Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire
Mglisty las
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mglisty las
Na północnym krańcu hrabstwa Staffordshire znajduje się przeklęty las — wedle podań okolicznych mieszkańców. Gęstwina mieszanych drzew i roślinności spowita jest mgłą o każdej porze roku, bez względu na panującą pogodę. Mało kto decyduje się wejść głębiej, zobaczyć jakie tajemnice może skrywać. Drewniany, pokryty domek mchem znajduje się ledwie kilkanaście kroków od jego pierwszej linii drzew, jednak mgła skutecznie utrudnia jego dostrzeżenie. Przeklęty las, skrywa zapewne wiele tajemnic i otwiera wiele możliwości, musi się jednak znaleźć ktoś na tyle odważny, aby podjąć drogę w nieznane.
The member 'Craig Burke' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6, 1
'k6' : 6, 1
Rzeczywiście owe "pukawki", na które Rookwood wcześniej nie znalazł stosownej nazwy, stanowiły zabójczą broń w rękach dawnych ciemiężycieli. Nie miał cienia wątpliwości, że przy odrobinie strategii, z pomocą tych narzędzi mugole mogłyby położyć trupem wielu czarodziejów na wojnie. Właśnie dlatego szybkie, skoordynowane uderzenie, niespodziewany atak stanowił najlepszą taktykę zastępów antymugoli w wojnie o Staffordshire. (Nie)żywym dowodem byli obozowicze z Mglistego Lasu, których najgorsze koszmary ziściły się z nadejściem familii Burke i Hannibala, wyzbytego z moralności Rycerza Walpurgii, który zebrał w sobie wszelkie siły, by podnieść się z kolan i powrócić do walki.
Nie łudził się, że za fasadą uprzejmości Śmierciożercy kryje się wolność wyboru. Rozkaz należał zresztą do przyjemniejszych, bowiem w harmonii z prawami natury brodacz odnajdywał ukojenie, a płynące z polecenia konsekwencje miały zesłać na ich wrogów kurewsko brutalną śmierć. Nie pozostało mu wiele, jak zawyć donośnie i przywołać do siebie wierne psy, które w reakcji na kilka gardłowych zgłosek wydanych w formie szczeknięć, poprowadziły wilczą kompanię do boju. Ukierunkowane na mugoli zwierzęta otrzymały zakaz mordowania posiadaczy różdżek; Hannibal sprawił jednakże, aby wszyscy czarodzieje spoza grona napastników, spotkali się z wrogością zwierząt. Tym sposobem w oddali dostrzegł wilczy krąg, który zamykał się wokół młodego faceta z odgryzioną ręką. Nie trudno było się domyślić, że w tej dłoni znajdował się wcześniej magiczny przedmiot. Czarnoksiężnik dwukrotnie spróbował użyć zaklęcia Esposas, albowiem nie osiągnął sukcesu przy pierwszej próbie. Na dłoni i kostkach mężczyzny zjawiły się kajdany, a kolejny, donośny szczek z ust mężczyzny rozgromił watahę, która pobiegła w kierunku pozostałych ofiar, krwawo mordując wszystkich mugoli napotkanych na drodze.
Kilka wilczych stad ścigało tych, którym udało zbiec się z terenu obozowiska. Nadal jednakże zostało nieco pracy dla rywalizujących między sobą braci przy istotach pozostałych w ukryciu, niewywęszonych przez psie nosy z powodu panującego chaosu i przeważającej dysproporcji ofiar. Zlokalizować ich mogli z pomocą cichych pojękiwań i łkań.
Sprawnym uderzeniem w głowę pozbawił czarodzieja przytomności, chowając za pas jego różdżkę. Przerzucił go przez ramię niby worek kartofli, krzycząc jedynie na głos.
- Mam skurwiela, rozjebmy niedobitków i spierdalajmy stąd! - zachęcił ich motywująco z wyrazem zadowolenia na twarzy, obserwując dzieło destrukcji wilczej watahy.
Nie łudził się, że za fasadą uprzejmości Śmierciożercy kryje się wolność wyboru. Rozkaz należał zresztą do przyjemniejszych, bowiem w harmonii z prawami natury brodacz odnajdywał ukojenie, a płynące z polecenia konsekwencje miały zesłać na ich wrogów kurewsko brutalną śmierć. Nie pozostało mu wiele, jak zawyć donośnie i przywołać do siebie wierne psy, które w reakcji na kilka gardłowych zgłosek wydanych w formie szczeknięć, poprowadziły wilczą kompanię do boju. Ukierunkowane na mugoli zwierzęta otrzymały zakaz mordowania posiadaczy różdżek; Hannibal sprawił jednakże, aby wszyscy czarodzieje spoza grona napastników, spotkali się z wrogością zwierząt. Tym sposobem w oddali dostrzegł wilczy krąg, który zamykał się wokół młodego faceta z odgryzioną ręką. Nie trudno było się domyślić, że w tej dłoni znajdował się wcześniej magiczny przedmiot. Czarnoksiężnik dwukrotnie spróbował użyć zaklęcia Esposas, albowiem nie osiągnął sukcesu przy pierwszej próbie. Na dłoni i kostkach mężczyzny zjawiły się kajdany, a kolejny, donośny szczek z ust mężczyzny rozgromił watahę, która pobiegła w kierunku pozostałych ofiar, krwawo mordując wszystkich mugoli napotkanych na drodze.
Kilka wilczych stad ścigało tych, którym udało zbiec się z terenu obozowiska. Nadal jednakże zostało nieco pracy dla rywalizujących między sobą braci przy istotach pozostałych w ukryciu, niewywęszonych przez psie nosy z powodu panującego chaosu i przeważającej dysproporcji ofiar. Zlokalizować ich mogli z pomocą cichych pojękiwań i łkań.
Sprawnym uderzeniem w głowę pozbawił czarodzieja przytomności, chowając za pas jego różdżkę. Przerzucił go przez ramię niby worek kartofli, krzycząc jedynie na głos.
- Mam skurwiela, rozjebmy niedobitków i spierdalajmy stąd! - zachęcił ich motywująco z wyrazem zadowolenia na twarzy, obserwując dzieło destrukcji wilczej watahy.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Pod wpływem udanego zaklęcia wiele namiotów i prowizorycznych schronień przestało istnieć, jednocześnie w ten sposób wyganiając z nich ukrytych mugoli. Jeśli jeszcze przed chwilą myśleli, że może uda im się przeżyć tą rzeź, teraz już stracili całkowicie nadzieje.
Bracia Burke w towarzystwie Rookwooda rozkręcili się na całego i nie mieli zamiaru nikogo zostawić przy życiu, no chyba, że tego przeklętego zdrajcę, który tutaj to plugastwo zgromadził. Oczywiście, ten również nie miał za długo pożyć, ale tego już nikt nie powiedział głośno.
Xavier zerknął w kierunku Hannibala, kiedy ten przywołał do siebie swoje psy, a potem w ichnim języku wydał im polecenia. Uśmiechnął się lekko sam do siebie kiedy usłyszał wrzaski mugoli, którzy gdzieś w lesie właśnie zostali dorwani przez wilki. Było mu to na rękę, nie miał również ochoty bawić się w berka. On miał zamiar zająć się tymi co zostali na miejscu. W tym też celu uniósł różdżkę celując w pokaźnego mężczyznę oddalonego od niego o kilka metrów.
- Gladium! - wypowiedział zaklęcie.
Facet był od niego zdecydowanie większy i pewnie gdyby postanowił użyć ostatniej szarej komórki i się na niego rzucić, a w tym momencie magia by go zawiodła, mogłoby to się skończyć co najmniej boleśnie. Na szczęście mięśniak nie pomyślał, a magia nie zawiodła Burka, wręcz przeciwnie. Poczuł jak go wypełnia, a silne zaklęcie poleciało w kierunku mugola. Miało to oczywiście swoją cenę. Dosłownie sekundę potem Burke poczuł tępy ból w głowie, a stróżka krwi spłynęła z jego nosa. Pulsujący ból trwał chwilę, krew otarł wierzchem dłoni. Wiedział na co się pisze i był gotowy na poniesienie konsekwencji używania czarnej magii. Skutki uboczne nie zniechęciły go jednak w żadnym i po chwili znów skierował różdżkę w kierunku mięśniaka. Niestety jego zaklęcie Haemorrio niestety nie wyszło i cały plan na wykrwawienie się mugola spełzł na niczym. Wiedział jednak, że w tym całym amoku trudno będzie mu zatamować krwawienie, więc skupił się na kolejnym uciekinierze. Tym razem była to kobieta, która właśnie sięgała za pasek w celu wyciagnięcia tej cholernej pukawki.
- Plumosa! - zareagował szybko, nie chcąc dopuścić do tego by mugolka dobyła broni.
W momencie kiedy płuca kobiety zaczęły się wypełniać dymem i zaczęła się dusić, Xavierowi zniknął świat sprzed oczu. Trwało to dosłownie sekundę, ale kiedy znów wrócił mu wzrok obraz był czarno biały. Rozejrzał się, ale wizja wcale się nie polepszyła. Wiedział czego jest to objaw i musiał go zaakceptować, ale lekko oparł się o najbliższe drzewo w momencie kiedy dziwne wrażenie uciekającej spod nóg ziemi o mało co nie doprowadziło do upadku. Potrzebował chwili, ale mimo wszystko nie tracił czujności.
Nadal widząc w czerni i bieli rozejrzał się słysząc głos Hannibala.
- Świetnie. Zabieramy go ze sobą. - powiedział zadowolony kiwając głową, po czym omiótł wzrokiem ich dzieło.
Pięknie im to wyszło, nikt nie został przy życiu, żaden mugol nie mógł czuć się bezpieczny.
Dorzucam na obrażenie
1. 2k6 do Gladium
2. 3k6 do Plumosy
Bracia Burke w towarzystwie Rookwooda rozkręcili się na całego i nie mieli zamiaru nikogo zostawić przy życiu, no chyba, że tego przeklętego zdrajcę, który tutaj to plugastwo zgromadził. Oczywiście, ten również nie miał za długo pożyć, ale tego już nikt nie powiedział głośno.
Xavier zerknął w kierunku Hannibala, kiedy ten przywołał do siebie swoje psy, a potem w ichnim języku wydał im polecenia. Uśmiechnął się lekko sam do siebie kiedy usłyszał wrzaski mugoli, którzy gdzieś w lesie właśnie zostali dorwani przez wilki. Było mu to na rękę, nie miał również ochoty bawić się w berka. On miał zamiar zająć się tymi co zostali na miejscu. W tym też celu uniósł różdżkę celując w pokaźnego mężczyznę oddalonego od niego o kilka metrów.
- Gladium! - wypowiedział zaklęcie.
Facet był od niego zdecydowanie większy i pewnie gdyby postanowił użyć ostatniej szarej komórki i się na niego rzucić, a w tym momencie magia by go zawiodła, mogłoby to się skończyć co najmniej boleśnie. Na szczęście mięśniak nie pomyślał, a magia nie zawiodła Burka, wręcz przeciwnie. Poczuł jak go wypełnia, a silne zaklęcie poleciało w kierunku mugola. Miało to oczywiście swoją cenę. Dosłownie sekundę potem Burke poczuł tępy ból w głowie, a stróżka krwi spłynęła z jego nosa. Pulsujący ból trwał chwilę, krew otarł wierzchem dłoni. Wiedział na co się pisze i był gotowy na poniesienie konsekwencji używania czarnej magii. Skutki uboczne nie zniechęciły go jednak w żadnym i po chwili znów skierował różdżkę w kierunku mięśniaka. Niestety jego zaklęcie Haemorrio niestety nie wyszło i cały plan na wykrwawienie się mugola spełzł na niczym. Wiedział jednak, że w tym całym amoku trudno będzie mu zatamować krwawienie, więc skupił się na kolejnym uciekinierze. Tym razem była to kobieta, która właśnie sięgała za pasek w celu wyciagnięcia tej cholernej pukawki.
- Plumosa! - zareagował szybko, nie chcąc dopuścić do tego by mugolka dobyła broni.
W momencie kiedy płuca kobiety zaczęły się wypełniać dymem i zaczęła się dusić, Xavierowi zniknął świat sprzed oczu. Trwało to dosłownie sekundę, ale kiedy znów wrócił mu wzrok obraz był czarno biały. Rozejrzał się, ale wizja wcale się nie polepszyła. Wiedział czego jest to objaw i musiał go zaakceptować, ale lekko oparł się o najbliższe drzewo w momencie kiedy dziwne wrażenie uciekającej spod nóg ziemi o mało co nie doprowadziło do upadku. Potrzebował chwili, ale mimo wszystko nie tracił czujności.
Nadal widząc w czerni i bieli rozejrzał się słysząc głos Hannibala.
- Świetnie. Zabieramy go ze sobą. - powiedział zadowolony kiwając głową, po czym omiótł wzrokiem ich dzieło.
Pięknie im to wyszło, nikt nie został przy życiu, żaden mugol nie mógł czuć się bezpieczny.
Dorzucam na obrażenie
1. 2k6 do Gladium
2. 3k6 do Plumosy
Xavier Burke
Zawód : artefakciarz, menager Palarni Opium
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
I know what you are doing in the dark, I know what your greatest desires are
OPCM : 10 +2
UROKI : 11 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 18 +2
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Xavier Burke' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 4, 6
--------------------------------
#2 'k6' : 1, 3, 2
#1 'k6' : 4, 6
--------------------------------
#2 'k6' : 1, 3, 2
- Czekaj, bo się nam jeszcze chłopina wykrwawi - rzucił jeszcze Craig, oglądając sobie młodego mężczyznę, którego Hannibal przerzucił sobie przez ramię. Ta odgryziona ręka wyglądała poważnie, a przecież mieli dostarczyć mężczyznę żywego. Tymczasem kikut krwawił bardzo obficie, jeszcze kilka chwil i Rookwood będzie tachał na swoich plecach trupa, a przecież nie po to tutaj przyszli. Craig sięgnął więc po jakiś sznurek rozwieszony przez mugoli pomiędzy gałęziami - chyba wisiało na nim wcześniej pranie? - i postarał się jakoś zawiązać go na kikucie czarodzieja. Nie była to piękna robota, Burke właściwie miał blade pojęcie czy faktycznie pomaga. Krew jakby jednak przestała cieknąć aż tak obficie, może ich więzień miał szansę aby pożyć jeszcze chwilę dłużej. A właściwie tylko tego od niego potrzebowali.
- Nic ci nie jest? - troska o brata na moment wzięła górę, kiedy młodszy z Burke'ów musiał aż oprzeć się o drzewo, aby utrzymać równowagę. Craig dobrze wiedział, że Xav jest wytrzymały i konsekwencje korzystania z czarnej magii nie były mu obce, mimo to przystanął aby spojrzeć na nieco czujniej. Dopiero, gdy młodszy Burke oderwał się od drzewa, śmierciożerca się uspokoił. Nie zamierzał tutaj ośmieszać ani siebie, ani tym bardziej brata poprzez oferowanie mu pomocnej dłoni - co jakiś czas zerkał tylko na niego kontrolnie.
Kontroli zostało także poddane całe obozowisko. Craig postanowił obejść je jeszcze raz dookoła. Może i wilki oraz psy Hannibala rozgoniły wszystkich, dobrze było jednak jeszcze raz zajrzeć w każdy kąt. Dokładniejsza inspekcja nie wykazała jednak, aby w okolicy ostał się ktokolwiek żywy. A nawet jeśli - Craig był pewny, że w pojedynkę, z grupą głodnych wilków depczących im po piętach, w takim mrozie niemieli szans na wyjście z tego cało. - Okej, zwijamy się - zarządził. Miejsce akcji zamieniło się w prawdziwe pobojowisko. Śnieg w wielu miejscach naznaczony był czerwonymi śladami, namioty powoli dogasały, jako że płomień pożerał materiał oraz zgromadzone w środku śmieci bardzo szybko. Przynajmniej wilki otrzymały zapłatę za swoją pomoc. Craig zerkał jeszcze przez chwilę, jak ostatnie z osobników znikają w lesie. Był pewien że wrócą, kiedy okolica znów zrobi się spokojniejsza. Potem narzucił tempo, kierując się tam, skąd przybyli.
- Nic ci nie jest? - troska o brata na moment wzięła górę, kiedy młodszy z Burke'ów musiał aż oprzeć się o drzewo, aby utrzymać równowagę. Craig dobrze wiedział, że Xav jest wytrzymały i konsekwencje korzystania z czarnej magii nie były mu obce, mimo to przystanął aby spojrzeć na nieco czujniej. Dopiero, gdy młodszy Burke oderwał się od drzewa, śmierciożerca się uspokoił. Nie zamierzał tutaj ośmieszać ani siebie, ani tym bardziej brata poprzez oferowanie mu pomocnej dłoni - co jakiś czas zerkał tylko na niego kontrolnie.
Kontroli zostało także poddane całe obozowisko. Craig postanowił obejść je jeszcze raz dookoła. Może i wilki oraz psy Hannibala rozgoniły wszystkich, dobrze było jednak jeszcze raz zajrzeć w każdy kąt. Dokładniejsza inspekcja nie wykazała jednak, aby w okolicy ostał się ktokolwiek żywy. A nawet jeśli - Craig był pewny, że w pojedynkę, z grupą głodnych wilków depczących im po piętach, w takim mrozie niemieli szans na wyjście z tego cało. - Okej, zwijamy się - zarządził. Miejsce akcji zamieniło się w prawdziwe pobojowisko. Śnieg w wielu miejscach naznaczony był czerwonymi śladami, namioty powoli dogasały, jako że płomień pożerał materiał oraz zgromadzone w środku śmieci bardzo szybko. Przynajmniej wilki otrzymały zapłatę za swoją pomoc. Craig zerkał jeszcze przez chwilę, jak ostatnie z osobników znikają w lesie. Był pewien że wrócą, kiedy okolica znów zrobi się spokojniejsza. Potem narzucił tempo, kierując się tam, skąd przybyli.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinąwszy głową przyznał mu rację - czarodziej miał się ostać przy życiu, najlepiej i zdrowych zmysłach. Pechem, każdy z nich specjalizował się w zadawaniu krzywdy, na miejscu próżno szukać biegłego uzdrowiciela. Kawałek sznurka wydawał mu się bezużyteczny, rana dalej obficie krwawiła, lecz Hannibalowi przyszedł do głowy jeszcze jeden pomysł. Rzucił ofiarą o ziemię, nie szczędząc przy tym impetu, byleby go nie zabić, by w następstwie przyłożyć różdżkę do kikuta. Wypowiedział głośno i wyraźnie inkantację zaklęcia Lacarnum Inflamare, a krzyk bezdusznie ranionego czarodzieja rozniósł się po leśnej gęstwinie. Tortura nie tylko sprawiała satysfakcję Rookwoodowi, ale paradoksalnie pomagała rannemu - wydobyty płomień nieco zasklepił ranę, a przecież więcej im do szczęścia nie było potrzeba. Ogień przygasił po chwili własną ręką i upewniwszy się, że czarodziej nie odpłynął, przerzucił go sobie przez ramię. Pozostało dostarczyć go do centralnego miasteczka na wyznaczoną godzinę, gdzie wespół z innymi rebeliantami i mugolami, miał zostać stracony.
- Nie powinien nam odpłynąć. Po drodze zahaczymy o szpital polowy i upewnimy się, że przeżyje, bo ja się za chuja nie znam. - przyznał szczerze, ale był z siebie dumny, bo pomysł z ogniem wydawał się skuteczny.
Zagwizdał charakterystycznie, przywołując do nogi wierne psy myśliwskie. Euforyczny stan zawładnął jego duszą i sercem, gdy tryumfalnie przemierzali knieję tonącą w morzu mugolskiej krwi. Po wielokroć używał swego daru w komunikacji z leśną fauną, lecz dziś, prezentując swe zdolności przed samym Śmierciożercą, poczuć się mógł niby Pan Lasu. Wilcze posłuszeństwo było impresywne nawet dla samego zwierzęcioustego; to, jak liczną watahą przybyły, jak zażarcie pokonywały zastępy niemagicznych, to nie był jedynie głód - to bezgraniczny posłuch, oddanie jego woli. Niezmiernie rzadko osiągał ten stan, nie potrafił do końca panować nad swoją genetyczną przypadłością, a jednak chwalebnie wspiął się na wyżyny zdolności w obecności lojalisty Czarnego Pana i wiedział, że nie zostanie mu to zapomniane.
Całą trójką, wespół z psim towarzystwem i pochwyconym czarownikiem wyruszyli do Stoke-on-Trent, gdzie odbyć się miały publiczne egzekucje.
ztx3
- Nie powinien nam odpłynąć. Po drodze zahaczymy o szpital polowy i upewnimy się, że przeżyje, bo ja się za chuja nie znam. - przyznał szczerze, ale był z siebie dumny, bo pomysł z ogniem wydawał się skuteczny.
Zagwizdał charakterystycznie, przywołując do nogi wierne psy myśliwskie. Euforyczny stan zawładnął jego duszą i sercem, gdy tryumfalnie przemierzali knieję tonącą w morzu mugolskiej krwi. Po wielokroć używał swego daru w komunikacji z leśną fauną, lecz dziś, prezentując swe zdolności przed samym Śmierciożercą, poczuć się mógł niby Pan Lasu. Wilcze posłuszeństwo było impresywne nawet dla samego zwierzęcioustego; to, jak liczną watahą przybyły, jak zażarcie pokonywały zastępy niemagicznych, to nie był jedynie głód - to bezgraniczny posłuch, oddanie jego woli. Niezmiernie rzadko osiągał ten stan, nie potrafił do końca panować nad swoją genetyczną przypadłością, a jednak chwalebnie wspiął się na wyżyny zdolności w obecności lojalisty Czarnego Pana i wiedział, że nie zostanie mu to zapomniane.
Całą trójką, wespół z psim towarzystwem i pochwyconym czarownikiem wyruszyli do Stoke-on-Trent, gdzie odbyć się miały publiczne egzekucje.
ztx3
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Xavier wypowiadając inkantację, poczuł, jak magia wzbiera w nim i kumuluje się w dłoni. Wystrzeliła z różdżki z niebywałą siłą, jakiej wcześniej niemal nie widywał. Czarnomagiczne zaklęcie przecięło powietrze i uderzyło prosto w przedramię mięśniaka, który nie zdążył zareagować. Chociaż strużka krwi popłynęła z nosa lorda Burke, tak mógł poczuć, że to on zwyciężył tę walkę. Rozerwane żyły mężczyzny, którego zranił, zalały krwią cały teren wokół, a ten padł niczym kukła, nie będąc w stanie ruszyć się nawet na metr, ani uciec potężnym czarom. Zaraz potem płat skóry odleciał od kości, niczym mięso przecięte ostrym sztyletem. Chociaż próbował pomagać sobie drugą ręką, nic to nie dało, jucha wyciekła z niego niczym z zarżniętego bydła. Chociaż następne zaklęcie lorda Burke nie zdało rezultatu, tak poprzednie okazało się nader dobre. Każda żyła w ciele wroga uległa destrukcji, od przedramienia w górę, aż doszło do tętnicy. Potężny krwotok oblał jego ciało i ziemię pod nim.
Jest to jednorazowa interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem przez Xaviera krytycznego sukcesu. Zaklecie Gladium rozerwało mężczyźnie rękę, która odpadła od ciała niczym oderwane lalce przedramię. Każda żyła, licząc od przedramienia aż do tętnicy szyjnej, pękała rozlewając krew na glebę dookoła. Mężczyzna zmarł w męczarni.
Rookwood był Heidrun praktycznie obcy; widywała go czasem u Borgina&Burkesa, za bardzo zajęta swymi własnymi sprawami, nie miała czasu i ochoty nawiązywać z czarodziejem chociażby krótkiej rozmowy o pogodzie. Ich losy skrzyżowały się jednak kilka dni wcześniej, gdy ojciec wysyłający ją na kolejną misję, poprosił, by znalazła dla siebie towarzysza; kogoś, kto poznał arkany zakazanej magii jeszcze głębiej i byłby w stanie pomóc w razie łatwych do przewidzenia niepomyślności. Na początku nie chciała się zgodzić, ta prośba niejako godziła w wielką dumę blondynki, jednak magiczne rany, jakie zadała sobie sama kilka tygodni wcześniej, próbując stworzyć kolejne misterne, dzieło zniszczenia, dalej osłabiały jej drobne ciało, uniemożliwiając oddanie się poszukiwaniom w stu procentach.
Las emanował śmiercią i złem, jakby kilka dni wcześnie wydarzyło się w nim coś przerażającego; pomimo gęstej mgły, która owijała się wokół prastarych drzew, mogła dostrzec runy wyryte w tkance kory lata temu, możliwe drogowskazy, które miały naprowadzić dwójkę czarodziei na odpowiednią drogę. Jednym ruchem dłoni uniosła do góry kołnierz płaszcza, za czarną, grubą tkaniną ukrywając zaczerwienione z zimna policzki. Milczała, szukając w swej głowie planu działania, ale chyba byli po prostu zmuszeni tam wejść i zobaczyć co z tego wyjdzie. W najgorszym przypadku powie ojcu, że nic tam nie znaleźli, niesamowicie trudno byłoby się Borgin przyznać do ewentualnej porażki.
- Często towarzyszysz w tego typu misjach? - spytała cicho, dalej wpatrując w las nieodgadnionym spojrzeniem. Co prawda, niezbyt zainteresowana była rozmową i całą akcje mogli przeprowadzić w całkowitej ciszy, skupiając tylko i wyłącznie na celu, jednak chciała go poznać chociaż odrobinę. Nie do końca mu ufała nawet jeśli Burkowie oraz jej ojciec rozpływali się nad jego umiejętnościami, a ona sama słyszała o jego zasługach dla Czarnego Pana, nauczona była jednak wstrzemięźliwości wobec nieznanych czarodziei, w końcu nawet najgłębiej mogli ukrywać się Ci niegodni, szlamy oraz zdrajcy krwi.
Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w stronę pierwszego drzewa, kiwając w stronę Rookwooda jedynie głową, by dać mu do zrozumienia, że ma podążać za nią.
- Sowilo - wyszeptała, opuszkami palców przejeżdżając po chropowatej fakturze powłoki drewna, to jeszcze nie było to, jednak jakaś siła przyciągała młoda adeptkę runiarstwa w głębinę mrocznego lasu. Doświadczona ciągłym przebywaniem pomiędzy zaklętymi przedmiotami, łatwo rozpoznawała energię jaką emanowały, pozornie, każda z rzeczy wydawała się inna, ale roztaczały wokół siebie podobną aurę - To jeszcze nie klątwa, raczej ktoś chciał nas ostrzec, niedoświadczony łamacz mógłby się przestraszyć. Możliwe, że wyciągniemy z tej podróży coś więcej niż kilka zadrapań - na twarz kobiety wpłynął drapieżny uśmiech, a w oczach zaczęły tańczyć ekstazyjne iskierki szczęścia. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tęskni za podróżami, jak wielką satysfakcję przynosi zdobywanie, igranie z czarną magią miejsc, rozwiązywanie kolejnych wymyślnych zagadek. Wszelkie obawy zniknęły, pozostał tylko upór, egoistyczna potrzeba zdobywania, otaczania się wszystkim co niedostępne i zakazane.
Ruszyła przed siebie, kościste palce zaciskając na różdżce, która w równie wielkim szczęściu oczekiwała na to co tam zajdzie.
Þat er þá reynt,
er þú at rúnum spyrr inum reginkunnum, þeim er gerðu ginnregin ok fáði fimbulþulr, þá hefir hann bazt, ef hann þegir
Heidrun Borgin
Zawód : łamaczka klątw, tworzy własne artefakty
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
i n s p i r e d
by the fear of being
a v e r a g e
by the fear of being
a v e r a g e
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie spodziewał się tak prędko powrócić do mrocznej gęstwiny. Bynajmniej nie przybył tu w towarzystwie Heidrun Borgin, by korygować błędy swojej pracy - las opuszczał w świadomości, jakoby dopełnił dzieła w imię Czarnego Pana, przynosząc chwałę reprezentowanej organizacji. Nie mylił się - dziś, przynajmniej na skraju lasu, zastali tu jedynie śmierć. Mijany krajobraz przedstawiał ślady makabrycznego ludobójstwa, lecz próżno było doszukiwać się tu tworu ludzkich rąk; zatrwożone twarze trucheł opowiadały niemą historię tragedii mugolskiego azylu, którego mieszkańcy stali się posiłkiem leśnej fauny. Hannibal nosił się tutaj niby król ze swoimi ogarami, lecz Borgin nie miała powodów do radości - gdy wilki wyczuły ich obecność, powitały ich przeciągłym skowytem, niewidzialne, ukryte pośród drzew, nawołujące się wzajemnie. W odpowiedzi usłyszały gardłową zgłoskę z jego ust, równie przeciągłą, lecz wiele bardziej przerażającą - wilczy skowyt wydobył się wszakże z ust czarodzieja! Oto i przybył samozwańczy Pan Mglistego Lasu, uhonorowany powitalną obecnością podkomendnej watahy.
- Rozejrzyj się wokoło, panienko. To nasza zasługa. - niechaj wie, jak wielkim szacunkiem darzył te zwierzęta i jak wielki sukces osiągnął z ich pomocą. Dwa tropiące psy rasy siberian husky ruszyły przodem, jak gdyby torując im drogę pośród wilków, które posłusznie z niej zstępowały, zwinnie zbaczając do głębi lasu, z którego czuwali nad bezpieczeństwem dwojga czarodziejów.
Każdy krok odsłaniał gęściej upstrzone drzewami terytoria, niewidoczne przez obecność mgły, która skutecznie przysłaniała leśną scenerię. Nie wiedział, jakie zagadki skrywa ta lokacja, nie znał się wszakże na runach - był siepaczem, najemną różdżką, gotów stawić czoła najtrudniejszym wyzwaniom w boju. Mózgiem operacji niewątpliwie była jego zleceniodawczyni, która zdawała się z początku błądzić, jak gdyby nie wiedziała, czego szukać, jakie podjąć kroki, jednakże nie wtrącał się ni słowem, pozwalając jej przetworzyć zachodzące w głowie procesy, obrać azymut. Wkrótce rozległ się jej pytający głos, na który raczył odpowiedzieć.
- Nie. - i było to w zasadzie jedyne słowo, które padło z jego ust w najbliższych kilku chwilach. Dopiero od pięćdziesiątego siódmego zyskał swobodę pracy dzięki swej kuzynce, która zjawiła się w progu jego domu tego pamiętnego dnia, znajdując rozwiązania na wszystkie problemy. Wówczas wykreowała jego życie na nowo; uczyniła go bestią spuszczoną ze smyczy, która na rozkaz Śmierciożerców i samego Lorda Voldemorta uczyniłaby wszystko. - Nie jestem nawet klątwołamaczem. Mam się kurwa zesrać ze strachu? - odparł na jej zagadnienie. Zdawał sobie sprawę, ze mówi do siebie, w jego pracy było to zachowanie niedopuszczalne - gadaniem łatwo było spłoszyć zwierzynę. Jeśli jednak miało jej to pomóc, może zasięgnie więcej informacji na temat samego zlecenia w dalszym dialogu. - Co właściwie odkryliśmy i skąd ten entuzjazm? Powiedz mi więcej o celu tej wyprawy, nie obiecuję, że cokolwiek zrozumiem.
- Rozejrzyj się wokoło, panienko. To nasza zasługa. - niechaj wie, jak wielkim szacunkiem darzył te zwierzęta i jak wielki sukces osiągnął z ich pomocą. Dwa tropiące psy rasy siberian husky ruszyły przodem, jak gdyby torując im drogę pośród wilków, które posłusznie z niej zstępowały, zwinnie zbaczając do głębi lasu, z którego czuwali nad bezpieczeństwem dwojga czarodziejów.
Każdy krok odsłaniał gęściej upstrzone drzewami terytoria, niewidoczne przez obecność mgły, która skutecznie przysłaniała leśną scenerię. Nie wiedział, jakie zagadki skrywa ta lokacja, nie znał się wszakże na runach - był siepaczem, najemną różdżką, gotów stawić czoła najtrudniejszym wyzwaniom w boju. Mózgiem operacji niewątpliwie była jego zleceniodawczyni, która zdawała się z początku błądzić, jak gdyby nie wiedziała, czego szukać, jakie podjąć kroki, jednakże nie wtrącał się ni słowem, pozwalając jej przetworzyć zachodzące w głowie procesy, obrać azymut. Wkrótce rozległ się jej pytający głos, na który raczył odpowiedzieć.
- Nie. - i było to w zasadzie jedyne słowo, które padło z jego ust w najbliższych kilku chwilach. Dopiero od pięćdziesiątego siódmego zyskał swobodę pracy dzięki swej kuzynce, która zjawiła się w progu jego domu tego pamiętnego dnia, znajdując rozwiązania na wszystkie problemy. Wówczas wykreowała jego życie na nowo; uczyniła go bestią spuszczoną ze smyczy, która na rozkaz Śmierciożerców i samego Lorda Voldemorta uczyniłaby wszystko. - Nie jestem nawet klątwołamaczem. Mam się kurwa zesrać ze strachu? - odparł na jej zagadnienie. Zdawał sobie sprawę, ze mówi do siebie, w jego pracy było to zachowanie niedopuszczalne - gadaniem łatwo było spłoszyć zwierzynę. Jeśli jednak miało jej to pomóc, może zasięgnie więcej informacji na temat samego zlecenia w dalszym dialogu. - Co właściwie odkryliśmy i skąd ten entuzjazm? Powiedz mi więcej o celu tej wyprawy, nie obiecuję, że cokolwiek zrozumiem.
Hannibal Rookwood
Zawód : Łowca wilkołaków z grupy Sigrun, dystrybutor zwierzęcych ingrediencji
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Moja natura mówi głośniej
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 7 stycznia
Nowy rok wcale nie przyniósł naiwnie wyczekiwanego wytchnienia, a przez ciemne, wciąż spowijające niebo chmury nie przedarł się choćby promyk nadziei. Niezależnie od tego, jak bardzo potrzebowała spokoju, czasu na zaopiekowanie się wciąż rozchwianą psychiką, wróg nie zamierzał spocząć na laurach. Z początku nie potrafiła uwierzyć w to wszystko, co usłyszała, co zobaczyła oczyma wyobraźni w reakcji na doniesienia o Stoke-on-Tent i Newcastle-under-Lyme, masakrach, które zgotowano na ziemiach należących do rodu Greengrassów ledwie dwa dni temu. Publiczne egzekucje, napędzane plugawą magią inferiusy, równające miasteczko z ziemią Szatańskie Pożogi. I w końcu on, stąpający wśród mieszkańców Staffrodshire Czarny Pan w towarzystwie swej bestialskiej świty.
Jak mogli do tego dopuścić? Jak ona mogła? A może raczej – czy istniał jakikolwiek sposób, by temu zapobiec...? Czuła się współwinna, z trudem powstrzymując zbierające się w kącikach oczu łzy, objawiające się pod postacią gniewnych rumieńców wzburzenie. Każde odebrane wtedy życie, każdą bezlitośnie mordowaną ofiarę, dopisywała do swej listy przewin, coraz dłuższej i coraz cięższej do uniesienia na wątłych barkach; bo przecież przysięgała bronić niewinnych, a teraz pozwalała im ginąć od czarnomagicznych, brutalnych inkantacji, dla uciechy pijanych władzą głupców. Nie mogli jednak cofnąć czasu, przywrócić martwych do życia. Sprawić, by tamta noc nigdy się nie wydarzyła. Nie mogli też pogrążyć się w rozpaczy, jeśli nie chcieli pozwolić, by historia zatoczyła koło. Musieli więc działać, zbadać teren, wyznaczyć trasy patroli, rozmówić z świadkami. Zająć tymi, którzy potrzebowali pomocy. A później zająć odbudową tego, co zostało z obu miast.
Słońce powoli wspinało się po stalowoszarym niebie, kiedy lądowała na obrzeżach przeklętego lasu. Tak przynajmniej nazywali go miejscowi, źródła stale spowijającej go mgły upatrując w makabrycznych zdarzeniach z przeszłości, przekazywanych z ust do ust historii, a w końcu klątwach. Nie chciała nawet zastanawiać się nad tym, ile w tych słowach było prawdy – na granicy między Staffordshire i Derbyshire wciąż mogli czaić się szmalcownicy, stale czyhający na rozpaczliwie szukających schronienia niedobitków. Wiedziała, na kogo czeka, że już zaraz go ujrzy, mimo to nie potrafiła wykrzesać z siebie prawdziwej radości; nie sądziła, że ich kolejne spotkanie odbędzie się w tak tragicznych okolicznościach.
Pomniejszyła miotłę, pakując ją do kieszeni kaftana; po raz kolejny upewniła się, że ma ze sobą wszystko to, czego może potrzebować, kompas i eliksiry, pulsujące dziwną magią kryształy. Czy mogła przygotować się do tego zwiadu lepiej? Czy była gotowa?
– Fox – przywitała go krótko, ochrypłym z emocji głosem, gdy pojawił się w zasięgu jej wzroku. Nie była pewna, jak powinna się zachować; serce zabiło mocniej, kącik ust wzniósł ku górze, lecz – co teraz? – Dobrze, że jesteś. – Cały i zdrowy. I ze mną, tutaj. O ile tylko oczywiście był to on. – Jak nazywał się pies, z którym przybyłeś na wybrzeże? – zapytała nagle, przekrzywiając przy tym lekko głowę, mrużąc podejrzliwie oczy; nie mogła bazować jedynie na swej intuicji, wierzyła, że to zrozumie. Dłonie trzymała w kieszeniach, między palcami ściskała drewienko różdżki, próbując dodać sobie w ten sposób odwagi. A kiedy zyskała już pewność, że ma do czynienia z tym, z kim powinna, może opuścić gardę i poczuć się choć odrobinę bezpieczniej, westchnęła głośno, boleśnie. Jak sobie z tym radził? Czy i jego dręczyły wyrzuty sumienia? Wyglądał na zmęczonego, nie potrafiła jednak bezbłędnie zinterpretować wyrazu twarzy Foxa, dotknąć jego myśli. – Powinniśmy przeczesać okolicę. Sprawdzić i zabezpieczyć całą tę gęstwinę. Znaleźć słabe punkty, wytyczyć trasy patroli... Chcesz, żebym poinformowała innych? – Mogli liczyć na wsparcie ludzi Greengrassów, na sympatyków Zakonu Feniksa. Musieli jedynie zdecydować, czy potrzebowali ich już teraz; wiedziała, że szybciej pójdzie im tylko we dwójkę, z drugiej jednak strony – nie miała pewności, co czeka ich wśród tej gęstej, ciężkiej mgły.
Nowy rok wcale nie przyniósł naiwnie wyczekiwanego wytchnienia, a przez ciemne, wciąż spowijające niebo chmury nie przedarł się choćby promyk nadziei. Niezależnie od tego, jak bardzo potrzebowała spokoju, czasu na zaopiekowanie się wciąż rozchwianą psychiką, wróg nie zamierzał spocząć na laurach. Z początku nie potrafiła uwierzyć w to wszystko, co usłyszała, co zobaczyła oczyma wyobraźni w reakcji na doniesienia o Stoke-on-Tent i Newcastle-under-Lyme, masakrach, które zgotowano na ziemiach należących do rodu Greengrassów ledwie dwa dni temu. Publiczne egzekucje, napędzane plugawą magią inferiusy, równające miasteczko z ziemią Szatańskie Pożogi. I w końcu on, stąpający wśród mieszkańców Staffrodshire Czarny Pan w towarzystwie swej bestialskiej świty.
Jak mogli do tego dopuścić? Jak ona mogła? A może raczej – czy istniał jakikolwiek sposób, by temu zapobiec...? Czuła się współwinna, z trudem powstrzymując zbierające się w kącikach oczu łzy, objawiające się pod postacią gniewnych rumieńców wzburzenie. Każde odebrane wtedy życie, każdą bezlitośnie mordowaną ofiarę, dopisywała do swej listy przewin, coraz dłuższej i coraz cięższej do uniesienia na wątłych barkach; bo przecież przysięgała bronić niewinnych, a teraz pozwalała im ginąć od czarnomagicznych, brutalnych inkantacji, dla uciechy pijanych władzą głupców. Nie mogli jednak cofnąć czasu, przywrócić martwych do życia. Sprawić, by tamta noc nigdy się nie wydarzyła. Nie mogli też pogrążyć się w rozpaczy, jeśli nie chcieli pozwolić, by historia zatoczyła koło. Musieli więc działać, zbadać teren, wyznaczyć trasy patroli, rozmówić z świadkami. Zająć tymi, którzy potrzebowali pomocy. A później zająć odbudową tego, co zostało z obu miast.
Słońce powoli wspinało się po stalowoszarym niebie, kiedy lądowała na obrzeżach przeklętego lasu. Tak przynajmniej nazywali go miejscowi, źródła stale spowijającej go mgły upatrując w makabrycznych zdarzeniach z przeszłości, przekazywanych z ust do ust historii, a w końcu klątwach. Nie chciała nawet zastanawiać się nad tym, ile w tych słowach było prawdy – na granicy między Staffordshire i Derbyshire wciąż mogli czaić się szmalcownicy, stale czyhający na rozpaczliwie szukających schronienia niedobitków. Wiedziała, na kogo czeka, że już zaraz go ujrzy, mimo to nie potrafiła wykrzesać z siebie prawdziwej radości; nie sądziła, że ich kolejne spotkanie odbędzie się w tak tragicznych okolicznościach.
Pomniejszyła miotłę, pakując ją do kieszeni kaftana; po raz kolejny upewniła się, że ma ze sobą wszystko to, czego może potrzebować, kompas i eliksiry, pulsujące dziwną magią kryształy. Czy mogła przygotować się do tego zwiadu lepiej? Czy była gotowa?
– Fox – przywitała go krótko, ochrypłym z emocji głosem, gdy pojawił się w zasięgu jej wzroku. Nie była pewna, jak powinna się zachować; serce zabiło mocniej, kącik ust wzniósł ku górze, lecz – co teraz? – Dobrze, że jesteś. – Cały i zdrowy. I ze mną, tutaj. O ile tylko oczywiście był to on. – Jak nazywał się pies, z którym przybyłeś na wybrzeże? – zapytała nagle, przekrzywiając przy tym lekko głowę, mrużąc podejrzliwie oczy; nie mogła bazować jedynie na swej intuicji, wierzyła, że to zrozumie. Dłonie trzymała w kieszeniach, między palcami ściskała drewienko różdżki, próbując dodać sobie w ten sposób odwagi. A kiedy zyskała już pewność, że ma do czynienia z tym, z kim powinna, może opuścić gardę i poczuć się choć odrobinę bezpieczniej, westchnęła głośno, boleśnie. Jak sobie z tym radził? Czy i jego dręczyły wyrzuty sumienia? Wyglądał na zmęczonego, nie potrafiła jednak bezbłędnie zinterpretować wyrazu twarzy Foxa, dotknąć jego myśli. – Powinniśmy przeczesać okolicę. Sprawdzić i zabezpieczyć całą tę gęstwinę. Znaleźć słabe punkty, wytyczyć trasy patroli... Chcesz, żebym poinformowała innych? – Mogli liczyć na wsparcie ludzi Greengrassów, na sympatyków Zakonu Feniksa. Musieli jedynie zdecydować, czy potrzebowali ich już teraz; wiedziała, że szybciej pójdzie im tylko we dwójkę, z drugiej jednak strony – nie miała pewności, co czeka ich wśród tej gęstej, ciężkiej mgły.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wydarzenia w Staffordshire obnażyły trudną do przełknięcia prawdę. Przegrywaliśmy tę wojnę. Nie mieliśmy wystarczająco sił, aby odeprzeć atak. Kiedy Rycerze Walpurgii wkroczyli do Stoke-on-Tent i Newcastle-under-Lyme, mieszkańcy zostali skazani na ich łaskę. A ci, którzy mieli odwagę sprzeciwić się mrocznej sile, oddali życie w imię godności i szacunku, których poplecznicy Voldemorta nie potrafili pojąć swoimi ciasnymi umysłami. Tacy dworscy, a jednocześnie tacy zaściankowi. Czy gdybym nie opuścił Wilton, wyruszając w daleki świat, również zostałbym kaleką hołubiącym zawężonym horyzontom? W duchu cieszyłem się, że nigdy miałem się tego nie dowiedzieć. Abraxas za to przypucował się ojcu, wygłaszając płomienną mowę nad ciałami niewinnych ludzi. W gębie zawsze był ode mnie słabszy, ale najwyraźniej ładny ubiór i spuścizna, której ja nie potrzebowałem, przysparzał mu grono słuchaczy.
Okrutnie, ale konsekwentnie, każdego dnia wojna zbierała krwawe żniwo. Przestałem już liczyć martwych. Trudno było pojąć, że człowiek potrafił przyzwyczaić się nawet do wszechobecnej śmierci, gdyby jednak było inaczej, odszedłbym od zmysłów. Spływające wieści z ziem Greengrassów ukazywały brutalną rzeczywistość - zamiast żalu pielęgnowały jednak we mnie uczucie złości. Gorzki smak porażki był trudny do przełknięcia. Zakon Feniksa ponosił klęskę na wielu płaszczyznach - a więc nie byliśmy wystarczająco skuteczni. Ja nie byłem wystarczająco skuteczny. Nauczyłem się jednak nie myśleć o tych, którzy zapłacili najwyższą cenę za wolność, skupiając się na tych, którzy jeszcze mieli szansę poczuć jej powiew.
Kilka słów rzuconych do lusterka dwukierunkowego wystarczyło, by ustalić miejsce spotkania. Wiedziałem, że Maeve również nie potrafiła stać w miejscu, kiedy świat kruszył się pod naszymi palcami. Rześkie, zimne powietrze poranka nie zdradzało masakry, która miała miejsce przedwczoraj. Nie karmiłem się tym złudzeniem. Te tereny nie były w żadnym stopniu bezpieczne - pozostawienie wydarzeń bez najmniejszej reakcji mogło być fatalne w skutkach. Upewniłem się, że eliksiry dobrze leżały na pasku szaty, a pomniejszona miotła nie zamierzała rozkurczyć się w niepożądanym momencie. Nie zdołałem sprawdzić miejsca spotkania zanim się pojawiła - wylądowała na śniegu zaledwie chwilę po mnie. Ruszyłem w jej stronę wartkim krokiem, z oddali słysząc pytanie, które jednoznacznie wskazywało na to, że nie mogła być nikim innym.
- Orlok - odpowiedziałem jej bez zawahania, może nieco ostro, niwelując dzielący nas dystans; odważnie wyciągnąłem dłonie w kierunku jej twarzy, składając na jej ustach krótki, mocny pocałunek. Dobrze było ją widzieć całą, żywą - nawet jeśli przez ostatnie dni pozostawaliśmy w stałej łączności. Nie był to jednak moment na ckliwości, ani na prywatne sprawy. Oboje wiedzieliśmy, na czym polega nasze zadanie - i oboje traktowaliśmy sprawę poważnie. - Zanim sprowadzimy tutaj ludzi, zbadajmy teren. - Należało upewnić się, czy w lesie nie ukrywali się uciekinierzy albo poszkodowani. Lub zachęceni wystąpieniem Voldemorta szmalcownicy. - Ruszajmy. - Dodałem, ujmując różdżkę między palce - byłem w stanie pełnej gotowości.
Okrutnie, ale konsekwentnie, każdego dnia wojna zbierała krwawe żniwo. Przestałem już liczyć martwych. Trudno było pojąć, że człowiek potrafił przyzwyczaić się nawet do wszechobecnej śmierci, gdyby jednak było inaczej, odszedłbym od zmysłów. Spływające wieści z ziem Greengrassów ukazywały brutalną rzeczywistość - zamiast żalu pielęgnowały jednak we mnie uczucie złości. Gorzki smak porażki był trudny do przełknięcia. Zakon Feniksa ponosił klęskę na wielu płaszczyznach - a więc nie byliśmy wystarczająco skuteczni. Ja nie byłem wystarczająco skuteczny. Nauczyłem się jednak nie myśleć o tych, którzy zapłacili najwyższą cenę za wolność, skupiając się na tych, którzy jeszcze mieli szansę poczuć jej powiew.
Kilka słów rzuconych do lusterka dwukierunkowego wystarczyło, by ustalić miejsce spotkania. Wiedziałem, że Maeve również nie potrafiła stać w miejscu, kiedy świat kruszył się pod naszymi palcami. Rześkie, zimne powietrze poranka nie zdradzało masakry, która miała miejsce przedwczoraj. Nie karmiłem się tym złudzeniem. Te tereny nie były w żadnym stopniu bezpieczne - pozostawienie wydarzeń bez najmniejszej reakcji mogło być fatalne w skutkach. Upewniłem się, że eliksiry dobrze leżały na pasku szaty, a pomniejszona miotła nie zamierzała rozkurczyć się w niepożądanym momencie. Nie zdołałem sprawdzić miejsca spotkania zanim się pojawiła - wylądowała na śniegu zaledwie chwilę po mnie. Ruszyłem w jej stronę wartkim krokiem, z oddali słysząc pytanie, które jednoznacznie wskazywało na to, że nie mogła być nikim innym.
- Orlok - odpowiedziałem jej bez zawahania, może nieco ostro, niwelując dzielący nas dystans; odważnie wyciągnąłem dłonie w kierunku jej twarzy, składając na jej ustach krótki, mocny pocałunek. Dobrze było ją widzieć całą, żywą - nawet jeśli przez ostatnie dni pozostawaliśmy w stałej łączności. Nie był to jednak moment na ckliwości, ani na prywatne sprawy. Oboje wiedzieliśmy, na czym polega nasze zadanie - i oboje traktowaliśmy sprawę poważnie. - Zanim sprowadzimy tutaj ludzi, zbadajmy teren. - Należało upewnić się, czy w lesie nie ukrywali się uciekinierzy albo poszkodowani. Lub zachęceni wystąpieniem Voldemorta szmalcownicy. - Ruszajmy. - Dodałem, ujmując różdżkę między palce - byłem w stanie pełnej gotowości.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Lęk mrowił jej skórę; w tej chwili, w tych okolicznościach, łatwo było uwierzyć we wszystko to, co mówili o rozciągającej się przed nimi kniei. Spowijająca krajobraz mgła, mlecznobiała i ciężka, tylko wzmacniała poczucie zagrożenia, nieustępliwego i wyciągającego ku nim swe utkane z cienia szpony. Nie mogli ufać swym oczom, nie mogli polegać na słuchu, jeśli nie chcieli pozwolić sobie na potknięcie. Zaś w obliczu niedawnych tragedii, błąd, choćby i najmniejszy, najpewniej miał zakończyć się w najgorszy z możliwych sposobów.
Orlok, otrząsające się z morskiej piany psisko, które towarzyszyło ich pierwszej prawdziwej rozmowie i pierwszemu tańcu. Ciepłe wspomnienie przyniosło ze sobą ulotną ulgę, ale i posmak goryczy; chciałaby wrócić na wybrzeże, zatrzymać się na dłużej w tamtej chwili – i nie myśleć o niewinnych ofiarach, które poległy z różdżek popleczników lorda Voldemorta, zagrażającej wszystkiemu i wszystkim szarej eminencji. Bała się, bardziej o niego niż o siebie, nie śmiałaby mu jednak tego powiedzieć. Sentyment zostawiła dla siebie, tłumiąc dyktowane nim słowa w zarodku; całą tęsknotę i cały zżerający ją strach przelała w pocałunek, w którym niemalże natychmiast, bez chwili zawahania złączył ich usta. Rozwiewał tym samym jakiekolwiek wątpliwości, obawy, że sylwestrowa noc była jedynie owocem wybujałej wyobraźni, nie zaś faktem, początkiem czegoś nowego. I innego.
– W porządku – przytaknęła tylko, gdy prędko podjął decyzję dotyczącą tego, czy w teren mieli ruszyć tylko we dwójkę; prędko odsunęła słabość na bok, przekierowując myśli na zgoła inne tory, ponad ramieniem Foxa spoglądając na złowieszczy, owiany tajemnicą bór. Nie mieli czasu do stracenia, nawet jeśli wciąż nie czuła się gotowa, pewna, że podejmują dobrą decyzję; coś, jakieś dziwne ukłucie niepokoju, zniechęcało do zapuszczania się w leśne ostępy. Nie mogła jednak pozwolić, by opory powstrzymały ją przed działaniem; nie mogli pozostawić ostatnich wydarzeń bez odpowiedzi, w milczeniu i bierności czekać na kolejny cios. Zmusiła się więc do utkania planu działania, przynajmniej szczątkowego, wszak rozwój wypadków miał zależeć głównie od tego, na co się natkną i czy spotkają kogokolwiek w pobliżu granicy sąsiadujących ze sobą hrabstw. Powinni jednak stąpać ostrożnie, cicho, raz po raz sprawdzając nieprzejrzystą okolicę pod kątem pułapek i obecności intruzów.
Nie szła środkiem ścieżki, celowo trzymając się osłony drzew, a jednocześnie – nie oddalała od Foxa, by przypadkiem nie stracić go z oka. Dbałość o pozory zostawiła na inną okazję; ściskała różdżkę w dłoni, na widoku. Minęło ledwie kilka minut, gdy z mlecznobiałej mgły wyrósł zarys czegoś dużego, ciemnego; czy to skała? A może budynek? – Homenum Revelio – wymruczała pod nosem, nagle przystając w miejscu. I nic, nic się nie wydarzyło, magia odmówiła posłuszeństwa, a tym samym wiedzy na temat tego, czy musieli się czegokolwiek obawiać. – Homenum Revelio – powtórzyła z dbałością, napięciem, dokładając wszelkich starań, by ruch nadgarstka okazał się odpowiedni. Zamarła w bezruchu, na krótką chwilę zapominając oddychać, gdy fala zaklęcia rozeszła się we wszystkich kierunkach, informując o obecności jakichkolwiek istot – spoczywających wśród gałęzi ptaków, przemykającego kawałek dalej lisa, a także kogoś jeszcze, kogoś, kto zbliżył się do nich pod osłoną mgły. – Fox – zaczęła ostrym, podszytym nerwami szeptem, wolną ręką próbując sięgnąć w stronę towarzysza, stale wwiercając wzrok w gęstwinę, w kierunek, z którego nadciągała rosnąca w oczach sylwetka. – Tam, przed nami – dodała cicho, mrużąc oczy, z każdą chwilą dostrzegając coraz więcej szczegółów intruza; jego powłóczystą szatę, ścięte na krótko włosy. Jednak to nie aparycja mężczyzny okazała się niepokojąca, a ten śmiech, przeszywający do szpiku kości, obłąkańczy, złowróżbny.
Uchyliła się w ostatnim momencie, nie wiedząc nawet, czego unika. Co on...? Czy on w nich czymś rzucił? Widział ich? Mimowolnie zerknęła w bok, w stronę rzeczonego przedmiotu, w którym rozpoznała pękatą, otwartą butelkę. A nad nią upiorną, formującą się z dymu postać. Kiedy zjawa ruszyła w kierunku aurora, serce nieomal nie wyskoczyło jej z piersi. – Protego Maxima – spróbowała nagle, z narastającą paniką.
| raz, dwa, turlam na Maximę
EM: 43/50
a jak poturlam, to idziemy do szafki
Orlok, otrząsające się z morskiej piany psisko, które towarzyszyło ich pierwszej prawdziwej rozmowie i pierwszemu tańcu. Ciepłe wspomnienie przyniosło ze sobą ulotną ulgę, ale i posmak goryczy; chciałaby wrócić na wybrzeże, zatrzymać się na dłużej w tamtej chwili – i nie myśleć o niewinnych ofiarach, które poległy z różdżek popleczników lorda Voldemorta, zagrażającej wszystkiemu i wszystkim szarej eminencji. Bała się, bardziej o niego niż o siebie, nie śmiałaby mu jednak tego powiedzieć. Sentyment zostawiła dla siebie, tłumiąc dyktowane nim słowa w zarodku; całą tęsknotę i cały zżerający ją strach przelała w pocałunek, w którym niemalże natychmiast, bez chwili zawahania złączył ich usta. Rozwiewał tym samym jakiekolwiek wątpliwości, obawy, że sylwestrowa noc była jedynie owocem wybujałej wyobraźni, nie zaś faktem, początkiem czegoś nowego. I innego.
– W porządku – przytaknęła tylko, gdy prędko podjął decyzję dotyczącą tego, czy w teren mieli ruszyć tylko we dwójkę; prędko odsunęła słabość na bok, przekierowując myśli na zgoła inne tory, ponad ramieniem Foxa spoglądając na złowieszczy, owiany tajemnicą bór. Nie mieli czasu do stracenia, nawet jeśli wciąż nie czuła się gotowa, pewna, że podejmują dobrą decyzję; coś, jakieś dziwne ukłucie niepokoju, zniechęcało do zapuszczania się w leśne ostępy. Nie mogła jednak pozwolić, by opory powstrzymały ją przed działaniem; nie mogli pozostawić ostatnich wydarzeń bez odpowiedzi, w milczeniu i bierności czekać na kolejny cios. Zmusiła się więc do utkania planu działania, przynajmniej szczątkowego, wszak rozwój wypadków miał zależeć głównie od tego, na co się natkną i czy spotkają kogokolwiek w pobliżu granicy sąsiadujących ze sobą hrabstw. Powinni jednak stąpać ostrożnie, cicho, raz po raz sprawdzając nieprzejrzystą okolicę pod kątem pułapek i obecności intruzów.
Nie szła środkiem ścieżki, celowo trzymając się osłony drzew, a jednocześnie – nie oddalała od Foxa, by przypadkiem nie stracić go z oka. Dbałość o pozory zostawiła na inną okazję; ściskała różdżkę w dłoni, na widoku. Minęło ledwie kilka minut, gdy z mlecznobiałej mgły wyrósł zarys czegoś dużego, ciemnego; czy to skała? A może budynek? – Homenum Revelio – wymruczała pod nosem, nagle przystając w miejscu. I nic, nic się nie wydarzyło, magia odmówiła posłuszeństwa, a tym samym wiedzy na temat tego, czy musieli się czegokolwiek obawiać. – Homenum Revelio – powtórzyła z dbałością, napięciem, dokładając wszelkich starań, by ruch nadgarstka okazał się odpowiedni. Zamarła w bezruchu, na krótką chwilę zapominając oddychać, gdy fala zaklęcia rozeszła się we wszystkich kierunkach, informując o obecności jakichkolwiek istot – spoczywających wśród gałęzi ptaków, przemykającego kawałek dalej lisa, a także kogoś jeszcze, kogoś, kto zbliżył się do nich pod osłoną mgły. – Fox – zaczęła ostrym, podszytym nerwami szeptem, wolną ręką próbując sięgnąć w stronę towarzysza, stale wwiercając wzrok w gęstwinę, w kierunek, z którego nadciągała rosnąca w oczach sylwetka. – Tam, przed nami – dodała cicho, mrużąc oczy, z każdą chwilą dostrzegając coraz więcej szczegółów intruza; jego powłóczystą szatę, ścięte na krótko włosy. Jednak to nie aparycja mężczyzny okazała się niepokojąca, a ten śmiech, przeszywający do szpiku kości, obłąkańczy, złowróżbny.
Uchyliła się w ostatnim momencie, nie wiedząc nawet, czego unika. Co on...? Czy on w nich czymś rzucił? Widział ich? Mimowolnie zerknęła w bok, w stronę rzeczonego przedmiotu, w którym rozpoznała pękatą, otwartą butelkę. A nad nią upiorną, formującą się z dymu postać. Kiedy zjawa ruszyła w kierunku aurora, serce nieomal nie wyskoczyło jej z piersi. – Protego Maxima – spróbowała nagle, z narastającą paniką.
| raz, dwa, turlam na Maximę
EM: 43/50
a jak poturlam, to idziemy do szafki
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Czujność okazała się niewystarczająca, by ubiec intruza. Mleczna mgła ograniczała nasze pole widzenia do zaledwie kilku metrów - widziałem zarys sylwetki Maeve, ale gdybym nie znał na pamięć rysów jej twarzy, nie rozpoznałbym jej z odległości kilku kroków. Co więcej miałem nieodparte wrażenie, że zanim spotkaliśmy się na szlaku, widoczność była nieco bardziej sprzyjająca. Chłodne, wilgotne powietrze osiadało na krawędziach szaty, przenikając w głąb włókien, aż do skóry. Z każdym oddechem czułem, jakbym łykał lód, pogoda była jednak ostatnią rzeczą, o którą dbałem.
Uodporniłem się już na znacznie gorsze atrakcje niż ziąb.
- Widzisz kogoś? - Zapytałem cicho, kiedy z ust Maeve padło pierwsze homenum revelio; nie odpowiedziała, cierpliwie czekałem więc na efekt drugiego zaklęcia, jednak zanim zdołała wydusić z siebie cokolwiek, spośród drzew dało słyszeć się szyderczy śmiech, a następnym, co ukazało się moim oczom, była ulatniająca się zjawa. Utkany z czarnej magii upiór ruszył w moją stronę, nie dając szansy na ofensywę. Domyśliłem się, z czym miałem do czynienia, dlatego z opanowaniem i w skupieniu wyczarowywałem kolejne, precyzyjne tarcze. Srebrzyste łuny raz za razem błyskały przede mną, chroniąc przed atakami i kupując mi czas. Biała magia była mi posłuszna, a wiedziałem, że jedyne, czego potrzebuję, to zniechęcić upiora, który na szczęście szybko wrócił do swojego siedliska. Kiedy opuściłem różdżkę, spojrzałem w kierunku Maeve; mimo mgły dało się zauważyć, że na jej obliczu malowała się dezorientacja - wywołana albo niecodzienną sytuacją, albo brakiem współpracy z różdżką. Musiała czuć frustrację, emocje nie były jednak tym, co w tej chwili wysnuwało się na pierwszy plan.
- Zjawa zaklęta w butelce. Takie rzeczy można kupić na Nokturnie. - Zacząłem wyjaśniać, energicznie sięgając po przedmiot i na wszelki wypadek chowając go w połach płaszcza. - Później wyjaśnię ci jak działa. - Dyktowałem szybko, lustrując wzrokiem okolicę, jednak w mlecznej gęstwinie niewiele dało się wypatrzeć. - Widziałaś tego, kto to rzucił? Dokąd pobiegł? - Ktokolwiek to nie był, z pewnością nie plątał się po tych lasach w szczytnym celu. Jeśli mieliśmy szansę go złapać, musieliśmy ruszać od razu.
Uodporniłem się już na znacznie gorsze atrakcje niż ziąb.
- Widzisz kogoś? - Zapytałem cicho, kiedy z ust Maeve padło pierwsze homenum revelio; nie odpowiedziała, cierpliwie czekałem więc na efekt drugiego zaklęcia, jednak zanim zdołała wydusić z siebie cokolwiek, spośród drzew dało słyszeć się szyderczy śmiech, a następnym, co ukazało się moim oczom, była ulatniająca się zjawa. Utkany z czarnej magii upiór ruszył w moją stronę, nie dając szansy na ofensywę. Domyśliłem się, z czym miałem do czynienia, dlatego z opanowaniem i w skupieniu wyczarowywałem kolejne, precyzyjne tarcze. Srebrzyste łuny raz za razem błyskały przede mną, chroniąc przed atakami i kupując mi czas. Biała magia była mi posłuszna, a wiedziałem, że jedyne, czego potrzebuję, to zniechęcić upiora, który na szczęście szybko wrócił do swojego siedliska. Kiedy opuściłem różdżkę, spojrzałem w kierunku Maeve; mimo mgły dało się zauważyć, że na jej obliczu malowała się dezorientacja - wywołana albo niecodzienną sytuacją, albo brakiem współpracy z różdżką. Musiała czuć frustrację, emocje nie były jednak tym, co w tej chwili wysnuwało się na pierwszy plan.
- Zjawa zaklęta w butelce. Takie rzeczy można kupić na Nokturnie. - Zacząłem wyjaśniać, energicznie sięgając po przedmiot i na wszelki wypadek chowając go w połach płaszcza. - Później wyjaśnię ci jak działa. - Dyktowałem szybko, lustrując wzrokiem okolicę, jednak w mlecznej gęstwinie niewiele dało się wypatrzeć. - Widziałaś tego, kto to rzucił? Dokąd pobiegł? - Ktokolwiek to nie był, z pewnością nie plątał się po tych lasach w szczytnym celu. Jeśli mieliśmy szansę go złapać, musieliśmy ruszać od razu.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Mglisty las
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Staffordshire