Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Ruiny katedry
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ruiny katedry
Budowla wzniesiona na przełomie XIV i XV wieku, stanowiąca dawniej chlubę hrabstwa Staffordshire. Gromadziła tłumnie nie tylko mieszkańców okolicznych wiosek i miasteczek, ale również przyjezdnych. Na początku XVIII wieku została przejęta przez czarownicę, która stworzyła swoiste miejsce kultu czarnej magii i wraz ze swoimi popleczniczkami odprawiała w katedrze czarno magiczne rytuały. Dziś katedra straszy swoim niszczejącym obrazem. Zadaszenie dzwonnicy zapadł się do środka, zakrywając wejście do katakumb, skrywających swoje tajemnice po dziś dzień. Sklepienie nad główną nawą nie utrzymało ciężaru połaci, zapadło się do środka, zakrywając gruzami i grubą warstwą kurzu zniszczone, drewniane ławeczki i klęczniki.
The member 'Perseus Black' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4, 82
'k100' : 4, 82
Jasne, ostre spojrzenie naprzemiennie tkwiło w połamanym czarodzieju i Perseuszu. Spoglądał to na jednego, to na drugiego, myślom pozwoliwszy płynąć w jednym, spójnym kierunku. Potok potencjalnych źródeł obrażeń wylewał się jednostajnie, miarowo, z każdym mrugnięciem, z każdym oddechem stając się coraz gęstszym, coraz mniej logicznym. Potrząsnął głową, wolną dłonią zgarniając wilgotne kosmyki z twarzy. Dość niedbałym ruchem odgarnął je na czubek głowy, po czym wyprostował się, ponad Perseuszem spoglądając na resztę katedry.
— Niewykluczone — potwierdził. — Jak myślisz, jak wielu z nich dba o siebie właściwie? — Wskazał podbródkiem na tłum czarodziejów za nim. — Żadne z nich nie ma stosownej wiedzy o anatomii czy magii leczniczej. Nie wspominając o jakimkolwiek właściwym dbaniu o higienę. Są czarodziejami, a proste czynności przerastają ich możliwości. Ze strachu przed mugolami, Perseuszu. Boją się ich. Ukrywają. Nawet na swoich patrzą z przestrachem — podjął poważnym tonem, próbując uzmysłowić towarzyszowi właściwe meritum problemu. Nie oni sami byli problem, lecz głęboko zakorzenione poczucie, nie, brak własnej wartości i za grosz szacunku do magicznego daru. Stosunek do świata, którym Zachary wręcz gardził, a zmęczony innymi zobowiązaniami, stał tutaj, gotów czynić swoją powinność wobec społeczności oczekującej pomocy.
— Zbyt wiele tutaj z nim nie zdziałamy — zdecydował, unosząc różdżkę nad odkryty tors, po czym przyłożył ją do mostka. — Feniterio — rzekł równie mocno, kreśląc gest na skórze, starając się zachować przy tym odpowiednią delikatność. Świeżo naprawione żebra, nastawione i zrośnięte wciąż były delikatne. Nie wspominając o barku oraz obojczyku, co do których nadal nie potrafił zdecydować, na ile rozsądnym było leczenie go w ten sposób. — Idź pomóż innym. Przygotuję go do drogi i dołączę do ciebie — wydał dyspozycję Perseuszowi, za oczywiste biorąc fakt, iż był ordynatorem i jako jedyny posiadał w tym miejscu pewną, stabilną władzę. Podporządkowanie się było jedyną opcją, jaka mogła być brana pod uwagę. Odczekał chwilę, aż lord zniknie spoza zasięgu i przysunął koniec akacjowego drewna do skroni pacjenta. — Paxo — szepnął, skupiając myśli na tym, by prosty czar uspokajający i obniżający ciśnienie zadziałał. Delikatnie obrócił nadgarstek, jakby przekręcał klucz w zamku i wycofał ciepłą od magii różdżkę. Zamknięte powieki uchylił po kilku kolejnych sekundach oraz głębokich oddechach prowadzących do jednoznacznej konkluzji. Nie byli aż tak dobrze przygotowani na to, co tutaj zastali. Wiele z tego wszystkiego prowadziło do improwizowanego działania, półśrodków przedłużających cały proces leczenia, lecz bez odpowiednich warunków nie zamierzał ryzykować łamaniem kości i ponownym ich zrastaniem. Nie miał też na to wystarczająco dużo sił. Był zmęczony swoim poprzednim wyczynem sprzed kilku godzin i nie mógł nadmiernie szaleć, rzucając zaklęcia na prawo i lewo.
Wziął głęboki oddech i gestem dłoni przywołał do siebie jednego z sanitariuszy, który pomagał przy całym przedsięwzięciu.
— Przygotujcie go do transportu do Świętego Munga. I poinformujcie rodzinę — wydał polecenie, po czym w milczeniu ruszył do tłumu czarodziejów i czarownic, dzieci, dorosłych i starców oczekujących pomocy. Wciąż było ich tak wielu, a miał wrażenie, że przez jego ręce przewinęła się już cała najbliższa okolica. Napływali kolejni i tylko ta myśl podtrzymywała Zachary'ego w dobrym humorze. Ich działania odnosiły skutki.
— Niewykluczone — potwierdził. — Jak myślisz, jak wielu z nich dba o siebie właściwie? — Wskazał podbródkiem na tłum czarodziejów za nim. — Żadne z nich nie ma stosownej wiedzy o anatomii czy magii leczniczej. Nie wspominając o jakimkolwiek właściwym dbaniu o higienę. Są czarodziejami, a proste czynności przerastają ich możliwości. Ze strachu przed mugolami, Perseuszu. Boją się ich. Ukrywają. Nawet na swoich patrzą z przestrachem — podjął poważnym tonem, próbując uzmysłowić towarzyszowi właściwe meritum problemu. Nie oni sami byli problem, lecz głęboko zakorzenione poczucie, nie, brak własnej wartości i za grosz szacunku do magicznego daru. Stosunek do świata, którym Zachary wręcz gardził, a zmęczony innymi zobowiązaniami, stał tutaj, gotów czynić swoją powinność wobec społeczności oczekującej pomocy.
— Zbyt wiele tutaj z nim nie zdziałamy — zdecydował, unosząc różdżkę nad odkryty tors, po czym przyłożył ją do mostka. — Feniterio — rzekł równie mocno, kreśląc gest na skórze, starając się zachować przy tym odpowiednią delikatność. Świeżo naprawione żebra, nastawione i zrośnięte wciąż były delikatne. Nie wspominając o barku oraz obojczyku, co do których nadal nie potrafił zdecydować, na ile rozsądnym było leczenie go w ten sposób. — Idź pomóż innym. Przygotuję go do drogi i dołączę do ciebie — wydał dyspozycję Perseuszowi, za oczywiste biorąc fakt, iż był ordynatorem i jako jedyny posiadał w tym miejscu pewną, stabilną władzę. Podporządkowanie się było jedyną opcją, jaka mogła być brana pod uwagę. Odczekał chwilę, aż lord zniknie spoza zasięgu i przysunął koniec akacjowego drewna do skroni pacjenta. — Paxo — szepnął, skupiając myśli na tym, by prosty czar uspokajający i obniżający ciśnienie zadziałał. Delikatnie obrócił nadgarstek, jakby przekręcał klucz w zamku i wycofał ciepłą od magii różdżkę. Zamknięte powieki uchylił po kilku kolejnych sekundach oraz głębokich oddechach prowadzących do jednoznacznej konkluzji. Nie byli aż tak dobrze przygotowani na to, co tutaj zastali. Wiele z tego wszystkiego prowadziło do improwizowanego działania, półśrodków przedłużających cały proces leczenia, lecz bez odpowiednich warunków nie zamierzał ryzykować łamaniem kości i ponownym ich zrastaniem. Nie miał też na to wystarczająco dużo sił. Był zmęczony swoim poprzednim wyczynem sprzed kilku godzin i nie mógł nadmiernie szaleć, rzucając zaklęcia na prawo i lewo.
Wziął głęboki oddech i gestem dłoni przywołał do siebie jednego z sanitariuszy, który pomagał przy całym przedsięwzięciu.
— Przygotujcie go do transportu do Świętego Munga. I poinformujcie rodzinę — wydał polecenie, po czym w milczeniu ruszył do tłumu czarodziejów i czarownic, dzieci, dorosłych i starców oczekujących pomocy. Wciąż było ich tak wielu, a miał wrażenie, że przez jego ręce przewinęła się już cała najbliższa okolica. Napływali kolejni i tylko ta myśl podtrzymywała Zachary'ego w dobrym humorze. Ich działania odnosiły skutki.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Zachary Shafiq' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 60, 73
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 8, 1, 3, 1, 4
#1 'k100' : 60, 73
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 8, 1, 3, 1, 4
Przymknął na moment powieki, wspominając pachnącą ziołami pracownię w Dolinie Godryka, krople listopadowego deszczu uderzającą o szybę oraz wychudzone ciało, którego posiadaczka uparcie odmawiała jedzenia. Jeżeli po wszystkim, co między nimi zaszło, nie wyrzuciła jedzenia, które przysłał jej przed świętami, najprawdopodobniej przekazała je komuś innemu. Zaraz potem otworzył oczy, natrafiając na jasne spojrzenie Zacharego.
— Są zaszczuci przez to mugolskie robactwo do tego stopnia, że zaczynają się do niego upodabniać dla spokoju. Są też tacy, którym podoba się rola bydła w zagrodzie — odparł z obrzydzeniem na twarzy, wciąż nie mogąc przepędzić z głowy obrazu wychudzonych palców zaciskających się na drewnie różdżki. Ale to nie potrwa długo, powtarzał sobie w myślach. Wkrótce Anglia zostanie oczyszczona z zarazy, zatruwającej magiczne społeczeństwo. — Ale wraz z końcem wojny to się zmieni, przywrócimy czarodziejskiej rasie należną świetność. — ulice znów spłyną, jednak już nie tylko mugolską, ale także krwią buntowników, wioski i miasta zostaną spalone, dziesiątki, jak nie setki dzieci straci swych rodziców. Będzie to ciężkie dla wszystkich, ale to działanie koniecznie do tego, by uzdrowić czarodziejską nację; jak odcięcie obumarłej kończyny, czy opuszczenie jałowej ziemi. Nie można żałować pasożytów żerujących na bezbronnym ciele.
Przyjrzał się jeszcze raz czarodziejowi na ołtarzu. Dla tych spod sztandaru Longbottoma byłby ofiarą działań Rycerzy Walpurgii, przypadkowym gapiem, który znalazł się w złym miejscu w złym czasie, jednakże — jeżeli wierzyć temu, co wywnioskował lord Shafiq, a Perseus nie miał powodu, by oskarżać go o nieprawdomówność — jego tragedia rozpoczęła się znacznie wcześniej, w momencie, gdy rebelianci postanowili sprzeciwić się polityce prawowitego Ministra. To oni, nie zwolennicy Czarnego pana, byli odpowiedzialni za wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na tych ludzi.
— Zaczyna brakować miejsca — zerknął w stronę grupki zażegnanych kryzysów, która stawała się coraz większa, tłoczyła się wokół przegnitego konfesjonału w poszukiwaniu schronienia. — Trzeba im coś zorganizować.
Póki co jednak planował wyleczyć tych, których był w stanie. Z różdżką w dłoni wszedł więc między czarodziejów, rzucając zaklęcie za zaklęciem, a biała magia wypełniła go całkowicie, by następnie spłynąć na potrzebujących.
Wszystko w imię wyższego celu.
| zt
— Są zaszczuci przez to mugolskie robactwo do tego stopnia, że zaczynają się do niego upodabniać dla spokoju. Są też tacy, którym podoba się rola bydła w zagrodzie — odparł z obrzydzeniem na twarzy, wciąż nie mogąc przepędzić z głowy obrazu wychudzonych palców zaciskających się na drewnie różdżki. Ale to nie potrwa długo, powtarzał sobie w myślach. Wkrótce Anglia zostanie oczyszczona z zarazy, zatruwającej magiczne społeczeństwo. — Ale wraz z końcem wojny to się zmieni, przywrócimy czarodziejskiej rasie należną świetność. — ulice znów spłyną, jednak już nie tylko mugolską, ale także krwią buntowników, wioski i miasta zostaną spalone, dziesiątki, jak nie setki dzieci straci swych rodziców. Będzie to ciężkie dla wszystkich, ale to działanie koniecznie do tego, by uzdrowić czarodziejską nację; jak odcięcie obumarłej kończyny, czy opuszczenie jałowej ziemi. Nie można żałować pasożytów żerujących na bezbronnym ciele.
Przyjrzał się jeszcze raz czarodziejowi na ołtarzu. Dla tych spod sztandaru Longbottoma byłby ofiarą działań Rycerzy Walpurgii, przypadkowym gapiem, który znalazł się w złym miejscu w złym czasie, jednakże — jeżeli wierzyć temu, co wywnioskował lord Shafiq, a Perseus nie miał powodu, by oskarżać go o nieprawdomówność — jego tragedia rozpoczęła się znacznie wcześniej, w momencie, gdy rebelianci postanowili sprzeciwić się polityce prawowitego Ministra. To oni, nie zwolennicy Czarnego pana, byli odpowiedzialni za wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na tych ludzi.
— Zaczyna brakować miejsca — zerknął w stronę grupki zażegnanych kryzysów, która stawała się coraz większa, tłoczyła się wokół przegnitego konfesjonału w poszukiwaniu schronienia. — Trzeba im coś zorganizować.
Póki co jednak planował wyleczyć tych, których był w stanie. Z różdżką w dłoni wszedł więc między czarodziejów, rzucając zaklęcie za zaklęciem, a biała magia wypełniła go całkowicie, by następnie spłynąć na potrzebujących.
Wszystko w imię wyższego celu.
| zt
{............................. }
Ce qu'on appelle une raison de vivre , est en
même temps une excellente raison demourir .
même temps une excellente raison de
Z lekką rezerwą słuchał słów Perseusza. Niewątpliwie byli w tym samym wieku, wyznawali wręcz spójną ideologię, politykę. Nie umiał nie zgodzić się z tym, co mówił i uważał. W swoim dotychczasowym politycznym i społecznym doświadczeniu wolał jednak, by nie mówił głośno o pewnych kwestiach. Ostre spojrzenie spoczęło na Blacku, ale Zachary nie wypowiedział ani jednego słowa. Milczał cały ten czas i przysłuchiwał się temu, myślami odpływając do wspomnień z ostatniego roku. Do deklaracji, do słów padających podczas najważniejszych wydarzeń, które doprowadziły ich do tego, gdzie właśnie stali. Nad ledwie przytomnym czarodziejem.
— Tak będzie — zdecydował się potwierdzić jedynie jego słowa. Nie było potrzeby brnąć w temat dalej. Nie były to ani czas, ani miejsce właściwe ku takim rozważaniom. Misja, którą wspólnie nieśli w ruinach mugolskiej katedry wciąż trwała. Nie mogli się rozpraszać dywagacjami na polityczne tematy. Nawet Zachary nie chciał mówić więcej mimo słuszności poglądów Perseusza oraz pozycji rodu Blacków. Nie był wtajemniczony we wszystkie plany Rycerzy Walpurgii, nie okazano mu jeszcze dostatecznie wiele zaufania, a Shafiq – jako jeden z nich – nie zamierał czynić tego na wyrost. Każdy miał zostać oceniony, sprawdzony, zweryfikowany i to nie w jego rękach leżało wydanie ostatecznej opinii, która pozwoliłaby wkroczyć w ich zamknięte grono.
— Nie mamy tutaj miejsca na dłuższe przetrzymywanie ich tutaj — stwierdził obojętnie. — Jeśli zostali uleczeni, powinni iść do domu. Nie przybyliśmy tutaj rozdać jedzenia, a uleczyć rany i dodać nieco sił. Z całą resztą muszą poradzić sobie sami — zakończył sucho, posyłając spojrzenie do pobliskiego sanitariusza, by wezwać go do siebie. Udzielił mu kilka kolejnych instrukcji. Nie mogli przecież spędzić tu całej nocy, bo ci nie mieli gdzie pójść. Mieli własne domy, w których mogli się schronić i w miarę możliwości ogrzać. Albo inne siedliska, w których przebywali i czuli się bezpiecznie. Tutaj nic więcej na nich nie czekało; powinni zdawać sobie z tego sprawę.
Poruszył barkami, czując lekkie napięcie mięśni oraz stawów. Westchnął, wypuszczając nieco widocznej pary z ust, którą przez kilka chwil śledził, aż ulotniła się w powietrzu. Obrócił w palcach różdżkę, przechodząc stopniowo przez zgromadzonych czarodziejów i czarownice oczekujący czegoś więcej niżeli uleczenia ran. Nie mógł im tego dać. Nie takie było ich zadanie i stopniowo uświadamiał ich w tym, coraz częściej odchodząc do wymagających interwencji i badania, by po wszelkich ukończonych czynnościach sugerować powrót do domu i wypicie choćby kubka gorącej wody mającej rozgrzać organizm, jeśli nie mieli w swoich zapasach herbaty. Dobrze o tym wiedział z własnego doświadczenia.
z/t
— Tak będzie — zdecydował się potwierdzić jedynie jego słowa. Nie było potrzeby brnąć w temat dalej. Nie były to ani czas, ani miejsce właściwe ku takim rozważaniom. Misja, którą wspólnie nieśli w ruinach mugolskiej katedry wciąż trwała. Nie mogli się rozpraszać dywagacjami na polityczne tematy. Nawet Zachary nie chciał mówić więcej mimo słuszności poglądów Perseusza oraz pozycji rodu Blacków. Nie był wtajemniczony we wszystkie plany Rycerzy Walpurgii, nie okazano mu jeszcze dostatecznie wiele zaufania, a Shafiq – jako jeden z nich – nie zamierał czynić tego na wyrost. Każdy miał zostać oceniony, sprawdzony, zweryfikowany i to nie w jego rękach leżało wydanie ostatecznej opinii, która pozwoliłaby wkroczyć w ich zamknięte grono.
— Nie mamy tutaj miejsca na dłuższe przetrzymywanie ich tutaj — stwierdził obojętnie. — Jeśli zostali uleczeni, powinni iść do domu. Nie przybyliśmy tutaj rozdać jedzenia, a uleczyć rany i dodać nieco sił. Z całą resztą muszą poradzić sobie sami — zakończył sucho, posyłając spojrzenie do pobliskiego sanitariusza, by wezwać go do siebie. Udzielił mu kilka kolejnych instrukcji. Nie mogli przecież spędzić tu całej nocy, bo ci nie mieli gdzie pójść. Mieli własne domy, w których mogli się schronić i w miarę możliwości ogrzać. Albo inne siedliska, w których przebywali i czuli się bezpiecznie. Tutaj nic więcej na nich nie czekało; powinni zdawać sobie z tego sprawę.
Poruszył barkami, czując lekkie napięcie mięśni oraz stawów. Westchnął, wypuszczając nieco widocznej pary z ust, którą przez kilka chwil śledził, aż ulotniła się w powietrzu. Obrócił w palcach różdżkę, przechodząc stopniowo przez zgromadzonych czarodziejów i czarownice oczekujący czegoś więcej niżeli uleczenia ran. Nie mógł im tego dać. Nie takie było ich zadanie i stopniowo uświadamiał ich w tym, coraz częściej odchodząc do wymagających interwencji i badania, by po wszelkich ukończonych czynnościach sugerować powrót do domu i wypicie choćby kubka gorącej wody mającej rozgrzać organizm, jeśli nie mieli w swoich zapasach herbaty. Dobrze o tym wiedział z własnego doświadczenia.
z/t
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|21.01.1958
Mycie krwi z rąk bywa męczące. I nie chodzi tu o czerwone skrzepy, włażące pod paznokcie i w zagłębienia metalowej ręki - to można doczyścić zwyczajna ostrą szczotką albo głupim zaklęciem. Najgorszy jest ten zapach. Nie wiem jakim cudem krwi udaje się tak głęboko wejść pod skórę i mimo szorowania przez cały czas utrzymywać się ten charakterystyczny metaliczny zapach.
Nie to, żeby mi jakoś specjalnie przeszkadzał. Nawet go lubię. Ale nie pomaga w interesach, kiedy próbujesz komuś uścisnąć dłoń, żeby przypieczętować umowę. A już kompletnie jest ciężko, kiedy ma się ręce uwalone we krwi po łokcie.
Tak dosłownie.
I nawet nie tylko łokcie, ale i całe ciuchy.
Cóż, tym razem trochę mnie poniosło. Trochę za bardzo byłam wściekła, a on trochę za bardzo uparty. Wyrywanie paznokci, podtapianie i czarna magia nie pomogła, aż musiałam sięgnąć po lekko zardzewiałe mugolskie szczypce, którymi obcięłam mu oba kciuki. Nie były mu potrzebne, bo i różdżkę złamałam na jego oczach. Kurwa, jeszcze chwila i wsadziłabym ten ostrzejszy koniec mu w oko. Ale wtedy by mi tu kipnął, a potrzebowałam go żywego.
Tak łatwo jest czasem oszukiwać ludzi, którzy czują się zbyt pewnie.
Udajesz głodnego dzieciaka, który jest gotów zrobić wszystko za jedzenie. I taki ktoś, lekko wstawiony, po popijawie w miejscowym barze idzie z myślą, że ktoś mu obciągnie za puszkę kociej karmy. A dalej… no dalej to nie jest w stanie wychwycić, jak bardzo ma przejebane, tylko jest sprawnie pacyfikowany, po czym grzecznie ląduję ryjem w śniegu i kamieniach.
Problem był tylko taki, że ten konkretny typ psidwaczego syna nie chciał się łamać. Zamiast wyśpiewać mi jak wiosenny ptaszek wszystkie punkty, gdzie chłopaki z City mieli swoje “magazyny” - miejscówki, gdzie trzymali nielegalny towar do rozprowadzenia dalej, jęczał tylko coś o kryjówkach mugoli, że musiał powiedzieć, bo uciekał.
Gówno mnie obchodzą ci mugole. Równie dobrze mogliby zdechnąć.
-Gdzie twoi koledzy z City otrzymają towar? Gadaj! - wymierzam mu kopniaka w krocze. Kolejnego. Pewnie już nigdy nie spłodzi potomka.
Niestety w odpowiedzi słyszę już tylko niewyraźny bełkot. Kurwa, pierdolona mać.
Typ odpływał, a moich umiejętności nie starczy, żeby ogarnąć, kogoś, kto wygląda jak kawałek poharatanego mięsa. Wyrwanie zęba, czy wyleczenie migreny nie sprawiłoby, że zacznie mówić z sensem. Przez chwile nawet przeszło mi przez myśl, żeby po prostu go tu dobić. Ale nie. Nie. Był zbyt cenny.
Byłam w kropce. W pierdolonej kropce.
|przy sobie: szabla, amulet zastraszający
Mycie krwi z rąk bywa męczące. I nie chodzi tu o czerwone skrzepy, włażące pod paznokcie i w zagłębienia metalowej ręki - to można doczyścić zwyczajna ostrą szczotką albo głupim zaklęciem. Najgorszy jest ten zapach. Nie wiem jakim cudem krwi udaje się tak głęboko wejść pod skórę i mimo szorowania przez cały czas utrzymywać się ten charakterystyczny metaliczny zapach.
Nie to, żeby mi jakoś specjalnie przeszkadzał. Nawet go lubię. Ale nie pomaga w interesach, kiedy próbujesz komuś uścisnąć dłoń, żeby przypieczętować umowę. A już kompletnie jest ciężko, kiedy ma się ręce uwalone we krwi po łokcie.
Tak dosłownie.
I nawet nie tylko łokcie, ale i całe ciuchy.
Cóż, tym razem trochę mnie poniosło. Trochę za bardzo byłam wściekła, a on trochę za bardzo uparty. Wyrywanie paznokci, podtapianie i czarna magia nie pomogła, aż musiałam sięgnąć po lekko zardzewiałe mugolskie szczypce, którymi obcięłam mu oba kciuki. Nie były mu potrzebne, bo i różdżkę złamałam na jego oczach. Kurwa, jeszcze chwila i wsadziłabym ten ostrzejszy koniec mu w oko. Ale wtedy by mi tu kipnął, a potrzebowałam go żywego.
Tak łatwo jest czasem oszukiwać ludzi, którzy czują się zbyt pewnie.
Udajesz głodnego dzieciaka, który jest gotów zrobić wszystko za jedzenie. I taki ktoś, lekko wstawiony, po popijawie w miejscowym barze idzie z myślą, że ktoś mu obciągnie za puszkę kociej karmy. A dalej… no dalej to nie jest w stanie wychwycić, jak bardzo ma przejebane, tylko jest sprawnie pacyfikowany, po czym grzecznie ląduję ryjem w śniegu i kamieniach.
Problem był tylko taki, że ten konkretny typ psidwaczego syna nie chciał się łamać. Zamiast wyśpiewać mi jak wiosenny ptaszek wszystkie punkty, gdzie chłopaki z City mieli swoje “magazyny” - miejscówki, gdzie trzymali nielegalny towar do rozprowadzenia dalej, jęczał tylko coś o kryjówkach mugoli, że musiał powiedzieć, bo uciekał.
Gówno mnie obchodzą ci mugole. Równie dobrze mogliby zdechnąć.
-Gdzie twoi koledzy z City otrzymają towar? Gadaj! - wymierzam mu kopniaka w krocze. Kolejnego. Pewnie już nigdy nie spłodzi potomka.
Niestety w odpowiedzi słyszę już tylko niewyraźny bełkot. Kurwa, pierdolona mać.
Typ odpływał, a moich umiejętności nie starczy, żeby ogarnąć, kogoś, kto wygląda jak kawałek poharatanego mięsa. Wyrwanie zęba, czy wyleczenie migreny nie sprawiłoby, że zacznie mówić z sensem. Przez chwile nawet przeszło mi przez myśl, żeby po prostu go tu dobić. Ale nie. Nie. Był zbyt cenny.
Byłam w kropce. W pierdolonej kropce.
|przy sobie: szabla, amulet zastraszający
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Gdy pierwsza rysa wojny pojawiła się na gładkiej tafli zwierciadła rzeczywistości, chyba niewielu miało wystarczająco dużo odwagi, by spodziewać się, że nie będzie to ostatnia taka skaza. Częstotliwość, z jaką pojawiały się nowe, przerażała. Skala pęknięć, ich głębokość, ostre odłamki szkła strzelające w twarz każdego, kto w tym pokrętnym przedmiocie postanowił się przejrzeć... To wszystko było oszałamiająco wręcz straszne.
Po wczesnostyczniowych wydarzeniach, które wstrząsnęły jego światem w posadach i wystawiły psychikę młodego mężczyzny na największą z dotychczasowych prób, otrzeźwienie przyszło niespodziewane, w formie kolejnej tragedii. Mroczny Znak nad Somerset, poszukiwanie pogubionych i przerażonych dzieci, ujarzmianie magii dziecięcej podrażnionej nieznaną im wcześniej obecnością czarnej magii pozwoliło mu w przedziwny sposób przebudzić się z letargu, w który zdążył zapaść. Nie było już miejsca na rozpaczanie, nie było miejsca na odwracanie wzroku, nurzanie się we własnym smutku, marazmie, conocne rozdrapywanie ran, przynajmniej tych fizycznych.
Nie zjawił się w Staffordshire wcześniej wyłącznie dlatego, że tyle osób się o niego bało. Doceniał ich troskę, naprawdę! Było w końcu coś niezwykle pocieszającego w myśli, że gdzieś tam znajduje się ktoś, kto swój wolny czas i myśli poświęca na kontemplowanie jego bezpieczeństwa. Brak otwartej reakcji drażnił go jednak nieznośny niczym kamień w bucie, szorstka metka drapiąca delikatną, jasną skórę. Wiedział, że nie oderwie się od tego uczucia, dopóki osobiście nie sprawdzi stanu jego krewnych.
Wuja Timona już nie było.
Ale inni mogli uchronić się od podobnego losu.
Był w tamtym miejscu kilkukrotnie, razem z ojcem odwiedzał kuzynów i jeszcze dalszą rodzinę, pamiętał o domu z dużą szklarnią (Punktem honoru każdego Sprouta jest zadbana szklarnia), z którego widać było mgliste kontury jakiegoś smukłego budynku, za małego na zamek, a jednak z dziwnym rodzajem wieży. Lata później dowiedział się od Michaela, że podobne budynki nazywane były przez mugoli katedrami, a w wieży ukryty był dzwon, z którego można było dzwonić, lecz jeżeli w tamtej znajdował się jakiś, milczał za każdym razem, gdy młodszy Castor odwiedzał okolicę.
Dzisiaj również miał milczeć.
Martwa cisza nigdy nie zwiastowała niczego dobrego. Miał tylko dostać się do domu tutejszych Sproutów, porozmawiać z nimi o tym, co dokładnie stało się piątego stycznia i pewnie chwilę wcześniej, spróbować przekonać ich do przeprowadzki. Somerset to dobre miejsce, powtarzał w myślach, choć bez tego samego entuzjazmu co kilka dni wcześniej. Będziecie tam bezpieczni, obiecuję. Mama i tata bardzo za wami tęsknią. A ja... Ja się zajmę wujkiem. Znajdę go i pochowam.
Przechodząc przez kolejne suche zarośla, spodziewał się, że im bliżej będzie mu do żywej duszy, tym mocniej poczuje zapach żyjącego domostwa. Dym unoszący się znad komina, może zapach pieczonego chleba, albo jakiegoś innego posiłku, ewentualnie aromat herbaty, czarnej pewnie, bo trudno było dostać jakąś inną. Nigdy, nawet w najgorszych snach nie wyobrażał sobie, że poczuje coś innego.
Jucha i ludzki strach. Z nutką moczu.
Chude palce zacisnęły się na różdżce, a umysł już zaczął podsuwać mu najróżniejsze scenariusze.
Wdech i wydech.
Głos. Nie był pewien, czy męski, czy damski. Ale czy stanowiło to jakąkolwiek różnicę? Był już zbyt blisko, by to zignorować. Co, jeżeli ktoś znowu podnosi rękę na jego krewniaków?
— Psidwacza mać, co tu się stało?! — zakrzyknął, wchodząc w pole widzenia... zaskakująco znajomej nieznajomej. W swym wełnianym płaszczu, z szalikiem ściśle owiniętym wokół szyi i podbródka, a także czapką z pomponem na czubku głowy wyglądał jak przerośnięte dziecko, nie pomagała także jego raczej filigranowa sylwetka.
Nozdrza rozszerzyły się, wciągając woń krwi zaskakująco chętnie, pomimo protestów żołądka i podświadomości. Widok, który rozciągał się przed nim, był tragiczny. Człowiek leżący przed nieznajomym sprawiał wrażenie osoby znajdującej się już jedną nogą w grobie.
— Zresztą nieważne, chodź tutaj, pomożesz mi! — warknął chwilę później, przebijając się przez świeży śnieg, by jak najszybciej dopaść do człowieka.
| ekwipunek we wsiąkiewce
nasz (póki co) bezimienny NPC 15/207 PŻ[bylobrzydkobedzieladnie]
Po wczesnostyczniowych wydarzeniach, które wstrząsnęły jego światem w posadach i wystawiły psychikę młodego mężczyzny na największą z dotychczasowych prób, otrzeźwienie przyszło niespodziewane, w formie kolejnej tragedii. Mroczny Znak nad Somerset, poszukiwanie pogubionych i przerażonych dzieci, ujarzmianie magii dziecięcej podrażnionej nieznaną im wcześniej obecnością czarnej magii pozwoliło mu w przedziwny sposób przebudzić się z letargu, w który zdążył zapaść. Nie było już miejsca na rozpaczanie, nie było miejsca na odwracanie wzroku, nurzanie się we własnym smutku, marazmie, conocne rozdrapywanie ran, przynajmniej tych fizycznych.
Nie zjawił się w Staffordshire wcześniej wyłącznie dlatego, że tyle osób się o niego bało. Doceniał ich troskę, naprawdę! Było w końcu coś niezwykle pocieszającego w myśli, że gdzieś tam znajduje się ktoś, kto swój wolny czas i myśli poświęca na kontemplowanie jego bezpieczeństwa. Brak otwartej reakcji drażnił go jednak nieznośny niczym kamień w bucie, szorstka metka drapiąca delikatną, jasną skórę. Wiedział, że nie oderwie się od tego uczucia, dopóki osobiście nie sprawdzi stanu jego krewnych.
Wuja Timona już nie było.
Ale inni mogli uchronić się od podobnego losu.
Był w tamtym miejscu kilkukrotnie, razem z ojcem odwiedzał kuzynów i jeszcze dalszą rodzinę, pamiętał o domu z dużą szklarnią (Punktem honoru każdego Sprouta jest zadbana szklarnia), z którego widać było mgliste kontury jakiegoś smukłego budynku, za małego na zamek, a jednak z dziwnym rodzajem wieży. Lata później dowiedział się od Michaela, że podobne budynki nazywane były przez mugoli katedrami, a w wieży ukryty był dzwon, z którego można było dzwonić, lecz jeżeli w tamtej znajdował się jakiś, milczał za każdym razem, gdy młodszy Castor odwiedzał okolicę.
Dzisiaj również miał milczeć.
Martwa cisza nigdy nie zwiastowała niczego dobrego. Miał tylko dostać się do domu tutejszych Sproutów, porozmawiać z nimi o tym, co dokładnie stało się piątego stycznia i pewnie chwilę wcześniej, spróbować przekonać ich do przeprowadzki. Somerset to dobre miejsce, powtarzał w myślach, choć bez tego samego entuzjazmu co kilka dni wcześniej. Będziecie tam bezpieczni, obiecuję. Mama i tata bardzo za wami tęsknią. A ja... Ja się zajmę wujkiem. Znajdę go i pochowam.
Przechodząc przez kolejne suche zarośla, spodziewał się, że im bliżej będzie mu do żywej duszy, tym mocniej poczuje zapach żyjącego domostwa. Dym unoszący się znad komina, może zapach pieczonego chleba, albo jakiegoś innego posiłku, ewentualnie aromat herbaty, czarnej pewnie, bo trudno było dostać jakąś inną. Nigdy, nawet w najgorszych snach nie wyobrażał sobie, że poczuje coś innego.
Jucha i ludzki strach. Z nutką moczu.
Chude palce zacisnęły się na różdżce, a umysł już zaczął podsuwać mu najróżniejsze scenariusze.
Wdech i wydech.
Głos. Nie był pewien, czy męski, czy damski. Ale czy stanowiło to jakąkolwiek różnicę? Był już zbyt blisko, by to zignorować. Co, jeżeli ktoś znowu podnosi rękę na jego krewniaków?
— Psidwacza mać, co tu się stało?! — zakrzyknął, wchodząc w pole widzenia... zaskakująco znajomej nieznajomej. W swym wełnianym płaszczu, z szalikiem ściśle owiniętym wokół szyi i podbródka, a także czapką z pomponem na czubku głowy wyglądał jak przerośnięte dziecko, nie pomagała także jego raczej filigranowa sylwetka.
Nozdrza rozszerzyły się, wciągając woń krwi zaskakująco chętnie, pomimo protestów żołądka i podświadomości. Widok, który rozciągał się przed nim, był tragiczny. Człowiek leżący przed nieznajomym sprawiał wrażenie osoby znajdującej się już jedną nogą w grobie.
— Zresztą nieważne, chodź tutaj, pomożesz mi! — warknął chwilę później, przebijając się przez świeży śnieg, by jak najszybciej dopaść do człowieka.
| ekwipunek we wsiąkiewce
nasz (póki co) bezimienny NPC 15/207 PŻ[bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Może faktycznie by go po prostu dobić? Zmarli też potrafią być rozmowni, tak że jeśli kolesia jeszcze chwilę potorturować i zaszczepić w głowie poczucie, że ma jeszcze na tym padole coś do roboty, to może stałby się duchem? Z tymi skurwielami trudno się gada, bo wciąż wałkują te same tematy… Cóż, może tym razem miałabym szczęście? Jak to mówią mugole “próba nie strzelba”.
Już podnosiłam rękę, żeby zaserwować mu coś z moich ulubionych czarnomagicznych zaklęć, kiedy na mój teren wbił jakiś dzieciak, wyglądający jak przerośnięty krasnal.
Ja pierdole, już nie można popracować w spokoju. Nawet tu, w tej dupie świata ktoś musi mi przeszkadzać?
Coś jednak mnie tknęło. Było coś znajomego w tym typie. Gadałam z nim po pijaku? Zabiłam mu rodzinę czy spaliłam chałupę? Pamięć mam dobrą. Na bank kiedyś go widziałam... tylko gdzie?
I jeszcze chce mi pomóc? No proszę, proszę…
Może cała ta sprawa nie była tak do końca stracona.
-A bo ja wiem. - wzruszyłam ramionami, chowając do kieszeni dłonie w zakrwawionych rękawiczkach. - Pewnie miał pecha. Przypadki chodzą po ludziach...
Do wnętrza nawiało trochę śniegu, na szczęście krwawe ślady moich butów, niespecjalnie mnie zdradzały. Może po prostu sprawdzałam, co mu jest? Na tym etapie nie miałam zamiaru się chwalić wykonana robotą, owoce której chłopak miał właśnie przed sobą. Po co od razu rozpowiadać, że to przeze mnie ten złamas wygląda jak mielony kotlet? Merlin wie, kim jest ten dzieciak. Nie chciało mi się bawić w usuwanie niepotrzebnych świadków. Za dużo z tym roboty.
Wydobywam z kieszeni wyświechtanej skórzanej kurtki papierośnicę i wsuwam między zęby zwietrzałego fajka. Takich rzeczy nie robi się bez używek. Chociaż mój mąż Rusłan, nie mu ziemia lekką będzie, miał co do tego zupełnie inne podejście. Jak do wielu innych rzeczy na tym świecie.
Łatwowierny idiota.
-No dobra, młody... - odezwałam się powoli, wypuszczając przez nos gryzący dym. - Za chuj się na tym nie znam, tak że gadaj co trzymać i gdzie uciskać.
Kolejne kłamstwo. Niektórych rzeczy się nie zapomina, nawet jak bardzo się tego pragnie.
-Nie boisz się tak tu samemu łazić? To podobno parszywa okolica. - zagaiłam neutralnym tonem, zupełnie niepasującym do sytuacji. Może jednak powinnam się przejąć? Udać, przerażoną damę w opałach? Nie… To by było sztuczne. - Jesteś jakimś miejscowym medykiem?
Może się rozgada i powie coś, co pomoże mi przypomnieć, kim był i gdzie go widziałam?
Już podnosiłam rękę, żeby zaserwować mu coś z moich ulubionych czarnomagicznych zaklęć, kiedy na mój teren wbił jakiś dzieciak, wyglądający jak przerośnięty krasnal.
Ja pierdole, już nie można popracować w spokoju. Nawet tu, w tej dupie świata ktoś musi mi przeszkadzać?
Coś jednak mnie tknęło. Było coś znajomego w tym typie. Gadałam z nim po pijaku? Zabiłam mu rodzinę czy spaliłam chałupę? Pamięć mam dobrą. Na bank kiedyś go widziałam... tylko gdzie?
I jeszcze chce mi pomóc? No proszę, proszę…
Może cała ta sprawa nie była tak do końca stracona.
-A bo ja wiem. - wzruszyłam ramionami, chowając do kieszeni dłonie w zakrwawionych rękawiczkach. - Pewnie miał pecha. Przypadki chodzą po ludziach...
Do wnętrza nawiało trochę śniegu, na szczęście krwawe ślady moich butów, niespecjalnie mnie zdradzały. Może po prostu sprawdzałam, co mu jest? Na tym etapie nie miałam zamiaru się chwalić wykonana robotą, owoce której chłopak miał właśnie przed sobą. Po co od razu rozpowiadać, że to przeze mnie ten złamas wygląda jak mielony kotlet? Merlin wie, kim jest ten dzieciak. Nie chciało mi się bawić w usuwanie niepotrzebnych świadków. Za dużo z tym roboty.
Wydobywam z kieszeni wyświechtanej skórzanej kurtki papierośnicę i wsuwam między zęby zwietrzałego fajka. Takich rzeczy nie robi się bez używek. Chociaż mój mąż Rusłan, nie mu ziemia lekką będzie, miał co do tego zupełnie inne podejście. Jak do wielu innych rzeczy na tym świecie.
Łatwowierny idiota.
-No dobra, młody... - odezwałam się powoli, wypuszczając przez nos gryzący dym. - Za chuj się na tym nie znam, tak że gadaj co trzymać i gdzie uciskać.
Kolejne kłamstwo. Niektórych rzeczy się nie zapomina, nawet jak bardzo się tego pragnie.
-Nie boisz się tak tu samemu łazić? To podobno parszywa okolica. - zagaiłam neutralnym tonem, zupełnie niepasującym do sytuacji. Może jednak powinnam się przejąć? Udać, przerażoną damę w opałach? Nie… To by było sztuczne. - Jesteś jakimś miejscowym medykiem?
Może się rozgada i powie coś, co pomoże mi przypomnieć, kim był i gdzie go widziałam?
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Castor zacisnął mocniej usta, gdy usłyszał tę jakże butną odpowiedź ze strony niepokaźnego nieznajomego. Nozdrza podrażnione zapachem krwi drżały, człowiek, który wykrwawiał się w śniegu wyglądał naprawdę ź l e. Ale Castor widział podobne przypadki, był w Derbyshire, pod drzewem czereśniowym, gdzie kiedyś jedli z Michaelem owoce, opatrywał wtedy Moody'ego i ten przeżył, cholera, przeżył.
A teraz, w groteskowym obrazku ruin miejsca chyba świętego dla mugoli (choć Castor niewiele z całego pomysłu świętości rozumiał) wykrwawiał się właśnie człowiek. Czy dokonałby żywota na zimnej podłodze, z kimś równie charakterystycznym, co — im bliżej podchodził, tym bardziej utwierdzał się w tym przekonaniu — półgoblin jako świadek? Nie mógł na to pozwolić. Nie w tak bliskim sąsiedztwie tych, których krew i nazwisko nosił samemu. Nie po tragedii, o której dowiedział się przypadkiem, a która wstrząsnęła jego światem raz jeszcze, prędko sprowadzając na ziemię z odległych chmur marzeń.
Miał przeczucie, że kobieta — głos miała kobiecy, tak mu się przynajmniej wydawało, ale nie było czasu, by pytać — nie mówi mu całej prawdy. Jedno zerknięcie na zardzewiałe narzędzie mówiło mu wystarczająco dużo. Gdy zaś usłyszał szczęk otwieranej papierośnicy, początkowo nie podniósł nawet oczu w kierunku źródła dźwięku. W dalszym ciągu klęczał przy mężczyźnie, próbując dostrzec, skąd ucieka najwięcej krwi. Często ludzi nieobytych z medycyną, czy anatomią jako taką dziwiło, jak dużo krwi może ulecieć z relatywnie małej ranki na palcu. Mocne ukrwienie szeregiem małych naczynek robiło swoje i odpowiadało przede wszystkim za to, że palce jako pierwsze potrafiły tracić ciepło.
— Rzucaj peta i chodź, nie mamy całego dnia — rzucił szorstko, gdy uniósł wzrok i nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zero szacunku do kogokolwiek. Gdyby miał trochę więcej czasu na myślenie, prawdopodobnie uznałby to za upadek ludzkości. Upadek empatii, świata, jaki znamy. Nie spodziewał się, że tacy ludzie znajdą się też poza Londynem. A jednak zgodnie z przewidywaniami, Staffordshire w ostatnim czasie zbierało wystarczająco duże cęgi, by przyciągnąć do siebie żądnych rozlewu krwi dzikusów.
— Krwawi stąd, stąd i stąd — zaczął, wskazując odpowiednie miejsca różdżką — Oba kciuki, pod lewą pachą i ta rana na twarzy. Najpierw będziemy musieli odkazić to miejsce, żeby nie wdało się zakażenie.
I choć powinien rzucić zaklęcie od razu, zwlekał z nim jeszcze przez jakiś czas. Może dlatego, że nieznajoma (dziwnie znajoma nieznajoma) próbowała zagadywać go o jakieś szczegóły, o których nie chciał do końca myśleć. Po rozmowie z lordem Ollivander i tym liście, który dostał prawdopodobnie z Ministerstwa, a którego ruszać nie zamierzał, musiał być więcej niż ostrożny.
— Parszywa czy nie, moi krewni tu siedzą, to siedzę i ja — odburknął, próbując załatwić wszystko jak najmniejszą ilością informacji. — Pomagam tam, gdzie mnie potrzeba. Ale nie jestem uzdrowicielem. Kciuków mu nie przyszyjemy, tyle nie potrafię. Jeżeli nam się uda, to przynajmniej przeżyje.
Różdżką zakreślił okrąg w ich najbliższej okolicy.
— Purus.
| rzucam Purus (ST35) +8
i idziemy do szafki
A teraz, w groteskowym obrazku ruin miejsca chyba świętego dla mugoli (choć Castor niewiele z całego pomysłu świętości rozumiał) wykrwawiał się właśnie człowiek. Czy dokonałby żywota na zimnej podłodze, z kimś równie charakterystycznym, co — im bliżej podchodził, tym bardziej utwierdzał się w tym przekonaniu — półgoblin jako świadek? Nie mógł na to pozwolić. Nie w tak bliskim sąsiedztwie tych, których krew i nazwisko nosił samemu. Nie po tragedii, o której dowiedział się przypadkiem, a która wstrząsnęła jego światem raz jeszcze, prędko sprowadzając na ziemię z odległych chmur marzeń.
Miał przeczucie, że kobieta — głos miała kobiecy, tak mu się przynajmniej wydawało, ale nie było czasu, by pytać — nie mówi mu całej prawdy. Jedno zerknięcie na zardzewiałe narzędzie mówiło mu wystarczająco dużo. Gdy zaś usłyszał szczęk otwieranej papierośnicy, początkowo nie podniósł nawet oczu w kierunku źródła dźwięku. W dalszym ciągu klęczał przy mężczyźnie, próbując dostrzec, skąd ucieka najwięcej krwi. Często ludzi nieobytych z medycyną, czy anatomią jako taką dziwiło, jak dużo krwi może ulecieć z relatywnie małej ranki na palcu. Mocne ukrwienie szeregiem małych naczynek robiło swoje i odpowiadało przede wszystkim za to, że palce jako pierwsze potrafiły tracić ciepło.
— Rzucaj peta i chodź, nie mamy całego dnia — rzucił szorstko, gdy uniósł wzrok i nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zero szacunku do kogokolwiek. Gdyby miał trochę więcej czasu na myślenie, prawdopodobnie uznałby to za upadek ludzkości. Upadek empatii, świata, jaki znamy. Nie spodziewał się, że tacy ludzie znajdą się też poza Londynem. A jednak zgodnie z przewidywaniami, Staffordshire w ostatnim czasie zbierało wystarczająco duże cęgi, by przyciągnąć do siebie żądnych rozlewu krwi dzikusów.
— Krwawi stąd, stąd i stąd — zaczął, wskazując odpowiednie miejsca różdżką — Oba kciuki, pod lewą pachą i ta rana na twarzy. Najpierw będziemy musieli odkazić to miejsce, żeby nie wdało się zakażenie.
I choć powinien rzucić zaklęcie od razu, zwlekał z nim jeszcze przez jakiś czas. Może dlatego, że nieznajoma (dziwnie znajoma nieznajoma) próbowała zagadywać go o jakieś szczegóły, o których nie chciał do końca myśleć. Po rozmowie z lordem Ollivander i tym liście, który dostał prawdopodobnie z Ministerstwa, a którego ruszać nie zamierzał, musiał być więcej niż ostrożny.
— Parszywa czy nie, moi krewni tu siedzą, to siedzę i ja — odburknął, próbując załatwić wszystko jak najmniejszą ilością informacji. — Pomagam tam, gdzie mnie potrzeba. Ale nie jestem uzdrowicielem. Kciuków mu nie przyszyjemy, tyle nie potrafię. Jeżeli nam się uda, to przynajmniej przeżyje.
Różdżką zakreślił okrąg w ich najbliższej okolicy.
— Purus.
| rzucam Purus (ST35) +8
i idziemy do szafki
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Strona 2 z 2 • 1, 2
Ruiny katedry
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire