli do wykonania i przejść do kolejnej kwestii rozmowy.
— Od trzydziestego pierwszego stycznia koniec ciszy w eterze. Zaczynamy nadawanie Ptasiego Radia, byłbyś zainteresowany?
— Co to za pytanie w ogóle! Jak będziecie grali prawdziwego rock and roll'a, takiego do tańczenia, to oczywiście, właśnie złapaliście nowego słuchacza — No czarujący ma ten uśmiech, cholera. Jak jeszcze trochę posiedzimy, to może poznamy jego dziewczynę. — Gdzie was szukać, co?
— Aaa, no to teraz przejdziemy do konkretów — Castor klasnął radośnie w dłonie, które potarł niedługo później. Wykład rozpoczął tak samo, jak zawsze. Od podania odpowiedniej częstotliwości, na której nadawali, przez sam mechanizm działania pluskwy, którą tym razem sam zamontował oraz wymontował, by następnie przekazać ją w już suche dłonie George'a. Ten poradził sobie z zadaniem bez zarzutu, a słysząc pochwałę padającą z ust Sprotua, uniósł spojrzenie orzechowych oczu na Michaela zupełnie tak, jakby był łasy na komplementy również ze strony starszego z blondynów. Z ust mugolaka wciąż nie schodził ten sam, niemalże kokieteryjny uśmiech, a uwaga, z którą słuchał słów Castora, była naprawdę dojmująca. Do tego stopnia, że speszyła nieco biednego Sprouta, który uciekał przed spojrzeniem George'a, sprawiając mu przy tym wyraźną radość.
— Powtórzysz? — wreszcie odważył się zadać pytanie, choć zrobił to niezwykle wręcz cicho i Michael dobrze wiedział, że jego przyjaciel był po prostu onieśmielony prezencją prawie—nieznajomego mugolaka. George'owi taka sytuacja była szczególnie na rękę, ponieważ odbił się wtedy od belki, o którą stał oparty, okrążył najpierw Castora, później Michaela, aż wreszcie zasiadł wygodnie na wytartym fotelu, którego kolor mógł sugerować, że lata, długie lata temu, w dniu zakupu, był koloru musztardowego.
— 101,1. Urządzenie w środku. Gałką wpisuję kod, którego nie mogę wyjawić nikomu, więc nie powiem nawet wam — krótki, lecz szczery śmiech odbił się od ścian pomieszczenia, a jeszcze silniej odbijał się od bladych kości czaszki Sprouta. Ech, chyba będzie musiał odpocząć przez trochę od aromatu soli do kąpieli. — W każdym razie! Po wpisaniu kodu przekręcam gałkę znowu na 101,1 i słucham, ile wlezie. Po wyłączeniu gałka na dowolną częstotliwość. I słyszymy się trzydziestego pierwszego stycznia.
Gdy Tonks i Sprout ruszyli w kierunku wyjścia, wcześniej oczywiście nie szczędząc kolejnych pochwał za tak prędkie posiądnięcie wiedzy, George raz jeszcze ich okrążył, by tym razem własnym ciałem uniemożliwić im dotarcie do drzwi.
— Ale mam jedną prośbę, panowie. Dwie uliczki stąd jest taki dom, poznacie państwo na pewno, bo płot się wywrócił, gdy byliśmy w lesie, ale to nieważne. Mieszka tam moja dziewczyna, Caroline i jej starszy brat, okropny palant. Jakbyście mogli do niego wpaść, bo też ma radio i zająć mu trochę czasu, byłbym zobowiązany — i nawet z tak szelmowskim uśmiechem było George'owi do twarzy. Puścił jeszcze porozumiewawcze oczko każdemu z dzielnych czarodziejów, choć te dłuższe i wymowniejsze poleciało w kierunku Michaela, którego uznał pewnie za bardziej doświadczonego od wychudzonego i uciekającego przed nim spojrzeniem Castora.
— Trzymaj się, George. Przytrzymamy go — Castor nie zdążył dokończyć myśli, gdy rozległo się stukanie do drzwi. Gospodarz prędko otworzył je na oścież, wpuszczając do środka drobną rudowłosą dziewczynę z siateczką piegów rozpostartą na jasnej skórze pokrywającej kości policzkowe. Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną, lecz Castor pociągnął prędko Michaela za rękaw płaszcza, kłaniając się jej w pas. — Do widzenia i udanej zabawy, my już wychodzimy!
Nawet mocny — za mocny — uścisk dłoni nie przerwał radości, która płynęła z niego bez większego zastanowienia. Poświęcił jednak chwilę na rozmasowanie bolących kości, uśmiechając się porozumiewawczo.
— Tak jak każdy eliksir — powiedział bez zastanowienia, wyciągając niepogryzioną rękę przed siebie. Podbródek Tonksa prędko znalazł się w przerwie pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Kciuk oparł o prawy policzek, resztę palców ułożył na lewym. Dopiero po tym zdecydował się na lekki nacisk, wyczuwając pod sobą zęby przyjaciela. Przy odrobinie dobrej woli i z uwzględnieniem elementu zaskoczenia, Mike powinien otworzyć usta, przynajmniej odrobinę — O tak.
Uśmiech nie znikał z jego warg, gdy powoli i z typową dla Sprouta delikatnością wypuszczał twarz przyjaciela z uścisku. Jeżeli kiedykolwiek miał wątpliwości, jak podaje się komuś szkodliwy eliksir, teraz znał najprostszą i najskuteczniejszą metodę.
Proste rozwiązania chyba przylgnęły do Michaela, stając się jego drugą naturą. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć to, w jaki sposób rozmawiał z Beesburymi? Castor przyłapał się na ostrzegawczym, choć nieco spanikowanym otworzeniu drżących ust, z których jednak nie wypadło żadne słowo. Nerwowym wzrokiem sunął pomiędzy piekarzem, jego żoną, a Michaelem, gotów w każdej chwili sięgnąć po różdżkę i raz jeszcze próbować swych marnych sił w próbach obrony, czy też ucieczki. Ludzie trafieni żalem, stratą i tragedią potrafili być przecież nieprzewidywalni, ale...
Rozmawiali. Beesbury z
— Zakon Feniksa pamięta. O żywych i poległych. Pamięć o państwa córce nie zginie, obiecujemy — powiedział wreszcie, ściągając przy okazji czapkę z pomponem z głowy. Przycisnął ją wtedy do płaszcza, do serca, przymknął nawet oczy, kłaniając się przed rodzicami biednej dziewczyny. Martwi żyli tak długo, jak długo pamięć o nich tliła się w sercach ludzkości. Był zdecydowanym zwolennikiem czynów, nie słów, lecz dziś... Dziś to słowa mogły ponieść ich dalej, doprowadzić do najszczęśliwszego z dostępnych zakończeń, choć i te najczęściej trudno było postrzegać w pozytywnych barwach.
— Pamiętajcie o George'u. Jego rodzice to mugole, nasi drodzy przyjaciele... Mieszkają prawie po sąsiedzku, to ten trzeci dom za nami, z zielonymi drzwiami. Na pewno panowie trafią — kobiecina miała głos dość słaby, jednak pomimo tego dość prosto było wyczuć przepływającą przez niego troskę. Straciwszy swe jedyne dziecko, nie chciała, by rodzice tegoż George'a przechodzili przez to samo. W odpowiedzi Castor pokiwał krótko głową, składając kolejną, niewerbalną już obietnice. Będą pamiętać i odwiedzą go za chwilę.
Gdy tylko wystąpili poza próg piekarni, Sprout raz jeszcze zwrócił swe spojrzenie w kierunku Michaela. Zbierał się w sobie kilkukrotnie, próbując zabrać głos w sprawie ich wcześniejszej rozmowy, tak bezpardonowo poruszającej życiowe tragedie, ale chyba przypomniał sobie szarlotkę pani Tonks, którą kiedyś częstował go Mike, a z której przepisu korzystała później Justine z Vincentem i znów żołądek się mu ścisnął, a oczy zeszkliły niespodziewanie. Z trudem przełknął ślinę, bo przez moment widział tamtego Michaela. Pogrążonego w żałobie, niemej furii, której Sprout nie potrafił opanować, nie potrafił pomóc. Ale gdy mrugnął, Mike znowu był ten sam, jak przed chwilą. Opanowany, ściśle aurorski, dający wsparcie, miast go potrzebować. Choć potrzebował, co do tego nie było wątpliwości.
Dotarli wreszcie do zielonych drzwi, które opisywała pani Beesbury. Raz jeszcze zapukał, lecz tym razem nie musieli przeprowadzać rozmowy zza uchylonych, czy też zamkniętych drzwi. Drzwi bez zawahania otworzył młody mężczyzna, na oko niewiele tylko starszy od Castora. Mokre włosy kleiły mu się do twarzy, roztargnięty uśmiech jeszcze przez moment tańczył na szczupłych wargach, lecz oczy prędko zdradziły jego tajemnicę.
Spodziewał się zastać kogoś innego.
Bał się.
Nozdrza Castora rozszerzyły się nieco, bo znał przecież zapach strachu; nie chciał jednak znów patrzeć na Tonksa, dawać biednemu George'owi sygnału, że coś może być tutaj nie tak, że każdy nieznajomy w Lavedale to zło.
— Cześć, George. Pani Beesbury prosiła, byśmy cię odwiedzili, zresztą pan alchemik tak samo — zaczął łagodnym głosem, troszkę tylko od najmniej ważnej strony. — Podobno jesteś całkiem muzykalny, a to dobrze się składa. Zakon Feniksa będzie uruchamiał własne radio, wiesz?
Mówił głosem nieco ściszonym, tak, by wiatr nie porwał jego słów do nieodpowiednich, nadsłuchujących uszu. George prędko potarł dłonią swą twarz, ścierając z niej kropelki wody, po czym bez zastanowienia zagestykulował tą samą mokrą dłonią, by prędko wchodzili do środka.
— Ech, cholera, zaskoczyliś... Zaskoczyliście mnie panowie. Czekałem na kogoś... innego — pąsowiejące coraz to poważniej policzki wydawały się być wystarczającą podpowiedzią odnośnie charakteru spodziewanej wizyty. George musiał dopiero co brać kąpiel, pachniał solami do takowej, czego wyczulony węch Castora nie potrafił przeoczyć. — Ale jak ciocia Edith i pan Henry panów przysłali, to zamieniam się w słuch. No, o Zakonie Feniksa nie wspomnę.
Nonszalanckie oparcie się o jedną z belek rozpoczęło spokojny proces powracania do pełnej pewności siebie, który to był dla Castora czymś niesamowicie fascynującym. Przyglądał się młodemu mężczyźnie tak przejęty, że dopiero po chwili mógł powrócić myślami do planu, jaki mieli do wykonania i przejść do kolejnej kwestii rozmowy.
— Od trzydziestego pierwszego stycznia koniec ciszy w eterze. Zaczynamy nadawanie Ptasiego Radia, byłbyś zainteresowany?
— Co to za pytanie w ogóle! Jak będziecie grali prawdziwego rock and roll'a, takiego do tańczenia, to oczywiście, właśnie złapaliście nowego słuchacza — No czarujący ma ten uśmiech, cholera. Jak jeszcze trochę posiedzimy, to może poznamy jego dziewczynę. — Gdzie was szukać, co?
— Aaa, no to teraz przejdziemy do konkretów — Castor klasnął radośnie w dłonie, które potarł niedługo później. Wykład rozpoczął tak samo, jak zawsze. Od podania odpowiedniej częstotliwości, na której nadawali, przez sam mechanizm działania pluskwy, którą tym razem sam zamontował oraz wymontował, by następnie przekazać ją w już suche dłonie George'a. Ten poradził sobie z zadaniem bez zarzutu, a słysząc pochwałę padającą z ust Sprotua, uniósł spojrzenie orzechowych oczu na Michaela zupełnie tak, jakby był łasy na komplementy również ze strony starszego z blondynów. Z ust mugolaka wciąż nie schodził ten sam, niemalże kokieteryjny uśmiech, a uwaga, z którą słuchał słów Castora, była naprawdę dojmująca. Do tego stopnia, że speszyła nieco biednego Sprouta, który uciekał przed spojrzeniem George'a, sprawiając mu przy tym wyraźną radość.
— Powtórzysz? — wreszcie odważył się zadać pytanie, choć zrobił to niezwykle wręcz cicho i Michael dobrze wiedział, że jego przyjaciel był po prostu onieśmielony prezencją prawie—nieznajomego mugolaka. George'owi taka sytuacja była szczególnie na rękę, ponieważ odbił się wtedy od belki, o którą stał oparty, okrążył najpierw Castora, później Michaela, aż wreszcie zasiadł wygodnie na wytartym fotelu, którego kolor mógł sugerować, że lata, długie lata temu, w dniu zakupu, był koloru musztardowego.
— 101,1. Urządzenie w środku. Gałką wpisuję kod, którego nie mogę wyjawić nikomu, więc nie powiem nawet wam — krótki, lecz szczery śmiech odbił się od ścian pomieszczenia, a jeszcze silniej odbijał się od bladych kości czaszki Sprouta. Ech, chyba będzie musiał odpocząć przez trochę od aromatu soli do kąpieli. — W każdym razie! Po wpisaniu kodu przekręcam gałkę znowu na 101,1 i słucham, ile wlezie. Po wyłączeniu gałka na dowolną częstotliwość. I słyszymy się trzydziestego pierwszego stycznia.
Gdy Tonks i Sprout ruszyli w kierunku wyjścia, wcześniej oczywiście nie szczędząc kolejnych pochwał za tak prędkie posiądnięcie wiedzy, George raz jeszcze ich okrążył, by tym razem własnym ciałem uniemożliwić im dotarcie do drzwi.
— Ale mam jedną prośbę, panowie. Dwie uliczki stąd jest taki dom, poznacie państwo na pewno, bo płot się wywrócił, gdy byliśmy w lesie, ale to nieważne. Mieszka tam moja dziewczyna, Caroline i jej starszy brat, okropny palant. Jakbyście mogli do niego wpaść, bo też ma radio i zająć mu trochę czasu, byłbym zobowiązany — i nawet z tak szelmowskim uśmiechem było George'owi do twarzy. Puścił jeszcze porozumiewawcze oczko każdemu z dzielnych czarodziejów, choć te dłuższe i wymowniejsze poleciało w kierunku Michaela, którego uznał pewnie za bardziej doświadczonego od wychudzonego i uciekającego przed nim spojrzeniem Castora.
— Trzymaj się, George. Przytrzymamy go — Castor nie zdążył dokończyć myśli, gdy rozległo się stukanie do drzwi. Gospodarz prędko otworzył je na oścież, wpuszczając do środka drobną rudowłosą dziewczynę z siateczką piegów rozpostartą na jasnej skórze pokrywającej kości policzkowe. Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną, lecz Castor pociągnął prędko Michaela za rękaw płaszcza, kłaniając się jej w pas. — Do widzenia i udanej zabawy, my już wychodzimy!
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 12.10.21 23:59, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Roześmiał się równie szczerze jak Castor, całym sobą (oprócz tej jednej części duszy, w której ciemności nie mogło rozgromić żadne światło) chwytając się tej radosnej chwili, strzępu normalności, deja vu z lepszych czasów. I dał się zaskoczyć, a może chciał dać się zaskoczyć. Uniósł lekko brwi, z ust wyrwało się krótkie "O!", aż wreszcie cofnął lekko głowę i potrząsnął nią z rozbawieniem.
-Tak to można dawkować w walce z przeciwnikiem na pięści, wymyśl jeszcze jak wcisnąć to komuś do ust za pomocą różdżki. - roześmiał się, bo - choć czuł się nawet pewnie w bezpośrednim zwarciu - to jednak magiczną ofensywę ćwiczył przez całe życie.
Intuicja go nie myliła, gdy wyczuł pragnienie zemsty - choćby subtelnej, choćby manifestującej się w donosicielstwie i pomocy mugolakom - starego piekarza. Czuł to samo, gdy stracił matkę, a śmierć córki musi boleć jeszcze bardziej. Nawiązał z mężczyzną nić porozumienia, radio wlało nową nadzieję, odpowiednio dobrane słowa - początkową motywację do rozglądania się w Staffordshire. Nie naciskał dalej, na owoce trzeba będzie poczekać, a Castor wniósł w tą odrobinę zbyt wykalkulowaną wymianę zdań powiew ludzkiej empatii. Może nie powinien wykorzystywać czyjejś żałoby, ale zrobił już to w Dziurawym Kotle ponad pół roku temu (choć córkę tamtych barmanów Zakon Feniksa mógł uratować i Michael dopilnował, by informacje o dziewczynie trafiły do grupy kontrolującej wówczas wyjście z Tower). Hamulce i własne serce traci się powoli, niepostrzeżenie. Przynajmniej Castor nadal miał swoje, a Michael odruchowo unikał jego spojrzenia. Mają mugolskich przyjaciół, przeżyli cudem. Niesiemy nadzieję, nie zagrożenie. - powtórzył sobie samemu, próbując w to wierzyć.
Poszli dalej. Drzwi otworzyły się raptownie, niespodziewanie. Wyraźne zaskoczenie, zapach niedawnego potu, jeszcze bardziej niedawnej kąpieli i nagłego strachu. Castor pewnie też to czuł - pomyślał Michael, prześlizgując wzrokiem po zaskoczonej twarzy, mokrych włosach i lepiącej się do ciała koszuli gospodarza. Napięte mięśnie i błysk przestrachu w oczach przeczyły nonszalanckiej pozie, ale wtem i George zaczął maskować strach pozorną nonszalancją. Dobry był, w zgrywaniu twardziela. Słowa o Zakonie Feniksa zdawały się autentycznie uspokoić młodzieńca - czy Castor wiedział, jak działa na ludzi?
Ludzi, którzy uśmiechali się wprost do Sprouta tak czarująco?
Odruchowo postąpił o krok do przodu, zajmując przestrzeń pomiędzy George'm i Castorem. Temu pierwszemu zdawało się to sprawić trochę uciechy i trudno powiedzieć, czy speszony Castor zauważył tą ochronę. Ech.
-Tak, brawo. Wszystko pan zapamiętał. - rzucił krzyżując ręce na ramionach, z minimalnym jedynie przekąsem. Gospodarza nie wytrąciło to jednak z równowagi, posłał Michaelowi promienny uśmiech, przytrzymując jego spojrzenie na minimalnie zbyt długo.
Tonks westchnął w duchu. Fenrir też.
Ruszyli do drzwi, ale George odważnie zastąpi im drogę, z jeszcze jedną prośbą. Rekomendacją. Właśnie tak działali, zdobywając polecenia zaufanych osób, ale tym razem jedna kwestia zaniepokoiła Michaela.
-Palant? To radio, to wszystko - to nie zabawa. Musimy mieć pewność, że rozdajemy pluskwy zaufanym osobom. - przypomniał George'owi surowo, a ten rozszerzył oczy, szybko wznosząc ręce na znak protestu.
-Nie, nie, to miałem na myśli! Palant, bo... ma Caroline za małą dziewczynkę, ale znamy się od lat, ostrzegł nas... no, w...wtedy, popiera... panów sprawę. - dopiero teraz cień wojny zakradł się na moment na twarz rozmówcy, wspomnienie tamtego pożaru, początku stycznia. -Ma też dobrych przyjaciół w sąsiednich wioskach, on zawsze trzymał się bardziej z czarodziejami. Może panu... wam coś doradzi. - wyjaśnił szybko, pokorniejąc. Na moment, bowiem zaraz potem puszczał im perskie oko.
Mike zawahał się. Ten chłopak miał charakter.
-Mówmy sobie po imieniu. - sprostował szybko, bo to dopiero jemu George zaczął mówić per pan. Młodzieniec rozpromienił się wyraźnie, a Mike dodał - niezobowiązująco, ale po tej krótkiej rozmowie będąc zdolnym ocenić pojętność, twardy charakter i silne ciało rozmówcy:
-Musisz trochę znać się na białej magii, skoro ochroniłeś wtedy rodziców. Jeśli zapragniesz walczyć skuteczniej, Biuro Aurorów będzie organizować szkolenia. Odezwę się. - zaproponował, zostawiając młodego mężczyznę z uśmiechem, obietnicą i (faktycznie śliczniutką) Caroline.
Ruszyli do chaty jej brata, który otworzył drzwi równie szybko, z pytaniem -Car...? na ustach. Zamarł, ale Michael szybko pośpieszył z wyjaśnieniem.
-Nie, sąsiedzi polecili nam kilka zaufanych domów. Po pierwsze, podobno ma pan odbiornik radiowy? - młody człowiek wyglądał na bardzo poważnego, grzecznościowy zwrot lekko poprawił mu humor. -Przybywamy z ramienia Ptasiego Radia, nadawanego przez Zakon Feniksa. Zaczynamy trzydziestego pierwszego stycznia, mamy bezpieczne urządzenie, które umożliwi panu zasięg i zakoduje radio tak, by na kanał nie trafił nikt niepowołany. - zaczął ściszonym głosem, obserwując mieszankę zaskoczenia i kiepsko skrywanej ciekawości na twarzy mężczyzny. Fałszoskop tkwił nieruchomo w kieszeni, George się nie mylił. -Po drugie, zabiliśmy grasującą pod wsią akromantulę. Chcieliśmy dać znać, że jest bezpiecznie - dopilnuje pan, by reszta sąsiadów się dowiedziała? - uśmiechnął się promiennie, a potem z cierpliwością przyjął grad pytań. Charlie, brat Caroline, strasznie niepokoił się o siostrę i jej wyjścia z domu, wiadomość o zabiciu pająka odrobinę ukoiła jego nerwy. Uspokojony, pozwolił sobie zademonstrować działanie radia, zapamiętał kod, z pomocą Michaela zamontował pluskwę.
-Jeśli mają ich panowie więcej, mam przyjaciół w kilku sąsiednich wsiach. Same zaufane osoby, już wam powiem jak ich znaleźć... Przyda im się trochę pokrzepienia, po... no, po piątym stycznia. Z dwójką widziałem się w zeszłym tygodniu, reszta... może... mogliby mi panowie dać znać, czy przeżyli. Jeśli ich znajdziecie. - zaproponował poważnym, ściszonym tonem. Michael obiecał mu zarówno wiadomości, jak i dyskrecję, a potem w skupieniu wysłuchał nazwisk i adresów.
Przed nim i Castorem jeszcze długi dzień - który spędzili na rozdawaniu reszty pluskiew.
/zt x 2
-Tak to można dawkować w walce z przeciwnikiem na pięści, wymyśl jeszcze jak wcisnąć to komuś do ust za pomocą różdżki. - roześmiał się, bo - choć czuł się nawet pewnie w bezpośrednim zwarciu - to jednak magiczną ofensywę ćwiczył przez całe życie.
Intuicja go nie myliła, gdy wyczuł pragnienie zemsty - choćby subtelnej, choćby manifestującej się w donosicielstwie i pomocy mugolakom - starego piekarza. Czuł to samo, gdy stracił matkę, a śmierć córki musi boleć jeszcze bardziej. Nawiązał z mężczyzną nić porozumienia, radio wlało nową nadzieję, odpowiednio dobrane słowa - początkową motywację do rozglądania się w Staffordshire. Nie naciskał dalej, na owoce trzeba będzie poczekać, a Castor wniósł w tą odrobinę zbyt wykalkulowaną wymianę zdań powiew ludzkiej empatii. Może nie powinien wykorzystywać czyjejś żałoby, ale zrobił już to w Dziurawym Kotle ponad pół roku temu (choć córkę tamtych barmanów Zakon Feniksa mógł uratować i Michael dopilnował, by informacje o dziewczynie trafiły do grupy kontrolującej wówczas wyjście z Tower). Hamulce i własne serce traci się powoli, niepostrzeżenie. Przynajmniej Castor nadal miał swoje, a Michael odruchowo unikał jego spojrzenia. Mają mugolskich przyjaciół, przeżyli cudem. Niesiemy nadzieję, nie zagrożenie. - powtórzył sobie samemu, próbując w to wierzyć.
Poszli dalej. Drzwi otworzyły się raptownie, niespodziewanie. Wyraźne zaskoczenie, zapach niedawnego potu, jeszcze bardziej niedawnej kąpieli i nagłego strachu. Castor pewnie też to czuł - pomyślał Michael, prześlizgując wzrokiem po zaskoczonej twarzy, mokrych włosach i lepiącej się do ciała koszuli gospodarza. Napięte mięśnie i błysk przestrachu w oczach przeczyły nonszalanckiej pozie, ale wtem i George zaczął maskować strach pozorną nonszalancją. Dobry był, w zgrywaniu twardziela. Słowa o Zakonie Feniksa zdawały się autentycznie uspokoić młodzieńca - czy Castor wiedział, jak działa na ludzi?
Ludzi, którzy uśmiechali się wprost do Sprouta tak czarująco?
Odruchowo postąpił o krok do przodu, zajmując przestrzeń pomiędzy George'm i Castorem. Temu pierwszemu zdawało się to sprawić trochę uciechy i trudno powiedzieć, czy speszony Castor zauważył tą ochronę. Ech.
-Tak, brawo. Wszystko pan zapamiętał. - rzucił krzyżując ręce na ramionach, z minimalnym jedynie przekąsem. Gospodarza nie wytrąciło to jednak z równowagi, posłał Michaelowi promienny uśmiech, przytrzymując jego spojrzenie na minimalnie zbyt długo.
Tonks westchnął w duchu. Fenrir też.
Ruszyli do drzwi, ale George odważnie zastąpi im drogę, z jeszcze jedną prośbą. Rekomendacją. Właśnie tak działali, zdobywając polecenia zaufanych osób, ale tym razem jedna kwestia zaniepokoiła Michaela.
-Palant? To radio, to wszystko - to nie zabawa. Musimy mieć pewność, że rozdajemy pluskwy zaufanym osobom. - przypomniał George'owi surowo, a ten rozszerzył oczy, szybko wznosząc ręce na znak protestu.
-Nie, nie, to miałem na myśli! Palant, bo... ma Caroline za małą dziewczynkę, ale znamy się od lat, ostrzegł nas... no, w...wtedy, popiera... panów sprawę. - dopiero teraz cień wojny zakradł się na moment na twarz rozmówcy, wspomnienie tamtego pożaru, początku stycznia. -Ma też dobrych przyjaciół w sąsiednich wioskach, on zawsze trzymał się bardziej z czarodziejami. Może panu... wam coś doradzi. - wyjaśnił szybko, pokorniejąc. Na moment, bowiem zaraz potem puszczał im perskie oko.
Mike zawahał się. Ten chłopak miał charakter.
-Mówmy sobie po imieniu. - sprostował szybko, bo to dopiero jemu George zaczął mówić per pan. Młodzieniec rozpromienił się wyraźnie, a Mike dodał - niezobowiązująco, ale po tej krótkiej rozmowie będąc zdolnym ocenić pojętność, twardy charakter i silne ciało rozmówcy:
-Musisz trochę znać się na białej magii, skoro ochroniłeś wtedy rodziców. Jeśli zapragniesz walczyć skuteczniej, Biuro Aurorów będzie organizować szkolenia. Odezwę się. - zaproponował, zostawiając młodego mężczyznę z uśmiechem, obietnicą i (faktycznie śliczniutką) Caroline.
Ruszyli do chaty jej brata, który otworzył drzwi równie szybko, z pytaniem -Car...? na ustach. Zamarł, ale Michael szybko pośpieszył z wyjaśnieniem.
-Nie, sąsiedzi polecili nam kilka zaufanych domów. Po pierwsze, podobno ma pan odbiornik radiowy? - młody człowiek wyglądał na bardzo poważnego, grzecznościowy zwrot lekko poprawił mu humor. -Przybywamy z ramienia Ptasiego Radia, nadawanego przez Zakon Feniksa. Zaczynamy trzydziestego pierwszego stycznia, mamy bezpieczne urządzenie, które umożliwi panu zasięg i zakoduje radio tak, by na kanał nie trafił nikt niepowołany. - zaczął ściszonym głosem, obserwując mieszankę zaskoczenia i kiepsko skrywanej ciekawości na twarzy mężczyzny. Fałszoskop tkwił nieruchomo w kieszeni, George się nie mylił. -Po drugie, zabiliśmy grasującą pod wsią akromantulę. Chcieliśmy dać znać, że jest bezpiecznie - dopilnuje pan, by reszta sąsiadów się dowiedziała? - uśmiechnął się promiennie, a potem z cierpliwością przyjął grad pytań. Charlie, brat Caroline, strasznie niepokoił się o siostrę i jej wyjścia z domu, wiadomość o zabiciu pająka odrobinę ukoiła jego nerwy. Uspokojony, pozwolił sobie zademonstrować działanie radia, zapamiętał kod, z pomocą Michaela zamontował pluskwę.
-Jeśli mają ich panowie więcej, mam przyjaciół w kilku sąsiednich wsiach. Same zaufane osoby, już wam powiem jak ich znaleźć... Przyda im się trochę pokrzepienia, po... no, po piątym stycznia. Z dwójką widziałem się w zeszłym tygodniu, reszta... może... mogliby mi panowie dać znać, czy przeżyli. Jeśli ich znajdziecie. - zaproponował poważnym, ściszonym tonem. Michael obiecał mu zarówno wiadomości, jak i dyskrecję, a potem w skupieniu wysłuchał nazwisk i adresów.
Przed nim i Castorem jeszcze długi dzień - który spędzili na rozdawaniu reszty pluskiew.
/zt x 2
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wioska Lavedale jeszcze nigdy nie była równie cicha.
Gdy ustały świsty czarnomagicznych zaklęć, gdy powracający z miastowych sprawunków czarodzieje oraz ci, którym udało skryć się w znajdującym się za kilkoma pagórkami lesie mugole, powrócili do swej osady, nic nie było już takie, które zapamiętali. Okrucieństwo Rycerzy Walpurgii na pewno długo pozostanie w pamięci mieszkańców, bowiem sposób, w jaki odeszli ich bliscy, nie był ani sprawiedliwy, ani piękny, ani nawet godny. To chyba wieści napływające z tej wioski zapadły lady Mare najbardziej w pamięć. Nie mogła sobie wyobrazić, jak bardzo okrutnym trzeba być, by pozbawić życia tylu bezbronnych w imię... właściwie czego? Urojeń przekonanego o własnej wielkości czarodzieja? Ci, którzy na sztandarach nieśli slogany o czystości krwi, zwracali się w kierunku persony, której nazwiska próżno było szukać nawet w dziełach pokroju "Skorowidzu". Takiej krótkowzroczności i wręcz ignorancji mogła się oczywiście spodziewać po przedstawicielach szeroko pojętego gminu — nawet rodziny o czystokrwistych tradycjach skłonne były przecież do grawitacji w kierunku niekoniecznie prawdziwych, ale sensacyjnych wieści. Jednakże bardzo oczywiste i jaskrawe zaangażowanie w sprawę lordów Rosier i Malfoy musiało wzbudzać uniesienie brwi. Chciałoby się wierzyć, że dorośli, wykształceni mężczyźni podchodzić będą do rządzenia swymi ziemiami z uzasadnioną roztropnością. Rzeczywistość niestety po raz kolejny rozczarowywała — nie dość, że roztropności nie było na horyzoncie, a wszystko wskazywało, że zdecydowana większość arystokratów szczerze wierzyła w krwawe przesłanie, to jeszcze poczuli się na tyle pewnie, by swoje osądy wyprowadzić poza granice od wieków im podległe, próbując zaprowadzić swój zgniły porządek także w Staffordshire.
Niedoczekanie.
Mare nie lubiła szczególnie angażować się w politykę. Uważała, że owszem, dama powinna orientować się w toku wydarzeń, w rwącej rzece zmieniających się wpływów i korelacji, spełniała ten obowiązek jednak z wyraźną rezerwą. Kochający się w debatach Greengrassowie wykorzystywali przy tym każdą okazję do rozmowy, nie omijały one także jej, ale... Przede wszystkim znała swą rolę. I wiedziała, że każde stanowisko, które zostanie przez jej męża, będzie również jej stanowiskiem. W prywatności małżeńskich komnat rozmawiali długo i szczerze — tam potrafiła wskazać ukochanemu dziury w jego rozumowaniu, on odpowiadał jej tym samym; lubiła te wymiany poglądów, rozwijały perspektywę ich obojga, lecz...
W obliczu żałoby trudno było odnaleźć odpowiednie słowa. Czasami sama obecność wystarczała jako pocieszenie, pomagała dzielić ciężar straty. Dziś przed małżeństwem Greengrass, a także towarzyszącą im w smutnej okazji kuzynki Prudence, której obecność miała dodatkowo podkreślić, że panowie Staffordshire nie pozostali osamotnieni w obliczu napaści, było niezwykle trudne zadanie.
Gdy cała trójka znalazła się na miejscu, jako pierwsze mogli usłyszeć przeraźliwą niemal ciszę. Gdyby nie kilka strużek ciemnego dymu wzlatujących ponad kominy, Mare uznałaby wioskę za zupełnie opustoszałą. I taka sytuacja zupełnie by jej nie zdziwiła. Ciężko było próbować budować nowe życie na gruzach starego. Kontrolnie zwróciła swe spojrzenie w kierunku męża, następnie kierując je dalej, na Prudence.
Z naprzeciwka szedł do nich samotny człowiek. Prudence i Mare zauważyły go jako pierwsze — wyglądał albo na starego, albo wyjątkowo zmęczonego przez życie. I chyba cała trójka wiedziała, jakie spustoszenie w organizmie zarówno czarodzieja, jak i mugola siał silny, nagły stres. Człowiek ten jedną dłoń miał ułożoną na plecach, wyraźnie naciskała ona na jeden z kręgów, co nie umknęło uwadze Mare, Prudence z kolei mogła zauważyć, jak na twarzy mężczyzny co rusz przewija się grymas bólu. Po kilku przebytych przez mężczyznę metrach dojrzał go również Elroy — i rozpoznał w nim starego sołtysa tej wioski. Czarodzieja mugolskiego pochodzenia, Josepha Green. Tego samego, który niemal dwadzieścia lat temu gościł trzech młodych paniczów i ich ojca w trakcie jednego z objazdów hrabstwa. Elroy pamiętał, że człowiek ten miał w tamtym czasie żonę, syna będącego równolatkiem starszej siostry Elroya, Lisette i dwie córki z długimi, jasnymi warkoczami.
— Moje uszanowanie, milordzie, milady — głos miał słaby, wyraźnie drżący z przejęcia. Pomimo mroźnej pogody ściągnął z głowy czapkę, kłaniając się głęboko najpierw przed Elroyem i Mare, następnie przed Prudence. Gdy wyprostował się, w oczach błysnęły mu łzy, a on pociągnął cicho nosem. — Wszystko już jest gotowe do uroczystości. Jeżeli mógłbym prosić milorda na stronę... — jego spojrzenie krążyło pomiędzy Mare a Prudence, z wyraźnym niepokojem. Jeżeli Elroy zdecydował się odejść kilka kroków do przodu z Greenem, ten skłonił się przed nim raz jeszcze, a następnie ściszonym głosem, dbając, by kobiety go nie dosłyszały, powiedział. — Lordzie Greengrass, to... Ja nie chciałem o tym mówić w towarzystwie dam. Udało się nam zakupić odpowiednią ilość trumien, dzięki pieniądzom, które lordowie Derby wspaniałomyślnie do nas przesłali. Ale widok jest dalej bardzo drastyczny. Jakbym mógł, poprowadziłbym milorda i jego szanowną małżonkę wraz z... siostrą? To milorda siostra? — spytał zaniepokojony, wyglądając znad ramienia Elroya w kierunku Prudence. — Milorda i szanowne damy na cmentarz okrężną drogą. Jeżeli będzie lord zainteresowany, to oczywiście pokażę wszystko po uroczystości. Nie zostało nas tutaj wiele, ale na szczęście sporo ludzi było akurat wtedy na dniach targowych albo uciekło do lasu... — głos załamał mu się raz jeszcze, starym ciałem wstrząsnął dreszcz. Mężczyzna z trudem powstrzymywał napływające do oczu łzy. — Nigdy sobie nie wybaczę, że nie wziąłem ich tam ze sobą...
Elroy mógł domyślać się, że mówił o kimś, kto był dla niego bliski i kto musiał stracić życie w tym bezdusznym ataku...
W tym samym czasie Mare zwróciła się do stojącej obok Prudence. Stanowiły dwa czarne punkty na tle zaśnieżonego lasu.
— Rycerze Walpurgii nie oszczędzili nikogo, kto stanął im na drodze. Kobiety, dzieci, mężczyźni — pomimo tego, że starała się mówić rzeczowo, że skupiała wzrok na odległej linii horyzontu, nerwowość przebijała się przez jej głos, ściśnięty z żalu. Czuła się osobiście odpowiedzialna za los tych ludzi, za zakończone życia i zawiedzione nadzieje. — Ci, którzy przeżyli, albo uciekli do lasu, albo byli wtedy poza wioską. Znaleźli swych bliskich. To złamałoby najsilniejszych. Zorganizowanie uroczystości pogrzebowych i dalszej pomocy dla ocalałych to minimum, które musimy im oddać. Ale na tym nie poprzestaniemy, Prudence. Nawet jeżeli miałabym nie spać i nie jeść do dnia, w którym sprawiedliwość zostanie wymierzona.
Dłoń w czarnej rękawiczce zacisnęła się odruchowo w pięść, w głosie poza żalem wybrzmiała też ognista determinacja. Poddanie się, zwieszenie głowy nie wchodziło w grę. To strachem pragnęli podbić te ziemie ich przeciwnicy, lecz strach nigdy nie uczynił nikogo prawdziwie lojalnym.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Doszły do niej słuchy o tym, co wydarzyło się w Staffordshire. Była przerażona okrucieństwem do jakiego byli zdolni Rycerze Walpurgii. Wiedziała, że są niebezpieczni, jednak aż takiej bezwzględności się nie spodziewała. Mogło to spotkać każdego. Skąd wiadomo, czyj dom zaatakują następnym razem? Musieli się wspierać, walczyć z potężniejszym wrogiem. Nie mogli ani na moment odpuścić, nieprzyjaciel ciągle rósł w siłę. Nie wahał się nawet przez moment, oni również powinni działać w ten sposób. Macmillan raczej zawsze uciekała od przemocy, uważała, że są inne sposoby, aby walczyć z wrogiem, jak widać w pewnym momencie każdy zmieniał zdanie. Napatrzyła się ostatnio na to, jak działali Rycerze Walpurgii, sama też jeszcze niedawno została zaatakowana przez olbrzyma, który im służył, tylko dlatego, że chciała obronić mugoli, którzy nie byli niczemu winni. Powinni być tak samo bezwzględni, to nie odpowiedni czas na sentymenty. Nie umiała zrozumieć, jak bardzo trzeba być barbarzyńskim, aby zabijać każdego, kogo napotka się na drodze. Co bowiem zrobiły niewinne dzieci, czy kobiety? Bestie atakowały wszystkich, którzy nawinęli im się pod różdżki, przerastało to Prudence, nie potrafiła pojąć celu, w jakim tak postępowali. Atakować bezbronnych? Czy lordowie Rosier, Malfoy i wszyscy inni, aż tak bardzo chcieli demonstrować swoją władzę? Niech mierzą się z przeciwnikami sobie równymi..
Współpraca w takim momencie była bardzo istotna, rody jak jej, Greengrassów i inne, które potrafiły cenić życie niestety stanowiły mniejszość, nie przeszkadzało im to jednak w tym, aby bronić słabszych. Duma ją rozpierała, że przyszło jej urodzić się właśnie w tej rodzinie i mieć za sojuszników, takich wspaniałych ludzi jak Mare, Elroy i wszyscy inni. Nie było ich wielu, jednak razem mogli zdziałać wiele, nie poddawali się, byli dumni, waleczni, mimo przewagi wrogów.
Zrozumiała dlaczego chcieli, aby się z nimi tutaj pojawiła. Jej matka w końcu była Greengrassem, rodzina Macmillan wspierała ich zawsze, tak miało być i tym razem. Wiedziała po co cię znalazła w tym miejscu. Musiała pokazać, że są silni, zjednoczeni i zawsze mogą liczyć na wsparcie rodu z Kornwalii. Zjawili się w wiosce, przywitała ich głucha, przerażająca cisza. Jakby całe życie z tego miejsca gdzieś uszło. Było to przeraźliwe, wolała nie wyobrażać sobie rzezi, jaka miała miejsce, ile krwi zostało tu przelanej. Dreszcz przeszedł jej po plecach, schowała dłonie głęboko do kieszeni wełnianego płaszcza, nie wiedziała, czy zrobiło jej się zimno z powodu niskiej temperatury, czy to przez tą aurę, która panowała w tym miejscu.
Wtedy dostrzegła mężczyznę, spojrzała na Mare, a później ponownie przeniosła na niego wzrok. Wyglądał niczym duch, który snuł się w miejscu walki. Zdecydowanie musiał dużo przeżyć, nie dało się zignorować takiego wrażenia. Okropne to były czasy. Przywitała mężczyznę, nie do końca wiedziała, jak powinna się zachować. Miała świadomość, co przeżył i ile stracił. Wtedy poprosił on na bok Elroya, westchnęła głośno, jakby nieco jej ulżyło. - Nie umiem tego pojąć Mare. Jak tak można? Jak można być taką bestią? Po co to wszystko?- widać było, że Macmillan mocno przejęła się tym, co wydarzyło się w tym miejscu. - Nie możemy pozwolić, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Musimy dbać o mieszkańców naszych ziem, kto jak nie my? Wiem, że to wszystko wydarzyło się zupełnie niespodziewanie, niech będzie to dla nas nauczka. Trzeba zacząć działać, jeszcze bardziej, nie wahać się, umacniać sojusz.- rzekła do Lady Greengrass. Nie była mężczyzną, który decydował o tym, jak będą postępować, wydawało jej się to jednak jedynym słusznym wyjściem, nie zamierzała milczeć na ten temat.
Współpraca w takim momencie była bardzo istotna, rody jak jej, Greengrassów i inne, które potrafiły cenić życie niestety stanowiły mniejszość, nie przeszkadzało im to jednak w tym, aby bronić słabszych. Duma ją rozpierała, że przyszło jej urodzić się właśnie w tej rodzinie i mieć za sojuszników, takich wspaniałych ludzi jak Mare, Elroy i wszyscy inni. Nie było ich wielu, jednak razem mogli zdziałać wiele, nie poddawali się, byli dumni, waleczni, mimo przewagi wrogów.
Zrozumiała dlaczego chcieli, aby się z nimi tutaj pojawiła. Jej matka w końcu była Greengrassem, rodzina Macmillan wspierała ich zawsze, tak miało być i tym razem. Wiedziała po co cię znalazła w tym miejscu. Musiała pokazać, że są silni, zjednoczeni i zawsze mogą liczyć na wsparcie rodu z Kornwalii. Zjawili się w wiosce, przywitała ich głucha, przerażająca cisza. Jakby całe życie z tego miejsca gdzieś uszło. Było to przeraźliwe, wolała nie wyobrażać sobie rzezi, jaka miała miejsce, ile krwi zostało tu przelanej. Dreszcz przeszedł jej po plecach, schowała dłonie głęboko do kieszeni wełnianego płaszcza, nie wiedziała, czy zrobiło jej się zimno z powodu niskiej temperatury, czy to przez tą aurę, która panowała w tym miejscu.
Wtedy dostrzegła mężczyznę, spojrzała na Mare, a później ponownie przeniosła na niego wzrok. Wyglądał niczym duch, który snuł się w miejscu walki. Zdecydowanie musiał dużo przeżyć, nie dało się zignorować takiego wrażenia. Okropne to były czasy. Przywitała mężczyznę, nie do końca wiedziała, jak powinna się zachować. Miała świadomość, co przeżył i ile stracił. Wtedy poprosił on na bok Elroya, westchnęła głośno, jakby nieco jej ulżyło. - Nie umiem tego pojąć Mare. Jak tak można? Jak można być taką bestią? Po co to wszystko?- widać było, że Macmillan mocno przejęła się tym, co wydarzyło się w tym miejscu. - Nie możemy pozwolić, żeby taka sytuacja się powtórzyła. Musimy dbać o mieszkańców naszych ziem, kto jak nie my? Wiem, że to wszystko wydarzyło się zupełnie niespodziewanie, niech będzie to dla nas nauczka. Trzeba zacząć działać, jeszcze bardziej, nie wahać się, umacniać sojusz.- rzekła do Lady Greengrass. Nie była mężczyzną, który decydował o tym, jak będą postępować, wydawało jej się to jednak jedynym słusznym wyjściem, nie zamierzała milczeć na ten temat.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Początek stycznia spadł na nich i przygniótł jak jeszcze nigdy. Miał to być dla nich wszystkich nowy początek, nowy rok - rok zmian. I widać nie tylko oni wzięli sobie to do serca.
Elroy był bardziej milczący na przestrzeni ostatnich dni - bardziej burkliwy, bardziej zły i bardziej zirytowany. Ktoś nimi wzgardził, wszedł na ich tereny i pozbawił tak wielu ludzi życia w imię chorych ideałów. Od początku wojny czasem się wahał czy nie byłby jak jeden z ich wrogów, gdyby nie ludzie, na których natrafił w Hogwarcie. Percival, Frederick - a także chociażby Tonksi. Dyskusje i rozmowy z różnymi ludźmi otwierały horyzonty, przecież nawet on dojrzał do tego, aby nie uważać Gryfonów za zło - a nawet z dwójką wychowanek domu Godericka właśnie podróżował do Lavedale. Ludzie potrzebowali zobaczyć wsparcie ze strony szlachty, ze strony tych ludzi wyżej postawionych.
Jego dzisiejszy strój był prosty. Ułożone i zaczesane włosy, przycięty zarost. Czerń ubrania pod grubą peleryną gubiła kształty, choć i to jedynie na wierzchniej narzuce było widać na obszyciach zieleń ich rodu - a z przodu zapięcie z motylem.
Zacisnął mocniej dłoń, widząc mężczyznę - słysząc tę ciszę, w której całe miasteczko było pogrążone. Żałoba. Cholerna żałoba...
- Panie Green - odpowiedział z uszanowaniem, widząc jak mężczyzna się do nich zbliżył. - Oczywiście - dodał już po chwili, marszcząc brwi. Zerknął w stronę Mare, którą prowadził pod ręką i uśmiechnął się do niej krótko, zaraz po tym ruszając za Josephem. Nie musiał mówić do kobiety i wyjaśniać - oboje wiedzieli doskonale, jakie były ich obowiązki. Zresztą, byli zgodnym małżeństwem, często rozumiejąc się niemalże bez słów.
- Lady Kornwalii, Prudence Macmillan, jest naszą kuzynką - wyjaśnił spokojnie pochodzenie kobiety, marszcząc brwi na słowa mężczyzny o widoku. Musieli znać straty, musieli zobaczyć jak to wszystko będzie wyglądać - musieli wiedzieć z czym mieli do czynienia. - Proszę nie dziękować, to nasz obowiązek, aby pomóc w tym trudnym momencie. Nie dopuścimy do podobnej tragedii ponownie - odpowiedział Elroy twardo, lecz nie agresywnie. Pewnie, ciepło. Jak wielu ludzi jeszcze musiała pochłonąć ta wojna.
- Chcę zobaczyć wszystko. Usłyszeć o wszystkim, co ci ludzie pozostawili za sobą. Nie dopuszczę, osobiście zadbam o to, aby podobna tragedia się nie powtórzyła; aby nikt nie musiał żyć z myślą, że czegoś nie dopilnował - dodał zaraz pewnie, chociaż wiedział, że to na co się deklarował - to nie było nic, z czym łatwo dadzą sobie radę. Musieli się uprzeć, musieli się zaprzeć i nie pozwolić, aby takie rzeczy zdarzyły się ponownie. Kiedykolwiek. Nie było na nie czasu ani chwili, nie mogli więcej zwlekać.
Zaraz jednak ułożył dłoń na ramieniu mężczyzny, słysząc jego słowa. - Zrobił pan wszystko, nie mogliśmy wiedzieć o tym co się stanie i ci przyniesie nowy rok, panie Green - zapewnił mężczyznę, po tym zdejmując dłoń z jego ramienia. Prosty ruch, prosty gest, w którym chciał pocieszyć tego człowieka poza słowami. Nie mógł zrobić wiele, musiał pokazać ludności, że jest tym, na którego można było liczyć. Musieli wzmocnić swoją pozycję w Derbyshire, w Staffordshire, a później i na sąsiednich hrabstwach - musieli pokazać ludziom, że nie warto było z nimi zadzierać.
- Dzisiaj przybyliśmy w nielicznym gronie, panie Green, ale w gronie istotnym. Lady Greengrass, którą nazywam matką, wywodzi się z rodu Ollivander. Moja żona była wychowana w Weymouth, leżącym w Dorset. Prewett, Macmillan, Ollivander, Greengrass, Longbottom, Abbott oraz Weasley, wszyscy przybędą na pomoc i każdy z lordów i lady przybędzie, pomóc na tych ziemiach. Proszę, niech zaprowadzi nas pan okrężną drogą - ale zaraz po tym chcę zobaczyć wszystko. Jak wygląda sytuacja, jak wyglądał atak. Musimy wiedzieć, jak zabezpieczyć hrabstwa i ludzi przed podobnymi atakami - zapewnił mężczyznę, powtarzając swoje słowa o ochronie. Mieli być obrońcami tych ziem, i tym właśnie powinni się stać. Wolał stawać w szranki ze smokami niż z innymi czarodziejami - już lata temu podjął decyzję o tym, aby nie zostać aurorem na rzecz opieki nad smokami, a jednocześnie wiedział, że teraz jego powołaniem jest by bronić prostych ludzi.
Elroy był bardziej milczący na przestrzeni ostatnich dni - bardziej burkliwy, bardziej zły i bardziej zirytowany. Ktoś nimi wzgardził, wszedł na ich tereny i pozbawił tak wielu ludzi życia w imię chorych ideałów. Od początku wojny czasem się wahał czy nie byłby jak jeden z ich wrogów, gdyby nie ludzie, na których natrafił w Hogwarcie. Percival, Frederick - a także chociażby Tonksi. Dyskusje i rozmowy z różnymi ludźmi otwierały horyzonty, przecież nawet on dojrzał do tego, aby nie uważać Gryfonów za zło - a nawet z dwójką wychowanek domu Godericka właśnie podróżował do Lavedale. Ludzie potrzebowali zobaczyć wsparcie ze strony szlachty, ze strony tych ludzi wyżej postawionych.
Jego dzisiejszy strój był prosty. Ułożone i zaczesane włosy, przycięty zarost. Czerń ubrania pod grubą peleryną gubiła kształty, choć i to jedynie na wierzchniej narzuce było widać na obszyciach zieleń ich rodu - a z przodu zapięcie z motylem.
Zacisnął mocniej dłoń, widząc mężczyznę - słysząc tę ciszę, w której całe miasteczko było pogrążone. Żałoba. Cholerna żałoba...
- Panie Green - odpowiedział z uszanowaniem, widząc jak mężczyzna się do nich zbliżył. - Oczywiście - dodał już po chwili, marszcząc brwi. Zerknął w stronę Mare, którą prowadził pod ręką i uśmiechnął się do niej krótko, zaraz po tym ruszając za Josephem. Nie musiał mówić do kobiety i wyjaśniać - oboje wiedzieli doskonale, jakie były ich obowiązki. Zresztą, byli zgodnym małżeństwem, często rozumiejąc się niemalże bez słów.
- Lady Kornwalii, Prudence Macmillan, jest naszą kuzynką - wyjaśnił spokojnie pochodzenie kobiety, marszcząc brwi na słowa mężczyzny o widoku. Musieli znać straty, musieli zobaczyć jak to wszystko będzie wyglądać - musieli wiedzieć z czym mieli do czynienia. - Proszę nie dziękować, to nasz obowiązek, aby pomóc w tym trudnym momencie. Nie dopuścimy do podobnej tragedii ponownie - odpowiedział Elroy twardo, lecz nie agresywnie. Pewnie, ciepło. Jak wielu ludzi jeszcze musiała pochłonąć ta wojna.
- Chcę zobaczyć wszystko. Usłyszeć o wszystkim, co ci ludzie pozostawili za sobą. Nie dopuszczę, osobiście zadbam o to, aby podobna tragedia się nie powtórzyła; aby nikt nie musiał żyć z myślą, że czegoś nie dopilnował - dodał zaraz pewnie, chociaż wiedział, że to na co się deklarował - to nie było nic, z czym łatwo dadzą sobie radę. Musieli się uprzeć, musieli się zaprzeć i nie pozwolić, aby takie rzeczy zdarzyły się ponownie. Kiedykolwiek. Nie było na nie czasu ani chwili, nie mogli więcej zwlekać.
Zaraz jednak ułożył dłoń na ramieniu mężczyzny, słysząc jego słowa. - Zrobił pan wszystko, nie mogliśmy wiedzieć o tym co się stanie i ci przyniesie nowy rok, panie Green - zapewnił mężczyznę, po tym zdejmując dłoń z jego ramienia. Prosty ruch, prosty gest, w którym chciał pocieszyć tego człowieka poza słowami. Nie mógł zrobić wiele, musiał pokazać ludności, że jest tym, na którego można było liczyć. Musieli wzmocnić swoją pozycję w Derbyshire, w Staffordshire, a później i na sąsiednich hrabstwach - musieli pokazać ludziom, że nie warto było z nimi zadzierać.
- Dzisiaj przybyliśmy w nielicznym gronie, panie Green, ale w gronie istotnym. Lady Greengrass, którą nazywam matką, wywodzi się z rodu Ollivander. Moja żona była wychowana w Weymouth, leżącym w Dorset. Prewett, Macmillan, Ollivander, Greengrass, Longbottom, Abbott oraz Weasley, wszyscy przybędą na pomoc i każdy z lordów i lady przybędzie, pomóc na tych ziemiach. Proszę, niech zaprowadzi nas pan okrężną drogą - ale zaraz po tym chcę zobaczyć wszystko. Jak wygląda sytuacja, jak wyglądał atak. Musimy wiedzieć, jak zabezpieczyć hrabstwa i ludzi przed podobnymi atakami - zapewnił mężczyznę, powtarzając swoje słowa o ochronie. Mieli być obrońcami tych ziem, i tym właśnie powinni się stać. Wolał stawać w szranki ze smokami niż z innymi czarodziejami - już lata temu podjął decyzję o tym, aby nie zostać aurorem na rzecz opieki nad smokami, a jednocześnie wiedział, że teraz jego powołaniem jest by bronić prostych ludzi.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Elroy Greengrass' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Serce ściśnięte w piersi — to nie powinno mieć miejsca. Skupienie odbijające się w zieleni spojrzenia, to próby utrzymania zimnej krwi wobec tego, na co musieli się przygotować. W trójkę, jako rodzina nie tylko związana nie tylko nazwiskami przewijającymi się wśród drzew genealogicznych, ale także jako wspólnota idei. Niezgoda na to, co przyszło z czernią, co oblepiło hrabstwo wężowym i trupim jadem, to wszystko przyświecało im mocniej niż kiedykolwiek, a sama Mare wiedziała, że sprostają temu zadaniu. Musieli, nie było innego wyjścia.
— Mogliśmy się tego spodziewać — stwierdziła krótko, gorycz rozlała się wreszcie w zaciśniętym gardle, mogliśmy się spodziewać, mówiła przecież w Smoczej Wieży, gdy dzielni zwiadowcy już ich opuścili, gdy zostali sami; Greengrassowie, ród motyli. Szczęka zacisnęła się mocniej, ostra linia na łagodnej dotychczas twarzy, musiała się uspokoić, musiała wznieść wejrzenie na stojącą obok Prudence, w której tliła się ta sama niezgoda, której niespokojny charakter mógł stanowić jej siłę w podobnych przypadkach. Nie wiedziała, kiedy chwyciła za rękę przyjaciółki, kiedy zamknęła ją pod kopułą swych dłoni. — Mogliśmy się spodziewać, od lat. Stonehenge było farsą i ponosimy tego skutki.
Atakowanie słabszych nie jest oznaką naszej siły, są tylko ludźmi pozbawionymi magii. — słowa wuja Ofera odbijały się od jasnych ścian czaszki, większość mieszkańców Lavedale była przecież wyłącznie niemagicznymi. Gdzieś z tyłu głowy rezonowały zdroworozsądkowe postulaty głoszone przez brata. Stonehenge było migawkami, wyczekiwaniem w napięciu i błyskiem, strachem i drżeniem, było też lekcją, z której wyciągnięte wnioski różniły się w zależności od spojrzenia na świat, ale też potrzeb tego czy owego czarodzieja.
Dopiero słowa o wzmocnieniu sojuszu sprawiły, że na powrót ugruntowała się w teraźniejszości. Jej spojrzenie odruchowo skierowało się w stronę rozmawiającego z sołtysem męża, ale nie chciała — dla własnego spokoju, ostatnie dni pokazały, że lepiej śpi ten, kto niewiele wie — słyszeć, o czym rozprawiają. Jeżeli człowiek ten wziął jej męża na stronę, miał ku temu powód.
— Najdroższa Prudence... — zaczęła cicho, wiedząc, że musi panować nad złością i rozżaleniem, które towarzyszyły jej przy niedawnym odbieraniu sów od nestorów. Nie była niczemu winna. Była tylko kobietą, nie miała wielkiej siły sprawczej, ale samo jej przybycie potwierdzało, że więcej miała w sobie chęci do działania niż ci, których Mare w imię sojuszu prosiła o pomoc. — Sojusz chroni tylko Półwysep. Bądź więc szczęśliwa, w twoim przypadku, gdyby cokolwiek miało się stać, nie zostaniesz sama. My z pewnością pomożemy, nawet nie mając wiele. Lordowie nestorowie, za wyjątkiem mego brata, mają jednak inne podejście do Staffordshire, dlatego musimy radzić sobie sami. Mam nadzieję, że są tylko świadomi tego, że tak, jak pamiętam każdą pomoc, tak samo pielęgnuję w sobie pamięć o każdym zawodzie. Nic tu po słowach i zapewnieniach przyjaźni, gdy nie idą za nimi czyny.
Coś w niej płonęło, choć nie powinno. Wiedziała to sama Mare, która musiała nabrać głębszego oddechu, zacisnąć mocniej palce na dłoni przyjaciółki, aż wreszcie puściła ją, odwracając głowę w kierunku wioski. Cienkie smużki dymu z niewielkiej ilości kominów.
— Na całe szczęście, pomimo rozczarowań płynących z każdej strony, dajemy sobie radę. I naprawimy każdy popełniony przez nas błąd, wyjdziemy z tego wszystkiego silniejsi. Nigdy nie pozwolę, by moja rodzina była zdana na czyjąkolwiek łaskę. Caelum et terra transibunt, verba autem mea non praeteribunt — udało im się przecież zorganizować naprawdę poważną odpowiedź. Po odmowie zaangażowania w akcję Biura Aurorów tak Mare, jak i Elroy poruszyli wszystkie swe osobiste znajomości, by mimo wszystko stosowne interwencje miały miejsce. Udało się zaangażować uzdrowicieli, przeznaczono stosowne kwoty na organizację pochówków i wsparcie rodzin, nie zostawią ich z tym samych. Sytuacja dyplomatyczna stanowiła jednak gorzką pigułkę, którą lady Greengrass musiała przełknąć, czy to jej się podobało, czy nie.
Tymczasem Joseph Green przyglądał się Elroyowi tak długo, jak tylko pozwalało mu wychowanie. Sytuacja była trudna, myśli gnały we wszystkie strony jednocześnie, lecz jego obowiązkiem było wprowadzenie lorda, później również dam, w sytuację, w której się znaleźli. Bez mydlenia oczu, bez zaklinania rzeczywistości, choć wciąż czuł się tak, jakby wydarzenia sprzed czterech dni były tylko złym snem, z którego nie potrafił się wybudzić.
Kilkukrotnie kiwał głową — raz na przedstawienie Prudence i wskazanie jej pochodzenia, kolejny raz, nieco mniej entuzjastycznie, za to z większą pokorą, na słowa o niedziękowaniu za pomoc. Wydawało się, jakby pewny, choć niearogancki ton Elroya zrzucił z sołtysa część ciężaru, człowiek ten wydał się momentalnie nieco wyższy, choć na twarzy wciąż wypisany miał szczery wyraz bólu.
— Zatem... — odezwał się wreszcie, próbując zająć czymś palce, te sięgnęły do szalika, którego materiał zaczęły miętosić w palcach. — Napastników było trzech, milordzie. Dwie kobiety i mężczyzna, ale... Wydaje się, że nie byli stąd. Widział ich jeden z naszych chłopców, Danny, ale on nie żyje, już nie żyje, nie zdążyliśmy mu pomóc, gdy wróciliśmy... Dostał jakimś czarnomagicznym zaklęciem, wykrwawił się biedaczyna...
Cóż miał do powiedzenia Danny, zwracając uwagę na to, że napastnicy nie byli stąd? Nie znał ich, nie widział wcześniej, a może chodziło o coś zupełnie innego? Tego już niestety nie będą mogli się dowiedzieć.
— Ci, którzy byli wtedy w wiosce, zginęli, wszyscy. Czarodzieje, mugole. Rodziny. Jedni odeszli od zaklęć, tych czarnomagicznych, inni chyba od zwykłych zaklęć pojedynkowych. Oni nawet potrafią... — głos mężczyzny się załamał, potrzebował przycisnąć palec wskazujący i kciuk do wewnętrznych kącików oczu. — Eksplodować człowieka. Nie życzyłbym niczego takiego nawet największemu wrogowi, nawet im, milordzie... — i chyba tylko dłoń, którą Elroy położył mu na ramieniu, sprawiła, że wstrzymywał wciąż łzy, które czaiły się w kącikach oczu, które szarpały podbródkiem w drżeniu. — Oni zabrali mi dzieci i wnuki...
Chwila ciszy, tłumiony szloch, rozdzierająca serce pustka.
— Ja im na to nie pozwolę — odezwał się wreszcie, w ciemnych oczach pojawił się płomień, pan Green, choć w bestialski sposób stracił bliskich, światła swego życia, nie chciał zarzucać broni. — Oni chcą nas wziąć strachem, ale Lavedale zna tylko jednych panów, panów w Derby. Jak byliśmy wierni Alesgoodom, tak samo przyrzekaliśmy wierność Greengrassom i... i ja tego dopilnuję.
Determinacja była w tym momencie ważna. O wiele trudniej byłoby Greengrassom zabiegać o odbudowanie tego, co zniszczone, gdyby zastali w tym miejscu pogodzoną z losem, tragiczną bierność. Słowa Elroya trafiły więc na podatny grunt. Pan Joseph, choć już stary, miał w sobie jeszcze trochę wigoru, miał też zdolności organizacyjno—oratorskie, dzięki którym od lat piastował swój urząd w tej wiosce. Znał siłę układów, tego, o ile więcej można było zdziałać w większym gronie. Oczy jego zalśniły nową nadzieją, pokiwał kilkukrotnie głową, zgadzając się między innymi na plan Elroya odnośnie poprowadzenia ich póki co okrężną drogą, ale także na późniejsze oględziny wioski. Człowiek ten poprawił raz jeszcze swój płaszcz i przy zgodzie lorda Greengrass podszedł do obu dam, kłaniając im się głęboko na przywitanie.
— Milady, już czas — oznajmił krótko, w żołnierskich słowach, ostrożnie wznosząc spojrzenia to na Prudence, to na Mare. Gdy tylko cała czwórka była gotowa, sołtys poprowadził ich wydeptaną w śniegu ścieżką na znajdujący się na przeciwległym krańcu wioski pagórek, który służył tutejszym mieszkańcom za miejsce wiecznego spoczynku. Na miejscu zebrali już się ludzie — nie było ich wiele, nie w porównaniu do liczby wykopanych grobów, co stawiało tragedię w ponurej perspektywie, jak na dłoni wskazując jej rozmiar. Na miejscu zjawił się jednakże nawet wikary z okolicznej parafii — w życiu mugoli religia stanowiła istotny punkt, nie mogło go przecież zabraknąć. On jednak wydawał się nie być specjalnie zdziwiony obecnością tej specyficznej, trójosobowej delegacji. Gdyby ktokolwiek z towarzystwa pragnął o to spytać, pan Green był skory do opowiedzenia, że człowiek ten jest kuzynem jego żony i co więcej, sam posiadał dziecko ze zdolnościami magicznymi.
Sołtys wyszedł na moment przed prowadzoną przez siebie grupę, aby zamienić kilka słów z wikarym, stojącym pod przygotowanym specjalnie na tę okazję czarnym baldachimem, pod którym przygotowano także coś, co mogło przywodzić na myśl miejsce, w którym powinni wygłosić dzisiejsze przemowy. Z nieba zaczynał prószyć biały puch, choć nawet on nie miał siły przysłonić żałobnej czerni, która ogarnęła cmentarz.
— Mogliśmy się tego spodziewać — stwierdziła krótko, gorycz rozlała się wreszcie w zaciśniętym gardle, mogliśmy się spodziewać, mówiła przecież w Smoczej Wieży, gdy dzielni zwiadowcy już ich opuścili, gdy zostali sami; Greengrassowie, ród motyli. Szczęka zacisnęła się mocniej, ostra linia na łagodnej dotychczas twarzy, musiała się uspokoić, musiała wznieść wejrzenie na stojącą obok Prudence, w której tliła się ta sama niezgoda, której niespokojny charakter mógł stanowić jej siłę w podobnych przypadkach. Nie wiedziała, kiedy chwyciła za rękę przyjaciółki, kiedy zamknęła ją pod kopułą swych dłoni. — Mogliśmy się spodziewać, od lat. Stonehenge było farsą i ponosimy tego skutki.
Atakowanie słabszych nie jest oznaką naszej siły, są tylko ludźmi pozbawionymi magii. — słowa wuja Ofera odbijały się od jasnych ścian czaszki, większość mieszkańców Lavedale była przecież wyłącznie niemagicznymi. Gdzieś z tyłu głowy rezonowały zdroworozsądkowe postulaty głoszone przez brata. Stonehenge było migawkami, wyczekiwaniem w napięciu i błyskiem, strachem i drżeniem, było też lekcją, z której wyciągnięte wnioski różniły się w zależności od spojrzenia na świat, ale też potrzeb tego czy owego czarodzieja.
Dopiero słowa o wzmocnieniu sojuszu sprawiły, że na powrót ugruntowała się w teraźniejszości. Jej spojrzenie odruchowo skierowało się w stronę rozmawiającego z sołtysem męża, ale nie chciała — dla własnego spokoju, ostatnie dni pokazały, że lepiej śpi ten, kto niewiele wie — słyszeć, o czym rozprawiają. Jeżeli człowiek ten wziął jej męża na stronę, miał ku temu powód.
— Najdroższa Prudence... — zaczęła cicho, wiedząc, że musi panować nad złością i rozżaleniem, które towarzyszyły jej przy niedawnym odbieraniu sów od nestorów. Nie była niczemu winna. Była tylko kobietą, nie miała wielkiej siły sprawczej, ale samo jej przybycie potwierdzało, że więcej miała w sobie chęci do działania niż ci, których Mare w imię sojuszu prosiła o pomoc. — Sojusz chroni tylko Półwysep. Bądź więc szczęśliwa, w twoim przypadku, gdyby cokolwiek miało się stać, nie zostaniesz sama. My z pewnością pomożemy, nawet nie mając wiele. Lordowie nestorowie, za wyjątkiem mego brata, mają jednak inne podejście do Staffordshire, dlatego musimy radzić sobie sami. Mam nadzieję, że są tylko świadomi tego, że tak, jak pamiętam każdą pomoc, tak samo pielęgnuję w sobie pamięć o każdym zawodzie. Nic tu po słowach i zapewnieniach przyjaźni, gdy nie idą za nimi czyny.
Coś w niej płonęło, choć nie powinno. Wiedziała to sama Mare, która musiała nabrać głębszego oddechu, zacisnąć mocniej palce na dłoni przyjaciółki, aż wreszcie puściła ją, odwracając głowę w kierunku wioski. Cienkie smużki dymu z niewielkiej ilości kominów.
— Na całe szczęście, pomimo rozczarowań płynących z każdej strony, dajemy sobie radę. I naprawimy każdy popełniony przez nas błąd, wyjdziemy z tego wszystkiego silniejsi. Nigdy nie pozwolę, by moja rodzina była zdana na czyjąkolwiek łaskę. Caelum et terra transibunt, verba autem mea non praeteribunt — udało im się przecież zorganizować naprawdę poważną odpowiedź. Po odmowie zaangażowania w akcję Biura Aurorów tak Mare, jak i Elroy poruszyli wszystkie swe osobiste znajomości, by mimo wszystko stosowne interwencje miały miejsce. Udało się zaangażować uzdrowicieli, przeznaczono stosowne kwoty na organizację pochówków i wsparcie rodzin, nie zostawią ich z tym samych. Sytuacja dyplomatyczna stanowiła jednak gorzką pigułkę, którą lady Greengrass musiała przełknąć, czy to jej się podobało, czy nie.
Tymczasem Joseph Green przyglądał się Elroyowi tak długo, jak tylko pozwalało mu wychowanie. Sytuacja była trudna, myśli gnały we wszystkie strony jednocześnie, lecz jego obowiązkiem było wprowadzenie lorda, później również dam, w sytuację, w której się znaleźli. Bez mydlenia oczu, bez zaklinania rzeczywistości, choć wciąż czuł się tak, jakby wydarzenia sprzed czterech dni były tylko złym snem, z którego nie potrafił się wybudzić.
Kilkukrotnie kiwał głową — raz na przedstawienie Prudence i wskazanie jej pochodzenia, kolejny raz, nieco mniej entuzjastycznie, za to z większą pokorą, na słowa o niedziękowaniu za pomoc. Wydawało się, jakby pewny, choć niearogancki ton Elroya zrzucił z sołtysa część ciężaru, człowiek ten wydał się momentalnie nieco wyższy, choć na twarzy wciąż wypisany miał szczery wyraz bólu.
— Zatem... — odezwał się wreszcie, próbując zająć czymś palce, te sięgnęły do szalika, którego materiał zaczęły miętosić w palcach. — Napastników było trzech, milordzie. Dwie kobiety i mężczyzna, ale... Wydaje się, że nie byli stąd. Widział ich jeden z naszych chłopców, Danny, ale on nie żyje, już nie żyje, nie zdążyliśmy mu pomóc, gdy wróciliśmy... Dostał jakimś czarnomagicznym zaklęciem, wykrwawił się biedaczyna...
Cóż miał do powiedzenia Danny, zwracając uwagę na to, że napastnicy nie byli stąd? Nie znał ich, nie widział wcześniej, a może chodziło o coś zupełnie innego? Tego już niestety nie będą mogli się dowiedzieć.
— Ci, którzy byli wtedy w wiosce, zginęli, wszyscy. Czarodzieje, mugole. Rodziny. Jedni odeszli od zaklęć, tych czarnomagicznych, inni chyba od zwykłych zaklęć pojedynkowych. Oni nawet potrafią... — głos mężczyzny się załamał, potrzebował przycisnąć palec wskazujący i kciuk do wewnętrznych kącików oczu. — Eksplodować człowieka. Nie życzyłbym niczego takiego nawet największemu wrogowi, nawet im, milordzie... — i chyba tylko dłoń, którą Elroy położył mu na ramieniu, sprawiła, że wstrzymywał wciąż łzy, które czaiły się w kącikach oczu, które szarpały podbródkiem w drżeniu. — Oni zabrali mi dzieci i wnuki...
Chwila ciszy, tłumiony szloch, rozdzierająca serce pustka.
— Ja im na to nie pozwolę — odezwał się wreszcie, w ciemnych oczach pojawił się płomień, pan Green, choć w bestialski sposób stracił bliskich, światła swego życia, nie chciał zarzucać broni. — Oni chcą nas wziąć strachem, ale Lavedale zna tylko jednych panów, panów w Derby. Jak byliśmy wierni Alesgoodom, tak samo przyrzekaliśmy wierność Greengrassom i... i ja tego dopilnuję.
Determinacja była w tym momencie ważna. O wiele trudniej byłoby Greengrassom zabiegać o odbudowanie tego, co zniszczone, gdyby zastali w tym miejscu pogodzoną z losem, tragiczną bierność. Słowa Elroya trafiły więc na podatny grunt. Pan Joseph, choć już stary, miał w sobie jeszcze trochę wigoru, miał też zdolności organizacyjno—oratorskie, dzięki którym od lat piastował swój urząd w tej wiosce. Znał siłę układów, tego, o ile więcej można było zdziałać w większym gronie. Oczy jego zalśniły nową nadzieją, pokiwał kilkukrotnie głową, zgadzając się między innymi na plan Elroya odnośnie poprowadzenia ich póki co okrężną drogą, ale także na późniejsze oględziny wioski. Człowiek ten poprawił raz jeszcze swój płaszcz i przy zgodzie lorda Greengrass podszedł do obu dam, kłaniając im się głęboko na przywitanie.
— Milady, już czas — oznajmił krótko, w żołnierskich słowach, ostrożnie wznosząc spojrzenia to na Prudence, to na Mare. Gdy tylko cała czwórka była gotowa, sołtys poprowadził ich wydeptaną w śniegu ścieżką na znajdujący się na przeciwległym krańcu wioski pagórek, który służył tutejszym mieszkańcom za miejsce wiecznego spoczynku. Na miejscu zebrali już się ludzie — nie było ich wiele, nie w porównaniu do liczby wykopanych grobów, co stawiało tragedię w ponurej perspektywie, jak na dłoni wskazując jej rozmiar. Na miejscu zjawił się jednakże nawet wikary z okolicznej parafii — w życiu mugoli religia stanowiła istotny punkt, nie mogło go przecież zabraknąć. On jednak wydawał się nie być specjalnie zdziwiony obecnością tej specyficznej, trójosobowej delegacji. Gdyby ktokolwiek z towarzystwa pragnął o to spytać, pan Green był skory do opowiedzenia, że człowiek ten jest kuzynem jego żony i co więcej, sam posiadał dziecko ze zdolnościami magicznymi.
Sołtys wyszedł na moment przed prowadzoną przez siebie grupę, aby zamienić kilka słów z wikarym, stojącym pod przygotowanym specjalnie na tę okazję czarnym baldachimem, pod którym przygotowano także coś, co mogło przywodzić na myśl miejsce, w którym powinni wygłosić dzisiejsze przemowy. Z nieba zaczynał prószyć biały puch, choć nawet on nie miał siły przysłonić żałobnej czerni, która ogarnęła cmentarz.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Słuchał mężczyzny, kiwając głową i rozważając jego słowa, o których musiał zapamiętać. Co też mężczyzna, a może raczej młody chłopiec mógł mieć na myśli, że nie byli stąd? Nie znał ich, a może odróżniali się czymś innym? Może wyglądam, a może tylko sposobem mowy? Mogło być ciężko się o tym dowiedzieć już teraz po jego śmierci.
Nie dawał jednak tego po sobie poznać, że myślami nieco odpływał w analizy słów człowieka, który miał wprowadzić i jego, i jego towarzyszki w rzeczywistość, której nie życzyłby nikomu. To był koszmar i istny żart losu, który nawet nie powinien mieć miejsca. Weszli na ich ziemie, mordowali ludzi, którzy byli niewinni i bezbronni, cieszyli się i obserwowali jak ci giną, wszystko usprawiedliwiając własnymi zgniłymi ideałami. Jak mogli śnić w nocy z krwią na rękach? A może fakt, że potrafili, jedynie ujawniał ich spaczoną naturę i fakt, że to ich powinno się wyplenić?
Granica między nimi była cienka i łatwo było ją zatracić - zbyt łatwo jak na gust Elroya. Kiedy morderstwo było uzasadnione? Umyślne skrzywdzenie drugiej osoby, drugiego czarodzieja w imię ratunku niemagicznych? W imię ratunku dzieci i ludzi wychowanych w Anglii, do których ta ziemia należała. Kiedy i co mógł zrobić, kiedy spotykał się z taką niesprawiedliwością? Dać zasmakować oprawcom ich własnej trucizny? Ich własnego narzędzia, przez które inni cierpieli?
Ale czy oni potrafili to odczuwać jeszcze - czy uderzenie w ich bliskich i rodziny potrafiło ich zaboleć? Czy jedynie zburzenie ich ego mogło spowodować jakiekolwiek przebudzenie i ukucie? Nie danie tego, czego chcieli i sprzeciwianie się temu, co miało miejsce.
Wtedy piątego stycznia - ta noc była błędem i to takim, którego nie mógł sobie pozwolić na popełnienie kolejny raz. Ostatni błąd spowodowany lękiem i niepewnością, i pewnego rodzaju obłudą, że ta wojna ich nie dotyczyła. Musieli stanąć pewni i wyprostowani, pokazywać ludziom, że byli obok - stanowić dla nich oparcie w swej niczym niewzburzonej postawie. Pewnością i słowem bądź czynami, musieli podjąć odpowiednie decyzje i wspomóc ludzi pokroju tego mężczyzny, którzy nie wiedzieli jak sobie radzić z tym, co ich spotkało.
Ale czy mógł im się dziwić, że nie wiedzieli jak radzić sobie z zaklęciem, które powodowało, że eksplodowali? Że nie widzieli jak mają zareagować, kiedy ktoś im bliskim na ich oczach ginął w tak okrutny i wizualny sposób, kiedy jeszcze kilka godzin, a może i minut wcześniej wspólnie spędzali czas i zasiadali do posiłku? Było to tak niewyobrażalne, tak uciskające za serce. Nawet przez wyuczone rysy Elroya przebiegł na moment grymas bólu zmieszanego ze smutkiem i złością. Zaraz jednak przywołał się do swojej maski, którą był zmuszony nosić, szczególnie w takich sytuacjach reprezentacyjnych.
- Nie pozwolimy, aby podobny los spotkał kolejnych. Powstrzymamy ich, panie Green - zapewnił mężczyznę, wierząc samemu w te słowa - choć znał prawdę, że nie będzie to łatwe zadanie, którego chciał się podjąć. Czy wojna mogła być bardziej niebezpieczna od opieki nad smokami? Jeśli nie miało się odpowiednich umiejętności czy narzędzi, każda sytuacja będzie przerażała, ale on miał przyjaciół i ludzi, o których wiedział, że jak najbardziej będą w stanie mu pomóc zażegnać ten kryzys. - Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą, panie Green. To są słowa, które przyświecają mojemu rodowi, i zapewniam pana, że nie ustąpię, póki sprawiedliwość nie spotka tych, którzy podjęli się ataku na nasze ziemie, na nasz dom. Nie możemy zapomnieć o tych, którzy utracili tutaj życie, ale nie pozwolimy, aby ta strata nie pozwoliła nam wygrać tej wojny. Teraz bardziej niż kiedykolwiek, udowodnimy tym ludziom, że nie można wkraczać do naszego domu i brać tego, czego sobie zechcą - kontynuował, nie mogąc w końcu wyjść ze swojej roli, tym bardziej że dostrzegł jak mężczyzna pozwala się porwać jego słowom. Sztuka rozpalania wiary nigdy nie była prosta, ale dla niego samego w tym momencie wydawało się przychodzić to naturalnie. Wierzył w to, że doprowadzą do końca tej farsy, którą ktoś nazwał wojną, a była ona zwyczajną rzezią niewinnych.
Świat stawał do góry nogami, wariował, a prawe stawało się lewym. Ale ich ród nie bez powodu za symbole przyjął motyle, które mimo bycia tak delikatnymi, symbolizowały zmiany i siłę - przezwyciężanie przeszkód poprzez poddanie się prądom wietrznym, aby wrócić ze zdwojoną siłą. Byli rodem dumnym, który pracował na każdy swój sukces i na swój majątek, ich szacunek nie był czymś co przychodziło z łatwością już przy ich własnym urodzeniu. Gdyby wtedy opowiedzieli się za Czarnym Panem, z pewnością przyszłoby to z wieloma zobowiązaniami, ale również i zaszczytami. I krwią niewinnych na ich rękach.
Byliby za to odpowiedzialni. A tego nie mogli dopuścić. Żadne bogactwa nie były tego warte - nie zawdzięczają swej pozycji w końcu grzecznemu przytakiwaniu, a głośnemu wyrażaniu zdania, które uznawali za właściwe. Gdyby poddali się pokusom i plugawych sztuk magicznych, gdyby obrócili się w stronę tych, którzy sprowadzali jedynie śmierć, złamaliby to, czemu sami są wierni. Ich ród, ich wierzenia i przekonania straciłyby znaczenie.
Nie różniliby się niczym od najemnych morderców, którzy działają dla tej strony, która lepiej zapłaciła.
- Będzie nam potrzebna każda pomoc, aby odzyskać spokój nad Derbyshire i Staffordshire, aby Anglia znów mogła być nasza.
Ruszył po dłuższej chwili z powrotem do kobiet, zaraz przystając przy swojej małżonce i oferując jej swoje ramię. Milczał jednak przez większą część drogi, starając się zapanować nad złością, która się w nim gotowała. Jak wiele zmarłych mogło pozostać dzisiaj pochowanych? Z jak wielu niemagicznych i czarodziejów, którzy zostali ofiarami tej tragedii, nie zostało nawet nic do pochowania i zakopania? Do oddania należytego szacunku?
Emocje buzowały w Elroyu niegasnącym płomieniem, który chciał pochłonąć wszystkich, którzy byli odpowiedzialni za dzisiejszy pogrzeb. Z kamienną i niewzruszoną miną, spoglądał przed siebie. Jaki widok zastaną później? Już po tym jak opuszczą cmentarz, kiedy będą mogli zobaczyć realne skutki tej tragedii?
- Później udamy się w bardziej... niereprezentacyjną część miasteczka, aby zobaczyć prawdziwe oblicze tej tragedii. Wiesz, że nie musisz... Mogę udać się tam sam, najdroższa - zwrócił się szeptem do Mare, kiedy sołtys pozostawił ich samych już na cmentarzu.
Przesunął wzrokiem po niewielu zgromadzonych, po wikarym i po wykopanych dołach. Wszystko było... źle. Emocje nie ustępowały go nawet na moment, nie potrafił ich uspokoić. Złość i smutek, niezgoda na to co miało miejsce - to wszystko się przeplatało, podsycając przede wszystkim gniew. To on był najsilniejszy, i choć Elroy myślał że przez ostatnie lata nauczył się panować nad swoją wybuchowością, świat pokazywał mu wyraźnie inaczej.
- Chcę wiedzieć, jak to wygląda. Muszę się przygotować, bo może nie być to ostatni raz, kiedy będę miał do czynienia z takim, jeśli nie gorszym widokiem. Nie smutnym, a po prostu... gorszym. Ale wiedz, że ty nie musisz - zapewnił, bo choć rzeczywiście wolałby, aby jego ukochana uniknęła podobnych obrazów, nie miał zamiaru podejmować z nią dyskusji, gdyby zechciała jednak spojrzeć na efekty działań Rycerzy Walpurgii. Wiedział, że na wojnie nie będzie w stanie utrzymać tych, których kochał, pod szklanym kloszem i bronić przed wszystkim, nawet jeśli z całego serca pragnąłby to uczynić.
Ułożył swoją rękę na dłoni Mare, chcąc w ten sposób dodać jej otuchy. Nie mogli pozwalać sobie na wiele gestów, kiedy byli publicznie, ale wiedział, że jego żona znała ich drobne gesty, którymi przekazywał jej wsparcie.
Musieli być silni dla siebie, i dla ludzi.
Nie dawał jednak tego po sobie poznać, że myślami nieco odpływał w analizy słów człowieka, który miał wprowadzić i jego, i jego towarzyszki w rzeczywistość, której nie życzyłby nikomu. To był koszmar i istny żart losu, który nawet nie powinien mieć miejsca. Weszli na ich ziemie, mordowali ludzi, którzy byli niewinni i bezbronni, cieszyli się i obserwowali jak ci giną, wszystko usprawiedliwiając własnymi zgniłymi ideałami. Jak mogli śnić w nocy z krwią na rękach? A może fakt, że potrafili, jedynie ujawniał ich spaczoną naturę i fakt, że to ich powinno się wyplenić?
Granica między nimi była cienka i łatwo było ją zatracić - zbyt łatwo jak na gust Elroya. Kiedy morderstwo było uzasadnione? Umyślne skrzywdzenie drugiej osoby, drugiego czarodzieja w imię ratunku niemagicznych? W imię ratunku dzieci i ludzi wychowanych w Anglii, do których ta ziemia należała. Kiedy i co mógł zrobić, kiedy spotykał się z taką niesprawiedliwością? Dać zasmakować oprawcom ich własnej trucizny? Ich własnego narzędzia, przez które inni cierpieli?
Ale czy oni potrafili to odczuwać jeszcze - czy uderzenie w ich bliskich i rodziny potrafiło ich zaboleć? Czy jedynie zburzenie ich ego mogło spowodować jakiekolwiek przebudzenie i ukucie? Nie danie tego, czego chcieli i sprzeciwianie się temu, co miało miejsce.
Wtedy piątego stycznia - ta noc była błędem i to takim, którego nie mógł sobie pozwolić na popełnienie kolejny raz. Ostatni błąd spowodowany lękiem i niepewnością, i pewnego rodzaju obłudą, że ta wojna ich nie dotyczyła. Musieli stanąć pewni i wyprostowani, pokazywać ludziom, że byli obok - stanowić dla nich oparcie w swej niczym niewzburzonej postawie. Pewnością i słowem bądź czynami, musieli podjąć odpowiednie decyzje i wspomóc ludzi pokroju tego mężczyzny, którzy nie wiedzieli jak sobie radzić z tym, co ich spotkało.
Ale czy mógł im się dziwić, że nie wiedzieli jak radzić sobie z zaklęciem, które powodowało, że eksplodowali? Że nie widzieli jak mają zareagować, kiedy ktoś im bliskim na ich oczach ginął w tak okrutny i wizualny sposób, kiedy jeszcze kilka godzin, a może i minut wcześniej wspólnie spędzali czas i zasiadali do posiłku? Było to tak niewyobrażalne, tak uciskające za serce. Nawet przez wyuczone rysy Elroya przebiegł na moment grymas bólu zmieszanego ze smutkiem i złością. Zaraz jednak przywołał się do swojej maski, którą był zmuszony nosić, szczególnie w takich sytuacjach reprezentacyjnych.
- Nie pozwolimy, aby podobny los spotkał kolejnych. Powstrzymamy ich, panie Green - zapewnił mężczyznę, wierząc samemu w te słowa - choć znał prawdę, że nie będzie to łatwe zadanie, którego chciał się podjąć. Czy wojna mogła być bardziej niebezpieczna od opieki nad smokami? Jeśli nie miało się odpowiednich umiejętności czy narzędzi, każda sytuacja będzie przerażała, ale on miał przyjaciół i ludzi, o których wiedział, że jak najbardziej będą w stanie mu pomóc zażegnać ten kryzys. - Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą, panie Green. To są słowa, które przyświecają mojemu rodowi, i zapewniam pana, że nie ustąpię, póki sprawiedliwość nie spotka tych, którzy podjęli się ataku na nasze ziemie, na nasz dom. Nie możemy zapomnieć o tych, którzy utracili tutaj życie, ale nie pozwolimy, aby ta strata nie pozwoliła nam wygrać tej wojny. Teraz bardziej niż kiedykolwiek, udowodnimy tym ludziom, że nie można wkraczać do naszego domu i brać tego, czego sobie zechcą - kontynuował, nie mogąc w końcu wyjść ze swojej roli, tym bardziej że dostrzegł jak mężczyzna pozwala się porwać jego słowom. Sztuka rozpalania wiary nigdy nie była prosta, ale dla niego samego w tym momencie wydawało się przychodzić to naturalnie. Wierzył w to, że doprowadzą do końca tej farsy, którą ktoś nazwał wojną, a była ona zwyczajną rzezią niewinnych.
Świat stawał do góry nogami, wariował, a prawe stawało się lewym. Ale ich ród nie bez powodu za symbole przyjął motyle, które mimo bycia tak delikatnymi, symbolizowały zmiany i siłę - przezwyciężanie przeszkód poprzez poddanie się prądom wietrznym, aby wrócić ze zdwojoną siłą. Byli rodem dumnym, który pracował na każdy swój sukces i na swój majątek, ich szacunek nie był czymś co przychodziło z łatwością już przy ich własnym urodzeniu. Gdyby wtedy opowiedzieli się za Czarnym Panem, z pewnością przyszłoby to z wieloma zobowiązaniami, ale również i zaszczytami. I krwią niewinnych na ich rękach.
Byliby za to odpowiedzialni. A tego nie mogli dopuścić. Żadne bogactwa nie były tego warte - nie zawdzięczają swej pozycji w końcu grzecznemu przytakiwaniu, a głośnemu wyrażaniu zdania, które uznawali za właściwe. Gdyby poddali się pokusom i plugawych sztuk magicznych, gdyby obrócili się w stronę tych, którzy sprowadzali jedynie śmierć, złamaliby to, czemu sami są wierni. Ich ród, ich wierzenia i przekonania straciłyby znaczenie.
Nie różniliby się niczym od najemnych morderców, którzy działają dla tej strony, która lepiej zapłaciła.
- Będzie nam potrzebna każda pomoc, aby odzyskać spokój nad Derbyshire i Staffordshire, aby Anglia znów mogła być nasza.
Ruszył po dłuższej chwili z powrotem do kobiet, zaraz przystając przy swojej małżonce i oferując jej swoje ramię. Milczał jednak przez większą część drogi, starając się zapanować nad złością, która się w nim gotowała. Jak wiele zmarłych mogło pozostać dzisiaj pochowanych? Z jak wielu niemagicznych i czarodziejów, którzy zostali ofiarami tej tragedii, nie zostało nawet nic do pochowania i zakopania? Do oddania należytego szacunku?
Emocje buzowały w Elroyu niegasnącym płomieniem, który chciał pochłonąć wszystkich, którzy byli odpowiedzialni za dzisiejszy pogrzeb. Z kamienną i niewzruszoną miną, spoglądał przed siebie. Jaki widok zastaną później? Już po tym jak opuszczą cmentarz, kiedy będą mogli zobaczyć realne skutki tej tragedii?
- Później udamy się w bardziej... niereprezentacyjną część miasteczka, aby zobaczyć prawdziwe oblicze tej tragedii. Wiesz, że nie musisz... Mogę udać się tam sam, najdroższa - zwrócił się szeptem do Mare, kiedy sołtys pozostawił ich samych już na cmentarzu.
Przesunął wzrokiem po niewielu zgromadzonych, po wikarym i po wykopanych dołach. Wszystko było... źle. Emocje nie ustępowały go nawet na moment, nie potrafił ich uspokoić. Złość i smutek, niezgoda na to co miało miejsce - to wszystko się przeplatało, podsycając przede wszystkim gniew. To on był najsilniejszy, i choć Elroy myślał że przez ostatnie lata nauczył się panować nad swoją wybuchowością, świat pokazywał mu wyraźnie inaczej.
- Chcę wiedzieć, jak to wygląda. Muszę się przygotować, bo może nie być to ostatni raz, kiedy będę miał do czynienia z takim, jeśli nie gorszym widokiem. Nie smutnym, a po prostu... gorszym. Ale wiedz, że ty nie musisz - zapewnił, bo choć rzeczywiście wolałby, aby jego ukochana uniknęła podobnych obrazów, nie miał zamiaru podejmować z nią dyskusji, gdyby zechciała jednak spojrzeć na efekty działań Rycerzy Walpurgii. Wiedział, że na wojnie nie będzie w stanie utrzymać tych, których kochał, pod szklanym kloszem i bronić przed wszystkim, nawet jeśli z całego serca pragnąłby to uczynić.
Ułożył swoją rękę na dłoni Mare, chcąc w ten sposób dodać jej otuchy. Nie mogli pozwalać sobie na wiele gestów, kiedy byli publicznie, ale wiedział, że jego żona znała ich drobne gesty, którymi przekazywał jej wsparcie.
Musieli być silni dla siebie, i dla ludzi.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy mąż do niej powrócił, poczuła się spokojniej. Nie bezpiecznie, nie lepiej, po prostu spokojniej. W obliczu wojny każdy próbował łapać się tego, co pozwalało nabrać oddech, na moment przekierować myśli z ich tragicznego pędu ku najgorszemu. Elroy stanowił jej siłę — był mężem, na którym mogła polegać, który nie tylko obiecał, ale i pragnął chronić nie tylko ją, również ich córkę, resztę rodziny, całe Derbyshire i Staffordshire. Był dzielnym synem swej ziemi, motylem, którego ruch skrzydeł mógł poruszyć zatwardziałym porządkiem, na który nie wyrażali zgody. Smokiem — dumnym panem niebios. A obowiązkiem Mare, nie tylko mającym swe źródło w małżeńskiej przysiędze, ale wynikającym z miłości, którą go darzyła, było dotrzymać mu kroku, stanowić opokę w trudach i słodycz w zwycięstwie. Kiedyś... kiedyś znów dane będzie im je posmakować.
— Nie muszę, ale chciałabym, jeżeli pozwolisz... — zielone spojrzenie zawiesiła w podobnych tęczówkach swego męża. Nie mówiła z przejmującą pewnością, zostawiała mu pole na decyzje. Wierzyła, że mąż byłby w stanie na chłodno ocenić, czy takie widoki były dla niej odpowiednie, oraz czy ich dojrzenie będzie skutkowało czymś pozytywnym. — Jestem im to winna, najdroższy. To nie tylko ich horror, to też nasze strachy i odpowiedzialność... — nawet pomimo szeptu, którym posługiwała się po to, by nie zakłócać rytmu marszu, ale też, który nie miał dotrzeć do uszu ani Prudence, ani pana Green, czuć było, jak wiele to dla niej znaczy. Jak bardzo smutek rezonował w głoskach, jak winna musiała się naprawdę czuć. Na moment skróciła i tak niewielki dystans między nimi, jakby pragnęła wtulić się w bok męża, jednakże prędko powróciła do stosownej odległości. Na czułości będą mieli czas później.
— Wiem, najdroższy. I rozumiem... Nie mogę ci przecież tego zabronić, nie mam nawet takiego życzenia — nie byłaby przecież dobrą żoną, nie mogłaby się nazywać panią tych ziem, gdyby nie tylko sama odwracała wzrok od tragedii, ale także zabraniała angażować się lordowi małżonkowi. Cała jej postać oddawała wyłącznie przenikliwy smutek — im bliżej cmentarza się znajdowali, tym bardziej był on wyczuwalny, niemal namacalny, po rozżalonej złości z rozmowy z Prudence nie było już śladu.
Każdego z zebranych obdarzyła spojrzeniem oraz pełnym szacunku skinieniem głowy. Póki co, póki tragicznie zmarli mieszkańcy Lavedale nie spoczęli w grobie, nie było miejsca na otwarte kondolencje.
Gdy sołtys zamienił kilka słów z wikarym, powrócił do arystokratów, zatrzymując się jednak dwa kroki za nimi. To wikary stanął w centrum wydarzeń i zbiorowej uwagi, przeprowadzając ceremonię zgodnie z mugolskimi tradycjami. Lavedale zamieszkane było przede wszystkim przez mugoli właśnie, a także czarodziei niemagicznego pochodzenia. Do początku stycznia wioska ta była bezpieczną enklawą, dowodem na to, że świat magiczny i niemagiczny może mieszać się ze sobą, że mugole potrafią i chcą zrozumieć magię, że nie jest ona powodem, dla którego odtrącą tych, których kochali. Podobnie czarodzieje oddani byli swym mugolskim krewnym, całej społeczności. To jej dobro kłuło Rycerzy Walpurgii w oczy, to przez dobroć płynącą z samej głębi tradycji Staffordshire ziemia ta musiała zostać skroplona krwią.
Mare splotła dłonie przed sobą, głowę pochylając w szacunku przed obrządkiem, który co prawda nie był jej znany, ale miał na tyle podniosły charakter, że dusił w zarodku wszystkie próby odciągnięcia uwagi w innym kierunku. Matki żegnały dzieci, dzieci żegnały rodziców, sołtys Green żegnał dwa pokolenia swych potomków.
To nie tak miało być.
Gdy trumny wreszcie zostały opuszczone do wykopanych dołów, a rodziny poczęły przysypywać je symbolicznymi grudkami ziemi, sprowadzeni z okolicznych miejscowości grabarze przystąpili do dzieła. Ofiar było tyle, że miejscowy grabarz nie poradziłby sobie z tym zadaniem w pojedynkę. Gdy modły zakończyły się, wikary gestem zaprosił lorda i lady Greengrass, by zajęli miejsce pod baldachimem, z którego wcześniej celebrował uroczystość. Teraz, gdy zmarli mogli rozpocząć swą wędrówkę w świecie umarłych, przyszła pora, by zająć się żywymi.
Mare zacisnęła palce na dłoni Elroya nieco mocniej, nim wystąpiła do przodu. Była tylko kobietą, lecz słowo było jej orężem i posługiwała się nim równie sprawnie, co mąż.
— Mówi się, że smutek i żal jest ceną, jaką płacimy za miłość — zdecydowała się nie sięgać po sonorusa, wierząc, że odpowiednia dykcja i modulacja głosu załatwi sprawę. Cmentarz nie był wielki, publika też nie była zbyt liczna, choć stanowiła całą populację uratowanych z masakry mieszkańców wioski. — Dziś w Lavedale kochamy, żałujemy, czcimy życie i pamięć wszystkich, którzy polegli w nieludzkim akcie terroru niecałe cztery dni temu. Ród Greengrass pragnie złożyć hołd odwadze i poświęceniu, jakim wykazaliście się wszyscy w dniach próby. Nie zapominamy i nigdy nie zapomnimy tych, których dobroć, męstwo i opiekuńczość rozjaśniała nasze dni, i choć nie było mi dane poznać was wszystkich osobiście, dziś noszę żałobę po każdej duszy, której tchnienie odebrano zbyt wcześnie.
Przesunęła wzrokiem po twarzach zebranych. Wiedziała, jak trudno kieruje się podobne słowa do ludzi, którzy wciąż jeszcze mogli nawet nie rozumieć tego, jak wielka krzywda ich spotkała. Jaki rozmiar osiągnie tragedia, której gorzki smak wszyscy mieli na języku, która wisiała w powietrzu, ciężka i duszna.
— Danny, Elizabeth, John, Philip, Anne, Betsy, Carlene, Ruth, Frank, Henry, Margaret, Ida, Fred, Rosie, David, Ella, Joe, Laura, Cora, Andrew i Oscar — wymieniała imiona poległych z pamięci i choć widok przeciętych smutkiem twarzy kobiet i z jej oczu wyciskał łzy, robiła wszystko, by panować nad tembrem głosu. Reprezentowała nie tylko siebie, ale i cały ród; niemniej jednak wiedziała, że okazanie targających nią uczuć może zostać przez mieszkańców wioski lepiej przyjęte. Czuła bowiem szczerze, pragnęła, by i oni uwierzyli, że Motyli Lordowie nie byli ich wrogami. Byli bowiem jednymi z nich. — Niech ich imiona nigdy nie zostaną zapomniane. Ostatnie dni to opowieść o wielkiej tragedii, ale także niezwykłej odwadze, męstwie i odpowiedzialności. Odpowiedzialności, którą tak ja, jak i moja rodzina bierzemy na swe barki. Przepraszamy i prosimy o wybaczenie. Lavedale było i na zawsze pozostanie miejscem, z którego chcemy być dumni. Które obiecujemy bronić do ostatnich sił.
Musieli ich przeprosić. Za brak wcześniejszej reakcji, za to, że błędne poczucie bezpieczeństwa rozwiane zostało wśród zielonych poświat śmiercionośnych, czarnomagicznych zaklęć. Za to, że w dniu próby nie byli na miejscu, nie zdążyli. To nigdy nie miało się powtórzyć. Choć przeprosiny były ciężkie, płynęły jednak z głębi serca.
— Zjednoczeni i wspólnymi siłami jesteśmy w stanie zbudować świat, o jakim wszyscy marzymy. O jakim marzyli również nasi bliscy, którzy pozostaną żywi w myślach i wspomnieniach. To dla nich, dla przyszłych pokoleń i dla nas samych musimy się zjednoczyć, pokazać światu, że choć ceną miłości jest smutek, ta sama miłość zawsze zwycięży. Jestem dumna, mogąc być tu dziś z wami i móc osobiście wynieść nauki o tym, jak dzielni są synowie i córy Lavedale. Chylę przed wami czoła i dziękuję za waszą obecność.
To powiedziawszy, skłoniła się głęboko i pozostała w ukłonie przez kilkanaście sekund. Dopiero po wszystkim wyprostowała się i powróciła na wcześniej zajmowane miejsce, chcąc dać Elroyowi możliwość przemowy, jeżeli wyrażał taką chęć.
| Perswazja II
— Nie muszę, ale chciałabym, jeżeli pozwolisz... — zielone spojrzenie zawiesiła w podobnych tęczówkach swego męża. Nie mówiła z przejmującą pewnością, zostawiała mu pole na decyzje. Wierzyła, że mąż byłby w stanie na chłodno ocenić, czy takie widoki były dla niej odpowiednie, oraz czy ich dojrzenie będzie skutkowało czymś pozytywnym. — Jestem im to winna, najdroższy. To nie tylko ich horror, to też nasze strachy i odpowiedzialność... — nawet pomimo szeptu, którym posługiwała się po to, by nie zakłócać rytmu marszu, ale też, który nie miał dotrzeć do uszu ani Prudence, ani pana Green, czuć było, jak wiele to dla niej znaczy. Jak bardzo smutek rezonował w głoskach, jak winna musiała się naprawdę czuć. Na moment skróciła i tak niewielki dystans między nimi, jakby pragnęła wtulić się w bok męża, jednakże prędko powróciła do stosownej odległości. Na czułości będą mieli czas później.
— Wiem, najdroższy. I rozumiem... Nie mogę ci przecież tego zabronić, nie mam nawet takiego życzenia — nie byłaby przecież dobrą żoną, nie mogłaby się nazywać panią tych ziem, gdyby nie tylko sama odwracała wzrok od tragedii, ale także zabraniała angażować się lordowi małżonkowi. Cała jej postać oddawała wyłącznie przenikliwy smutek — im bliżej cmentarza się znajdowali, tym bardziej był on wyczuwalny, niemal namacalny, po rozżalonej złości z rozmowy z Prudence nie było już śladu.
Każdego z zebranych obdarzyła spojrzeniem oraz pełnym szacunku skinieniem głowy. Póki co, póki tragicznie zmarli mieszkańcy Lavedale nie spoczęli w grobie, nie było miejsca na otwarte kondolencje.
Gdy sołtys zamienił kilka słów z wikarym, powrócił do arystokratów, zatrzymując się jednak dwa kroki za nimi. To wikary stanął w centrum wydarzeń i zbiorowej uwagi, przeprowadzając ceremonię zgodnie z mugolskimi tradycjami. Lavedale zamieszkane było przede wszystkim przez mugoli właśnie, a także czarodziei niemagicznego pochodzenia. Do początku stycznia wioska ta była bezpieczną enklawą, dowodem na to, że świat magiczny i niemagiczny może mieszać się ze sobą, że mugole potrafią i chcą zrozumieć magię, że nie jest ona powodem, dla którego odtrącą tych, których kochali. Podobnie czarodzieje oddani byli swym mugolskim krewnym, całej społeczności. To jej dobro kłuło Rycerzy Walpurgii w oczy, to przez dobroć płynącą z samej głębi tradycji Staffordshire ziemia ta musiała zostać skroplona krwią.
Mare splotła dłonie przed sobą, głowę pochylając w szacunku przed obrządkiem, który co prawda nie był jej znany, ale miał na tyle podniosły charakter, że dusił w zarodku wszystkie próby odciągnięcia uwagi w innym kierunku. Matki żegnały dzieci, dzieci żegnały rodziców, sołtys Green żegnał dwa pokolenia swych potomków.
To nie tak miało być.
Gdy trumny wreszcie zostały opuszczone do wykopanych dołów, a rodziny poczęły przysypywać je symbolicznymi grudkami ziemi, sprowadzeni z okolicznych miejscowości grabarze przystąpili do dzieła. Ofiar było tyle, że miejscowy grabarz nie poradziłby sobie z tym zadaniem w pojedynkę. Gdy modły zakończyły się, wikary gestem zaprosił lorda i lady Greengrass, by zajęli miejsce pod baldachimem, z którego wcześniej celebrował uroczystość. Teraz, gdy zmarli mogli rozpocząć swą wędrówkę w świecie umarłych, przyszła pora, by zająć się żywymi.
Mare zacisnęła palce na dłoni Elroya nieco mocniej, nim wystąpiła do przodu. Była tylko kobietą, lecz słowo było jej orężem i posługiwała się nim równie sprawnie, co mąż.
— Mówi się, że smutek i żal jest ceną, jaką płacimy za miłość — zdecydowała się nie sięgać po sonorusa, wierząc, że odpowiednia dykcja i modulacja głosu załatwi sprawę. Cmentarz nie był wielki, publika też nie była zbyt liczna, choć stanowiła całą populację uratowanych z masakry mieszkańców wioski. — Dziś w Lavedale kochamy, żałujemy, czcimy życie i pamięć wszystkich, którzy polegli w nieludzkim akcie terroru niecałe cztery dni temu. Ród Greengrass pragnie złożyć hołd odwadze i poświęceniu, jakim wykazaliście się wszyscy w dniach próby. Nie zapominamy i nigdy nie zapomnimy tych, których dobroć, męstwo i opiekuńczość rozjaśniała nasze dni, i choć nie było mi dane poznać was wszystkich osobiście, dziś noszę żałobę po każdej duszy, której tchnienie odebrano zbyt wcześnie.
Przesunęła wzrokiem po twarzach zebranych. Wiedziała, jak trudno kieruje się podobne słowa do ludzi, którzy wciąż jeszcze mogli nawet nie rozumieć tego, jak wielka krzywda ich spotkała. Jaki rozmiar osiągnie tragedia, której gorzki smak wszyscy mieli na języku, która wisiała w powietrzu, ciężka i duszna.
— Danny, Elizabeth, John, Philip, Anne, Betsy, Carlene, Ruth, Frank, Henry, Margaret, Ida, Fred, Rosie, David, Ella, Joe, Laura, Cora, Andrew i Oscar — wymieniała imiona poległych z pamięci i choć widok przeciętych smutkiem twarzy kobiet i z jej oczu wyciskał łzy, robiła wszystko, by panować nad tembrem głosu. Reprezentowała nie tylko siebie, ale i cały ród; niemniej jednak wiedziała, że okazanie targających nią uczuć może zostać przez mieszkańców wioski lepiej przyjęte. Czuła bowiem szczerze, pragnęła, by i oni uwierzyli, że Motyli Lordowie nie byli ich wrogami. Byli bowiem jednymi z nich. — Niech ich imiona nigdy nie zostaną zapomniane. Ostatnie dni to opowieść o wielkiej tragedii, ale także niezwykłej odwadze, męstwie i odpowiedzialności. Odpowiedzialności, którą tak ja, jak i moja rodzina bierzemy na swe barki. Przepraszamy i prosimy o wybaczenie. Lavedale było i na zawsze pozostanie miejscem, z którego chcemy być dumni. Które obiecujemy bronić do ostatnich sił.
Musieli ich przeprosić. Za brak wcześniejszej reakcji, za to, że błędne poczucie bezpieczeństwa rozwiane zostało wśród zielonych poświat śmiercionośnych, czarnomagicznych zaklęć. Za to, że w dniu próby nie byli na miejscu, nie zdążyli. To nigdy nie miało się powtórzyć. Choć przeprosiny były ciężkie, płynęły jednak z głębi serca.
— Zjednoczeni i wspólnymi siłami jesteśmy w stanie zbudować świat, o jakim wszyscy marzymy. O jakim marzyli również nasi bliscy, którzy pozostaną żywi w myślach i wspomnieniach. To dla nich, dla przyszłych pokoleń i dla nas samych musimy się zjednoczyć, pokazać światu, że choć ceną miłości jest smutek, ta sama miłość zawsze zwycięży. Jestem dumna, mogąc być tu dziś z wami i móc osobiście wynieść nauki o tym, jak dzielni są synowie i córy Lavedale. Chylę przed wami czoła i dziękuję za waszą obecność.
To powiedziawszy, skłoniła się głęboko i pozostała w ukłonie przez kilkanaście sekund. Dopiero po wszystkim wyprostowała się i powróciła na wcześniej zajmowane miejsce, chcąc dać Elroyowi możliwość przemowy, jeżeli wyrażał taką chęć.
| Perswazja II
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Obawiał się pozwalać na to, aby Mare doświadczyła podobnych widoków - obawiał się tego z wielu przyczyn, z wielu względów, a jednocześnie wiedział, że jego żona będzie w stanie znieść podobne obrazy. I byli winni tego, aby przyjrzeć się tragedii, która spadła na Lavedale i inne miasteczka znajdujące się na terenie Staffordshire. Musieli zobaczyć z czym mieli do czynienia, musieli się przygotować na takie widoki - nie mogli pozwolić na to, aby kolejny raz podobne sytuacje dopadły ich znienacka i odebrały umiejętności działania. Musieli się przygotować na każdy sposób, jaki byli w stanie.
- Jeśli poczujesz, że nie dasz rady, kiedy znajdziemy się na miejscu, odprowadzę cię na bok - zadecydował. - W innym wypadku, oboje obejrzymy to, czego oni się dopuścili - dokończył, wciąż tak wyuczonym szeptem, którym często posługiwał się podczas podróży z żoną, gdy nie mieli momentu do rozmów sam na sam. Byli w końcu osobami publicznymi i niejednokrotnie musieli się porozumieć po cichu na oczach wielu ludzi.
Widok żegnających się bliskich ściskał go za serce. Tak nie powinien wyglądać ten dzień. Nie tak powinna wyglądać ich rzeczywistość. Rodzice i dziadkowie nie powinni chować swoich dzieci i wnuków, a młode pokolenia nie powinny przedwcześnie grzebać starszych swoich rodzin. Utrata kogoś zawsze bolała, ale dzisiejsza rozpacz tych, którzy właśnie się żegnali była wręcz wyczuwalna w tym momencie i nie mógł się temu dziwić.
Sam skupiał się w tym momencie na tych wspomnieniach, poprzez które również przywoływał swojego patronusa. Moment, w którym pierwszy raz wziął na ręce swoją córkę, kiedy ujrzał jej jeszcze wtedy bezzębny uśmiech. Była tak drobna, tak bezbronna i chciał zapewnić jej całe bezpieczeństwo; chciał przedstawić jej świat w czasach pokoju, który był bezpieczny do eksploracji.
Podczas ceremonii myśli kierował w stronę swojej własnej rodziny, która była bezpieczna w Derby. Do braci i sióstr, do bezbronnej Delilah i pogrążonego w żałobie Isaiaha. Myślał o swojej siostrze, z którą dzielił niezwykłą więź od samych narodzin. Wspominał również opowieści i pouczanie Lisette, z jaką pasją i zaangażowaniem dzieliła się każdą historią, którą poznała.
Wychodząc pod baldachim, pozwolił swojej żonie, aby to ona pierwsza wyszła przemówić. Była kobietą, która musiała ukoić dusze i serca tych, którzy byli zranieni - tych, którzy nie widzieli nadziei i ich umysł był tak otwarty i bezbronny.
Wiedział jak istotne jest, aby być w stanie przywołać dobre myśli i wspomnienia, szczególnie w czasach, które zastali.
Zacisnął palce na ukrytej w rękawie różdżce rozważając przez moment czy nie powinien przywołać patronusa, aby puścić w tłum ludzi - aby roztoczył aurę ciepła i bezpieczeństwa, aby zapewnił zebranych tutaj ludzi o tym, że są chronieni. Jednak zawahał się czy dodatkowa magia nie sprawi, że jedynie się zlękną.
Nie, musiał to zrobić bez użycia magii. Bez użycia sonorusa, bez przywoływania patronusa.
Kiedy Mare kończyła mówić, odczekał aż się wycofa nim wyszedł do przodu.
- Koniec jest naturalną koleją rzeczy, chciałbym móc to powiedzieć, jednak nie ma niczego pięknego, ani naturalnego w tragedii, która dotknęła wioskę Lavedale - odezwał się donośnie, korzystając ze swojego doświadczenia wokalnego. Jego głos brzmiał pewnie i donośnie, bez skazy zawahania. - Nasz świat, nasza ziemia, która jest bliska sercu każdego z nas jest pogrążona w wojnie zbierającej żniwa po każdej ze stron; żniwa brutalne i krwawe, żniwa które przyniosą nieurodzaj jeśli nie przerwie się ich w porę. Nie udało się to nam, nie potrafiliśmy zatrzymać tego, co się wydarzyło. Lavedale będzie żywą skazą dla rodu Greengrass, jako miejsce które zawiedliśmy - mówił, spoglądając przed siebie. Był pewny, a przywoływane wcześniejsze wspomnienia pomogły zapanować mu nad owładającą go złością i smutkiem. - Ale niech i będzie końcem skazy. Tam, gdzie przychodzi koniec, rozpoczyna się dla każdego nowy dzień. Pamiętajmy o zmarłych, o bohaterach którzy nie chcieli poddać się oprawcy, i którzy cierpieli, aby choć jedna osoba mogła przeżyć i znaleźć się tutaj. Czas podobno leczy rany, pozwólmy więc aby i uleczył tą, którą pozostawiła ta bestialska noc - kontynuował, przesuwając wzrokiem po twarzach żałobników. Zacisnął mocniej palce na różdżce, starając się uspokoić swoje emocje. Musiał się trzymać w ryzach, choć jego twarz momentami zdradzała trud.
- Wszystko co się zakończyło ma swoje piękne momenty. Dzień, w którym wiedzieliście że kochacie drugą osobę czy dzień, w którym wasze dziecko przyszło na świat. Celebrujmy te krótkie chwile z bliskimi, którzy odeszli i twórzmy z tymi, których mamy wciąż przy sobie. Pamiętajmy o chwilach dobrobytu, z tęsknotą wspominajmy to jak wyglądał ten świat... - urwał na moment, aby podkreślić swoją dalszą część przemowy, którą rozpoczął o wiele żywiej. - Pamiętajmy, bo to jest świat, który odbudujemy. Ani ród Greengrass, ani ja, lord Elroy Eliah Greengrass, nie ugniemy się pod tyranią okrutnego wroga. Dla naszych dzieci i wnuków, dla dzieci i wnuków naszych sąsiadów i przyjaciół będę walczył o to co utraciliśmy, o świat z naszych wspomnień, bo to jest świat, który ujrzymy znów. Lavedale podniesie się silniejsze. Staffordshire podniesie się silniejsze. W końcu Anglia podniesie się silniejsza i jeszcze piękniejsza. Pielęgnujmy te wspomnienia, o pokoju i nadziei, o miłości i cieple, którego raz doświadczyliśmy, bo bez tego świat po wojnie nie zostanie odbudowany. Niech ci, którzy odeszli, żyją w naszych sercach. Dziękuję wam za to co robicie i przepraszam, że nie zdążyliśmy powstrzymać tego, co się wydarzyło - powiedział, spuszczając na moment spojrzenie w dół. Pozwolił by jego ułożone odpowiednio włosy przykryły na chwilę twarz nim znów podniósł pewne spojrzenie na zgromadzonych.
- Nie pozwolę, aby historia Lavedale się powtórzyła, choćbym musiał stanąć do walki osobiście. Niebo i ziemie przeminą, ale słowa moje nie przeminą - zakończył pewnie, dopiero po tym wycofując się, pozwalając zająć miejsce kolejnej osobie.
Wiedział, jaką musiał przyjąć rolę - wiedział, że musiał pokazywać siłę i pewność, musiał roztaczać nad ludźmi nadzieję, lecz nie taką jak roztaczała jego ukochana. Kiedy Mare koiła zbolałe serca, on musiał je rozpalać i zapewniać, że choćby musiał sam podjąć się walki z mieczem w dłoni, będzie stał i bronił tych ludzi.
I zrobi to choćby miał walczyć sam.
| Perswazja II
- Jeśli poczujesz, że nie dasz rady, kiedy znajdziemy się na miejscu, odprowadzę cię na bok - zadecydował. - W innym wypadku, oboje obejrzymy to, czego oni się dopuścili - dokończył, wciąż tak wyuczonym szeptem, którym często posługiwał się podczas podróży z żoną, gdy nie mieli momentu do rozmów sam na sam. Byli w końcu osobami publicznymi i niejednokrotnie musieli się porozumieć po cichu na oczach wielu ludzi.
Widok żegnających się bliskich ściskał go za serce. Tak nie powinien wyglądać ten dzień. Nie tak powinna wyglądać ich rzeczywistość. Rodzice i dziadkowie nie powinni chować swoich dzieci i wnuków, a młode pokolenia nie powinny przedwcześnie grzebać starszych swoich rodzin. Utrata kogoś zawsze bolała, ale dzisiejsza rozpacz tych, którzy właśnie się żegnali była wręcz wyczuwalna w tym momencie i nie mógł się temu dziwić.
Sam skupiał się w tym momencie na tych wspomnieniach, poprzez które również przywoływał swojego patronusa. Moment, w którym pierwszy raz wziął na ręce swoją córkę, kiedy ujrzał jej jeszcze wtedy bezzębny uśmiech. Była tak drobna, tak bezbronna i chciał zapewnić jej całe bezpieczeństwo; chciał przedstawić jej świat w czasach pokoju, który był bezpieczny do eksploracji.
Podczas ceremonii myśli kierował w stronę swojej własnej rodziny, która była bezpieczna w Derby. Do braci i sióstr, do bezbronnej Delilah i pogrążonego w żałobie Isaiaha. Myślał o swojej siostrze, z którą dzielił niezwykłą więź od samych narodzin. Wspominał również opowieści i pouczanie Lisette, z jaką pasją i zaangażowaniem dzieliła się każdą historią, którą poznała.
Wychodząc pod baldachim, pozwolił swojej żonie, aby to ona pierwsza wyszła przemówić. Była kobietą, która musiała ukoić dusze i serca tych, którzy byli zranieni - tych, którzy nie widzieli nadziei i ich umysł był tak otwarty i bezbronny.
Wiedział jak istotne jest, aby być w stanie przywołać dobre myśli i wspomnienia, szczególnie w czasach, które zastali.
Zacisnął palce na ukrytej w rękawie różdżce rozważając przez moment czy nie powinien przywołać patronusa, aby puścić w tłum ludzi - aby roztoczył aurę ciepła i bezpieczeństwa, aby zapewnił zebranych tutaj ludzi o tym, że są chronieni. Jednak zawahał się czy dodatkowa magia nie sprawi, że jedynie się zlękną.
Nie, musiał to zrobić bez użycia magii. Bez użycia sonorusa, bez przywoływania patronusa.
Kiedy Mare kończyła mówić, odczekał aż się wycofa nim wyszedł do przodu.
- Koniec jest naturalną koleją rzeczy, chciałbym móc to powiedzieć, jednak nie ma niczego pięknego, ani naturalnego w tragedii, która dotknęła wioskę Lavedale - odezwał się donośnie, korzystając ze swojego doświadczenia wokalnego. Jego głos brzmiał pewnie i donośnie, bez skazy zawahania. - Nasz świat, nasza ziemia, która jest bliska sercu każdego z nas jest pogrążona w wojnie zbierającej żniwa po każdej ze stron; żniwa brutalne i krwawe, żniwa które przyniosą nieurodzaj jeśli nie przerwie się ich w porę. Nie udało się to nam, nie potrafiliśmy zatrzymać tego, co się wydarzyło. Lavedale będzie żywą skazą dla rodu Greengrass, jako miejsce które zawiedliśmy - mówił, spoglądając przed siebie. Był pewny, a przywoływane wcześniejsze wspomnienia pomogły zapanować mu nad owładającą go złością i smutkiem. - Ale niech i będzie końcem skazy. Tam, gdzie przychodzi koniec, rozpoczyna się dla każdego nowy dzień. Pamiętajmy o zmarłych, o bohaterach którzy nie chcieli poddać się oprawcy, i którzy cierpieli, aby choć jedna osoba mogła przeżyć i znaleźć się tutaj. Czas podobno leczy rany, pozwólmy więc aby i uleczył tą, którą pozostawiła ta bestialska noc - kontynuował, przesuwając wzrokiem po twarzach żałobników. Zacisnął mocniej palce na różdżce, starając się uspokoić swoje emocje. Musiał się trzymać w ryzach, choć jego twarz momentami zdradzała trud.
- Wszystko co się zakończyło ma swoje piękne momenty. Dzień, w którym wiedzieliście że kochacie drugą osobę czy dzień, w którym wasze dziecko przyszło na świat. Celebrujmy te krótkie chwile z bliskimi, którzy odeszli i twórzmy z tymi, których mamy wciąż przy sobie. Pamiętajmy o chwilach dobrobytu, z tęsknotą wspominajmy to jak wyglądał ten świat... - urwał na moment, aby podkreślić swoją dalszą część przemowy, którą rozpoczął o wiele żywiej. - Pamiętajmy, bo to jest świat, który odbudujemy. Ani ród Greengrass, ani ja, lord Elroy Eliah Greengrass, nie ugniemy się pod tyranią okrutnego wroga. Dla naszych dzieci i wnuków, dla dzieci i wnuków naszych sąsiadów i przyjaciół będę walczył o to co utraciliśmy, o świat z naszych wspomnień, bo to jest świat, który ujrzymy znów. Lavedale podniesie się silniejsze. Staffordshire podniesie się silniejsze. W końcu Anglia podniesie się silniejsza i jeszcze piękniejsza. Pielęgnujmy te wspomnienia, o pokoju i nadziei, o miłości i cieple, którego raz doświadczyliśmy, bo bez tego świat po wojnie nie zostanie odbudowany. Niech ci, którzy odeszli, żyją w naszych sercach. Dziękuję wam za to co robicie i przepraszam, że nie zdążyliśmy powstrzymać tego, co się wydarzyło - powiedział, spuszczając na moment spojrzenie w dół. Pozwolił by jego ułożone odpowiednio włosy przykryły na chwilę twarz nim znów podniósł pewne spojrzenie na zgromadzonych.
- Nie pozwolę, aby historia Lavedale się powtórzyła, choćbym musiał stanąć do walki osobiście. Niebo i ziemie przeminą, ale słowa moje nie przeminą - zakończył pewnie, dopiero po tym wycofując się, pozwalając zająć miejsce kolejnej osobie.
Wiedział, jaką musiał przyjąć rolę - wiedział, że musiał pokazywać siłę i pewność, musiał roztaczać nad ludźmi nadzieję, lecz nie taką jak roztaczała jego ukochana. Kiedy Mare koiła zbolałe serca, on musiał je rozpalać i zapewniać, że choćby musiał sam podjąć się walki z mieczem w dłoni, będzie stał i bronił tych ludzi.
I zrobi to choćby miał walczyć sam.
| Perswazja II
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinęła głową w milczeniu, zgadzając się ze zdaniem męża. Wiedziała, że Elroy zrobi wszystko, by nie sprawiać jej dodatkowego bólu, że widział, jak bardzo była przejęta wszystkim, co działo się na ich ziemiach. Jak zetknięcie z każdą następną tragedią spędzało sen z jej powiek. Wiedziała, że mąż pragnął jej oszczędzić dalszych negatywnych wrażeń, ale czy mogli mówić o wyciągnięciu jakiejkolwiek lekcji, gdy nie zaznajomili się z obrazem tragedii? Czy mogli mówić o odpowiedzialności, gdy tak prosto było odwrócić wzrok, zająć się czymś zupełnie innym? Nie. Nie chciała, by Elroy niósł to brzemię samotnie. Brał na siebie dużo, znacznie więcej od niej i choć wiedziała, że był silnym mężczyzną, że sobie poradzi... Pragnęła zdjąć z jego barków choć trochę cierpienia. To przecież obiecywali sobie w ślubnych przysięgach, dzielić ze sobą wszystkie sukcesy i porażki, słodycz i gorycz. Oboje traktowali swoje zobowiązania poważnie, nie mogło być inaczej.
Musieli jeszcze sprawić, by w ich słowność uwierzyli także mieszkańcy Lavedale. Słowa, słowa, słowa, pomyśleliby cynicy, lecz oni nie znali ognia, który krył się w duszach lorda i lady Greengrass. Elroy odziedziczył swój po ojcu, wraz z nazwiskiem, Mare zaś po swej matce, dumnej lady z Essex. Nie mogli więc przewidzieć, że wprawni w posługiwanie się słownym orężem sięgną po to, co nie przychodziło prosto nikomu.
Przyznanie się do winy, a później także przeprosiny stanowiły podstawę konieczną do odbudowania zaufania. Mare widziała na twarzach zgromadzonych na cmentarzu osób zaskoczenie, gdy najpierw ona, a potem jej mąż zwracali się do zebranych nie tak, jakby dzieliła ich przepaść. Znajdowali się na jednym gruncie, w Lavedale wszyscy czuli ten sam ból straty, serca rozrywały im się w jednaki sposób. I choć małżeństwo nie porzucało swej roli — nie zrównywali się z gminem, mieli bowiem inne przeznaczenie i obowiązki — pokazywali, że nie są głusi na cierpienia, że biorą odpowiedzialność za popełnione przez siebie błędy. I nie tylko — słowa wygłoszone z takim przekonaniem i siłą sprawiły, że podobnie jak w przypadku wcześniejszej rozmowy Elroya z panem Green, także i w sercach żałobników pojawiła się iskierka nadziei.
Była dumna z męża. Z tego, jak potrafił rozpalić marzenia o lepszym jutrze, jak wiele siły dawał innym swą nieugiętą postawą. Mare nie mogła sobie wyobrazić nikogo innego w tej roli, no może za wyjątkiem wuja Ofera, który — gdyby zjawił się dziś w Lavedale — na pewno również byłby dumny ze swego krewnego.
Prawdziwym dowodem na siłę ich słów okazało się jednak to, że po zakończeniu ceremonii przez wikarego ludzie nie chcieli rozchodzić się do domów.
— Podejdźmy, najdroższy — poprosiła cicho Mare, używając ich tradycyjnego szeptu, którym zawsze posługiwali się w miejscach publicznych. Ich rola nie zakańczała się tylko na przemowie; gdyby zostawili ich samych z narastającymi myślami, nie byliby różni od innych pasywnych lordów, interesujących się sytuacją wyłącznie w momentach, w których akurat to im pasowało.
Ośmieleni wyjściem arystokratów spod baldachimu żałobnicy zebrali się bliżej ich, a jedna z kobiet, znajdująca się w wyraźnie ciężkim stanie emocjonalnym dopadła do Mare, przeciskając się przez stojących przed nią ludzi. W trakcie tego manewru straciła równowagę, ostatecznie próbując ratować się przed upadkiem złapaniem się czerni sukni Mare, przez co dama zmuszona została schylić się razem z nią.
— Nic się pani nie stało? — pierwsze, ciche zdanie, które uciekło z ust Mare, nie nosiło w sobie nawet najmniejszego znamiona złości. Chyba nikt nie zdziwiłby się, gdyby chociażby zmarszczyła rude brwi, dała jakikolwiek sygnał, że podobne zachowanie jej się nie podoba. Mogłaby tak uczynić, gdyby nie była Mare Catherine Greengrass. Zamiast tego ostrożnie przesunęła dłonie na ramiona kobiety, gdy ta zaniosła się płaczem. Posłała tylko jedno spojrzenie mężowi, te, które mówiło, że poradzi sobie z sytuacją, żeby mąż nie martwił się tym niewielkim wypadkiem i kontynuował rozmowę z ludźmi.
— Słyszałam, jak krzyczeli... I słyszę teraz, oni tak głośno... — szeptała gorączkowo kobieta, przy której w dalszym ciągu klęczała Mare. Niedługo później zamknęła kobietę w objęciach, pragnąc dać jej komfort, którego aktualnie jej brakowało. Czasami nie chodziło o duże, piękne słowa, a o ciepło drugiego człowieka, o obecność.
— Już dobrze, proszę pani... Już nie cierpią, już cicho. I będzie cicho, cichutko, spokojnie, może nam pani uwierzyć... — tragedia nie kończyła się bowiem na straconych życiach, nie można było jej zamknąć w obrażeniach fizycznych. Cierpiała też, a może przede wszystkim, psychika, czego mieli idealny obraz przed sobą. Myślami powróciła do milczącej osoby doktora Vale, z którym spędzała niejednokrotnie kilkanaście godzin, omawiając problemy wyrastające na polu dziecięcej psychiki. Może on mógłby na to pomóc? Mare miała w arsenale tylko podstawowe środki reagowania w podobnych sytuacjach. — Teraz rzucę na panią zaklęcie uspokajające. Dobrze? — spytała szeptem, a choć kobieta dalej płakała, to pokiwała twierdząco głową. Nie chciała robić nic wbrew jej woli. — Paxo — dłoń zawibrowała znajomą, choć sporą mocą, gdy Mare ostrożnie przytknęła różdżkę do kobiety. Zaklęcie przyniosło oczekiwany skutek, a nawet taki, który wymykał się poza założenia. Kobieta odzyskała kontrolę nad oddechem i choć dalej z jej oczu ciekły łzy, udało jej się wreszcie puścić suknię Mare i, co więcej, wstała, niedługo później podając pomocną dłoń także szlachciance.
— Ida i Fred, moje dzieci... Jakbym posłała ich po sprawunki do wsi obok... — odezwała się, a zaklęcie uspokajające pozwoliło jej dalej stać na nogach. Niedługo później obok niej zjawiły się dwie inne kobiety, obiecując, że zajmą się zrozpaczoną matką. Tylko wtedy Mare wypuściła kobietę z objęć.
Tymczasem Elroy nie miał wcale prostszego zadania.
— Oni nie wrócą? — zapytał mały chłopczyk, schowany za spódnicą matki. Wyglądał na Elroya dużymi, czekoladowymi oczami, a w wolnej dłoni trzymał niewielkiego, pluszowego smoka, wyraźnie produkcji mugolskiej. — Nie mógłby pan przyprowadzić tu smoka? Ja bym się nim zajął i on by zjadł wszystkich złych panów i wszystkie złe panie...
Dziecięca niewinność stanowiła bolesny kontrast wobec cierpienia, którego jeszcze nie potrafiły zrozumieć.
Musieli jeszcze sprawić, by w ich słowność uwierzyli także mieszkańcy Lavedale. Słowa, słowa, słowa, pomyśleliby cynicy, lecz oni nie znali ognia, który krył się w duszach lorda i lady Greengrass. Elroy odziedziczył swój po ojcu, wraz z nazwiskiem, Mare zaś po swej matce, dumnej lady z Essex. Nie mogli więc przewidzieć, że wprawni w posługiwanie się słownym orężem sięgną po to, co nie przychodziło prosto nikomu.
Przyznanie się do winy, a później także przeprosiny stanowiły podstawę konieczną do odbudowania zaufania. Mare widziała na twarzach zgromadzonych na cmentarzu osób zaskoczenie, gdy najpierw ona, a potem jej mąż zwracali się do zebranych nie tak, jakby dzieliła ich przepaść. Znajdowali się na jednym gruncie, w Lavedale wszyscy czuli ten sam ból straty, serca rozrywały im się w jednaki sposób. I choć małżeństwo nie porzucało swej roli — nie zrównywali się z gminem, mieli bowiem inne przeznaczenie i obowiązki — pokazywali, że nie są głusi na cierpienia, że biorą odpowiedzialność za popełnione przez siebie błędy. I nie tylko — słowa wygłoszone z takim przekonaniem i siłą sprawiły, że podobnie jak w przypadku wcześniejszej rozmowy Elroya z panem Green, także i w sercach żałobników pojawiła się iskierka nadziei.
Była dumna z męża. Z tego, jak potrafił rozpalić marzenia o lepszym jutrze, jak wiele siły dawał innym swą nieugiętą postawą. Mare nie mogła sobie wyobrazić nikogo innego w tej roli, no może za wyjątkiem wuja Ofera, który — gdyby zjawił się dziś w Lavedale — na pewno również byłby dumny ze swego krewnego.
Prawdziwym dowodem na siłę ich słów okazało się jednak to, że po zakończeniu ceremonii przez wikarego ludzie nie chcieli rozchodzić się do domów.
— Podejdźmy, najdroższy — poprosiła cicho Mare, używając ich tradycyjnego szeptu, którym zawsze posługiwali się w miejscach publicznych. Ich rola nie zakańczała się tylko na przemowie; gdyby zostawili ich samych z narastającymi myślami, nie byliby różni od innych pasywnych lordów, interesujących się sytuacją wyłącznie w momentach, w których akurat to im pasowało.
Ośmieleni wyjściem arystokratów spod baldachimu żałobnicy zebrali się bliżej ich, a jedna z kobiet, znajdująca się w wyraźnie ciężkim stanie emocjonalnym dopadła do Mare, przeciskając się przez stojących przed nią ludzi. W trakcie tego manewru straciła równowagę, ostatecznie próbując ratować się przed upadkiem złapaniem się czerni sukni Mare, przez co dama zmuszona została schylić się razem z nią.
— Nic się pani nie stało? — pierwsze, ciche zdanie, które uciekło z ust Mare, nie nosiło w sobie nawet najmniejszego znamiona złości. Chyba nikt nie zdziwiłby się, gdyby chociażby zmarszczyła rude brwi, dała jakikolwiek sygnał, że podobne zachowanie jej się nie podoba. Mogłaby tak uczynić, gdyby nie była Mare Catherine Greengrass. Zamiast tego ostrożnie przesunęła dłonie na ramiona kobiety, gdy ta zaniosła się płaczem. Posłała tylko jedno spojrzenie mężowi, te, które mówiło, że poradzi sobie z sytuacją, żeby mąż nie martwił się tym niewielkim wypadkiem i kontynuował rozmowę z ludźmi.
— Słyszałam, jak krzyczeli... I słyszę teraz, oni tak głośno... — szeptała gorączkowo kobieta, przy której w dalszym ciągu klęczała Mare. Niedługo później zamknęła kobietę w objęciach, pragnąc dać jej komfort, którego aktualnie jej brakowało. Czasami nie chodziło o duże, piękne słowa, a o ciepło drugiego człowieka, o obecność.
— Już dobrze, proszę pani... Już nie cierpią, już cicho. I będzie cicho, cichutko, spokojnie, może nam pani uwierzyć... — tragedia nie kończyła się bowiem na straconych życiach, nie można było jej zamknąć w obrażeniach fizycznych. Cierpiała też, a może przede wszystkim, psychika, czego mieli idealny obraz przed sobą. Myślami powróciła do milczącej osoby doktora Vale, z którym spędzała niejednokrotnie kilkanaście godzin, omawiając problemy wyrastające na polu dziecięcej psychiki. Może on mógłby na to pomóc? Mare miała w arsenale tylko podstawowe środki reagowania w podobnych sytuacjach. — Teraz rzucę na panią zaklęcie uspokajające. Dobrze? — spytała szeptem, a choć kobieta dalej płakała, to pokiwała twierdząco głową. Nie chciała robić nic wbrew jej woli. — Paxo — dłoń zawibrowała znajomą, choć sporą mocą, gdy Mare ostrożnie przytknęła różdżkę do kobiety. Zaklęcie przyniosło oczekiwany skutek, a nawet taki, który wymykał się poza założenia. Kobieta odzyskała kontrolę nad oddechem i choć dalej z jej oczu ciekły łzy, udało jej się wreszcie puścić suknię Mare i, co więcej, wstała, niedługo później podając pomocną dłoń także szlachciance.
— Ida i Fred, moje dzieci... Jakbym posłała ich po sprawunki do wsi obok... — odezwała się, a zaklęcie uspokajające pozwoliło jej dalej stać na nogach. Niedługo później obok niej zjawiły się dwie inne kobiety, obiecując, że zajmą się zrozpaczoną matką. Tylko wtedy Mare wypuściła kobietę z objęć.
Tymczasem Elroy nie miał wcale prostszego zadania.
— Oni nie wrócą? — zapytał mały chłopczyk, schowany za spódnicą matki. Wyglądał na Elroya dużymi, czekoladowymi oczami, a w wolnej dłoni trzymał niewielkiego, pluszowego smoka, wyraźnie produkcji mugolskiej. — Nie mógłby pan przyprowadzić tu smoka? Ja bym się nim zajął i on by zjadł wszystkich złych panów i wszystkie złe panie...
Dziecięca niewinność stanowiła bolesny kontrast wobec cierpienia, którego jeszcze nie potrafiły zrozumieć.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Reprezentowali tutaj przede wszystkim ród Greengrass - musieli pokazać najlepsze swoje umiejętności oratorskie na jakie tylko było ich stać, niezależnie od rozpoznania się ludzi w tym, że to właśnie to było ich domeną i najsilniejszą kartą. Sztuka dyskusji była nauczana od najmłodszych lat w Derby i każdy był zachęcany do jej pielęgnowania, do nauki zabawy słowem i rozczytywania się w wielu różnorodnych księgach. Miłość do dyskusji z pewnością była wpajana wraz z miłością do Greensleeves.
Wiedział, że w czasach kryzysu nie mogli polegać jedynie na starszych rodu - na nestorze Oferze, na jego ojcu i dziadku, na jego wujach i starszych kuzynach. Musiał godnie reprezentować wartości swojej rodziny i nie mógł wyobrazić sobie odpowiedniejszej osoby przy swoim boku podczas pełnienia podobnych obowiązków niż Mare. Wiedział, że największy ciężar spoczywał na jego barkach, a jednocześnie już sama jej obecność sprawiała, że to wszystko zdawało się nie ciążyć w aż tak ogromny sposób. Mógł zrobić wszystko przy niej i dla niej; dla ich rodziny, dla ich Saoirse.
Kiwnął delikatnie głową w zgodzie na słowa małżonki. Dostrzegł, że ludzie wcale nie zdawali się chcieć opuścić cmentarza, a co za tym szło - oni również nie powinni go jeszcze opuszczać. Nie było w dobrym guście, żeby goście pierwsi znikali z centrum wydarzeń. Musieli pełnić dalej swoją rolę i pokazać wsparcie dla tych ludzi, nawet jeśli dzieliło z nimi ich tak wiele różnic. Nie mógł zrozumieć jak to jest stracić najbliższych, kiedy jeszcze tego nie doznał - nie w tak brutalny sposób. Nie mógł mówić o głodzie, bo co o nim wiedział, kiedy spiżarka w kuchni była w stanie wyżywić jego rodzinę, służbę i być wciąż pełną?
Zawahał się, kiedy kobieta zbliżyła się w tak nagły sposób do nich. Już pochylił się, aby upewnić się że zarówno kobiecie, jak i Mare nic się nie stało, kiedy dostrzegł zapewnienie małżonki. Delikatnie się uśmiechnął, nie mając więc zamiaru ingerować. Jeśli cokolwiek złego miałoby się wydarzyć, był tuż przy niej gotowy do jej obrony - jednak czy ci ludzie pogrążeni w żałobie mogliby im zagrozić? Potrzebowali zapewnienia i obietnicy, że kolejny dzień nie przyniesie kolejnej tragedii. Jak mogli zasnąć, jak mogli odpocząć, kiedy ich umysły i serca wciąż były pogrążone w rozpaczy?
Podążył wzrokiem do źródła pytania, które padło w jego stronę, a na które nie był w stanie udzielić dobrej odpowiedzi. Chciał powiedzieć, że już nie wrócą - chciał powiedzieć, że oni, ci źli ludzie już nie wrócą tutaj, aby ich skrzywdzić i było bardzo prawdopodobne, że właśnie tak się stanie. Dlaczego mieliby wracać tutaj po raz kolejny? A nawet jeśli, tym razem nie będzie to dla nich aż tak proste i oczywiste - nie dadzą rady się przedrzeć.
Zaraz przykucnął na jednym kolanie, rękę opierając na tym drugim w taki sposób, aby znaleźć się na równi z chłopcem.
- Młody człowieku - zwrócił się do niego poważnym tonem. - Z przyjemnością obserwuję specjalistów w opiece nad smokami przy pracy, jednak specjalista wie, że smok nie jest narzędziem. Smoki mają swoje domy, swoich przyjaciół i nie można ich na własne życzenie przyprowadzić do miejsca, w którym nikogo nie znają. Choć mam nadzieję, że kiedyś będę miał przyjemność przedstawić ci kilka smoków z rezerwatu... - powiedział, starając się brzmieć ciepło i przyjaźnie, choć kontakt z dziećmi wciąż nie był czymś, co przychodziło mu naturalnie. Martwił się tym przez ostatnie dwa lata, kiedy zaczął rozumieć, że to w jaki sposób świat postrzegają dzieci był zupełnie inny - co chłopiec pokazywał nawet swoim pytaniem.
Czy gdyby traktowali wrogów w tak bestialski sposób, nie oznaczałoby to, że są warci dokładnie tyle samo co oni? Gdzie była ta granica, której nie powinni przekraczać aby móc zachować swoje człowieczeństwo, swoją godność?
Jak miał wytłumaczyć to dziecku..?
Czy w ogóle powinien tłumaczyć to dziecku skoro o to nie zapytało?
- Czy gdybym zabrał twojego przyjaciela - mówiąc, wskazał na pluszaka chłopca, mając nadzieję, że dziecko zrozumie tę metaforę - a przynajmniej wyda mu się na tyle rozsądnie brzmiąca, że zrozumie dlaczego smoki nie były rozwiązaniem ich problemów. - Do innych smoków, nie tęskniłby za tobą? Czy ty byś nie tęsknił za nim? - zapytał, a po chwili znów postarał się przywołać przyjazny uśmiech. - Jeśli wrócą, ja tutaj będę. Będę was bronił, dokładnie tak jak smok.
Po tym podniósł się, spoglądając również na, jak mógł się domyślić, zakłopotaną matkę chłopca. Zaraz postanowił ją uspokoić swoimi słowami:
- Dziecięca ciekawość to skarb - zapewnił kobietę. Rozejrzał się również, chcąc się zorientować czy nie było tutaj więcej dzieci - te wyraźnie nie
Wiedział, że w czasach kryzysu nie mogli polegać jedynie na starszych rodu - na nestorze Oferze, na jego ojcu i dziadku, na jego wujach i starszych kuzynach. Musiał godnie reprezentować wartości swojej rodziny i nie mógł wyobrazić sobie odpowiedniejszej osoby przy swoim boku podczas pełnienia podobnych obowiązków niż Mare. Wiedział, że największy ciężar spoczywał na jego barkach, a jednocześnie już sama jej obecność sprawiała, że to wszystko zdawało się nie ciążyć w aż tak ogromny sposób. Mógł zrobić wszystko przy niej i dla niej; dla ich rodziny, dla ich Saoirse.
Kiwnął delikatnie głową w zgodzie na słowa małżonki. Dostrzegł, że ludzie wcale nie zdawali się chcieć opuścić cmentarza, a co za tym szło - oni również nie powinni go jeszcze opuszczać. Nie było w dobrym guście, żeby goście pierwsi znikali z centrum wydarzeń. Musieli pełnić dalej swoją rolę i pokazać wsparcie dla tych ludzi, nawet jeśli dzieliło z nimi ich tak wiele różnic. Nie mógł zrozumieć jak to jest stracić najbliższych, kiedy jeszcze tego nie doznał - nie w tak brutalny sposób. Nie mógł mówić o głodzie, bo co o nim wiedział, kiedy spiżarka w kuchni była w stanie wyżywić jego rodzinę, służbę i być wciąż pełną?
Zawahał się, kiedy kobieta zbliżyła się w tak nagły sposób do nich. Już pochylił się, aby upewnić się że zarówno kobiecie, jak i Mare nic się nie stało, kiedy dostrzegł zapewnienie małżonki. Delikatnie się uśmiechnął, nie mając więc zamiaru ingerować. Jeśli cokolwiek złego miałoby się wydarzyć, był tuż przy niej gotowy do jej obrony - jednak czy ci ludzie pogrążeni w żałobie mogliby im zagrozić? Potrzebowali zapewnienia i obietnicy, że kolejny dzień nie przyniesie kolejnej tragedii. Jak mogli zasnąć, jak mogli odpocząć, kiedy ich umysły i serca wciąż były pogrążone w rozpaczy?
Podążył wzrokiem do źródła pytania, które padło w jego stronę, a na które nie był w stanie udzielić dobrej odpowiedzi. Chciał powiedzieć, że już nie wrócą - chciał powiedzieć, że oni, ci źli ludzie już nie wrócą tutaj, aby ich skrzywdzić i było bardzo prawdopodobne, że właśnie tak się stanie. Dlaczego mieliby wracać tutaj po raz kolejny? A nawet jeśli, tym razem nie będzie to dla nich aż tak proste i oczywiste - nie dadzą rady się przedrzeć.
Zaraz przykucnął na jednym kolanie, rękę opierając na tym drugim w taki sposób, aby znaleźć się na równi z chłopcem.
- Młody człowieku - zwrócił się do niego poważnym tonem. - Z przyjemnością obserwuję specjalistów w opiece nad smokami przy pracy, jednak specjalista wie, że smok nie jest narzędziem. Smoki mają swoje domy, swoich przyjaciół i nie można ich na własne życzenie przyprowadzić do miejsca, w którym nikogo nie znają. Choć mam nadzieję, że kiedyś będę miał przyjemność przedstawić ci kilka smoków z rezerwatu... - powiedział, starając się brzmieć ciepło i przyjaźnie, choć kontakt z dziećmi wciąż nie był czymś, co przychodziło mu naturalnie. Martwił się tym przez ostatnie dwa lata, kiedy zaczął rozumieć, że to w jaki sposób świat postrzegają dzieci był zupełnie inny - co chłopiec pokazywał nawet swoim pytaniem.
Czy gdyby traktowali wrogów w tak bestialski sposób, nie oznaczałoby to, że są warci dokładnie tyle samo co oni? Gdzie była ta granica, której nie powinni przekraczać aby móc zachować swoje człowieczeństwo, swoją godność?
Jak miał wytłumaczyć to dziecku..?
Czy w ogóle powinien tłumaczyć to dziecku skoro o to nie zapytało?
- Czy gdybym zabrał twojego przyjaciela - mówiąc, wskazał na pluszaka chłopca, mając nadzieję, że dziecko zrozumie tę metaforę - a przynajmniej wyda mu się na tyle rozsądnie brzmiąca, że zrozumie dlaczego smoki nie były rozwiązaniem ich problemów. - Do innych smoków, nie tęskniłby za tobą? Czy ty byś nie tęsknił za nim? - zapytał, a po chwili znów postarał się przywołać przyjazny uśmiech. - Jeśli wrócą, ja tutaj będę. Będę was bronił, dokładnie tak jak smok.
Po tym podniósł się, spoglądając również na, jak mógł się domyślić, zakłopotaną matkę chłopca. Zaraz postanowił ją uspokoić swoimi słowami:
- Dziecięca ciekawość to skarb - zapewnił kobietę. Rozejrzał się również, chcąc się zorientować czy nie było tutaj więcej dzieci - te wyraźnie nie
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Tęskniłby... — odpowiedział chłopiec rezolutnie, choć wykład Elroya delikatnie przygasił jego entuzjazm. Nie, żeby w słowach, które kierował lord Greengrass było coś złego lub karcącego — dzieci spoglądały na świat inaczej niż dorośli, choć rozumiały naprawdę wiele. Czasami w bardzo pokrętny sposób pokazywały chęć ochrony swych najbliższych, tak jak teraz, gdy łączyły swe dziecięce marzenia o karierze smokologa z próbą wymierzenia sprawiedliwości za krzywdy na własnych, uproszczonych zasadach. Oczy chłopca, choć początkowo nieco smutne, rozjaśniły się nagle, wraz z poderwaniem podbródka w chwili, gdy Elroy obiecał, że będzie bronił tej ziemi jak smok. — Naprawdę? — dopytał chłopiec, a przyglądająca się tej sytuacji Mare z trudem, ale jednak panowała nad swą mimiką. Dziecięce reakcje potrafiły skruszyć najgrubsze lody, ale przede wszystkim reprezentowali tu nie tylko siebie, a cały ród. I musieli zachować powagę.
— Jak dorosnę, też będę tu wszystkich bronił jak smok! — oznajmił chłopiec, nim matka chłopca pociągnęła go delikatnie za kapturek w ramach upomnienia. Dookoła znajdowało się bowiem jeszcze kilkoro dzieci, w różnym wieku. Niektóre wyglądały tak, jakby mogły już uczęszczać do szkoły, inne były na to za małe. Wszystkie jednak wpatrywały się w Elroya i Mare z ciekawością godną odkrywców.
— Milordzie, milady — odezwał się wreszcie jeden ze stojących na skraju zgromadzenia mężczyzn, podchodząc bliżej małżeństwa arystokratów. Ukłonił się najlepiej, jak umiał, choć dla obeznanych w szlacheckiej etykiecie Greengrassów wyglądało to dalej raczej koślawo. Ściągnął z głowy wełnianą czapkę, kilka płatków śniegu od razu osiadło na czarnej jak noc czuprynie. — My... byśmy chcieli powiedzieć... — obrócił się nerwowo przez ramię w kierunku grupki mężczyzn stojącej kawałek dalej. Prędkim ruchem ręki nakazał im podejście bliżej, co ci uczynili. Wyglądali na niepewnych, ale nie była to niepewność, która odstawała od normy, nie w takich okolicznościach i nie wobec prawdopodobnie pierwszego spotkania z arystokracją w ich życiu. — Że my prawie uwierzyliśmy temu, co mówili w Stoke—on—Trent. Ale po tym, co usłyszeliśmy dzisiaj... Że milord i milady zjawili się tu, u nas... To nieprawda, co oni tam gadali. Nie odwróciliście się od nas w dniu próby i my naprawdę doceniamy to, że miał, i milord, i milady odwagę przyjść tu, nie chować się tam u siebie, i powiedzieć wszystko wprost. Tak jak jest. Ludzi się poznaje po czynach, a wy, znaczy państwo... My widzimy, że się nie lękacie. I tylko takim szlachcicom możemy ufać. Prawda, chłopaki?
Wszyscy mężczyźni pokiwali głową, zgadzając się ze słowami swego prowodyra. Mare poświęciła chwilę, by spojrzeć ku Elroyowi, wybadać jakoś jego reakcję. Wierzyła, że będzie potrafił odpowiedzieć na takie deklaracje. Potrafił przecież rozpalać serca, przekuwać entuzjazm w siłę, której nie dało się już powstrzymać. Sama nie dziwiła się takiej postawie mieszkańców — Lavedale od zawsze zamieszkiwane było przez mugoli i ich czarodziejskich krewnych, a rozlew krwi bliskich antagonizował jak mało co.
Uwagę lady Greengrass przykuła jednak grupa kobiet dyskutująca o czymś kawałek dalej. Skinieniem głowy dała znać mężowi, że oddali się od niego na moment, by zatrzymać się niedaleko drugiego ze zgromadzeń.
— Jeżeli miałyby panie jakąś potrzebę, jeżeli mogłabym pomóc, proszę się nie krępować — powiedziała spokojnie, gdy niemal wszystkie obecne panie skupiły na niej swe spojrzenie. Kilka z nich spłoszyło się wobec jej nagłej obecności, lecz Mare pragnęła przytrzymać je jeszcze na moment przy sobie, podzielić się współczuciem, łagodnością i miłością, której ta umęczona ziemia naprawdę potrzebowała.
— My potrzebujemy pracy przede wszystkim... — odezwała się jedna z kobiet, prawdopodobnie w wieku ukochanej mamy Mare. — Gdy minister z Londynu zaczął siać terror, nasi chłopcy potracili roboty... Niewiele jest zakładów, które wciąż są w posiadaniu niemagicznych, a nawet takie czarodzieje niszczą... — westchnęła ciężko, lecz na zmęczonej twarzy pojawił się drobny uśmiech. Może uśmiech nadziei, uśmiech wskazujący na odmianę losu. Wydawało się, że wierzła, że Mare nie proponowała tylko słów wsparcia.
— Znajdzie się praca dla każdego, moje panie. Za kilka dni wybieram się do Doliny Downs Bank. Jeżeli macie zdrowych mężów, potrzebni będą tam budowniczy. Te z pań, które również pragną zarobić, mogę skontaktować z lokalnymi zakładami ceramicznymi i krawieckimi. Nie mamy wiele, ale wspólnymi siłami wiele możemy osiągnąć.
Zima nie była łaskawa, nie w tym roku. Rekordowo mroźne temperatury sprawiły, że pomimo udanych rozmów i podniesienia nastrojów mieszkańców przy zachowaniu powagi potrzebnej dla pożegnań najbliższych, wszyscy zebrani na cmentarzu musieli już udać się do środka, skryć się przed szczypiącym mrozem. Pan Green dopadł wreszcie małżeństwo Greengrass, wcześniej żegnając się wylewnie z Prudence, by wreszcie poprowadzić ich w kierunku miasteczka.
— To nie będzie ładny widok, więc gdyby milady czuła, że potrzebuje przerwy, proszę się nie krępować, służę pomocą — powiedział, przyglądając się idącej pod rękę Elroya damie ze stosowną uwagą. Nie minęło siedem minut marszu, gdy znaleźli się na jednej z wydeptanych w śniegu ścieżek prowadzących do wioski. Pomimo tego, że ludzie w większości zgromadzonej na cmentarzu zdążyli już wrócić do domu, cisza panująca wokół była dojmująca. Gdzieniegdzie wciąż mogli natknąć się na ślady — brunatne, ścięte lodem plamy krwi, które jeden brzeg miały nieregularny, drugą linię stanowił zaś kontur ludzkiej sylwetki; prawdopodobnie wyważone drzwi, wybite szyby, do których zajrzenie skutkowało dostrzeżeniem rozrzuconych mebli, kolejnych plam, prawdziwego chaosu śmierci. W powietrzu wciąż unosił się nieprzyjemny, prawie stęchły zapach i to właśnie on najbardziej zaszkodził pobladłej z wrażenia i drżącej z emocji Mare. I choć przytknęła czarną chustkę do nosa i ust, nie odwracała wzroku. Musiała wiedzieć, jak wielką krzywdą odbiło się ich złudne poczucie bezpieczeństwa. Za co odpowiadać będą czarnoksiężnicy, gdy tylko wyłapią ich co do jednego.
Oczy zaszły jej łzami dopiero wtedy, gdy kątem oka wyłapała porzucony, różowy, dziecięcy bucik. Fala smutku, fala gniewu. Dudniąca w uszach cisza i zduszony krzyk niezgody.
Nigdy więcej.
— Jak dorosnę, też będę tu wszystkich bronił jak smok! — oznajmił chłopiec, nim matka chłopca pociągnęła go delikatnie za kapturek w ramach upomnienia. Dookoła znajdowało się bowiem jeszcze kilkoro dzieci, w różnym wieku. Niektóre wyglądały tak, jakby mogły już uczęszczać do szkoły, inne były na to za małe. Wszystkie jednak wpatrywały się w Elroya i Mare z ciekawością godną odkrywców.
— Milordzie, milady — odezwał się wreszcie jeden ze stojących na skraju zgromadzenia mężczyzn, podchodząc bliżej małżeństwa arystokratów. Ukłonił się najlepiej, jak umiał, choć dla obeznanych w szlacheckiej etykiecie Greengrassów wyglądało to dalej raczej koślawo. Ściągnął z głowy wełnianą czapkę, kilka płatków śniegu od razu osiadło na czarnej jak noc czuprynie. — My... byśmy chcieli powiedzieć... — obrócił się nerwowo przez ramię w kierunku grupki mężczyzn stojącej kawałek dalej. Prędkim ruchem ręki nakazał im podejście bliżej, co ci uczynili. Wyglądali na niepewnych, ale nie była to niepewność, która odstawała od normy, nie w takich okolicznościach i nie wobec prawdopodobnie pierwszego spotkania z arystokracją w ich życiu. — Że my prawie uwierzyliśmy temu, co mówili w Stoke—on—Trent. Ale po tym, co usłyszeliśmy dzisiaj... Że milord i milady zjawili się tu, u nas... To nieprawda, co oni tam gadali. Nie odwróciliście się od nas w dniu próby i my naprawdę doceniamy to, że miał, i milord, i milady odwagę przyjść tu, nie chować się tam u siebie, i powiedzieć wszystko wprost. Tak jak jest. Ludzi się poznaje po czynach, a wy, znaczy państwo... My widzimy, że się nie lękacie. I tylko takim szlachcicom możemy ufać. Prawda, chłopaki?
Wszyscy mężczyźni pokiwali głową, zgadzając się ze słowami swego prowodyra. Mare poświęciła chwilę, by spojrzeć ku Elroyowi, wybadać jakoś jego reakcję. Wierzyła, że będzie potrafił odpowiedzieć na takie deklaracje. Potrafił przecież rozpalać serca, przekuwać entuzjazm w siłę, której nie dało się już powstrzymać. Sama nie dziwiła się takiej postawie mieszkańców — Lavedale od zawsze zamieszkiwane było przez mugoli i ich czarodziejskich krewnych, a rozlew krwi bliskich antagonizował jak mało co.
Uwagę lady Greengrass przykuła jednak grupa kobiet dyskutująca o czymś kawałek dalej. Skinieniem głowy dała znać mężowi, że oddali się od niego na moment, by zatrzymać się niedaleko drugiego ze zgromadzeń.
— Jeżeli miałyby panie jakąś potrzebę, jeżeli mogłabym pomóc, proszę się nie krępować — powiedziała spokojnie, gdy niemal wszystkie obecne panie skupiły na niej swe spojrzenie. Kilka z nich spłoszyło się wobec jej nagłej obecności, lecz Mare pragnęła przytrzymać je jeszcze na moment przy sobie, podzielić się współczuciem, łagodnością i miłością, której ta umęczona ziemia naprawdę potrzebowała.
— My potrzebujemy pracy przede wszystkim... — odezwała się jedna z kobiet, prawdopodobnie w wieku ukochanej mamy Mare. — Gdy minister z Londynu zaczął siać terror, nasi chłopcy potracili roboty... Niewiele jest zakładów, które wciąż są w posiadaniu niemagicznych, a nawet takie czarodzieje niszczą... — westchnęła ciężko, lecz na zmęczonej twarzy pojawił się drobny uśmiech. Może uśmiech nadziei, uśmiech wskazujący na odmianę losu. Wydawało się, że wierzła, że Mare nie proponowała tylko słów wsparcia.
— Znajdzie się praca dla każdego, moje panie. Za kilka dni wybieram się do Doliny Downs Bank. Jeżeli macie zdrowych mężów, potrzebni będą tam budowniczy. Te z pań, które również pragną zarobić, mogę skontaktować z lokalnymi zakładami ceramicznymi i krawieckimi. Nie mamy wiele, ale wspólnymi siłami wiele możemy osiągnąć.
Zima nie była łaskawa, nie w tym roku. Rekordowo mroźne temperatury sprawiły, że pomimo udanych rozmów i podniesienia nastrojów mieszkańców przy zachowaniu powagi potrzebnej dla pożegnań najbliższych, wszyscy zebrani na cmentarzu musieli już udać się do środka, skryć się przed szczypiącym mrozem. Pan Green dopadł wreszcie małżeństwo Greengrass, wcześniej żegnając się wylewnie z Prudence, by wreszcie poprowadzić ich w kierunku miasteczka.
— To nie będzie ładny widok, więc gdyby milady czuła, że potrzebuje przerwy, proszę się nie krępować, służę pomocą — powiedział, przyglądając się idącej pod rękę Elroya damie ze stosowną uwagą. Nie minęło siedem minut marszu, gdy znaleźli się na jednej z wydeptanych w śniegu ścieżek prowadzących do wioski. Pomimo tego, że ludzie w większości zgromadzonej na cmentarzu zdążyli już wrócić do domu, cisza panująca wokół była dojmująca. Gdzieniegdzie wciąż mogli natknąć się na ślady — brunatne, ścięte lodem plamy krwi, które jeden brzeg miały nieregularny, drugą linię stanowił zaś kontur ludzkiej sylwetki; prawdopodobnie wyważone drzwi, wybite szyby, do których zajrzenie skutkowało dostrzeżeniem rozrzuconych mebli, kolejnych plam, prawdziwego chaosu śmierci. W powietrzu wciąż unosił się nieprzyjemny, prawie stęchły zapach i to właśnie on najbardziej zaszkodził pobladłej z wrażenia i drżącej z emocji Mare. I choć przytknęła czarną chustkę do nosa i ust, nie odwracała wzroku. Musiała wiedzieć, jak wielką krzywdą odbiło się ich złudne poczucie bezpieczeństwa. Za co odpowiadać będą czarnoksiężnicy, gdy tylko wyłapią ich co do jednego.
Oczy zaszły jej łzami dopiero wtedy, gdy kątem oka wyłapała porzucony, różowy, dziecięcy bucik. Fala smutku, fala gniewu. Dudniąca w uszach cisza i zduszony krzyk niezgody.
Nigdy więcej.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Nie mógł się dziwić dziecięcemu zapałowi - on sam czasem chciał, aby świat działał tak prosto jak w tej dziecięcej wyobraźni, ale niestety rzeczywistość była przegniła ideałami ludzi, którzy byli zbyt zapatrzeni w samych siebie i zbyt przekonanych o tym, że mieli racje - a ich racja była najichsza i przyznawali sobie prawo do odbierania możliwości głosu innym. Ale on wiedział czym zapisana była historia ich rodu - głosem i odwagą, słowem które nie cichło i które rozbrzmiewało głośnie, chcąc bronić prawdy i niewinnych, jak i honoru rodziny.
- Oczywiście - odpowiedział, starając zachować się powagę i surowy wyraz twarzy, traktując w pełni poważnie swoje słowa, jak i słowa chłopca. - Mam nadzieję, że tak się stanie. Mężczyzna musi bronić swojego domu, a Staffordshire jest również moim domem - zapewnił chłopca. Zerknął zaraz po tym po pozostałych dzieciach. One wszystkie... one nie powinny doświadczać wojny. Powinny się uczyć i odkrywać świat, nie martwić się o złych panów i złe panie, którzy mogli wrócić.
Słysząc jednak męski głos zwracający się do nich, odwrócił się spokojnie do mężczyzny, czekając na słowa, które chciał wypowiedzieć. Delikatnym skinieniem jakby udzielił mu pozwolenia na zabranie głosu i choć jego słowa go ukuły, nie dał tego po sobie poznać. Nie mógł pokazać tego jak bardzo bodło to wszystko jego dumę, bo w oczach tych ludzi musiał być niewzruszony - tak, aby wierzyli, że był tutaj, aby ich bronić i że mógł ich bronić. Musiał wraz z żoną stać się dla tych ludzi wzorem i symbolem czegoś większego, czegoś co im pomoże przetrwać tę wojnę.
Ludzie bez nadziei byli równie dobrze martwi. Może dlatego śmierć z rąk dementorów była tak przerażająca i tak okrutna?
Zbliżył się do mężczyzny, kiedy ten skończył mówić, zaraz ujmując jego dłoń i układając drugą na jego ramieniu, starając się aby jego ruchy były jak najbardziej przyjazne i ciepłe, jakby chcąc dodać mu otuchy i zbliżyć się do tych ludzi. Musieli wiedzieć, że byli tutaj po ich stronie - a Greensleeves nie będzie przygrywać zbrodniom, które miały miejsce na tych ziemiach.
- Dziękuję - odezwał się w końcu ciepłym tonem Elroy. - Żadne słowa nie naprawią krzywdy, której Lavedale doznało, dlatego będziemy starali się naprawić to czynami. Dlatego tutaj jesteśmy. Nie odwrócimy wzroku od tragedii, które spotkały Staffordshire, nie ulegniemy tym, którzy dopuścili się tak okrutnych zbrodni. Spotka ich kara, każdego kto ośmielił się współpracować z uzurpatorem w Ministerstwie Magii. Cronus Malfoy przyzwala na działanie Czarnego Pana, przyzwala na krzywdę niewinnych i nie jest ministrem, którego wybrali ludzie - powiedział, powoli odsuwając się od mężczyzny i spoglądając na grupę, za którą ten mówił. - Dziękuję wam za to, że w nas wierzycie. Nie pozwolimy i nie zawiedziemy was ponownie. Nie pozwolimy i nie ugniemy się pod górą kłamstw, które zostały nam zarzucone pod Stoke-on-Trent. Jesteśmy tutaj, lordowie i lady Staffordshire was nie opuścili. Weasley, Greengrass, Prewett, Macmillan, Ollivander, Abbott - wymieniał po kolei, specjalnie modulując głos tak, aby ten się poniósł i dotarł do ludzi. Przy każdym nazwisku zostawił sobie moment na oddech, aby wybrzmiało. Ludzie musieli znać rodziny, które były przy nich. - Oraz Longbottom. Lordowie i lady tych rodów są wam przychylni, nie zostawią ludzi w potrzebie. Nie słuchajcie kłamstw i oszczerstw o tchórzostwo. Harold Longbottom nie ugnie się wrogowi, proszę, pamiętajcie o tym - dodał, bo choć z pewnością było tu wciąż mnóstwo osób niemagicznych, czuł że powinni poznać te nazwiska. Ta wojna dotykała ich wszystkich i musieli wiedzieć, kto był po ich stronie - komu mogli ufać, i komu powinni powierzać swoje nadzieje. I o kim powinni tworzyć legendy i historie.
Po rozmowach z ludźmi, kiedy to sołtys znów do nich powrócił, zgodzili się aby ruszyć za nim, żeby przyjrzeć się scenerii, w której pozostawiono wioskę po ataku. Prowadził swoją ukochaną pod rękę, nie myśląc nawet o opuszczeniu jej boku przez chwilę. Nie mógłby tego zrobić i nie chciał tego zrobić - bo wiedział, że i dla niej, i dla niego ten widok mógł być zbyt trudny do wytrzymania. Nawet jeśli jego psychika stanowczo nie była tak krucha i słaba po wielu latach pracy ze smokami, czuł się jakby świat wojny odkrywał przed nim zupełnie nowe obrazy, na które nikt go nie przygotował w całej jego historii.
Był przyzwyczajony do nieprzyjemnych zapachów - siarka w przeciągu pierwszych lat pracy w rezerwacie była uciążliwym smrodem, do którego w końcu przywykł, a ostatecznie i polubił. A jednak to, co czuli tutaj było czymś zupełnie innym. Zimne powietrze wręcz zakonserwowało ten zapach czarnej magii, krwi i śmierci, który się tutaj zalęgł i nie dało się go odgonić. Czy Lavedale od tej pory musiało zostać naznaczone jako miejsce śmierci? To nie było w porządku, w żadnym wypadku.
Obrazy były przerażające, a mimo to Elroy starał się zachować kamienną twarz - i przyglądać wszystkiemu, co stało na ich drodze. Był winny to tym ludziom, którzy tutaj zginęli, aby nie odwrócić wzroku od miejsca ich rzezi. Musiał zapamiętać to, co wydarzyło się tutaj i już nigdy więcej nie pozwolić, aby coś podobnego miało miejsce.
Dusił w sobie złość - nie smutek, żal czy przerażenie, a głównie złość za to, że ktoś mógł dopuścić się podobnego okrucieństwa na niewinnych ludziach, na dzieciach i starszych, kobietach i ich mężach. Powstrzymywał się przed ukazywaniem swego gniewu, chociaż powoli z czasem się wyłamywał, kiedy dostrzegał kolejne ślady walki i rzezi sprowadzonej przez zwolenników Czarnego Pana.
To miejsce już zawsze będzie o tym przypominało. Musieli powstrzymać to szaleństwo, w którym pogrążała się Anglia za wszelką cenę - bo jeśli pozwolą mu się dalej szerzyć, z ich wyspy, którą zwali domem, nie pozostanie nic. Ci ludzie nie posiadali granic ani hamulców, dlatego potrzeba była silnego głosu i czynów.
Nie mogli czekać aż ktoś podejmie działanie. To oni musieli je podjąć.
| Zt. x3
- Oczywiście - odpowiedział, starając zachować się powagę i surowy wyraz twarzy, traktując w pełni poważnie swoje słowa, jak i słowa chłopca. - Mam nadzieję, że tak się stanie. Mężczyzna musi bronić swojego domu, a Staffordshire jest również moim domem - zapewnił chłopca. Zerknął zaraz po tym po pozostałych dzieciach. One wszystkie... one nie powinny doświadczać wojny. Powinny się uczyć i odkrywać świat, nie martwić się o złych panów i złe panie, którzy mogli wrócić.
Słysząc jednak męski głos zwracający się do nich, odwrócił się spokojnie do mężczyzny, czekając na słowa, które chciał wypowiedzieć. Delikatnym skinieniem jakby udzielił mu pozwolenia na zabranie głosu i choć jego słowa go ukuły, nie dał tego po sobie poznać. Nie mógł pokazać tego jak bardzo bodło to wszystko jego dumę, bo w oczach tych ludzi musiał być niewzruszony - tak, aby wierzyli, że był tutaj, aby ich bronić i że mógł ich bronić. Musiał wraz z żoną stać się dla tych ludzi wzorem i symbolem czegoś większego, czegoś co im pomoże przetrwać tę wojnę.
Ludzie bez nadziei byli równie dobrze martwi. Może dlatego śmierć z rąk dementorów była tak przerażająca i tak okrutna?
Zbliżył się do mężczyzny, kiedy ten skończył mówić, zaraz ujmując jego dłoń i układając drugą na jego ramieniu, starając się aby jego ruchy były jak najbardziej przyjazne i ciepłe, jakby chcąc dodać mu otuchy i zbliżyć się do tych ludzi. Musieli wiedzieć, że byli tutaj po ich stronie - a Greensleeves nie będzie przygrywać zbrodniom, które miały miejsce na tych ziemiach.
- Dziękuję - odezwał się w końcu ciepłym tonem Elroy. - Żadne słowa nie naprawią krzywdy, której Lavedale doznało, dlatego będziemy starali się naprawić to czynami. Dlatego tutaj jesteśmy. Nie odwrócimy wzroku od tragedii, które spotkały Staffordshire, nie ulegniemy tym, którzy dopuścili się tak okrutnych zbrodni. Spotka ich kara, każdego kto ośmielił się współpracować z uzurpatorem w Ministerstwie Magii. Cronus Malfoy przyzwala na działanie Czarnego Pana, przyzwala na krzywdę niewinnych i nie jest ministrem, którego wybrali ludzie - powiedział, powoli odsuwając się od mężczyzny i spoglądając na grupę, za którą ten mówił. - Dziękuję wam za to, że w nas wierzycie. Nie pozwolimy i nie zawiedziemy was ponownie. Nie pozwolimy i nie ugniemy się pod górą kłamstw, które zostały nam zarzucone pod Stoke-on-Trent. Jesteśmy tutaj, lordowie i lady Staffordshire was nie opuścili. Weasley, Greengrass, Prewett, Macmillan, Ollivander, Abbott - wymieniał po kolei, specjalnie modulując głos tak, aby ten się poniósł i dotarł do ludzi. Przy każdym nazwisku zostawił sobie moment na oddech, aby wybrzmiało. Ludzie musieli znać rodziny, które były przy nich. - Oraz Longbottom. Lordowie i lady tych rodów są wam przychylni, nie zostawią ludzi w potrzebie. Nie słuchajcie kłamstw i oszczerstw o tchórzostwo. Harold Longbottom nie ugnie się wrogowi, proszę, pamiętajcie o tym - dodał, bo choć z pewnością było tu wciąż mnóstwo osób niemagicznych, czuł że powinni poznać te nazwiska. Ta wojna dotykała ich wszystkich i musieli wiedzieć, kto był po ich stronie - komu mogli ufać, i komu powinni powierzać swoje nadzieje. I o kim powinni tworzyć legendy i historie.
Po rozmowach z ludźmi, kiedy to sołtys znów do nich powrócił, zgodzili się aby ruszyć za nim, żeby przyjrzeć się scenerii, w której pozostawiono wioskę po ataku. Prowadził swoją ukochaną pod rękę, nie myśląc nawet o opuszczeniu jej boku przez chwilę. Nie mógłby tego zrobić i nie chciał tego zrobić - bo wiedział, że i dla niej, i dla niego ten widok mógł być zbyt trudny do wytrzymania. Nawet jeśli jego psychika stanowczo nie była tak krucha i słaba po wielu latach pracy ze smokami, czuł się jakby świat wojny odkrywał przed nim zupełnie nowe obrazy, na które nikt go nie przygotował w całej jego historii.
Był przyzwyczajony do nieprzyjemnych zapachów - siarka w przeciągu pierwszych lat pracy w rezerwacie była uciążliwym smrodem, do którego w końcu przywykł, a ostatecznie i polubił. A jednak to, co czuli tutaj było czymś zupełnie innym. Zimne powietrze wręcz zakonserwowało ten zapach czarnej magii, krwi i śmierci, który się tutaj zalęgł i nie dało się go odgonić. Czy Lavedale od tej pory musiało zostać naznaczone jako miejsce śmierci? To nie było w porządku, w żadnym wypadku.
Obrazy były przerażające, a mimo to Elroy starał się zachować kamienną twarz - i przyglądać wszystkiemu, co stało na ich drodze. Był winny to tym ludziom, którzy tutaj zginęli, aby nie odwrócić wzroku od miejsca ich rzezi. Musiał zapamiętać to, co wydarzyło się tutaj i już nigdy więcej nie pozwolić, aby coś podobnego miało miejsce.
Dusił w sobie złość - nie smutek, żal czy przerażenie, a głównie złość za to, że ktoś mógł dopuścić się podobnego okrucieństwa na niewinnych ludziach, na dzieciach i starszych, kobietach i ich mężach. Powstrzymywał się przed ukazywaniem swego gniewu, chociaż powoli z czasem się wyłamywał, kiedy dostrzegał kolejne ślady walki i rzezi sprowadzonej przez zwolenników Czarnego Pana.
To miejsce już zawsze będzie o tym przypominało. Musieli powstrzymać to szaleństwo, w którym pogrążała się Anglia za wszelką cenę - bo jeśli pozwolą mu się dalej szerzyć, z ich wyspy, którą zwali domem, nie pozostanie nic. Ci ludzie nie posiadali granic ani hamulców, dlatego potrzeba była silnego głosu i czynów.
Nie mogli czekać aż ktoś podejmie działanie. To oni musieli je podjąć.
| Zt. x3
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Wioska Lavedale
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire