Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Każdy kto znał Bathildę Bagshot wiedział, że jej dom mieścił w sobie niewyobrażalną ilość książek. Każdy regał, każdy kąt obudowany był rzędem półek z woluminami. Niektóre z nich były magiczne — nie dało się ich otworzyć i przeczytać, umykały niegodnym kartkowania stron osobom, by na koniec każdemu kto nie zna się na literaturze zatrzasnąć się na nosie. Pokój jest duży i przestronny. Mieści się w nim zielona, welurowa kanapa, i dwa niedopasowane do niej fotele naprzeciw kominka, w którym od dawna nie trzaskał ogień. Na ścianach pokoju widnieją obrazy przedstawiające ukochanego kota Ptysia.
- To tylko więcej kłopotów - odpowiedział Kerstin na wspomnienie lecznicy Alexandra, podobnie jak za Tonksami - był za nim wystawiony list gończy. Był poszukiwany przez siły Ministerstwa Magii. Niewielu o tym wiedziało, robił, co mógł, żeby pomóc potrzebującym, ale kiedy gdziekolwiek wypłynie informacja o tym, kim był tamtejszy uzdrowiciel, w środku nie ostanie się nic. Przecież o tym wiedzieli. I on też wiedział. Teraz dopiero przyglądając się dziewczynie dostrzegł w niej twarz ratowniczki pomagającej w Oazie po ataku węża morskiego. Była tam, ukrywali ją tam. Jak się wydostała? I dlaczego, na Merlina, ze wszystkich ludzi świata musiała trafić akurat na Thomasa? Kiedy podeszła, nie cofnął się, ale nie odwzajemnił jej uścisku, na przeprosiny odpowiadając tylko surowym spojrzeniem. Był zły. Zły, że to wszystko potoczyło i obróciło się tu w taki sposób. Że musiały popłynąć łzy. Że jego przyjaciele mieli narażać się dla niej, choć przecież nic ich nie łączyło - znali się ledwie od miesiąca. Nie obejrzał się na jej ckliwe pożegnanie z Thomasem, choć w pomieszczeniu drżącym od ciszy nagromadzonych emocji nietrudno było usłyszeć jej szept. Dla niego głośniejszy był szept Sheili, przeniósł na nią spojrzenie, kiedy zadała pytanie, a jego wzrok mówił niewiele, powinien być odważny. I odważnie zmierzyć się z konsekwencjami własnych postanowień. Własnych decyzji. Jej słowa, choć zdawkowe, znaczyły więcej niż mówiły. Nie odpowiedział, przenosząc wzrok na Jamesa, u niego szukając odpowiedzi na pytanie jego siostry. Nie tak miał wyglądać ten dzień. Nie tego się spodziewał, kiedy James wyciągnął go z Areny. Ale James nazwał go rodziną. To też znaczyło więcej, niż mówiło, Tonksowie nie mogli tego zrozumieć. On wiedział. I był za to wdzięczny, nawet jeśli prawda miała wybrzmieć dopiero, gdy zagrożenie znajdzie się poza tym domem.
Nie odzywał się, nie wtrącał w te rozmowy, w duchu czując ulgę, że eskalacja nie nastąpiła. Że auror zmienił ton na łagodniejszy, że buta Jamesa do niczego go nie sprowokowała, że głupota Thomasa tym razem na nikogo nie sprowadziła prawdziwego nieszczęścia. Wsłuchał się w słowa Tonksa - czy mogli pomóc ich chronić? Nie dadzą rady być wszędzie, ale jeśli będą po tej samej stronie - to już dużo.
Uniósł spojrzenie na Tonksa, kiedy położył dłoń na jego ramieniu. Wciąż czuł wstyd. Palący, poniżający i upokarzający. Oślizgły. Nieludzki. Bo jak człowiek nie wyglądał. Paradny błazen, jeden z monstrów namiotu dziwów. Zawsze był tylko błaznem, przecież wiedział.
Spojrzał mu w oczy, kiedy wyzdrowieje? Jego usta drgnęły, ale nie powiedział nic. Podobno to już niedługo, kwestia paru dni, czekał na to z duszą na ramieniu, ale co jeśli nie wyzdrowieje? Jak wielki zawód sprowadzi na nich wszystkich? Co jeśli dłoń się nie przyjmie, ciało odrzuci przeszczep, co jeśli magia nie zdoła uzdrowić jego ciała? Czy był słaby? Czy był tchórzem? Czy się poddał? Przypomniała mu się Zlata i jej bezrękie ciało, równie obrzydliwe co jego. Przypomniał mu się przybrany ojciec, który nie chciał słyszeć o jego zdrowiu i kazał mu zająć się codziennymi sprawami, do których nie potrzebował obu rąk. I poczuł jeszcze większy wstyd za własną słabość, bezczynność, za to, że się poddał. Za to, że nie był jak Michael Tonks. Kiedy parę tygodni temu to samo usłyszał od Zlaty, gwałtownie zaprzeczył. Zaprzeczył, bo bez ręki nic już nie potrafił. Ale wściekła goblinka rozpaliła w jego sercu ogień, który miał podpalić miasto.
Dzisiaj, kiedy słyszał to od Michaela Tonksa, jedynie skinął głową, mając nadzieję, że z jego wstydu nie wyczyta prawdy.
Nie taki chciał być. Nie słaby, bezbronny i kaleki. Nie bezradny. Nie milczący i nie ślepy. Nie pozwalający na to, by cierpieli inni. Cóż mu po ręce? Czy nie zarzekał się, że nie boi się śmierci? Czy nie zarzekał się, że woli zginąć, niż żyć na kolanach? Czy ktoś mu obiecywał, że śmierć będzie szybka i bezbolesna, że nie rozczłonkują go fragment po fragmencie na przestrzeni dni, tygodni, miesięcy, lat?
Fragment po fragmencie, ręka po ręce, myśl po myśli, naiwność po niewinności.
Nie odzywał się, nie wtrącał w te rozmowy, w duchu czując ulgę, że eskalacja nie nastąpiła. Że auror zmienił ton na łagodniejszy, że buta Jamesa do niczego go nie sprowokowała, że głupota Thomasa tym razem na nikogo nie sprowadziła prawdziwego nieszczęścia. Wsłuchał się w słowa Tonksa - czy mogli pomóc ich chronić? Nie dadzą rady być wszędzie, ale jeśli będą po tej samej stronie - to już dużo.
Uniósł spojrzenie na Tonksa, kiedy położył dłoń na jego ramieniu. Wciąż czuł wstyd. Palący, poniżający i upokarzający. Oślizgły. Nieludzki. Bo jak człowiek nie wyglądał. Paradny błazen, jeden z monstrów namiotu dziwów. Zawsze był tylko błaznem, przecież wiedział.
Spojrzał mu w oczy, kiedy wyzdrowieje? Jego usta drgnęły, ale nie powiedział nic. Podobno to już niedługo, kwestia paru dni, czekał na to z duszą na ramieniu, ale co jeśli nie wyzdrowieje? Jak wielki zawód sprowadzi na nich wszystkich? Co jeśli dłoń się nie przyjmie, ciało odrzuci przeszczep, co jeśli magia nie zdoła uzdrowić jego ciała? Czy był słaby? Czy był tchórzem? Czy się poddał? Przypomniała mu się Zlata i jej bezrękie ciało, równie obrzydliwe co jego. Przypomniał mu się przybrany ojciec, który nie chciał słyszeć o jego zdrowiu i kazał mu zająć się codziennymi sprawami, do których nie potrzebował obu rąk. I poczuł jeszcze większy wstyd za własną słabość, bezczynność, za to, że się poddał. Za to, że nie był jak Michael Tonks. Kiedy parę tygodni temu to samo usłyszał od Zlaty, gwałtownie zaprzeczył. Zaprzeczył, bo bez ręki nic już nie potrafił. Ale wściekła goblinka rozpaliła w jego sercu ogień, który miał podpalić miasto.
Dzisiaj, kiedy słyszał to od Michaela Tonksa, jedynie skinął głową, mając nadzieję, że z jego wstydu nie wyczyta prawdy.
Nie taki chciał być. Nie słaby, bezbronny i kaleki. Nie bezradny. Nie milczący i nie ślepy. Nie pozwalający na to, by cierpieli inni. Cóż mu po ręce? Czy nie zarzekał się, że nie boi się śmierci? Czy nie zarzekał się, że woli zginąć, niż żyć na kolanach? Czy ktoś mu obiecywał, że śmierć będzie szybka i bezbolesna, że nie rozczłonkują go fragment po fragmencie na przestrzeni dni, tygodni, miesięcy, lat?
Fragment po fragmencie, ręka po ręce, myśl po myśli, naiwność po niewinności.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Jak osioł! Raz w życiu zachowaj się jak brat, wyprowadź Sheilę, bo jest przerażona. Ja się go nie boję - rzucił do brata poirytowany, ale wcale nie dawał się tak bardzo przesunąć im. Oczywiście, że chciał powstrzymać Jamesa przed głupotą - że chciał ochronić Sheilę przed wzrokiem, którego się bała. I może nie wyglądał jakby się nie bał, tym bardziej przed chwilą, kiedy widzieli go zapłakanego. Starał się nie płakać przy nich, bo wiedział, że to by ich martwiło - powinien udawać, że wszystko było w porządku. Ale był zaskoczony, do tego martwił się przez noc o Kerstin, kiedy nie dostał żadnej informacji zwrotnej od niej. A do tego Michale wkroczył tutaj tak prędko...
Zerknął na dziewczynę, uśmiechając się do niej delikatnie. Oczywiście, że chciałby ją zapewnić, że wszystko było w porządku i nic nie było jej winą... bo... bp czy było? Nie był pewny. Nie chciał tego mówić. To nie ona ich nastraszyła, a auror. To było wszystko jego winą przecież! Chociaż jak sam Thomas by się zachował w obronie Sheili? Prawdopodobnie próbował by znaleźć Jamesa i spróbować powstrzymać go przed morderstwem w głupi sposób, proponując się bardziej zaczaić na chłopca, przez którego Paprotka przepłakałaby całą noc.
A mimo to, on nie miał prawa tak wbiec i nie czekać na wyjaśnienia. Straszyć ich wszystkich. Feniksy nie feniksy i inne symbole, słowa. Ale im bardziej się uspokajał, tym bardziej spokojny był Thomas, odzyskując swoją pozorną pewność. W końcu całe życie udawał przed obcymi, że się nie boi - zachowywał pozory. Tutaj musiał je odzyskać.
Posłał Marcelowi niechętne spojrzenie, jakby zadawał pytanie czego?, kiedy ten go upomniał. Ale widząc jak mały w swoim zachowaniu jest Marcel, od razu złagodniał. Szlag. Nie było z nim lepiej... Nie powinien w ogóle wspominać o tej ręce, ale był pewny, że wszyscy tutaj wiedzą - tym bardziej, skoro Marcel znał Tonksa. Słyszał o nim? Nie był pewny jak te wszystkie struktury działały, jak ta cała grupa działała i szczerze go to nie interesowało.
A może powinno zacząć? Nie był pewny.
Przekażę Eve, Jimmy, dodał w myślach, zapamiętując na przyszłość, żeby podrażnić się z bratem. W końcu na lepszy czas, będzie trzeba go nieco pozaczepiać, prawda? Kiedy już wszystko się uspokoi.
Uścisnął rękę Micheala bez zawahania, mocno. Nie da teraz sobie pokazać słabości, nie pokaże, że jest gorszy od niego.
- Będę czekał - odpowiedział, chociaż stanowczo jego aktorstwo w tym momencie traciło przez to, że wciąż widać było, jak płakał. I w jaką panikę wpadł jeszcze chwilę temu. Ale musiał udawać, bo dlaczego miałby się mazać? Nie mógł pokazać teraz, że był gorszy lub cokolwiek podobnego. Nawet jeśli musiał kłamać o całej swojej odwadze, nawet jeśli mu to udawanie ciążyło, nie powinien pokazywać słabości.
Po tym przytulił Kerstin i na moment go zamurowało. Ale przytulił ją mocniej do siebie, chcąc nacieszyć się jej bliskością. Był spokojniejszy, kiedy była obok. Mimo tego co dzisiaj się wydarzyło, cieszył się że mógł ją zobaczyć... I na pewno nie wyobrażał sobie w taki sposób przedstawienia jej Jamesowi czy Marcelowi, ale skoro już to mieli z głowy...
Nie zdążył jej odpowiedzieć, zamyślony i nieco zaskoczony jej wyznaniem. Chciał jej odpowiedzieć to samo, ale uderzyła go myśl - ta wojna przecież nie skończy się sama. Choć wyraźnie niechętnie ją puścił, wodząc jeszcze za nią wzrokiem jak opuszczała dom. Musiał... musiał się postarać. Przecież ta wojna zagrażała jej. A jeśli zagrażała jej to... czy kiedy będą mieli dzieci, i wojna się nie skończy to czy ich dzieci nie będą zagrożone?
Będzie musiał się postarać. Nie mógł przecież tak siedzieć i...
Kiedy Tonksowie wyszli, podszedł do Marcela, klepiąc go lekko i przyjacielsko w ramię.
- Zostań, odstawimy cię później do Londynu. Przepraszam... za... nie powinienem wspominać o tym. I dzięki - rzucił, chociaż chciał zadać kilka pytań. Kim był Sallow, czy wiedział dlaczego on wtedy pojawił się w Tower? Jeśli teraz wiedzieli więcej niż wcześniej... Musiał być ostrożniejszy, znacznie ostrożniejszy, skoro ten polityk był legilimentą.
- Chcesz się napić? Powinno być jeszcze gdzieś alkoholu z sylwestra. Paprotko, potrzebujesz odpocząć..? - zapytał, przenosząc przepraszając wzrok na siostrę. Za to wszystko... za tę całą sytuację, która miała miejsce. Znów ich naraził, nawet jeśli nie chciał. Dlaczego to wszystko się go tak trzymało? Wszystko co straszne i niebezpieczne. Tym bardziej musiał się nauczyć jak sobie z tym radzić - jak ich przed tym chronić.
Zerknął na dziewczynę, uśmiechając się do niej delikatnie. Oczywiście, że chciałby ją zapewnić, że wszystko było w porządku i nic nie było jej winą... bo... bp czy było? Nie był pewny. Nie chciał tego mówić. To nie ona ich nastraszyła, a auror. To było wszystko jego winą przecież! Chociaż jak sam Thomas by się zachował w obronie Sheili? Prawdopodobnie próbował by znaleźć Jamesa i spróbować powstrzymać go przed morderstwem w głupi sposób, proponując się bardziej zaczaić na chłopca, przez którego Paprotka przepłakałaby całą noc.
A mimo to, on nie miał prawa tak wbiec i nie czekać na wyjaśnienia. Straszyć ich wszystkich. Feniksy nie feniksy i inne symbole, słowa. Ale im bardziej się uspokajał, tym bardziej spokojny był Thomas, odzyskując swoją pozorną pewność. W końcu całe życie udawał przed obcymi, że się nie boi - zachowywał pozory. Tutaj musiał je odzyskać.
Posłał Marcelowi niechętne spojrzenie, jakby zadawał pytanie czego?, kiedy ten go upomniał. Ale widząc jak mały w swoim zachowaniu jest Marcel, od razu złagodniał. Szlag. Nie było z nim lepiej... Nie powinien w ogóle wspominać o tej ręce, ale był pewny, że wszyscy tutaj wiedzą - tym bardziej, skoro Marcel znał Tonksa. Słyszał o nim? Nie był pewny jak te wszystkie struktury działały, jak ta cała grupa działała i szczerze go to nie interesowało.
A może powinno zacząć? Nie był pewny.
Przekażę Eve, Jimmy, dodał w myślach, zapamiętując na przyszłość, żeby podrażnić się z bratem. W końcu na lepszy czas, będzie trzeba go nieco pozaczepiać, prawda? Kiedy już wszystko się uspokoi.
Uścisnął rękę Micheala bez zawahania, mocno. Nie da teraz sobie pokazać słabości, nie pokaże, że jest gorszy od niego.
- Będę czekał - odpowiedział, chociaż stanowczo jego aktorstwo w tym momencie traciło przez to, że wciąż widać było, jak płakał. I w jaką panikę wpadł jeszcze chwilę temu. Ale musiał udawać, bo dlaczego miałby się mazać? Nie mógł pokazać teraz, że był gorszy lub cokolwiek podobnego. Nawet jeśli musiał kłamać o całej swojej odwadze, nawet jeśli mu to udawanie ciążyło, nie powinien pokazywać słabości.
Po tym przytulił Kerstin i na moment go zamurowało. Ale przytulił ją mocniej do siebie, chcąc nacieszyć się jej bliskością. Był spokojniejszy, kiedy była obok. Mimo tego co dzisiaj się wydarzyło, cieszył się że mógł ją zobaczyć... I na pewno nie wyobrażał sobie w taki sposób przedstawienia jej Jamesowi czy Marcelowi, ale skoro już to mieli z głowy...
Nie zdążył jej odpowiedzieć, zamyślony i nieco zaskoczony jej wyznaniem. Chciał jej odpowiedzieć to samo, ale uderzyła go myśl - ta wojna przecież nie skończy się sama. Choć wyraźnie niechętnie ją puścił, wodząc jeszcze za nią wzrokiem jak opuszczała dom. Musiał... musiał się postarać. Przecież ta wojna zagrażała jej. A jeśli zagrażała jej to... czy kiedy będą mieli dzieci, i wojna się nie skończy to czy ich dzieci nie będą zagrożone?
Będzie musiał się postarać. Nie mógł przecież tak siedzieć i...
Kiedy Tonksowie wyszli, podszedł do Marcela, klepiąc go lekko i przyjacielsko w ramię.
- Zostań, odstawimy cię później do Londynu. Przepraszam... za... nie powinienem wspominać o tym. I dzięki - rzucił, chociaż chciał zadać kilka pytań. Kim był Sallow, czy wiedział dlaczego on wtedy pojawił się w Tower? Jeśli teraz wiedzieli więcej niż wcześniej... Musiał być ostrożniejszy, znacznie ostrożniejszy, skoro ten polityk był legilimentą.
- Chcesz się napić? Powinno być jeszcze gdzieś alkoholu z sylwestra. Paprotko, potrzebujesz odpocząć..? - zapytał, przenosząc przepraszając wzrok na siostrę. Za to wszystko... za tę całą sytuację, która miała miejsce. Znów ich naraził, nawet jeśli nie chciał. Dlaczego to wszystko się go tak trzymało? Wszystko co straszne i niebezpieczne. Tym bardziej musiał się nauczyć jak sobie z tym radzić - jak ich przed tym chronić.
Nie odzywał się już, czujnie obserwując Michaela. Nie był nawet pewien, co względem niego czuł. Wysoki, szeroki w barkach, świetnie operujący różdżką. Tylko głupiec porwałby się na niego, nawet mając ze sobą brata, psa, którego gotów był kopnąć, by tylko wściekle rzucił się za nim i Marcela. Stał nieruchomo, przeskakując tylko chmurnym spojrzeniem piwnych oczu z niego na dziewczynę. Sprawczynię całego zamieszania. Kiedy auror zwrócił się do niego, zogniskował na nim spojrzenie na dłużej. Serce waliło mu w piersi, jak po szaleńczym biegu, oddech szarpał się, klatka piersiowa przez to unosiła i opadała nieregularnie, krew szumiała w uszach. Przez barierę, jaka powstała w jego głowie po wyjściu zaczynały powoli przedzierać się bazujące na silnych emocjach wspomnienia. Strach, panika, nienawiść i to wszystko pomiędzy, czego nawet nie rozumiał, a co dopiero mógł nazwać. Każdy nosił w sobie jakąś zadrę, stertę kamieni, których nie był w stanie się pozbyć, o ile nie rozpłatał sobie brzucha. Nie oceniał go w myślach, prosząc przez chwilę własną babkę, by poruszyła niebo i ziemię, zsyłając na niego spokój. Chciał się go pozbyć. Chciał, aby im uwierzył, ale nie spodziewał się, że pójdzie tak łatwo; nie mieli najlepszej opinii wśród ludzi. Dziś byli biedni. Nie, byli na granicy nędzy i prawdziwego ubóstwa. Nie mógł wiedzieć, że kradli, bo przecież nie pozwoliłby im na ten pieprzony ślub. A tymczasem Thomas umawiał się z nim na kolejne razy. Zacisnął zęby, przemilczał to wszystko. Oczy zeszkliły mu się ze złości. Spięte usta nie wyrzuciły z siebie żadnego słowa. Nie odpowiedział Tonksowi, kiedy ten się przedstawił. Zerknął na jego rękę. Nie chciał mu jej podawać, ale w ostatniej chwili to zrobił, bojąc się go urazić. Uśmiechnął się, ale był to uśmiech wymuszony, nieszczery.
Analogia do skarbu nie była przypadkowa, liczył, że jego brat ją zrozumie. Skarb, który ukradł przed dwoma laty był przeklęty. Jego właściciele odszukali ich i zabili. Zabili wszystkich, którzy stanęli w obronie Thomasa, którego nawet tam nie było, bo deportowała go ukochana. Sheila szczęśliwie uciekła, Eve uratowała się z siostrą, ale cała jej rodzina została wybita. On sam uszedł z życiem tylko i wyłącznie dlatego, że zaklęcie powaliło go na ziemię, a brzydkie blizny zdobiły jego plecy, przypominając o smrodzie palonych ciał i metalicznym smaku krwi. Patrzył jak wychodzi, jak żegna się z Thomasem, zupełnie tak jakby zaakceptował go jako krewnego. Obrzydliwe. Spojrzał na Marcela, kiedy żegnał się z nim jak najlepszym sojusznikiem.
Źle się czuł odkąd wyszedł z Tower, ale nie wiedział co mu było. I kaszel i gorączka minęły, to było coś innego. Jakby coś wpełzło w niego i żerowało na nim. Nie był sobą. Nie czuł się sobą. Bywał opryskliwy, nieprzyjemny, a później żałował, że wrócił, krzywdząc tym ludzi, którzy najzwyczajniej w świecie za nim tęsknili. Wyrzuty sumienia po spotkaniu z Marcelem nie minęły. Zalewała go żółć. Miał ją już prawie w gardle. Miała się wylać, kiedy drzwi się zamknęły i zostali sami. Milczał wciąż, kiedy Thomas, jak gdyby nigdy nic zapytał Sallowa, czy nie chce się napić. Stał w miejscu, jak słup soli, spoglądając to na jednego, to na drugiego, w końcu spoglądając na Sheilę.
— Twój kolega. Ten, który jest w tobie zadurzony od lat, ale nie ma jaj nic z tym zrobić. Aidan — mruknął cierpko, nieprzyjemnie, spoglądając na siostrę, ze zmarszczonymi brwiami. — Jak on ma na na nazwisko. Przypomnisz mi? — spytał głośno, chociaż pamiętał. Teraz sobie przypomniał. Przypomniał sobie, kiedy rozpoznał Michaela. Przypomniał sobie, gdzie go widział — na plakacie. — Moore, może? Tak jak William Moore? Niebezpieczny członek Zakonu Feniksa? – Zmrużył oczy i ruszył się z miejsca, podchodząc do brata. Tym razem głos miał bardziej szorstki i o pół tonu głośniejszy. — Zakochałeś się w dziewczynie, której rodzeństwo jest na listach gończych? Wywieszonych wszędzie? Sławnych na całą Anglię? Michael i Justine Tonks? — A potem zrobił kilka kroków w kierunku przyjaciela. Thomas był głupi, dał się podejść, ale ty? — I nasz Marcello Carrington — jeszcze bardziej podniósł głos, patrząc blondynowi w oczy. — Członek Zakonu Feniksa, we własnej osobie. Przyjaciel— dodał po Romsku, tak jak Tonksa określił Marcelius. Nie wiedział, czy to była złość, czy zawód. Nie wiedział, co to było w ogóle, ale nie umiał tego powstrzymać. — Kiedy zobaczymy twój list gończy? Co? Dasz mi pierdolony autograf? — Nie powstrzymywał się już, podniósł głos, zadrżał w połowie pytania. — Co jest z wami, kurwa, nie tak?! — krzyknął głośno, tak, że aż musiał zgiąć się w pół, zadrżał. Wyrzucił to pytanie z siebie z rozgoryczeniem, spoglądając po całej trójce. — Gdzie wy macie rozum?! Kurwa! — Uniósł ręce i ukrył w nich twarz, później tylko oczy, a następnie wplótł je we włosy, odwracając się do nich tyłem. Czuł, że tego nie wytrzyma, jakby to wszystko, co spłynęło z niego po powrocie z Tower odżyło w nim na nowo, wypełniło go, jak zbyt mocno napompowany balon, który w każdej sekundzie może pęknąć. — Postradaliście zmysły — szepnął, wciskając palce w skronie, z przymkniętymi oczami. — Tyle pieprzenia o bezpieczeństwie, o strachu. Hej, mogą nas zabić, ukryjmy się, ale kto by się nami przejmował, nikogo nie obchodzimy. Nie chciałaś wracać do Londynu — spojrzał na Sheilę. — Teraz już wiem, dlaczego. — Przez powiązania z tym typem. Dlatego się bała. O wszystkim wiedziała. I to wszystko przed nim, kurwa, zataiła. Sheila. Jego Sheila, siostrzyczka, mała Paprotka. A Thomas? — A ty... Ile ona ma lat? Co ty o niej wiesz, że bierzesz ją za żonę? Znowu to robisz. Znowu, Tommy. Tym razem zabijesz nas wszystkich. Nie da się oszukać przeznaczenia — jęknął z rozgoryczeniem, czując, że pęka. Oczy miał szkliste, ale pełne złości. Śmierć z tamtego dnia po nich wróci, upomni się o swoje. Byli oszustami, ale deptała im po piętach, w końcu do nich dotrze. Wolał umrzeć wtedy, mogli go zabić w Tower. Po co to wszystko, dlaczego wciąż tu musiał stać? Zerknął na Marcela, zaciskając na chwilę zęby. Wyrzuty sumienia nie dawały my spać. Jego ojciec nie dawał mu spać, wracał w koszmarach jak potwór wyłaniający się z czeluści. Ale to była jego wina, wszystko to była jego wina, naiwnie myślał, że to naprawi, że zrobi wszystko, by to blondynowi wynagrodzić. — Przyjacielu... mój drogi przyjacielu. — Podszedł do niego, powoli. Zatrzymał się tuż przed nim, pochylając lekko do przodu tak, że prawie stykali się nosami. — To j a ściągnąłem Sallowa.— Nie powiedział nic więcej, ani kontekst, ani prawda nie były ważne. Ani to, że zrobił to by go ocalić, ani to, co stało się wcześniej w sierocińcu. Tylko tyle. Tylko tyle, by mu dopiec, by poczuł to samo, co on. Żal, zawód. Zdradę. Ja. To ja ściągnąłem twojego ojca. To ja sprawiłem, że wszystkie twoje pieprzone tajemnice mógł dostać jednym ruchem różdżki.
Analogia do skarbu nie była przypadkowa, liczył, że jego brat ją zrozumie. Skarb, który ukradł przed dwoma laty był przeklęty. Jego właściciele odszukali ich i zabili. Zabili wszystkich, którzy stanęli w obronie Thomasa, którego nawet tam nie było, bo deportowała go ukochana. Sheila szczęśliwie uciekła, Eve uratowała się z siostrą, ale cała jej rodzina została wybita. On sam uszedł z życiem tylko i wyłącznie dlatego, że zaklęcie powaliło go na ziemię, a brzydkie blizny zdobiły jego plecy, przypominając o smrodzie palonych ciał i metalicznym smaku krwi. Patrzył jak wychodzi, jak żegna się z Thomasem, zupełnie tak jakby zaakceptował go jako krewnego. Obrzydliwe. Spojrzał na Marcela, kiedy żegnał się z nim jak najlepszym sojusznikiem.
Źle się czuł odkąd wyszedł z Tower, ale nie wiedział co mu było. I kaszel i gorączka minęły, to było coś innego. Jakby coś wpełzło w niego i żerowało na nim. Nie był sobą. Nie czuł się sobą. Bywał opryskliwy, nieprzyjemny, a później żałował, że wrócił, krzywdząc tym ludzi, którzy najzwyczajniej w świecie za nim tęsknili. Wyrzuty sumienia po spotkaniu z Marcelem nie minęły. Zalewała go żółć. Miał ją już prawie w gardle. Miała się wylać, kiedy drzwi się zamknęły i zostali sami. Milczał wciąż, kiedy Thomas, jak gdyby nigdy nic zapytał Sallowa, czy nie chce się napić. Stał w miejscu, jak słup soli, spoglądając to na jednego, to na drugiego, w końcu spoglądając na Sheilę.
— Twój kolega. Ten, który jest w tobie zadurzony od lat, ale nie ma jaj nic z tym zrobić. Aidan — mruknął cierpko, nieprzyjemnie, spoglądając na siostrę, ze zmarszczonymi brwiami. — Jak on ma na na nazwisko. Przypomnisz mi? — spytał głośno, chociaż pamiętał. Teraz sobie przypomniał. Przypomniał sobie, kiedy rozpoznał Michaela. Przypomniał sobie, gdzie go widział — na plakacie. — Moore, może? Tak jak William Moore? Niebezpieczny członek Zakonu Feniksa? – Zmrużył oczy i ruszył się z miejsca, podchodząc do brata. Tym razem głos miał bardziej szorstki i o pół tonu głośniejszy. — Zakochałeś się w dziewczynie, której rodzeństwo jest na listach gończych? Wywieszonych wszędzie? Sławnych na całą Anglię? Michael i Justine Tonks? — A potem zrobił kilka kroków w kierunku przyjaciela. Thomas był głupi, dał się podejść, ale ty? — I nasz Marcello Carrington — jeszcze bardziej podniósł głos, patrząc blondynowi w oczy. — Członek Zakonu Feniksa, we własnej osobie. Przyjaciel— dodał po Romsku, tak jak Tonksa określił Marcelius. Nie wiedział, czy to była złość, czy zawód. Nie wiedział, co to było w ogóle, ale nie umiał tego powstrzymać. — Kiedy zobaczymy twój list gończy? Co? Dasz mi pierdolony autograf? — Nie powstrzymywał się już, podniósł głos, zadrżał w połowie pytania. — Co jest z wami, kurwa, nie tak?! — krzyknął głośno, tak, że aż musiał zgiąć się w pół, zadrżał. Wyrzucił to pytanie z siebie z rozgoryczeniem, spoglądając po całej trójce. — Gdzie wy macie rozum?! Kurwa! — Uniósł ręce i ukrył w nich twarz, później tylko oczy, a następnie wplótł je we włosy, odwracając się do nich tyłem. Czuł, że tego nie wytrzyma, jakby to wszystko, co spłynęło z niego po powrocie z Tower odżyło w nim na nowo, wypełniło go, jak zbyt mocno napompowany balon, który w każdej sekundzie może pęknąć. — Postradaliście zmysły — szepnął, wciskając palce w skronie, z przymkniętymi oczami. — Tyle pieprzenia o bezpieczeństwie, o strachu. Hej, mogą nas zabić, ukryjmy się, ale kto by się nami przejmował, nikogo nie obchodzimy. Nie chciałaś wracać do Londynu — spojrzał na Sheilę. — Teraz już wiem, dlaczego. — Przez powiązania z tym typem. Dlatego się bała. O wszystkim wiedziała. I to wszystko przed nim, kurwa, zataiła. Sheila. Jego Sheila, siostrzyczka, mała Paprotka. A Thomas? — A ty... Ile ona ma lat? Co ty o niej wiesz, że bierzesz ją za żonę? Znowu to robisz. Znowu, Tommy. Tym razem zabijesz nas wszystkich. Nie da się oszukać przeznaczenia — jęknął z rozgoryczeniem, czując, że pęka. Oczy miał szkliste, ale pełne złości. Śmierć z tamtego dnia po nich wróci, upomni się o swoje. Byli oszustami, ale deptała im po piętach, w końcu do nich dotrze. Wolał umrzeć wtedy, mogli go zabić w Tower. Po co to wszystko, dlaczego wciąż tu musiał stać? Zerknął na Marcela, zaciskając na chwilę zęby. Wyrzuty sumienia nie dawały my spać. Jego ojciec nie dawał mu spać, wracał w koszmarach jak potwór wyłaniający się z czeluści. Ale to była jego wina, wszystko to była jego wina, naiwnie myślał, że to naprawi, że zrobi wszystko, by to blondynowi wynagrodzić. — Przyjacielu... mój drogi przyjacielu. — Podszedł do niego, powoli. Zatrzymał się tuż przed nim, pochylając lekko do przodu tak, że prawie stykali się nosami. — To j a ściągnąłem Sallowa.— Nie powiedział nic więcej, ani kontekst, ani prawda nie były ważne. Ani to, że zrobił to by go ocalić, ani to, co stało się wcześniej w sierocińcu. Tylko tyle. Tylko tyle, by mu dopiec, by poczuł to samo, co on. Żal, zawód. Zdradę. Ja. To ja ściągnąłem twojego ojca. To ja sprawiłem, że wszystkie twoje pieprzone tajemnice mógł dostać jednym ruchem różdżki.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Thomas pytał o alkohol, ale James dalej mu nie odpowiedział, wiedział, dobrze wiedział, że prawdę usłyszy od niego dopiero, kiedy drzwi zostaną zamknięte; zatrzymał na nim spojrzenie, ale nic nie mogło go przygotować na to, co wydarzyło się później. Nie poruszył się. Nie drgnął. Nie wypowiedział ani słowa, kiedy Jimmy zaczął ciskać gromy. Pokręcił przecząco głową, kiedy nazwał Billy'ego niebezpiecznym członkiem Zakonu Feniksa, naprawdę w to wierzył? Naprawdę tak sądził? Nosili blizny strasznego więzienia, każdy z nich, na własnej skórze mogli zrozumieć, czym pachnie groza siana przez władzę. Wszyscy troje - mogli zginąć tamtego dnia, podeptani jak robaki, bezimiennie, bez powodu, ot dla radości któregoś z tych walniętych sadystów. Patrzył na niego wciąż w milczeniu, kiedy wypowiedział jego imię i nazwisko. Brzmiało obco. Jakoś szyderczo, podobnie jak powtórzony przez niego romski zwrot. Wygłupił się? Źle dobrał slowo? - Jim - mruknął niechętnie, cicho, wtrącając między jeden wywód a drugi, odruchowo, wiedząc, że nie był w stanie go w ten sposób uspokoić. Nie wiedział, czy ani kiedy zobaczą jego list gończy. Nie był tak ważny. Podziwiał każdą jedną twarz, która wisiała na murach. Patrzył na nie, mówiąc sobie, że pewnego dnia dołączy do ich grona. Że stanie się taki jak oni. Że zrobi tyle dobrego, jak wiele dobrego zrobili oni. Co było z nim nie tak? Gdzie miał rozum? Sam nie wiedział, czasy były szalone. Nie dało się już żyć tak jak kiedyś. Nie dało się ignorować polityki. Nie dało się udawać, że wszystko będzie w porządku.
Bo nic nigdy nie będzie już w porządku.
- Jim - powtórzył, ja mantrę, zaklinając jego imię, gdy drugi raz podszedł do niego. Nie rozumiał. Nie rozumiał tego, co widział w jego oczach. Po raz pierwszy odkąd go znał - nie potrafił zrozumieć targających nim emocji. I po raz pierwszy: miał okrutne poczucie, że całe jego życie było tylko złudną iluzją. Coś świsnęło mu w uszach, krew zawrzała mocniej, zaszumiała w skroniach, serce załopotało w piersi zbyt szybkim rytmem, czuł je w krtani, dziwna słabość nie pozwalała wyprostować palców zaciśniętej pieści. Ty, Jimmy? Usta zadrżały, oczy się zaszkliły, ale patrzył wciąż na niego. Prosto w jego oczy, dokładnie tak, jak przed nim stanął. Ty? Ty przywołałeś tam mojego ojca? - Kłamiesz - odpowiedział głucho, pusto. Przecież wiedział. O wszystkim wiedział. Wiedział, że jego ojciec to świr, który chciał najwyżej jego śmierci. Był wtedy w Parszywym Pasażerze, sam padł jego ofiarą. To wtedy? Skrzywdził go? Zainfekował kłamstwem, zmanipulował? - Kłamiesz - powtórzył, wciąż głucho, ale na twarzy Jamesa nie było zwątpienia. Jego głos cichł. Był coraz słabszy, bladł. Tracił barwę. Był nieprzekonany. Nieustępliwość w spojrzeniu Jamesa wydawała się twarda. Mocna. Czy mógł? Czy byłby w stanie to zrobić? Przeszedł go lodowaty dreszcz, zakręciło mu się w głowie. Zrobiłeś to, Jimmy? Zrobiłeś? Patrzył na Jamesa z mieszaniną niedowierzania, zawodu i bólu, z zaskoczoną rozpaczą, niemo błagając, żeby jednak zaprzeczył. To, co się w nim wzbierało, milczało. Cała złość, gniew brutalnie tłamszony przez ostatnie tygodnie, emocje szukały ujścia. Patrzył coraz szerzej otwartymi w niedowierzaniu oczami, coraz mocniej skrzącymi się od nadmiaru zranionych uczuć. Wyrwał jego serce, zdeptał, przeżuł i wyrzucił do Tamizy, chciał dla niego losu gorszego od śmierci.
Nie taki był. Nie potulny i pokorny. Nie zbity i cichy. Nie milczący. Nie bezradny. Nie słaby i bezczynny. Dał się pogrążyć rozpaczy, ale ta dobrnęła już końca, gdy usiłowała rozpalić pustkę. Nikt nigdy nie był dla niego w życiu tak ważny jak James. On miał rodzinę, cały tabór, Sheilę i Thomasa, Eve. Pamiętał słowa Sheili, był mu tylko ciężarem. Kotwicą trzymającą go w Londynie. Z dala od rodziny, do której należał. Jeszcze parę chwil temu James i jego nazywał częścią tej rodziny. Jak mógł, jak mógł być tak naiwny? Jak mógł w to uwierzyć? To wszystko, co się wtedy wydarzyło, rozjątrzona rana, ból, który zwalił go z nóg, sparaliżował na tygodnie, wciąż go czuł: promieniujący od oderżniętej ręki przez cale ciało, dziś najmocniej trafiając prosto w serce. To wszystko - wydarzyło się przez Jamesa? Czy taka była cena zabawy w politykę, zabawy w wojnę? Sztylet wbity w plecy przez najbliższych?
- Ile kosztowała moja skóra, James? - zapytał głucho, czując, jak gorycz przelewa się przez jego krew, trafia do ust, na język, paląc wszystko, co napotka na drodze. Paląc ciało aż do kości. - Nie jestem tak cenny, jak twarze z plakatów, przecież wiem. - Za mało potrafił. Za mało zrobił. Błazen ledwie, największy błazen tego spektaklu. - Sztuka mięsa? Świeży chleb? Trzy jabłka? - Jaka cena wydawała mu się odpowiednia? Dlaczego właściwie zniknął wtedy, po Tower? Zniknął i wrócił - jak gdyby nigdy nic. Nic mu nie było. Jak Thomas tamtego dnia na pryczy, nie, nie, nie, dlaczego przesłuchiwali ich wszystkich osobno? Dlaczego przesłuchiwali ich dalej, po tym, jak oderżnęli mu rękę? - Wolność, to ci wtedy obiecali? - Nie musiał, sam zaoferował przecież swoją skórę. Oddał za niego rękę. Żeby mógł wrócić do domu, do Sheili. Bo jej to obiecał. Też pisała to świadomie? Zawsze przecież stała za bratem murem. Wykorzystywała go przez cały ten czas? - Wolność to było za mało, dlatego tego nie skończyli. Chciałeś więcej.
Nie taki był, nie potulny, nie zbity, nie pokorny. Czuł wzbierającą w nim falę złości. Złości, której nie czuł już od tygodni. Złości, o której zapomniał, czym była utrata dłoni wobec tego, co utracił dzisiaj? Dopiero dziś poczuł naprawdę, jak to jest stracić wszystko. Jak to jest być samemu. Oddałbym za ciebie wszystko, Jimmy. Wszystko, kurwa. Życie. A ty mnie zdradziłeś. Tak po prostu oddałeś mnie mojemu ojcu. - To stąd? To stąd wiedziałeś, że zabili Celine? - Powiedział mu o tym tak nagle. Przepraszał. Był rozbity. Też miał swoje sekrety, prawda?
Czym była ich przyjaźń, czy od początku tylko iluzją? Zawsze był głupi, odstawał od innych. Wolniej się uczył, stał gdzieś z boku. Czy aż tak? Czy przez cały ten czas był ślepy? Miał teraz wrażenie, że nie zna go wcale. Nie rozpoznał jego maski. Kłamstw. Ułudy. Uwierzył, że nazwał go rodziną, nie usłyszał ironii, zmyślnego szyderstwa. Kłamał. Kłamał mu w twarz, a on nie potrafił tego rozpoznać. Obcy, tym był tylko. Gadziem. Tak obcy jak nigdy.
- Wiesz jak umarła moja matka, James? - zapytał głucho, po raz pierwszy świadomie wracając do tych wspomnień. Wspomnień, które to wszystko zaczęło. Bo na przekór wszystkiemu i wszystkim, wciąż żył. Jak karaluch. Jak pieprzony kot z siedmioma życiami, bez łapy, bez ucha, czołgający się po wysypisku ciężkich grzechów i jeszcze cięższych wyborów. Dziś wybrał źle. I o to był wściekły. Gotów był podłożyć za nich własną głowę - i by ją stracił, dokładnie tak jak stracił rękę. Był głupi i naiwny. Dziś przedłożył swoich przyjaciół ponad Zakon Feniksa, stanął po ich stronie i został zdradzony. - Był już przy niej, kiedy ją znalazłem - Nie mówił o tym. Nie o szczegółach, nigdy nikomu. Teraz, teraz tego potrzebował. Potrzebował tego wspomnienia. Patrzył mu prosto w oczy, nieprzerwanie. - Błagała o litość. Próbowałem go od niej odciągnąć, ale co mu mogłem zrobić? Parę zaklęć i leżałem na ziemi, bezradnie i bezczynnie. - Jak teraz, jak od tygodni. - We krwi. Trochę w mojej, trochę w jej. Nawet nie wiem, było jej tak dużo. Zaklęcie ostrzy - przypomniał, choć nie musiał, blizna po nim była widoczna, nawet w tym momencie. Ciągnęła się wzdłuż krtani. - Czołgałem się w jej stronę - pamiętał jak przez mgłę. Widział tylko Jamesa, nie obchodziło go, że mówił o tym przy Sheili. - Czołgałem się przez rzekę naszej wspólnej krwi. I czułem smród. Przeraźliwy, dławiący smród, bo ten skurwiel rozpruwał moją matkę żywcem. Wyciągnął jej flaki na wierzch, kiedy wciąż żyła. Wyciągnął je i ją nimi udusił, pilnując, żeby mogła poczuć ból każdym fragmentem wciąż przytomnego ciała. A potem - Urwał, nagle, zaciskając zęby. Jego głos drżał. - A potem w Ministerstwie pewnie odebrał za to zapłatę, w cieniu ślepych symboli sprawiedliwości. Kto wie, może dzisiaj już nosi medal. Albo kilka - wycedził ze złością. Było mu niedobrze. - Też na taki liczysz, Jimmy? Mój ojciec zawiesi ci go na piersi osobiście? - Tak wygląda ta pierdolona wojna. Ta wojna, która was, Cyganów, nie dotyczy. Mnie owszem. Przez chwilę mierzył go spojrzeniem, gniewnym i butnym, jakie nie płonęło w nim od tygodni, aż w końcu splunął mu siarczyście prosto w twarz. Sprzedano skórę jego matki tak samo, jak James sprzedał jego. I jeszcze się tym chełpił się tym. Tu i teraz. Choć wspólnie płynęli po Tamizie kilka dni wcześniej, kradnąc ładunek tamtego kontenerowca. Wyciągnął dłoń przed siebie, mnąc między palcami brzeg jego koszuli, nie pozwalając na zwiększenie dzielącego ich dystansu - pchnął go na ścianę, zgiętym łokciem. Miał tylko jedną rękę. - A wiesz czemu żyję, James? Wiesz, czemu mogłeś mnie sprzedać i zarobić wdzięczność mojego ojca? Bo kiedy leżałem wtedy uwalony we krwi i flakach mojej matki, we własnych rzygach, wtedy znalazł mnie pierdolony William Moore niebezpieczny członek Zakonu Feniksa - Zawdzięczał mu życie. Tylko jemu. - Pamiętam smak deszczu i ziemi za oknem. Nie wiem, jak mnie stamtąd zabrał. Nie wiem, jak powstrzymał tego skurwiela. Musi być faktycznie niebezpieczny, skoro mu się to udało. - Ani nie wiem, dlaczego ci o tym mówię. - Ale zawdzięczam mu życie - Czy zyskałem je po to, by móc stracić jego część za ciebie? Nie byleś tego warty, Jimmy. Żałuję. Do oczu cisnęły się łzy. Walczył z nimi, ale zwyciężyć nie potrafił. - Ty - obejrzał się na Thomasa, szukając ucieczki przed Jamesem. - Nie próbuj zbliżać się do tej dziewczyny, słyszysz? Nawet nie próbuj - przestrzegł go, zdecydowanie, surowo. Tonks wymagał od niego poręczenia za tę trójkę, a on pomylił się trzykrotnie, wypowiadając troje imion. Castor miał rację. Zawsze był z nich najbystrzejszy, dlaczego nie otworzył oczu wcześniej? Nie znał smaku zdrady, na nikim wcześniej nie zależało mu nigdy tak mocno. Ale dzisiaj poznał. I zapamięta już do końca życia. Stanął dziś po złej stronie. I naprawi swoje błędy.
- Wiedzieliście, że tu przyjdzie? Dlatego mnie tu wyciągnąłeś? Akurat dzisiaj? Pieprzony miesiąc się mną nie interesowałeś! - Po to, żeby mógł ze mnie kpić, zobaczyć mnie takiego - słabego i bezradnego? Po to, żebym mógł was osłonić, jeśli zrobi się gorąco? - Pierdol się, James. Jesteś zupełnie jak twój ojciec. Zawsze byłeś. - Mały. Mały i bezradny. Oni wszyscy tacy byli.
Bo nic nigdy nie będzie już w porządku.
- Jim - powtórzył, ja mantrę, zaklinając jego imię, gdy drugi raz podszedł do niego. Nie rozumiał. Nie rozumiał tego, co widział w jego oczach. Po raz pierwszy odkąd go znał - nie potrafił zrozumieć targających nim emocji. I po raz pierwszy: miał okrutne poczucie, że całe jego życie było tylko złudną iluzją. Coś świsnęło mu w uszach, krew zawrzała mocniej, zaszumiała w skroniach, serce załopotało w piersi zbyt szybkim rytmem, czuł je w krtani, dziwna słabość nie pozwalała wyprostować palców zaciśniętej pieści. Ty, Jimmy? Usta zadrżały, oczy się zaszkliły, ale patrzył wciąż na niego. Prosto w jego oczy, dokładnie tak, jak przed nim stanął. Ty? Ty przywołałeś tam mojego ojca? - Kłamiesz - odpowiedział głucho, pusto. Przecież wiedział. O wszystkim wiedział. Wiedział, że jego ojciec to świr, który chciał najwyżej jego śmierci. Był wtedy w Parszywym Pasażerze, sam padł jego ofiarą. To wtedy? Skrzywdził go? Zainfekował kłamstwem, zmanipulował? - Kłamiesz - powtórzył, wciąż głucho, ale na twarzy Jamesa nie było zwątpienia. Jego głos cichł. Był coraz słabszy, bladł. Tracił barwę. Był nieprzekonany. Nieustępliwość w spojrzeniu Jamesa wydawała się twarda. Mocna. Czy mógł? Czy byłby w stanie to zrobić? Przeszedł go lodowaty dreszcz, zakręciło mu się w głowie. Zrobiłeś to, Jimmy? Zrobiłeś? Patrzył na Jamesa z mieszaniną niedowierzania, zawodu i bólu, z zaskoczoną rozpaczą, niemo błagając, żeby jednak zaprzeczył. To, co się w nim wzbierało, milczało. Cała złość, gniew brutalnie tłamszony przez ostatnie tygodnie, emocje szukały ujścia. Patrzył coraz szerzej otwartymi w niedowierzaniu oczami, coraz mocniej skrzącymi się od nadmiaru zranionych uczuć. Wyrwał jego serce, zdeptał, przeżuł i wyrzucił do Tamizy, chciał dla niego losu gorszego od śmierci.
Nie taki był. Nie potulny i pokorny. Nie zbity i cichy. Nie milczący. Nie bezradny. Nie słaby i bezczynny. Dał się pogrążyć rozpaczy, ale ta dobrnęła już końca, gdy usiłowała rozpalić pustkę. Nikt nigdy nie był dla niego w życiu tak ważny jak James. On miał rodzinę, cały tabór, Sheilę i Thomasa, Eve. Pamiętał słowa Sheili, był mu tylko ciężarem. Kotwicą trzymającą go w Londynie. Z dala od rodziny, do której należał. Jeszcze parę chwil temu James i jego nazywał częścią tej rodziny. Jak mógł, jak mógł być tak naiwny? Jak mógł w to uwierzyć? To wszystko, co się wtedy wydarzyło, rozjątrzona rana, ból, który zwalił go z nóg, sparaliżował na tygodnie, wciąż go czuł: promieniujący od oderżniętej ręki przez cale ciało, dziś najmocniej trafiając prosto w serce. To wszystko - wydarzyło się przez Jamesa? Czy taka była cena zabawy w politykę, zabawy w wojnę? Sztylet wbity w plecy przez najbliższych?
- Ile kosztowała moja skóra, James? - zapytał głucho, czując, jak gorycz przelewa się przez jego krew, trafia do ust, na język, paląc wszystko, co napotka na drodze. Paląc ciało aż do kości. - Nie jestem tak cenny, jak twarze z plakatów, przecież wiem. - Za mało potrafił. Za mało zrobił. Błazen ledwie, największy błazen tego spektaklu. - Sztuka mięsa? Świeży chleb? Trzy jabłka? - Jaka cena wydawała mu się odpowiednia? Dlaczego właściwie zniknął wtedy, po Tower? Zniknął i wrócił - jak gdyby nigdy nic. Nic mu nie było. Jak Thomas tamtego dnia na pryczy, nie, nie, nie, dlaczego przesłuchiwali ich wszystkich osobno? Dlaczego przesłuchiwali ich dalej, po tym, jak oderżnęli mu rękę? - Wolność, to ci wtedy obiecali? - Nie musiał, sam zaoferował przecież swoją skórę. Oddał za niego rękę. Żeby mógł wrócić do domu, do Sheili. Bo jej to obiecał. Też pisała to świadomie? Zawsze przecież stała za bratem murem. Wykorzystywała go przez cały ten czas? - Wolność to było za mało, dlatego tego nie skończyli. Chciałeś więcej.
Nie taki był, nie potulny, nie zbity, nie pokorny. Czuł wzbierającą w nim falę złości. Złości, której nie czuł już od tygodni. Złości, o której zapomniał, czym była utrata dłoni wobec tego, co utracił dzisiaj? Dopiero dziś poczuł naprawdę, jak to jest stracić wszystko. Jak to jest być samemu. Oddałbym za ciebie wszystko, Jimmy. Wszystko, kurwa. Życie. A ty mnie zdradziłeś. Tak po prostu oddałeś mnie mojemu ojcu. - To stąd? To stąd wiedziałeś, że zabili Celine? - Powiedział mu o tym tak nagle. Przepraszał. Był rozbity. Też miał swoje sekrety, prawda?
Czym była ich przyjaźń, czy od początku tylko iluzją? Zawsze był głupi, odstawał od innych. Wolniej się uczył, stał gdzieś z boku. Czy aż tak? Czy przez cały ten czas był ślepy? Miał teraz wrażenie, że nie zna go wcale. Nie rozpoznał jego maski. Kłamstw. Ułudy. Uwierzył, że nazwał go rodziną, nie usłyszał ironii, zmyślnego szyderstwa. Kłamał. Kłamał mu w twarz, a on nie potrafił tego rozpoznać. Obcy, tym był tylko. Gadziem. Tak obcy jak nigdy.
- Wiesz jak umarła moja matka, James? - zapytał głucho, po raz pierwszy świadomie wracając do tych wspomnień. Wspomnień, które to wszystko zaczęło. Bo na przekór wszystkiemu i wszystkim, wciąż żył. Jak karaluch. Jak pieprzony kot z siedmioma życiami, bez łapy, bez ucha, czołgający się po wysypisku ciężkich grzechów i jeszcze cięższych wyborów. Dziś wybrał źle. I o to był wściekły. Gotów był podłożyć za nich własną głowę - i by ją stracił, dokładnie tak jak stracił rękę. Był głupi i naiwny. Dziś przedłożył swoich przyjaciół ponad Zakon Feniksa, stanął po ich stronie i został zdradzony. - Był już przy niej, kiedy ją znalazłem - Nie mówił o tym. Nie o szczegółach, nigdy nikomu. Teraz, teraz tego potrzebował. Potrzebował tego wspomnienia. Patrzył mu prosto w oczy, nieprzerwanie. - Błagała o litość. Próbowałem go od niej odciągnąć, ale co mu mogłem zrobić? Parę zaklęć i leżałem na ziemi, bezradnie i bezczynnie. - Jak teraz, jak od tygodni. - We krwi. Trochę w mojej, trochę w jej. Nawet nie wiem, było jej tak dużo. Zaklęcie ostrzy - przypomniał, choć nie musiał, blizna po nim była widoczna, nawet w tym momencie. Ciągnęła się wzdłuż krtani. - Czołgałem się w jej stronę - pamiętał jak przez mgłę. Widział tylko Jamesa, nie obchodziło go, że mówił o tym przy Sheili. - Czołgałem się przez rzekę naszej wspólnej krwi. I czułem smród. Przeraźliwy, dławiący smród, bo ten skurwiel rozpruwał moją matkę żywcem. Wyciągnął jej flaki na wierzch, kiedy wciąż żyła. Wyciągnął je i ją nimi udusił, pilnując, żeby mogła poczuć ból każdym fragmentem wciąż przytomnego ciała. A potem - Urwał, nagle, zaciskając zęby. Jego głos drżał. - A potem w Ministerstwie pewnie odebrał za to zapłatę, w cieniu ślepych symboli sprawiedliwości. Kto wie, może dzisiaj już nosi medal. Albo kilka - wycedził ze złością. Było mu niedobrze. - Też na taki liczysz, Jimmy? Mój ojciec zawiesi ci go na piersi osobiście? - Tak wygląda ta pierdolona wojna. Ta wojna, która was, Cyganów, nie dotyczy. Mnie owszem. Przez chwilę mierzył go spojrzeniem, gniewnym i butnym, jakie nie płonęło w nim od tygodni, aż w końcu splunął mu siarczyście prosto w twarz. Sprzedano skórę jego matki tak samo, jak James sprzedał jego. I jeszcze się tym chełpił się tym. Tu i teraz. Choć wspólnie płynęli po Tamizie kilka dni wcześniej, kradnąc ładunek tamtego kontenerowca. Wyciągnął dłoń przed siebie, mnąc między palcami brzeg jego koszuli, nie pozwalając na zwiększenie dzielącego ich dystansu - pchnął go na ścianę, zgiętym łokciem. Miał tylko jedną rękę. - A wiesz czemu żyję, James? Wiesz, czemu mogłeś mnie sprzedać i zarobić wdzięczność mojego ojca? Bo kiedy leżałem wtedy uwalony we krwi i flakach mojej matki, we własnych rzygach, wtedy znalazł mnie pierdolony William Moore niebezpieczny członek Zakonu Feniksa - Zawdzięczał mu życie. Tylko jemu. - Pamiętam smak deszczu i ziemi za oknem. Nie wiem, jak mnie stamtąd zabrał. Nie wiem, jak powstrzymał tego skurwiela. Musi być faktycznie niebezpieczny, skoro mu się to udało. - Ani nie wiem, dlaczego ci o tym mówię. - Ale zawdzięczam mu życie - Czy zyskałem je po to, by móc stracić jego część za ciebie? Nie byleś tego warty, Jimmy. Żałuję. Do oczu cisnęły się łzy. Walczył z nimi, ale zwyciężyć nie potrafił. - Ty - obejrzał się na Thomasa, szukając ucieczki przed Jamesem. - Nie próbuj zbliżać się do tej dziewczyny, słyszysz? Nawet nie próbuj - przestrzegł go, zdecydowanie, surowo. Tonks wymagał od niego poręczenia za tę trójkę, a on pomylił się trzykrotnie, wypowiadając troje imion. Castor miał rację. Zawsze był z nich najbystrzejszy, dlaczego nie otworzył oczu wcześniej? Nie znał smaku zdrady, na nikim wcześniej nie zależało mu nigdy tak mocno. Ale dzisiaj poznał. I zapamięta już do końca życia. Stanął dziś po złej stronie. I naprawi swoje błędy.
- Wiedzieliście, że tu przyjdzie? Dlatego mnie tu wyciągnąłeś? Akurat dzisiaj? Pieprzony miesiąc się mną nie interesowałeś! - Po to, żeby mógł ze mnie kpić, zobaczyć mnie takiego - słabego i bezradnego? Po to, żebym mógł was osłonić, jeśli zrobi się gorąco? - Pierdol się, James. Jesteś zupełnie jak twój ojciec. Zawsze byłeś. - Mały. Mały i bezradny. Oni wszyscy tacy byli.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Uścisk Kerstin był jak ciężar, z którym nie do końca umiało się co zrobić. Słyszała słowo przepraszam, czuła kierowane w jej stronę ciepło, ale nawet na nie nie odpowiedziała, tak jak reszta z osób znajdujących się w pomieszczeniu. Na ten moment nie miało to nic zmienić, a kiedy drzwi zamknęły się za Tonksami, odetchnęła cicho, rozluźniając się i czując, że dalej ściśnięty ze stresu żołądek domagał się odrobiny jedzenia. Mimo wszystko apetyt jakoś nie grał z nią obecnie, a spojrzenie na pozostałość po kanapkach budziła w niej jakąś awersję do jedzenia.
Następne słowa Jamesa zwiastowały jednak, że tak szybko jeszcze nie zakończą jej rozmowy – były jak strzelenie z bata, muskającego skórę – nagłe, niespodziewane i bolesne. Rozumiała w jakiś sposób jego złość i zmęczenie. Rozumiała ból, który przynieść mu mogła informacja o tym, że Marcel należy do Zakonu Feniksa. Nie było to spodziewane i kazało się zastanawiać, jak często działania przyjaciela, w które wciągał Jamesa, chowały w sobie tajne misje dla Zakonu. Nie mógł im mówić o wszystkim, ale uczciwiej byłoby, aby wszyscy wiedzieli, co się dzieje. Ale James nie poprzestał na tym, James postanowił wyżyć się na wszystkich obecnych za tę sytuację. Tak jakby to bracia Moore kiedykolwiek zapukali, na przywitanie każąc zasugerować lojalność komuś obecnemu w pokoju.
Teraz już wiem, dlaczego.
- Naprawdę tak sądzisz, James? Naprawdę sądzisz, że moim jedynym pragnieniem dla wyniesienia się z Londynu było to, żeby móc częściej widywać przyjaciela? – Ubodło ją to. Co robiła od października, kiedy się odnaleźli? Była cały czas przy nich, cały czas robiła co tylko mogła, abym im jakoś pomóc. Przekładała rodzinę ponad wszystko, ale jak widać, to wciąż było za mało. Co jeszcze mogła zrobić? Nie wiedziała już, nie miała pojęcia, nie rozumiała, co jeszcze w niej było nie tak. Co jeszcze stało się wybrakowane, że James już i wobec tego miał zastrzeżenia. Podobną rozmowę odbyli miesiąc temu, teraz jednak jedynie stała, pusto i boleśnie wpatrując się w brata.
- I nie myślisz, że to dlatego, że ledwie parę dni po naszym odnalezieniu się nie wróciłeś na noc do domu, następnego dnia zjawiając się w mieszkaniu z krwawą raną, śmierdzący rybami, rzucający się przez noc, zduszający swój krzyk kiedy się wybudzałeś, przez noc szukając chociaż odrobiny ludzkiego ciepła jakbyś był w malignie. Nie dlatego, że ledwie Thomas postawił stopę w ministerstwie, jego kłamstwa sprawiły że zniknął na tydzień i wrócił poobijany mimo tylu wyleczeń, nie dlatego, że potem na nowo skończył w Tower, ale tym razem przez interwencję, której wszyscy tutaj byliście świadomi, kiedy poszliście kłamać w żywe oczy ludziom, dla których odebranie życia jest jak sięgnięcie po filiżankę herbaty. A nawet gorsze, bo ich jeszcze to cieszy. Nie dlatego, że wymykasz się po nocach, odstawiając rzeczy pod okiem najgroźniejszych ludzi w Londynie. Nie dlatego, że ostatnia twoja próba okradnięcia kogoś na jarmarku skończyła się tym, że ledwie wyszliście z Tower, niektórzy po raz trzeci, nie dlatego, że prawie miesiąc nie wychodziłam z domu, ledwie jedząc i śpiąc bo zastanawiałam się, czy jeszcze zobaczę twarz brata, który przysięgał mi, że już nigdy się nie rozstaniemy, ale uciekł bo widać obietnice go przerastały. Nie dlatego, że zanim w ogóle się znaleźliśmy, gonił mnie po ulicach miasta niebezpieczny człowiek, a ludzie bali się przyznać, że cię spotkali, przez to, co robiłeś podczas tego spotkania. – Jej warga zadrżała, kiedy spływały z niej zmęczenia sytuacją, żal, rozpacz, smutek i wszystko, co negatywne. Zawsze robiła co mogła, aby jednak wybierać własną rodzinę i co jej z tego przyszło? Pretensje, zażalenia. Kąśliwe uwagi.
Obiecała sobie nie płakać, ale sytuacja robiła się tragiczna. Przecież nawet nie rozumiała, co się działo dokładnie, ale detale śmierci matki Marcela wykręcały jej żołądek. Chciała przytulić Carringtona, trzymać go mocno i upewnić się, że wszystko jest w porządku, chociaż wiedziała, że nic nie było. Nie rozumiała sytuacji z ojcem, nie wiedziała, jakie brzemię się z nią wiąże, chociaż im dłużej Marcel rozwijał swoją opowieść, tym bardziej rozumiała. Stali po przeciwnej stronie barykady, on i jego rodzic, a żaden nie zamierzał rezygnować. To on powodował koszmary? Więc dlaczego James go wezwał. Nawet mimo tych gorzkich słów wiedziała, że James nie zrobiłby żadnej krzywdy Marcelowi, nie w Tower, nie gdy sam się już obwiniał za tyle rzeczy, które spotkały Carringtona. Więc teraz…przez Zakon? Wtedy nie wiedział, teraz tak. Dlatego to wypłynęło. To wszystko było tak skomplikowane, raniąc jak największa rana. Widziała jak postawa Marciego się zmienia, jak emocje odbijają się w jego oczach. Każde jego słowa ją rozdzierały, każde słowa Jamesa raniły. Czemu to sobie robili. Ten dzień był tak popieprzony…
- Nie, Marci, nie wiedzieliśmy! – Naprawdę tak sądził, naprawdę? Naprawdę myślał, że chciała tutaj obcych grożących Thomasowi i reszcie? Tak Marcel, zaprosiliśmy go aby się pośmiać wcześniej nad herbatką, przekonaliśmy aby cię wydał przed wszystkimi, a James udaje złość aby zranić cię i wyśmiać. Naprawdę, ile ich znał? Naprawdę…naprawdę…
Już nie chciała tu być, nagle powrót do domu wydawał się koszmarnym pomysłem. Skuliła się lekko i mijając wszystkich, wybiegła z domu, by być gdzieś. Gdzie to nie wiedziała, ale im dalej od tego miejsca i od nich tym lepiej.
zt
Następne słowa Jamesa zwiastowały jednak, że tak szybko jeszcze nie zakończą jej rozmowy – były jak strzelenie z bata, muskającego skórę – nagłe, niespodziewane i bolesne. Rozumiała w jakiś sposób jego złość i zmęczenie. Rozumiała ból, który przynieść mu mogła informacja o tym, że Marcel należy do Zakonu Feniksa. Nie było to spodziewane i kazało się zastanawiać, jak często działania przyjaciela, w które wciągał Jamesa, chowały w sobie tajne misje dla Zakonu. Nie mógł im mówić o wszystkim, ale uczciwiej byłoby, aby wszyscy wiedzieli, co się dzieje. Ale James nie poprzestał na tym, James postanowił wyżyć się na wszystkich obecnych za tę sytuację. Tak jakby to bracia Moore kiedykolwiek zapukali, na przywitanie każąc zasugerować lojalność komuś obecnemu w pokoju.
Teraz już wiem, dlaczego.
- Naprawdę tak sądzisz, James? Naprawdę sądzisz, że moim jedynym pragnieniem dla wyniesienia się z Londynu było to, żeby móc częściej widywać przyjaciela? – Ubodło ją to. Co robiła od października, kiedy się odnaleźli? Była cały czas przy nich, cały czas robiła co tylko mogła, abym im jakoś pomóc. Przekładała rodzinę ponad wszystko, ale jak widać, to wciąż było za mało. Co jeszcze mogła zrobić? Nie wiedziała już, nie miała pojęcia, nie rozumiała, co jeszcze w niej było nie tak. Co jeszcze stało się wybrakowane, że James już i wobec tego miał zastrzeżenia. Podobną rozmowę odbyli miesiąc temu, teraz jednak jedynie stała, pusto i boleśnie wpatrując się w brata.
- I nie myślisz, że to dlatego, że ledwie parę dni po naszym odnalezieniu się nie wróciłeś na noc do domu, następnego dnia zjawiając się w mieszkaniu z krwawą raną, śmierdzący rybami, rzucający się przez noc, zduszający swój krzyk kiedy się wybudzałeś, przez noc szukając chociaż odrobiny ludzkiego ciepła jakbyś był w malignie. Nie dlatego, że ledwie Thomas postawił stopę w ministerstwie, jego kłamstwa sprawiły że zniknął na tydzień i wrócił poobijany mimo tylu wyleczeń, nie dlatego, że potem na nowo skończył w Tower, ale tym razem przez interwencję, której wszyscy tutaj byliście świadomi, kiedy poszliście kłamać w żywe oczy ludziom, dla których odebranie życia jest jak sięgnięcie po filiżankę herbaty. A nawet gorsze, bo ich jeszcze to cieszy. Nie dlatego, że wymykasz się po nocach, odstawiając rzeczy pod okiem najgroźniejszych ludzi w Londynie. Nie dlatego, że ostatnia twoja próba okradnięcia kogoś na jarmarku skończyła się tym, że ledwie wyszliście z Tower, niektórzy po raz trzeci, nie dlatego, że prawie miesiąc nie wychodziłam z domu, ledwie jedząc i śpiąc bo zastanawiałam się, czy jeszcze zobaczę twarz brata, który przysięgał mi, że już nigdy się nie rozstaniemy, ale uciekł bo widać obietnice go przerastały. Nie dlatego, że zanim w ogóle się znaleźliśmy, gonił mnie po ulicach miasta niebezpieczny człowiek, a ludzie bali się przyznać, że cię spotkali, przez to, co robiłeś podczas tego spotkania. – Jej warga zadrżała, kiedy spływały z niej zmęczenia sytuacją, żal, rozpacz, smutek i wszystko, co negatywne. Zawsze robiła co mogła, aby jednak wybierać własną rodzinę i co jej z tego przyszło? Pretensje, zażalenia. Kąśliwe uwagi.
Obiecała sobie nie płakać, ale sytuacja robiła się tragiczna. Przecież nawet nie rozumiała, co się działo dokładnie, ale detale śmierci matki Marcela wykręcały jej żołądek. Chciała przytulić Carringtona, trzymać go mocno i upewnić się, że wszystko jest w porządku, chociaż wiedziała, że nic nie było. Nie rozumiała sytuacji z ojcem, nie wiedziała, jakie brzemię się z nią wiąże, chociaż im dłużej Marcel rozwijał swoją opowieść, tym bardziej rozumiała. Stali po przeciwnej stronie barykady, on i jego rodzic, a żaden nie zamierzał rezygnować. To on powodował koszmary? Więc dlaczego James go wezwał. Nawet mimo tych gorzkich słów wiedziała, że James nie zrobiłby żadnej krzywdy Marcelowi, nie w Tower, nie gdy sam się już obwiniał za tyle rzeczy, które spotkały Carringtona. Więc teraz…przez Zakon? Wtedy nie wiedział, teraz tak. Dlatego to wypłynęło. To wszystko było tak skomplikowane, raniąc jak największa rana. Widziała jak postawa Marciego się zmienia, jak emocje odbijają się w jego oczach. Każde jego słowa ją rozdzierały, każde słowa Jamesa raniły. Czemu to sobie robili. Ten dzień był tak popieprzony…
- Nie, Marci, nie wiedzieliśmy! – Naprawdę tak sądził, naprawdę? Naprawdę myślał, że chciała tutaj obcych grożących Thomasowi i reszcie? Tak Marcel, zaprosiliśmy go aby się pośmiać wcześniej nad herbatką, przekonaliśmy aby cię wydał przed wszystkimi, a James udaje złość aby zranić cię i wyśmiać. Naprawdę, ile ich znał? Naprawdę…naprawdę…
Już nie chciała tu być, nagle powrót do domu wydawał się koszmarnym pomysłem. Skuliła się lekko i mijając wszystkich, wybiegła z domu, by być gdzieś. Gdzie to nie wiedziała, ale im dalej od tego miejsca i od nich tym lepiej.
zt
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Niebezpieczny członek Zakonu? zadał sobie sam pytanie w myślach, kiedy James poruszył ten temat. Jak bardzo niebezpieczni byli? Nie zaatakowali go, zadali mu kilka pytań, pomógł im później z tymi trupami... I Michael, i Samuel. A Justine? Pomagała przy murze, który miał chronić ludzi. Jak niebezpieczna była? Jak niebezpieczni byli oni sami, skoro trafili kilkukrotnie do tower? Rząd każdego, kto się nie zgadzał potrafił okrzyknąć niebezpiecznym! Każdego, bez wyjątku. Wciąż pamiętam jak przy próbie zarejestrowania różdżki, został wyprowadzony przez taką ilość czarodziejów, że stanowiło to dla niego śmiech przez lęk. Uznawali go za niebezpiecznego? Sam był tak przerażony, że nie byłby w stanie niczego zrobić.
Ale milczał, słuchając tych wyrzutów. Była starsza i co z tego? Wszystkich zabiją? A przez kogo trafili do Tower? Kto nie potrafił wyciągnąć po cichu pieprzonego portfela! Przez kogo Marcel nie miał teraz dłoni?!
Przeniósł wzrok na blondyna. Sallow, ojciec, jego mama...
Zagryzł wargę. Musiał... musiał to robić przy Sheili? Opowiadać o tym wszystkim przy niej? Przeniósł znów wzrok na siostrę. Cholera...
- Masz rację James, powinienem zdechnąć. Wszystko mnie próbuje zabić. Powinienem się po prostu dać - rzucił, nie mając już nawet sił się kłócić - na ich obie kłótnie. Nie rozumiał z tej bajeczki niczego. James znów był zły, Marcel...
Krótko przytulił blondyna, wiedząc że ten go i tak odtrąci. Nie przejmował się tym, bo w końcu całe życie wtrącał się tam, gdzie nie powinien - gdzieś, gdzie był niechciany i odtrącany. Chyba do tego już przywykł, do tego że ktoś mu coś zarzuca, czy zwala na niego winę, czy oskarża.
- Nie. Nie wiedziałem, gdybym wiedział odciągnąłbym go od domu - odpowiedział, bo nie potrzebował przecież Marcela, aby za niego ręczył - potrafiłby z nim rozmawiać, z Michaelem. Potrzebowali po prostu się uspokoić, tak jak teraz.
Widząc jak Sheila kieruje się w stronę drzwi, spojrzał jeszcze po Marcelu i Jamesie.
- Ty - rzucił do brata. - Nie zachowuj się jak nasz stary, po prostu przestań! - powiedział ostrzej, twardo. Próbował udać groźniejszego niż był chociaż czy przy tej dwójce nie było to bardziej karykaturalne z ich perspektywy? A mimo to po tym skierował wzrok na Marcela. - A ty... Nie wiem, rozwiążcie to między sobą. Po prostu przestańcie się kłócić. I nie mów tak o Jamesie, bo nie jest jak nasz stary, jasne? - dodał, wyraźnie roztargniony już, myśląc o tym, żeby złapać płaszcz i iść za Sheilą, żeby ta gdzieś nie została sama. Zawołał jeszcze Marsa do nogi, wychodząc poszukać siostry.
| Zt. Jak wrócę to macie się tulić.
Ale milczał, słuchając tych wyrzutów. Była starsza i co z tego? Wszystkich zabiją? A przez kogo trafili do Tower? Kto nie potrafił wyciągnąć po cichu pieprzonego portfela! Przez kogo Marcel nie miał teraz dłoni?!
Przeniósł wzrok na blondyna. Sallow, ojciec, jego mama...
Zagryzł wargę. Musiał... musiał to robić przy Sheili? Opowiadać o tym wszystkim przy niej? Przeniósł znów wzrok na siostrę. Cholera...
- Masz rację James, powinienem zdechnąć. Wszystko mnie próbuje zabić. Powinienem się po prostu dać - rzucił, nie mając już nawet sił się kłócić - na ich obie kłótnie. Nie rozumiał z tej bajeczki niczego. James znów był zły, Marcel...
Krótko przytulił blondyna, wiedząc że ten go i tak odtrąci. Nie przejmował się tym, bo w końcu całe życie wtrącał się tam, gdzie nie powinien - gdzieś, gdzie był niechciany i odtrącany. Chyba do tego już przywykł, do tego że ktoś mu coś zarzuca, czy zwala na niego winę, czy oskarża.
- Nie. Nie wiedziałem, gdybym wiedział odciągnąłbym go od domu - odpowiedział, bo nie potrzebował przecież Marcela, aby za niego ręczył - potrafiłby z nim rozmawiać, z Michaelem. Potrzebowali po prostu się uspokoić, tak jak teraz.
Widząc jak Sheila kieruje się w stronę drzwi, spojrzał jeszcze po Marcelu i Jamesie.
- Ty - rzucił do brata. - Nie zachowuj się jak nasz stary, po prostu przestań! - powiedział ostrzej, twardo. Próbował udać groźniejszego niż był chociaż czy przy tej dwójce nie było to bardziej karykaturalne z ich perspektywy? A mimo to po tym skierował wzrok na Marcela. - A ty... Nie wiem, rozwiążcie to między sobą. Po prostu przestańcie się kłócić. I nie mów tak o Jamesie, bo nie jest jak nasz stary, jasne? - dodał, wyraźnie roztargniony już, myśląc o tym, żeby złapać płaszcz i iść za Sheilą, żeby ta gdzieś nie została sama. Zawołał jeszcze Marsa do nogi, wychodząc poszukać siostry.
| Zt. Jak wrócę to macie się tulić.
Okłamali go. Oni wszyscy. Marcel, Thomas, ale Sheila...Wiedziała. Zatajał ją przed nią wszystko, by ją chronić, jej nie martwić. A teraz? Jak bardzo był w to wciągnięty cały ten Aidan? Nie mógł uwierzyć, że się na to godziła, nie miała mu nic do zarzucenia. Nie wierzył, że nie powiedziała nic Marcelowi, nie wyglądała nawet na zaskoczoną jego zaangażowaniem w to wszystko. O tym też wiedziałaś? Ależ był naiwny. Byli cały czas pod jego nosem, związani z nimi niewidzialnym węzłem. Spojrzał na siostrę z żalem i zawodem. Nie wiedział, czy tak myślał. Nie odpowiedział jej. Milczał, ją tez chciał ukarać. Ich wszystkich. Czuł się pominięty, oszukany, zwiedziony. Wierzył, że chciała trzymać się z daleka od tego wszystkiego, wojennej zawieruchy, tych ludzi, a dziś tkwiła w relacji z dwójką ludzi, którzy mogli zrobić z jej życia piekło. Myślał o Aidanie, choć tak naprawdę powinien o sobie. Refleksja o tym, że sprawił jej ból miała przyjść po paru minutach, po poemacie przykrych słów.
Dotąd nie wierzył, że te dwa lata mogły tak wiele w nich zmienić. Łudził się, że to minie, przywykną znów do siebie, wrócą na właściwe tory. Ale to już nie było możliwe. Wysłuchał słów siostry nie mówiąc już nic. Wbijały się jedno po drugim, boleśnie prosto w niego. Nie bronił się, nie próbował wykręcać. Był winny, mówiła przecież prawdę o tym wszystkim, choć nie wszystko rozumiał i umiał umiejscowić we własnych wspomnieniach. Spuścił wzrok na ziemię, na krótko. Miał wrażenie, że jego własna skóra okala go za mocno, jest zbyt naciągnięta. I to przez to nie potrafił się ruszyć. Gorąc wypełniał go całego, Kwasy wżerały się w pusty, ściśnięty żołądek. Marcel, nie Marcelius. Wiedział, że go zrani. Wiedział, że wbije mu tym nóż prosto w serce. Oko za oko, ząb za ząb. Rozedrgany wbijał w niego ostre spojrzenie. Zaciskał zęby mocno, zacięcie w spojrzeniu mu osłabło, bo wymagało zbyt wiele. Za dużo siły, za dużo złości. Wypalało go to od środka, ale nic nie mówił, nie planował nawet. A z każdą kolejną upływającą sekundą, widząc jak spojrzenie Marcela się zmienia, jak emocje, które w sobie miał, gdzieś głęboko ukryte wypływają na wierzch, kierując się w jego stronę tracił poczucie, że osiągnął to, czego naprawdę chciał. Nigdy nie był najlepszy w przewidywanie skutków własnych działań, bez pokory dzierżąc ich konsekwencje. W tej chwili uzmysłowił sobie że nie był na to gotowy i wcale nie chciał.
Kłamiesz. Pokręcił głową, z mniejszym zdecydowaniem niż wcześniej, ale wciąż nie odwracając wzroku. Nie kłamał. Nigdy, w całym swoim życiu go nie okłamał, nigdy nie miał po co. Dzielił się z nim wszystkim, dzielił i radością i smutkiem. Dźwigał jego ciężar i w milczeniu, z cichą wdzięcznością oddawał mu swój. Bo byli braćmi z innej krwi. Przez myśl przemknął cień niezrozumienia; po co właściwie to robił? Obiecał sobie, że nigdy mu tego nie powie. Zabierze tę tajemnicę ze sobą do grobu, bo prawda mogła zrobić tylko jedno.
Ale nie próbował się wycofać. Słyszał jak coś pęka. Czyjeś serce. Rozpada się jak upuszczona filiżanka na tysiące odłamków, a ten odgłos sparaliżował go w momencie. Jego? Moje?
Ile kosztowała moja skóra, James?
— Nic — odpowiedział mu krótko, sucho, zgodnie z prawdą. Nic za to nie dostał, nic na tym ostatecznie nie ugrał. Sallow, gdy tylko się zjawił udowodnił, że jest oślizgłym, obrzydliwym gadem. Dał się porwać desperacji, lękliwej naiwności. Czego się wtedy spodziewał? Na co mógł liczyć od kogoś takiego? Marcel go nienawidził, czemu dał się zwieść? Obietnicy wolności — nie dla siebie, nie Marcel, dla przyjaciela; czy może głęboko pogrzebanej nadziei, utkanej ze strachu, bólu i alkoholu pijanego ojca. Jego nawet nie wysilał się, by kłamać. Nigdy nie ukrywał, że lepiej by mu było bez trzech mieszańców pod dachem i romskiej czarownicy. Sztuka mięsa? Świeży chleb? Trzy jabłka? Paczkę mandarynek. Przełknął ślinę, zdając sobie sprawę po raz pierwszy, z tego, co tak naprawdę miało się zaraz wydarzyć. Paczkę mandarynek, tyle dla niego byłeś wtedy wart, Marcel. Nie odwodził go od głośnych przemyśleń, chociaż Marcel w swych osądach coraz bardziej oddalał się od prawdy. Powiedział mu, co miał do powiedzenia. Nie tak powinien, ale tak musiało być. Dopiero kiedy przyjaciel wspomniał o mamie. Nie, nie mów tego. Pokręcił głową. Nie chciał tego słuchać. Role się odwróciły, nie wiedział nawet kiedy. Zaciętość w oczach blondyna błyszczała, obserwował go czując jak sam jego oddech przygniata mu pierś. Nie odrywał spojrzenia, żałując wszystkiego z każdym kolejnym słowem wypowiedzianym przez Zakonnika. Nie miał pojęcia, że przez to przeszedł w ten sposób. Poczuł się podle, okrutnie. Oczy mu się zeszkliły, a po nieruchomych policzkach spłynęły mu łzy, które już po kilku sekundach zmieszały się ze śliną. Obrzydzenie. Tym był ten gest. Wyrazem obrzydzenia, które czuł względem niego najlepszy przyjaciel. Spuścił wzrok, nie będąc w stanie utrzymać ciężaru jego spojrzenia. Zaraz potem poczuł jak go chwyta, popycha. Nie bronił się. Poleciał w tył, jak bezwolna kukła, nie starając się nawet utrzymać równowagi, ale ręka Marcela, solidnie przygniotła go do ściany, nam moment zapierając dech w piersi. Nie napiął się, nie było w nim żadnej woli walki. Nie było już śladu po frustracji, gniewie. Marcel przekuł je w coś innego. Dławił go tym.
Czuł wstyd. Palący wstyd. Wżerający się w niego, trawiący komórkę po komórce. Słowa nie były najgorsze. Nigdy im nie ufał, były złudne. Można było ich użyć w dowolnej kombinacji i w różny sposób, zmieniając kontekst, znaczenie. Nie słowa były najbardziej bolesne, a spojrzenie pełne nienawiści, zawodu i obrzydzenia. Nie było mu wcale obce, patrzyli na niego tak zawsze, po kolei. Ojciec, Eve, teraz Sheila, Thomas i w końcu Marcel. Ludzie, na których mu zależało. Których kochał. Zasłużył. Podniósł na niego wzrok powoli. Miał rację. Vane miał rację. Sheila ostatecznie też miała rację. Obietnice go przerastały. Odpowiedzialność. Siostra nie czekała, ale nie miał jej jak zatrzymać, przyciskany przez przyjaciela do ściany. Słyszał słowa brata, ale nie odpowiedział. Całe życie stał za nim murem, gotów wziąć na siebie każdą odpowiedzialność. Był niedoścignionym wzorem.
Teraz stracił ich wszystkich. Na własne życzenie.
— Nie wiedzieli — odpowiedział mu od razu, cicho, ledwie szeptem. — Nie wiedzą o niczym.— Ani o tym, co się wydarzyło w Tower, co zrobił. Nie wiedzieli o Sallowie. Nie wiedzieli o tym, czyim synem był Marcel. Nigdy im nie powiedział, bo przyjaciel tego nie chciał. Bo dla nich to było bez znaczenia, a dla niego...? Przymknął na moment powieki, kiedy przyrównał go do ojca. I Thomas. I Marcel. Porywczy, gwałtowny, okrutny. Takiego go pamiętał. W głowie miał zamazany obraz człowieka, do którego był przywiązany, a który go krzywdził. Jak do tego doszło, że robił to teraz im? Zawsze byłeś, utkwiło mu w pamięci.
— W listopadzie — zaczął, cicho, ochryple. Stał prosto, choć na miękkich nogach, oparty o ścianę, z niestartą śliną na policzku. Gdy już spojrzał na niego, czując w jego oddechu zamach nienawiści i pogardy, poczuł się mały. Malućki. Jak wtedy, w Tower. Miał tego nie mówić, wcale nie chciał, ale makabryczne wyznanie o mamie pulsowało mu w skroniach, przywoływało wciąż łzy, które gromadziły się w kącikach. Nikt nie powinien tego przeżyć, nikt nie zasłużył na taki los. Był mu to winny. Cały obraz sytuacji, całą prawdę, świtało mu tak w przebłyskach spokoju, by zaraz później uświadomić sobie, że nie chodziło wcale o Marcela, tylko o niego. Pragnął przebaczenia. Przez cały ten czas. — Po Parszywym dostałem list od twojego ojca. Z pogróżkami. Napisał, że wszystko wie. Wszystko widział. W mojej głowie. O tym, co zrobiłem w ministerstwie, gdy rejestrowałem dokumenty.— Zarejestrował je pod fałszywym nazwiskiem, nie było łatwo, Marcel wiedział, że wypuszczono go warunkowo za łapówkę, której nigdy nie uiścił. — Groził mojej rodzinie. Chciał mnie oskarżyć o współpracę z Zakonem. Chciał żebym mu donosił, co robisz. Wtedy powiedział mi, że zetną mnie tak, jak Celinę. I Hagrida. Ale chciał też żebym cię pilnował. Żebyś nie robił głupot, nie wychylał się policji. I nie rozpowiadał o waszych powiązaniach. Powiedział, że... zależy mu na twoim bezpieczeństwie. — Przechylił głowę w bok. Nie próbował go odepchnąć, przyparty do ściany stał stabilnie. — Nie skorzystałem. Nie wierzyłem mu— odpowiedział sucho, beznamiętnie. Pamiętał, co mu wtedy powiedział. Nigdy tamta deklaracja nie uległa przedawnieniu. Teraz, gdy to mówił zaiskrzyło w nim niemożliwe do zgaszenia pragnienie, by mu uwierzył. — Możesz mi wiele zarzucić, ale nie to, że cię sprzedałem. — Jego głos nie nosił śladów usprawiedliwienia. Już wtedy, w Tower, wiedział, że ściągając go do więzienia grzebie tę znajomość bezpowrotnie. Trzymał się wtedy brzytwy, tonąc. Wiedział, że runie w dół, ostrze Corneliusa nie mogło go uratować. Marcel miał się nigdy nie dowiedzieć, nie miał powodu, by mu mówić. Wiedział, że wtedy go straci. Może to, co gnębiło go od Tower, pełzało pod jego skórą, jak robaki to wcale nie echo wspomnień i przeżyć. Może to coś zupełnie innego, coś czego się nie spodziewał. Zdradliwy, cuchnący strach, który tylko jątrzył świeże rany. Może to miało tak wyglądać, być jedyną słuszną drogą, szansą na nabranie powietrza w płuca. Katharsis. Dusił się. Po prostu nigdy nie uwolniłby się od tego, gdyby mu tego nie powiedział. Nigdy nie oczyściłby się z tej smoły oblepiającej jego narządy od środka. — Kiedy zabrali nas na przesłuchanie w Tower...— powiedział cicho, z przemożnym wstydem. Był mściwy, narwany, agresywny, ale nie dumny. Nigdy nie był dumnym człowiekiem, ale ciężko było się przyznać do tchórzostwa. — Bałem się, że was zabiją przeze mnie. To była moja wina, nie Thomasa. To ja was w to wplątałem, to przeze mnie tam się znalazłeś. Chcieli znaleźć winnego, ale wiedziałem, że nie uwierzą, jak się przyznam. Dlatego powiedziałem im, że współpracujesz z Sallowem. Jesteś jego wtyką w porcie. Istotną wtyką. Powiedziałem im, że najął mnie w listopadzie, miałem pilnować, że nie zawalisz a ta akcja na jarmarku była ustawiona. Prosiłem ich, żeby po niego posłali, żeby cię wyciągnął. Tylko on mógł to zrobić. Przepraszam — mówił cicho, jakby wstydził się, że ktoś usłyszy, ale przecież dom był wciąż wyciszony, a oni zostali sami.
James został sam.
— Nie miałem pojęcia, że to zrobi... Znowu. Miałem nadzieję, że... — urwał, wiedząc jak idiotycznie to brzmiało, ale wtedy, w chwili zagrożenia, ze świadomością, że przez niego zginą coś nie wiedział, co robić. Liczył na to, że było w nim choć trochę wrażliwości względem własnego syna, a tamte zapewnienia nie były manipulacyjną wymówką, a prześwitem prawdy, uczucia, którego stary się wstydził. Może to były jego własne pragnienia. Może wszystko się zlało w jedno.
Nie chciał szukać wymówek, ale nie zauważył kiedy suche fakty zmieniły się w gęstą lawinę tłumaczeń pełnych prośby, by mu uwierzył.
— Nie powiedziałem ci o Celinie, bo zapomniałem o jej istnieniu, kiedy przyprowadziłeś Eve... — Pomógł mu odzyskać rodzinę, której szukał. Nigdy nie podziękował mu za to tak, jak powinien. Usta rozchyliły się znów, drżąco, ale oddech wraz ze słowami grzązł mu jeszcze w gardle. — Nie mogłem wrócić. Nie mogłem... wam spojrzeć w oczy — wyszeptał, spuszczając wzrok. Spiął usta, poddając się całkiem. — Chciałem ci powiedzieć. W cyrku. Chciałem z tobą porozmawiać zanim wrócę. — Udał się prosto do niego, zamiast do domu, po drodze niespodziewanie natknął się na Eve.
Dotąd nie wierzył, że te dwa lata mogły tak wiele w nich zmienić. Łudził się, że to minie, przywykną znów do siebie, wrócą na właściwe tory. Ale to już nie było możliwe. Wysłuchał słów siostry nie mówiąc już nic. Wbijały się jedno po drugim, boleśnie prosto w niego. Nie bronił się, nie próbował wykręcać. Był winny, mówiła przecież prawdę o tym wszystkim, choć nie wszystko rozumiał i umiał umiejscowić we własnych wspomnieniach. Spuścił wzrok na ziemię, na krótko. Miał wrażenie, że jego własna skóra okala go za mocno, jest zbyt naciągnięta. I to przez to nie potrafił się ruszyć. Gorąc wypełniał go całego, Kwasy wżerały się w pusty, ściśnięty żołądek. Marcel, nie Marcelius. Wiedział, że go zrani. Wiedział, że wbije mu tym nóż prosto w serce. Oko za oko, ząb za ząb. Rozedrgany wbijał w niego ostre spojrzenie. Zaciskał zęby mocno, zacięcie w spojrzeniu mu osłabło, bo wymagało zbyt wiele. Za dużo siły, za dużo złości. Wypalało go to od środka, ale nic nie mówił, nie planował nawet. A z każdą kolejną upływającą sekundą, widząc jak spojrzenie Marcela się zmienia, jak emocje, które w sobie miał, gdzieś głęboko ukryte wypływają na wierzch, kierując się w jego stronę tracił poczucie, że osiągnął to, czego naprawdę chciał. Nigdy nie był najlepszy w przewidywanie skutków własnych działań, bez pokory dzierżąc ich konsekwencje. W tej chwili uzmysłowił sobie że nie był na to gotowy i wcale nie chciał.
Kłamiesz. Pokręcił głową, z mniejszym zdecydowaniem niż wcześniej, ale wciąż nie odwracając wzroku. Nie kłamał. Nigdy, w całym swoim życiu go nie okłamał, nigdy nie miał po co. Dzielił się z nim wszystkim, dzielił i radością i smutkiem. Dźwigał jego ciężar i w milczeniu, z cichą wdzięcznością oddawał mu swój. Bo byli braćmi z innej krwi. Przez myśl przemknął cień niezrozumienia; po co właściwie to robił? Obiecał sobie, że nigdy mu tego nie powie. Zabierze tę tajemnicę ze sobą do grobu, bo prawda mogła zrobić tylko jedno.
Ale nie próbował się wycofać. Słyszał jak coś pęka. Czyjeś serce. Rozpada się jak upuszczona filiżanka na tysiące odłamków, a ten odgłos sparaliżował go w momencie. Jego? Moje?
Ile kosztowała moja skóra, James?
— Nic — odpowiedział mu krótko, sucho, zgodnie z prawdą. Nic za to nie dostał, nic na tym ostatecznie nie ugrał. Sallow, gdy tylko się zjawił udowodnił, że jest oślizgłym, obrzydliwym gadem. Dał się porwać desperacji, lękliwej naiwności. Czego się wtedy spodziewał? Na co mógł liczyć od kogoś takiego? Marcel go nienawidził, czemu dał się zwieść? Obietnicy wolności — nie dla siebie, nie Marcel, dla przyjaciela; czy może głęboko pogrzebanej nadziei, utkanej ze strachu, bólu i alkoholu pijanego ojca. Jego nawet nie wysilał się, by kłamać. Nigdy nie ukrywał, że lepiej by mu było bez trzech mieszańców pod dachem i romskiej czarownicy. Sztuka mięsa? Świeży chleb? Trzy jabłka? Paczkę mandarynek. Przełknął ślinę, zdając sobie sprawę po raz pierwszy, z tego, co tak naprawdę miało się zaraz wydarzyć. Paczkę mandarynek, tyle dla niego byłeś wtedy wart, Marcel. Nie odwodził go od głośnych przemyśleń, chociaż Marcel w swych osądach coraz bardziej oddalał się od prawdy. Powiedział mu, co miał do powiedzenia. Nie tak powinien, ale tak musiało być. Dopiero kiedy przyjaciel wspomniał o mamie. Nie, nie mów tego. Pokręcił głową. Nie chciał tego słuchać. Role się odwróciły, nie wiedział nawet kiedy. Zaciętość w oczach blondyna błyszczała, obserwował go czując jak sam jego oddech przygniata mu pierś. Nie odrywał spojrzenia, żałując wszystkiego z każdym kolejnym słowem wypowiedzianym przez Zakonnika. Nie miał pojęcia, że przez to przeszedł w ten sposób. Poczuł się podle, okrutnie. Oczy mu się zeszkliły, a po nieruchomych policzkach spłynęły mu łzy, które już po kilku sekundach zmieszały się ze śliną. Obrzydzenie. Tym był ten gest. Wyrazem obrzydzenia, które czuł względem niego najlepszy przyjaciel. Spuścił wzrok, nie będąc w stanie utrzymać ciężaru jego spojrzenia. Zaraz potem poczuł jak go chwyta, popycha. Nie bronił się. Poleciał w tył, jak bezwolna kukła, nie starając się nawet utrzymać równowagi, ale ręka Marcela, solidnie przygniotła go do ściany, nam moment zapierając dech w piersi. Nie napiął się, nie było w nim żadnej woli walki. Nie było już śladu po frustracji, gniewie. Marcel przekuł je w coś innego. Dławił go tym.
Czuł wstyd. Palący wstyd. Wżerający się w niego, trawiący komórkę po komórce. Słowa nie były najgorsze. Nigdy im nie ufał, były złudne. Można było ich użyć w dowolnej kombinacji i w różny sposób, zmieniając kontekst, znaczenie. Nie słowa były najbardziej bolesne, a spojrzenie pełne nienawiści, zawodu i obrzydzenia. Nie było mu wcale obce, patrzyli na niego tak zawsze, po kolei. Ojciec, Eve, teraz Sheila, Thomas i w końcu Marcel. Ludzie, na których mu zależało. Których kochał. Zasłużył. Podniósł na niego wzrok powoli. Miał rację. Vane miał rację. Sheila ostatecznie też miała rację. Obietnice go przerastały. Odpowiedzialność. Siostra nie czekała, ale nie miał jej jak zatrzymać, przyciskany przez przyjaciela do ściany. Słyszał słowa brata, ale nie odpowiedział. Całe życie stał za nim murem, gotów wziąć na siebie każdą odpowiedzialność. Był niedoścignionym wzorem.
Teraz stracił ich wszystkich. Na własne życzenie.
— Nie wiedzieli — odpowiedział mu od razu, cicho, ledwie szeptem. — Nie wiedzą o niczym.— Ani o tym, co się wydarzyło w Tower, co zrobił. Nie wiedzieli o Sallowie. Nie wiedzieli o tym, czyim synem był Marcel. Nigdy im nie powiedział, bo przyjaciel tego nie chciał. Bo dla nich to było bez znaczenia, a dla niego...? Przymknął na moment powieki, kiedy przyrównał go do ojca. I Thomas. I Marcel. Porywczy, gwałtowny, okrutny. Takiego go pamiętał. W głowie miał zamazany obraz człowieka, do którego był przywiązany, a który go krzywdził. Jak do tego doszło, że robił to teraz im? Zawsze byłeś, utkwiło mu w pamięci.
— W listopadzie — zaczął, cicho, ochryple. Stał prosto, choć na miękkich nogach, oparty o ścianę, z niestartą śliną na policzku. Gdy już spojrzał na niego, czując w jego oddechu zamach nienawiści i pogardy, poczuł się mały. Malućki. Jak wtedy, w Tower. Miał tego nie mówić, wcale nie chciał, ale makabryczne wyznanie o mamie pulsowało mu w skroniach, przywoływało wciąż łzy, które gromadziły się w kącikach. Nikt nie powinien tego przeżyć, nikt nie zasłużył na taki los. Był mu to winny. Cały obraz sytuacji, całą prawdę, świtało mu tak w przebłyskach spokoju, by zaraz później uświadomić sobie, że nie chodziło wcale o Marcela, tylko o niego. Pragnął przebaczenia. Przez cały ten czas. — Po Parszywym dostałem list od twojego ojca. Z pogróżkami. Napisał, że wszystko wie. Wszystko widział. W mojej głowie. O tym, co zrobiłem w ministerstwie, gdy rejestrowałem dokumenty.— Zarejestrował je pod fałszywym nazwiskiem, nie było łatwo, Marcel wiedział, że wypuszczono go warunkowo za łapówkę, której nigdy nie uiścił. — Groził mojej rodzinie. Chciał mnie oskarżyć o współpracę z Zakonem. Chciał żebym mu donosił, co robisz. Wtedy powiedział mi, że zetną mnie tak, jak Celinę. I Hagrida. Ale chciał też żebym cię pilnował. Żebyś nie robił głupot, nie wychylał się policji. I nie rozpowiadał o waszych powiązaniach. Powiedział, że... zależy mu na twoim bezpieczeństwie. — Przechylił głowę w bok. Nie próbował go odepchnąć, przyparty do ściany stał stabilnie. — Nie skorzystałem. Nie wierzyłem mu— odpowiedział sucho, beznamiętnie. Pamiętał, co mu wtedy powiedział. Nigdy tamta deklaracja nie uległa przedawnieniu. Teraz, gdy to mówił zaiskrzyło w nim niemożliwe do zgaszenia pragnienie, by mu uwierzył. — Możesz mi wiele zarzucić, ale nie to, że cię sprzedałem. — Jego głos nie nosił śladów usprawiedliwienia. Już wtedy, w Tower, wiedział, że ściągając go do więzienia grzebie tę znajomość bezpowrotnie. Trzymał się wtedy brzytwy, tonąc. Wiedział, że runie w dół, ostrze Corneliusa nie mogło go uratować. Marcel miał się nigdy nie dowiedzieć, nie miał powodu, by mu mówić. Wiedział, że wtedy go straci. Może to, co gnębiło go od Tower, pełzało pod jego skórą, jak robaki to wcale nie echo wspomnień i przeżyć. Może to coś zupełnie innego, coś czego się nie spodziewał. Zdradliwy, cuchnący strach, który tylko jątrzył świeże rany. Może to miało tak wyglądać, być jedyną słuszną drogą, szansą na nabranie powietrza w płuca. Katharsis. Dusił się. Po prostu nigdy nie uwolniłby się od tego, gdyby mu tego nie powiedział. Nigdy nie oczyściłby się z tej smoły oblepiającej jego narządy od środka. — Kiedy zabrali nas na przesłuchanie w Tower...— powiedział cicho, z przemożnym wstydem. Był mściwy, narwany, agresywny, ale nie dumny. Nigdy nie był dumnym człowiekiem, ale ciężko było się przyznać do tchórzostwa. — Bałem się, że was zabiją przeze mnie. To była moja wina, nie Thomasa. To ja was w to wplątałem, to przeze mnie tam się znalazłeś. Chcieli znaleźć winnego, ale wiedziałem, że nie uwierzą, jak się przyznam. Dlatego powiedziałem im, że współpracujesz z Sallowem. Jesteś jego wtyką w porcie. Istotną wtyką. Powiedziałem im, że najął mnie w listopadzie, miałem pilnować, że nie zawalisz a ta akcja na jarmarku była ustawiona. Prosiłem ich, żeby po niego posłali, żeby cię wyciągnął. Tylko on mógł to zrobić. Przepraszam — mówił cicho, jakby wstydził się, że ktoś usłyszy, ale przecież dom był wciąż wyciszony, a oni zostali sami.
James został sam.
— Nie miałem pojęcia, że to zrobi... Znowu. Miałem nadzieję, że... — urwał, wiedząc jak idiotycznie to brzmiało, ale wtedy, w chwili zagrożenia, ze świadomością, że przez niego zginą coś nie wiedział, co robić. Liczył na to, że było w nim choć trochę wrażliwości względem własnego syna, a tamte zapewnienia nie były manipulacyjną wymówką, a prześwitem prawdy, uczucia, którego stary się wstydził. Może to były jego własne pragnienia. Może wszystko się zlało w jedno.
Nie chciał szukać wymówek, ale nie zauważył kiedy suche fakty zmieniły się w gęstą lawinę tłumaczeń pełnych prośby, by mu uwierzył.
— Nie powiedziałem ci o Celinie, bo zapomniałem o jej istnieniu, kiedy przyprowadziłeś Eve... — Pomógł mu odzyskać rodzinę, której szukał. Nigdy nie podziękował mu za to tak, jak powinien. Usta rozchyliły się znów, drżąco, ale oddech wraz ze słowami grzązł mu jeszcze w gardle. — Nie mogłem wrócić. Nie mogłem... wam spojrzeć w oczy — wyszeptał, spuszczając wzrok. Spiął usta, poddając się całkiem. — Chciałem ci powiedzieć. W cyrku. Chciałem z tobą porozmawiać zanim wrócę. — Udał się prosto do niego, zamiast do domu, po drodze niespodziewanie natknął się na Eve.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ledwo pamiętał, że poza nim i Jamesem ktoś tu jeszcze był. Słowa Sheili dobiegały jak z oddali, gdy pośród wszystkich słów, które tutaj padły, wybrała te konkretne, gdy kiedy stał naprzeciw Jamesa, gdy słyszał okrutne słowa realnej i rzeczywistej zdrady, gdy jego serce łamało się na drobiny, ona koncentrowała się na kimś, kogo tu nawet nie było. Nie wiedział, dlaczego sprawiało mu to ból. Milczał, kiedy szarpała się z bratem, ignorując jego. Coś krzyknęła, wybiegła, nie odwrócił się. Thomas robił z siebie ofiarę, jak zawsze. Jego zapewnienia nie miały dla niego żadnego znaczenia, nie teraz, nie wobec wyznania Jamesa, nie wobec załamanego zaufania, którym ich wszystkich obdarzył. Jak mogłeś, Jimmy? Jak? Drżące bezwładnie rozchylone usta niemo błagały go o zaprzeczenie, czoło ściągała coraz głębsza zmarszczka, jakby ogrom rozpaczy włożony w to błaganie miał moc zmienić rzeczywistość. Nazbyt skupiony na nim nie zwrócił większej uwagi na obejmującego Thomasa, jego palce zaciskały się na koszuli Jamesa, wściekłe i pełne zawodu spojrzenie pozostało skupione tylko na nim. Nie rozumieli. Nie rozumieli nic. Jimmy oddał jego skórę człowiekowi, który najchętniej by go wypatroszył, a spreparowane trofeum zawiesiłby sobie na pamiątkę w mało uczęszczanej części domu. Za nic. Oddał, tak po prostu? Bez walki. Bez przymusu. Wiedząc, kim był ten człowiek. Jak bardzo był okrutny, bezwzględny i jak bardzo skazą na jego karierze był mu syn z krwią mugolskiej kobiety. Jego uwięzienie w Tower było dla niego jak urodzinowy prezent, w pierwszym odruchu Marcel szukał w jego spojrzeniu tego błysku, cienia sentymentu, który towarzyszył ich rozmowom, tyle przecież dostał zapewnień o jego trosce, ba, dowodów tej troski. Nie było go tam. Jego ojciec też kłamał. Wcześniej. Subtelności, które zdawał się dostrzegać, były wyłącznie zgrabną manipulacją z jego strony. Jak bardzo musiał być głupi, jak bardzo naiwny? Zapomniał o tym, jak inny bywał na tle reszty? Może jego ojciec znalazł prawdę, gdy po raz pierwszy sięgnął do jego wspomnień? Może to dlatego był mu jak cień, może to dlatego od tamtego dnia ciągle go spotykał. Może stanął na samym środku szachownicy, odważnie, w pierwszym szeregu małych pionków, choć przecież nawet nie znał zasad tej gry ani torów poruszania się poszczególnych figur. Potrafił być tylko pionkiem, beznadziejnie prącym najdalej dwa pola w przód. Odsłaniającym innych, cenniejszych, ginącym w pierwszych ruchach. Nieważnym i małym.
Zostali we dwoje, on i James. On naprzeciw Jamesa. Patrzył na niego, wpierw na jego jątrzącą się złość, kipiącą zajadłość i gniew, który w chaotycznej wściekliźnie gotów był niby huragan staranować cały ten dom, potem na z wolna ulatującą z jego wzroku determinację, kiedy kręcił przecząco głową na zarzuty kłamstwa, pozwalając mu uwierzyć w to, że naprawdę go zdradził. Że wystąpił przeciwko niemu. Jakby nie łączyło ich to wszystko, wzloty i upadki, tragedie i tragikomedie, wspólna lata łez i rozczarowań, milczenia i krzyku, rozterek i radości. Nie dowierzał, wbijał w niego błagalne spojrzenie, chcąc zmusić go, by przyznał się do kłamstwa. No powiedz to, James. Powiedz to, do cholery. Powiedz, że to nieprawda. Ale on nie powiedział.
Patrzył na złość, która ustępowała w jego oczach innej emocji, czym była? Obojętnością? Tyle tylko to wszystko znaczyło dla niego? Musiał odpuścić już dawno. Oczywiście, że musiał. Mówią, że ognia nie gasi się ogniem, kolejne słowa wypluwał z siebie jak żmija jad, nie bacząc na jego niemą prośbę, by zamilknął. On też nie chciał tego widzieć. Też nie chciał tam być tamtego dnia. Nie chciał dławić się tamtym zapachem, który czasem wciąż czuł wieczorami, nie chciał pamiętać ciężaru krwi, rzygowin i deszczu oblepiających jego ubranie w dramatycznym pościgu za ulatującym życiem, jego życiem. Ale był tam. Ale widział to wszystko. I ocalił go człowiek, którego James próbował obrazić, szamocząc się w niesłusznym gniewie. Nie wiedział nawet, kiedy z żalu przeszedł we wściekłość, kiedy zamiast snuć opowieść o śmierci przeszedł w oskarżycielskie nuty tak łatwo rujnujące wszystko to, co było między nimi zbudowane, ważne. Kochał go. Kochał go jak brata, którego nigdy nie miał. To dlatego to wszystko bolało tak bardzo. To dlatego nie mógł mu uwierzyć. To dlatego nie potrafił poradzić sobie z prawdą. Każde z oskarżeń w ciszy błagało o zaprzeczenie, każde tłukło kolejną filiżankę, choć już na samym początku wydawało się, że to wszystko nie mogło już boleć bardziej. Ale to wszystko okazywało się tylko coraz bardziej popieprzone.
Tłumił w sobie emocje przez ostatni miesiąc, spychał je w kąt, tępo wpatrując się w sufit cyrkowego wozu, w klaustrofobicznych czterech ścianach, uparcie zamykając oczy po to tylko, by przekonać się, że po ich otwarciu nie znalazł się wcale w innym momencie swojego życia. Wydawało mu się, że nie jest w stanie już niczego poczuć, ale James wyrwał mu z serca uśpione emocje i podpalił, torując drodze pożodze, która najpierw spaliła jego duszę, a potem próbowała spalić samego Doe, jakby wspólne całopalenie mogło ich jeszcze ocalić. Nie myślał wcale, oddając się żywiołowi, który przez ostatnie tygodnie - wyciszony - całkiem go opuścił, przez cały ten czas skłębiło się w nim tak wiele jadu, żółci i goryczy, czuł, że musi to wszystko z siebie wypluć, teraz. W tym momencie. Drugiego już przecież nie będzie. Szyderczy płomień w źrenicach Jamesa, ten który tak bardzo go zranił, zamiast płonąć, gasł z każdym jego kolejnym słowem. Głos załamywał mu się coraz mocniej, ale gniew nieprzerwanie otulał każde zdanie, każde słowo, każdą głoskę, jakby każde miało być skrupulatnie wymierzonym pociskiem miotanym prosto w serce. Masz je jeszcze, Jimmy? Masz jeszcze serce? W amoku nie zwrócił uwagi na łzy, nie powstrzymały go przed niczym. Ściągnął ze złością brwi, spięta szczęka żądała z jego strony reakcji, eskalacji, no dalej, Jimmy, załatwmy to raz na zawsze. Szkliste spojrzenie wpatrywało się w niego z niesłabnąca determinacją, gdy nerwy wygrywały w tle niespokojną i burzliwą melodię. No dalej, Jimmy. Powiedz coś. Zrób coś. Nie przestała się w nim tlić nadzieja, że zaprzeczy prawdzie, że wycofa się ze swoich słów. Gdzieś strzępy podświadomości boleśnie wołały, rozdzierając z rozpaczy niebo: Jimmy nigdy by ci tego nie zrobił. Ale te krzyki stłumione były rozszalałymi falami złości, którą zalewał teraz ich obu. W której próbował utopić ich obu.
Kiedy zaczął wreszcie mówić, Marcel wpatrywał się w niego w zawziętej ciszy. Szkliste przepełnione żalem i bólem spojrzenie gasło powoli, wywabiając z popękanego serca to, co pozostało w nim ukryte. Słowo za słowem, ostrość traciła kanty, żal się gubił, desperacja pragnęła jego tłumaczeń jak ziemia na pustyni pragnęła wody, bał się. Każdy się dziś bał. Strach towarzyszył mu, kiedy się budził i kiedy zasypiał, strach zaglądał mu przez ramię, przez całą podróż do Doliny, strach spoglądał mu prosto w oczy, a dziś z nich też wyglądał: kiedy najsilniejszym ze wszystkich strachów był lęk przed tym, że utracił przyjaciela. Palce, które zaciskał na jego koszuli, z wolna zwalniały uścisk, opuścił szkliste spojrzenie, chcąc odpędzić łzy. Czy mógł, czy miał prawo go winić? Miał nadzieję? Prychnął na te słowa z niedowierzaniem, ze złością, z pogardą - kim właściwie gardził? - nadzieja była matką tylko głupców.
Ale przecież w pierwszej chwili, kiedy zobaczył swojego ojca, też ją miał. Mikrochwile przed tym, jak znów zaczął pleść swoje bzdury. Zapewniał go, że nigdy go nie sprzedał, a on z napiętą szczęką, z zawzięcie zaciśniętymi ustami, z ostatnimi iskrami gniewu w chłodnych zimowych tęczówkach wbijał wzrok w jego źrenice, szukając prawdy. Uciekł spojrzeniem po chwili, gdzieś w dół, nachylając głowę tak nisko, że kosmyki włosów mogły przysłonić jego rozdzierającą rozpacz.
Chciał mu pomóc. Oni wszyscy, we troje, byli tam jak zwierzęta przed rzezią. Zdrowe, ale w agonii. Parę chwil przed własną śmiercią. Dzieliło ich od niej tak niewiele. A zwierzę takie ratuje się tak jak potrafi, choćby miało zedrzeć do krwi pazury, próbując wykopać dla siebie tunel w kamiennym podłożu lub stracić wszystkie zęby, usiłując przegryźć stalowe kraty. Gdyby nie sekrety, które miał w głowie, nie bałby się go tak bardzo. Ale o tym James nie mógł wiedzieć. Jego ojciec wplótł go w sieci swojej manipulacji. Skutecznie. Materiał jego koszuli wysunął się spomiędzy jego palców całkiem, ale Marcel nie odjął dłoni, prześlizgnął ją na jego ramię, ciężko, nieświadomie szukając oparcia.
- Dlaczego mi o nim nie powiedziałeś? O liście? - Czy w ogóle miał prawo o to pytać, kiedy sam taił przed nim prawdę? - Przecież wiesz, że - że bym pomógł. Że nie pozwoliłbym was skrzywdzić. Czyżby? Czym różnił się od Kerstin, która tu beztrosko wbiegła, ignorując niebezpieczeństwo ciągnącego się za nią ogona aurorów, Zakonników i ministerlanych służb? Czy to nie przez niego? Gdyby jego ojciec nie spotkał ich wtedy razem w Parszywym Pasażerze, nigdy nie zainteresowałby się Jamesem. To przez niego. To przez niego groził im wszystkim. Poczuł wstyd. Palący, wykręcający żołądek wstyd, znowu chciał zniknąć. Wstyd za siebie, wstyd za własnego ojca. Wstyd za swoją niewiedzę i nieprzewidywalność. Za swoją głupotę. Naraził ich bezmyślnie i nieświadomie. Trwał w durnym przekonaniu, że nad wszystkim panował, ale tak naprawdę nie panował nad niczym. To była jego wina. Tylko jego.
- Miałeś wracać do domu, durniu - wymamrotał, nie podnosząc na niego spojrzenia. Drżącym, bełkotliwym głosem. Był gotów oddać za niego znacznie więcej niż dłoń. Ale James przecież to samo zrobiłby dla niego. To samo próbował zrobić. - Do dziewczyn - do Sheili, która jak każdy nie mogła liczyć na Thomasa. Do Eve, którą dopiero co odnalazłeś. Szczere wyznanie, że zapomniał o jego przyjaciółce, kiedy wróciła do niego Eve, nie mogło go zranić. Przecież wiedział. Że gasła w nim nadzieja, choć nieustannie jej szukał, że za jej uśmiech, za jej spojrzenie, mógłby zrobić wszystko. Znał jego tęsknotę, pamiętał ją. Nie czuł nigdy tego samego do Celine. Po jej odejściu czuł pustkę, gniew niesprawiedliwości, ale nie złamane serce. Sycił się przecież wtedy jego radością. Współdzielił to szczęście. Przynosiło dziwną ulgę.
- Ja gniję, Jimmy - szepnął nagle, ledwie słyszalnie, wciąż nie patrząc mu w oczy, wciąż nie podnosząc głowy. Palce mocniej zacisnęły się na jego ramieniu, ale nie było w tym geście gniewu. Nie kontrolował gestu. Jego słowa tylko pozornie były oderwane od rozmowy. - Od tamtego dnia. Godzina po godzinie, ja gniję. Nie jestem sobą. Zamieniam się w coś, co budzi mój wstręt. W coś, czym nie chcę być. Nie jestem sobą. - Mówił szybko i mówił cicho. Chyba mało zrozumiale. Tak bardzo żałował, że nie potrafił cofnąć czasu. Choćby o kilka chwil, by James nie mógł usłyszeć tego, co parę chwil temu miał mu do powiedzenia. Nie był sobą już od dawna. Od miesiąca, ale ten miesiąc ciągnął się jak nieskończoność czasu. Trwał dłużej niż miesiąc. Trwał wieki. A on już nie wytrzymywał. Czy to go usprawiedliwiało? Chyba nie, ale czuł, że powinien się wytłumaczyć. Że był mu to winien. - Jakby zostawili we mnie coś, co mnie zatruwa. Może w tej ranie, coś brudnego. To wypuszcza pędy, paraliżuje, obezwładnia. - Jeszcze raz, nie taki chciał być. Nie mały, bezradny i bezsilny. - Tracę zmysły, kiedy jestem sam ze sobą. Budzę litość i wstręt, kiedy wychodzę. - Nie karykaturalny i nie śmieszny. Mówią, że kropla drąży skałę, ta przebiła ją na wylot. Pobudzone emocje popękały tamę, która dotąd trzymała go w ryzach, rozbujała okręt, który trzymał się na mieliźnie niespokojnego morza. Woda wpadła już na pokład, nie było odwrotu. Runęła wodospadem, którego nie potrafił zatrzymać. Słowa płynęły prosto z serca, sam nie był pewien ich znaczenia, ale wiedział, ze musi się ich pozbyć, żeby okręt nie zatonął. Wciąż nie potrafił na niego spojrzeć. - To mnie paraliżuje - powtórzył jeszcze raz, jakby samemu zastanawiając się nad znaczeniem tych słów. Kolejne wyznania przetykała dziwna cisza. Sufler tego dziwnego wystąpienia chyba sam pomieszał kartki scenariusza.
- Zawsze się tym brzydziłem. Brzydziłem się ulicami zalanymi krwią, dymem unoszącym się nad gruzami budynków i niebem czerwonym od ognia. Brzydziłem się tymi, którzy na tym ucierpieli, bo przypominali, że to samo może spotkać mnie. - Spotkało. Teraz sam jestem tym gorzkim symbolem. Bezrękim błaznem z cyrku. - I tak samo brzydziłem się ludźmi, którzy odwracali wzrok - Teraz i wcześniej, kiedy nikt jeszcze nie wiedział, że z raczkującej nienawiści do niemagicznych zapłonie ogień, który pochłonie całą Wielką Brytanię. A może i świat. Znów poczuł wstyd, jego brawura wynikała z niewiedzy. Ignorancji. Głupoty. Z tego, że tak samo nie potrafił przewidzieć konsekwencji własnych działań. Tylko mu się wydawało, że sobie poradzi. Nie poradził. Które z nich mocniej odwracało dzisiaj wzrok, pogardliwie opluty James usiłujący strzec własnej rodziny, czy on sam, który bał się wyjść z własnego łóżka, który bał się kolejnego dnia, świtu, wschodzącego słońca? Który bał się otworzyć oczy, który bał się widzieć? - Ja nie chcę - dodał cicho, trochę tonem dziecka gaworzącego nad niesmacznym obiadem. - Ja nie chciałem, nie potrafiłem odwrócić wzroku. To, co nas otacza, James. Ta ziemia, ten kraj. Ten świat. Jest przecież taki, jakim pozwalamy mu być. Należy do nas. Nie do tych, którzy siedzą na najwyższych stołkach, ich jest mniej, nawet jeśli są silniejsi. Nie mają prawa robić tego, co robią. Ale to robią, bo strach paraliżuje tych, którzy są zdolni im się przeciwstawić. Robią to, bo im na to pozwalamy. Bo odwracamy wzrok. Bo milczymy. - Czy kiedykolwiek byli tymi, którzy ustępowali silniejszym? Marcel czasem, James nigdy. Gdzie była jego buta, jego bunt? Walczyła o niego odkąd obecność Tonksa wywołała u niego ten palący wstyd. Walczyła i wolała, nie chcąc, by o niej zapomniał. Nie miał w oku dawnej iskry, nie miał w sercu determinacji, z jaką wypowiadał te słowa po raz pierwszy, nie przy Jamesie. Ale próbował sobie przypomnieć. Słyszał tę melodię, wołała z oddali. - Nie pozwolę - wyszeptał drżącym głosem, dopiero teraz unosząc na niego wzrok. Szklisty, ze srebrną linią łez, które spłynęły już po policzkach. Przepraszający. Trochę chyba żałosny. I znów zawstydzony, gdy napotkał ślinę zmieszaną z jego łzami. Tamta złość, strach Jamesa. Tamta złość i jego strach były lustrzanym odbiciem strachu, który paraliżował go od miesiąca. Strachu, któremu się poddał. Nie tym chciał być. Chyba się przeraził, kiedy to zobaczył. - Nie pozwolę, żeby go zrujnowali - dodał ciszej jeszcze, patrząc na niego, ale go nie widząc. Obrazy martwej matki, które bezmyślnie przywołał, wracały jak żywe. Wszystkimi zmysłami. Robiło mu się niedobrze, znowu. Kochał świat. Kochał życie, kiedyś. A za to co kochał był gotów poświęcić całego siebie. Znacznie więcej, niż tylko dłoń. Przecież wiesz, Jimmy. Zamrugał parę razy, odganiając te sceny, chcąc znów zobaczyć jego źrenice. Szczere i bliskie. Tak bardzo ważne. Spojrzał na niego z powagą, musiał go zrozumieć. Przecież go znał. Znał go jak nikt. I on też znał Jamesa, on też nie był taki. - Cena nie gra roli - dodał, ledwie rozchylając usta i ledwie wydobywając z nich dźwięk. Mógł ponieść każdą. Chociaż się bał. - Nie chcę żyć w ten sposób. - Nie chcę żyć na kolanach. Nie chcę patrzeć, jak uciekacie z miejsca w miejsce. Nie chcę żyć w mieście, w którym świra, który wysyła wam pogróżki, chroni prawo i zastęp uzbrojonych w różdżki doskonale wyszkolonych funkcjonariuszy. Nawet, jeśli mógł niewiele. Nawet, jeśli potrafił niewiele. Nawet mucha mogła ugryźć samego ministra w dupę. - Nie chcę przed tym uciekać. Wy próbowaliście - i co? To jest wszędzie. Ucieczki już nie ma, Jimmy. Można się temu poddać albo stawić temu czoła. Prędzej czy później przyjdą też po nas. Idą do przodu, coraz odważniej i coraz dalej. Bo tak niewielu próbuje ich zatrzymać. Podczas spaceru po linie najtrudniej jest postawić pierwszy krok. Kiedy jesteś na środku, tam najtrudniej jest stanąć w miejscu. - I tak nas zabiją. Jeśli wygrają. A jeśli ktoś mógł wygrać z nimi, to tylko Longbottom i jego ludzie. Przecież wiesz. - Nie chcę widzieć się w lustrze i wyrzucać sobie, że znoszę to z pokorą. Nie chcę patrzeć na spaloną ziemię. Nie chcę więcej słyszeć krzyków takich, jak te sprzed roku, w Bezksiężycową Noc w Londynie. Nie potrafię. - Nie potrafię być obojętny. - Nie pozwolę - Czy pamiętał jeszcze smak tamtego gniewu? James mu go właśnie przypomniał, nawet jeśli chmurne postanowienie było wypowiadane rozchwianym od emocji szeptem. - Nie zejdę im nigdy z drogi. - Przepraszam, Jimmy. Podjąłem tę decyzję już jakiś czas temu. Może i te małe pionki w szachach są mało ważne, ale są też potrzebne. Bez nich to wielkie figury padłyby pierwsze. Te, które mogą zwyciężyć partię. Miał wrażenie, że drżał już cały. Drżały jego usta, drżały oczy, i drżała dłoń na jego ramieniu, kiedy blask źrenic usiłował odnaleźć jego spojrzenie.
Kiedy usiłował odnaleźć prawdę.
Zostali we dwoje, on i James. On naprzeciw Jamesa. Patrzył na niego, wpierw na jego jątrzącą się złość, kipiącą zajadłość i gniew, który w chaotycznej wściekliźnie gotów był niby huragan staranować cały ten dom, potem na z wolna ulatującą z jego wzroku determinację, kiedy kręcił przecząco głową na zarzuty kłamstwa, pozwalając mu uwierzyć w to, że naprawdę go zdradził. Że wystąpił przeciwko niemu. Jakby nie łączyło ich to wszystko, wzloty i upadki, tragedie i tragikomedie, wspólna lata łez i rozczarowań, milczenia i krzyku, rozterek i radości. Nie dowierzał, wbijał w niego błagalne spojrzenie, chcąc zmusić go, by przyznał się do kłamstwa. No powiedz to, James. Powiedz to, do cholery. Powiedz, że to nieprawda. Ale on nie powiedział.
Patrzył na złość, która ustępowała w jego oczach innej emocji, czym była? Obojętnością? Tyle tylko to wszystko znaczyło dla niego? Musiał odpuścić już dawno. Oczywiście, że musiał. Mówią, że ognia nie gasi się ogniem, kolejne słowa wypluwał z siebie jak żmija jad, nie bacząc na jego niemą prośbę, by zamilknął. On też nie chciał tego widzieć. Też nie chciał tam być tamtego dnia. Nie chciał dławić się tamtym zapachem, który czasem wciąż czuł wieczorami, nie chciał pamiętać ciężaru krwi, rzygowin i deszczu oblepiających jego ubranie w dramatycznym pościgu za ulatującym życiem, jego życiem. Ale był tam. Ale widział to wszystko. I ocalił go człowiek, którego James próbował obrazić, szamocząc się w niesłusznym gniewie. Nie wiedział nawet, kiedy z żalu przeszedł we wściekłość, kiedy zamiast snuć opowieść o śmierci przeszedł w oskarżycielskie nuty tak łatwo rujnujące wszystko to, co było między nimi zbudowane, ważne. Kochał go. Kochał go jak brata, którego nigdy nie miał. To dlatego to wszystko bolało tak bardzo. To dlatego nie mógł mu uwierzyć. To dlatego nie potrafił poradzić sobie z prawdą. Każde z oskarżeń w ciszy błagało o zaprzeczenie, każde tłukło kolejną filiżankę, choć już na samym początku wydawało się, że to wszystko nie mogło już boleć bardziej. Ale to wszystko okazywało się tylko coraz bardziej popieprzone.
Tłumił w sobie emocje przez ostatni miesiąc, spychał je w kąt, tępo wpatrując się w sufit cyrkowego wozu, w klaustrofobicznych czterech ścianach, uparcie zamykając oczy po to tylko, by przekonać się, że po ich otwarciu nie znalazł się wcale w innym momencie swojego życia. Wydawało mu się, że nie jest w stanie już niczego poczuć, ale James wyrwał mu z serca uśpione emocje i podpalił, torując drodze pożodze, która najpierw spaliła jego duszę, a potem próbowała spalić samego Doe, jakby wspólne całopalenie mogło ich jeszcze ocalić. Nie myślał wcale, oddając się żywiołowi, który przez ostatnie tygodnie - wyciszony - całkiem go opuścił, przez cały ten czas skłębiło się w nim tak wiele jadu, żółci i goryczy, czuł, że musi to wszystko z siebie wypluć, teraz. W tym momencie. Drugiego już przecież nie będzie. Szyderczy płomień w źrenicach Jamesa, ten który tak bardzo go zranił, zamiast płonąć, gasł z każdym jego kolejnym słowem. Głos załamywał mu się coraz mocniej, ale gniew nieprzerwanie otulał każde zdanie, każde słowo, każdą głoskę, jakby każde miało być skrupulatnie wymierzonym pociskiem miotanym prosto w serce. Masz je jeszcze, Jimmy? Masz jeszcze serce? W amoku nie zwrócił uwagi na łzy, nie powstrzymały go przed niczym. Ściągnął ze złością brwi, spięta szczęka żądała z jego strony reakcji, eskalacji, no dalej, Jimmy, załatwmy to raz na zawsze. Szkliste spojrzenie wpatrywało się w niego z niesłabnąca determinacją, gdy nerwy wygrywały w tle niespokojną i burzliwą melodię. No dalej, Jimmy. Powiedz coś. Zrób coś. Nie przestała się w nim tlić nadzieja, że zaprzeczy prawdzie, że wycofa się ze swoich słów. Gdzieś strzępy podświadomości boleśnie wołały, rozdzierając z rozpaczy niebo: Jimmy nigdy by ci tego nie zrobił. Ale te krzyki stłumione były rozszalałymi falami złości, którą zalewał teraz ich obu. W której próbował utopić ich obu.
Kiedy zaczął wreszcie mówić, Marcel wpatrywał się w niego w zawziętej ciszy. Szkliste przepełnione żalem i bólem spojrzenie gasło powoli, wywabiając z popękanego serca to, co pozostało w nim ukryte. Słowo za słowem, ostrość traciła kanty, żal się gubił, desperacja pragnęła jego tłumaczeń jak ziemia na pustyni pragnęła wody, bał się. Każdy się dziś bał. Strach towarzyszył mu, kiedy się budził i kiedy zasypiał, strach zaglądał mu przez ramię, przez całą podróż do Doliny, strach spoglądał mu prosto w oczy, a dziś z nich też wyglądał: kiedy najsilniejszym ze wszystkich strachów był lęk przed tym, że utracił przyjaciela. Palce, które zaciskał na jego koszuli, z wolna zwalniały uścisk, opuścił szkliste spojrzenie, chcąc odpędzić łzy. Czy mógł, czy miał prawo go winić? Miał nadzieję? Prychnął na te słowa z niedowierzaniem, ze złością, z pogardą - kim właściwie gardził? - nadzieja była matką tylko głupców.
Ale przecież w pierwszej chwili, kiedy zobaczył swojego ojca, też ją miał. Mikrochwile przed tym, jak znów zaczął pleść swoje bzdury. Zapewniał go, że nigdy go nie sprzedał, a on z napiętą szczęką, z zawzięcie zaciśniętymi ustami, z ostatnimi iskrami gniewu w chłodnych zimowych tęczówkach wbijał wzrok w jego źrenice, szukając prawdy. Uciekł spojrzeniem po chwili, gdzieś w dół, nachylając głowę tak nisko, że kosmyki włosów mogły przysłonić jego rozdzierającą rozpacz.
Chciał mu pomóc. Oni wszyscy, we troje, byli tam jak zwierzęta przed rzezią. Zdrowe, ale w agonii. Parę chwil przed własną śmiercią. Dzieliło ich od niej tak niewiele. A zwierzę takie ratuje się tak jak potrafi, choćby miało zedrzeć do krwi pazury, próbując wykopać dla siebie tunel w kamiennym podłożu lub stracić wszystkie zęby, usiłując przegryźć stalowe kraty. Gdyby nie sekrety, które miał w głowie, nie bałby się go tak bardzo. Ale o tym James nie mógł wiedzieć. Jego ojciec wplótł go w sieci swojej manipulacji. Skutecznie. Materiał jego koszuli wysunął się spomiędzy jego palców całkiem, ale Marcel nie odjął dłoni, prześlizgnął ją na jego ramię, ciężko, nieświadomie szukając oparcia.
- Dlaczego mi o nim nie powiedziałeś? O liście? - Czy w ogóle miał prawo o to pytać, kiedy sam taił przed nim prawdę? - Przecież wiesz, że - że bym pomógł. Że nie pozwoliłbym was skrzywdzić. Czyżby? Czym różnił się od Kerstin, która tu beztrosko wbiegła, ignorując niebezpieczeństwo ciągnącego się za nią ogona aurorów, Zakonników i ministerlanych służb? Czy to nie przez niego? Gdyby jego ojciec nie spotkał ich wtedy razem w Parszywym Pasażerze, nigdy nie zainteresowałby się Jamesem. To przez niego. To przez niego groził im wszystkim. Poczuł wstyd. Palący, wykręcający żołądek wstyd, znowu chciał zniknąć. Wstyd za siebie, wstyd za własnego ojca. Wstyd za swoją niewiedzę i nieprzewidywalność. Za swoją głupotę. Naraził ich bezmyślnie i nieświadomie. Trwał w durnym przekonaniu, że nad wszystkim panował, ale tak naprawdę nie panował nad niczym. To była jego wina. Tylko jego.
- Miałeś wracać do domu, durniu - wymamrotał, nie podnosząc na niego spojrzenia. Drżącym, bełkotliwym głosem. Był gotów oddać za niego znacznie więcej niż dłoń. Ale James przecież to samo zrobiłby dla niego. To samo próbował zrobić. - Do dziewczyn - do Sheili, która jak każdy nie mogła liczyć na Thomasa. Do Eve, którą dopiero co odnalazłeś. Szczere wyznanie, że zapomniał o jego przyjaciółce, kiedy wróciła do niego Eve, nie mogło go zranić. Przecież wiedział. Że gasła w nim nadzieja, choć nieustannie jej szukał, że za jej uśmiech, za jej spojrzenie, mógłby zrobić wszystko. Znał jego tęsknotę, pamiętał ją. Nie czuł nigdy tego samego do Celine. Po jej odejściu czuł pustkę, gniew niesprawiedliwości, ale nie złamane serce. Sycił się przecież wtedy jego radością. Współdzielił to szczęście. Przynosiło dziwną ulgę.
- Ja gniję, Jimmy - szepnął nagle, ledwie słyszalnie, wciąż nie patrząc mu w oczy, wciąż nie podnosząc głowy. Palce mocniej zacisnęły się na jego ramieniu, ale nie było w tym geście gniewu. Nie kontrolował gestu. Jego słowa tylko pozornie były oderwane od rozmowy. - Od tamtego dnia. Godzina po godzinie, ja gniję. Nie jestem sobą. Zamieniam się w coś, co budzi mój wstręt. W coś, czym nie chcę być. Nie jestem sobą. - Mówił szybko i mówił cicho. Chyba mało zrozumiale. Tak bardzo żałował, że nie potrafił cofnąć czasu. Choćby o kilka chwil, by James nie mógł usłyszeć tego, co parę chwil temu miał mu do powiedzenia. Nie był sobą już od dawna. Od miesiąca, ale ten miesiąc ciągnął się jak nieskończoność czasu. Trwał dłużej niż miesiąc. Trwał wieki. A on już nie wytrzymywał. Czy to go usprawiedliwiało? Chyba nie, ale czuł, że powinien się wytłumaczyć. Że był mu to winien. - Jakby zostawili we mnie coś, co mnie zatruwa. Może w tej ranie, coś brudnego. To wypuszcza pędy, paraliżuje, obezwładnia. - Jeszcze raz, nie taki chciał być. Nie mały, bezradny i bezsilny. - Tracę zmysły, kiedy jestem sam ze sobą. Budzę litość i wstręt, kiedy wychodzę. - Nie karykaturalny i nie śmieszny. Mówią, że kropla drąży skałę, ta przebiła ją na wylot. Pobudzone emocje popękały tamę, która dotąd trzymała go w ryzach, rozbujała okręt, który trzymał się na mieliźnie niespokojnego morza. Woda wpadła już na pokład, nie było odwrotu. Runęła wodospadem, którego nie potrafił zatrzymać. Słowa płynęły prosto z serca, sam nie był pewien ich znaczenia, ale wiedział, ze musi się ich pozbyć, żeby okręt nie zatonął. Wciąż nie potrafił na niego spojrzeć. - To mnie paraliżuje - powtórzył jeszcze raz, jakby samemu zastanawiając się nad znaczeniem tych słów. Kolejne wyznania przetykała dziwna cisza. Sufler tego dziwnego wystąpienia chyba sam pomieszał kartki scenariusza.
- Zawsze się tym brzydziłem. Brzydziłem się ulicami zalanymi krwią, dymem unoszącym się nad gruzami budynków i niebem czerwonym od ognia. Brzydziłem się tymi, którzy na tym ucierpieli, bo przypominali, że to samo może spotkać mnie. - Spotkało. Teraz sam jestem tym gorzkim symbolem. Bezrękim błaznem z cyrku. - I tak samo brzydziłem się ludźmi, którzy odwracali wzrok - Teraz i wcześniej, kiedy nikt jeszcze nie wiedział, że z raczkującej nienawiści do niemagicznych zapłonie ogień, który pochłonie całą Wielką Brytanię. A może i świat. Znów poczuł wstyd, jego brawura wynikała z niewiedzy. Ignorancji. Głupoty. Z tego, że tak samo nie potrafił przewidzieć konsekwencji własnych działań. Tylko mu się wydawało, że sobie poradzi. Nie poradził. Które z nich mocniej odwracało dzisiaj wzrok, pogardliwie opluty James usiłujący strzec własnej rodziny, czy on sam, który bał się wyjść z własnego łóżka, który bał się kolejnego dnia, świtu, wschodzącego słońca? Który bał się otworzyć oczy, który bał się widzieć? - Ja nie chcę - dodał cicho, trochę tonem dziecka gaworzącego nad niesmacznym obiadem. - Ja nie chciałem, nie potrafiłem odwrócić wzroku. To, co nas otacza, James. Ta ziemia, ten kraj. Ten świat. Jest przecież taki, jakim pozwalamy mu być. Należy do nas. Nie do tych, którzy siedzą na najwyższych stołkach, ich jest mniej, nawet jeśli są silniejsi. Nie mają prawa robić tego, co robią. Ale to robią, bo strach paraliżuje tych, którzy są zdolni im się przeciwstawić. Robią to, bo im na to pozwalamy. Bo odwracamy wzrok. Bo milczymy. - Czy kiedykolwiek byli tymi, którzy ustępowali silniejszym? Marcel czasem, James nigdy. Gdzie była jego buta, jego bunt? Walczyła o niego odkąd obecność Tonksa wywołała u niego ten palący wstyd. Walczyła i wolała, nie chcąc, by o niej zapomniał. Nie miał w oku dawnej iskry, nie miał w sercu determinacji, z jaką wypowiadał te słowa po raz pierwszy, nie przy Jamesie. Ale próbował sobie przypomnieć. Słyszał tę melodię, wołała z oddali. - Nie pozwolę - wyszeptał drżącym głosem, dopiero teraz unosząc na niego wzrok. Szklisty, ze srebrną linią łez, które spłynęły już po policzkach. Przepraszający. Trochę chyba żałosny. I znów zawstydzony, gdy napotkał ślinę zmieszaną z jego łzami. Tamta złość, strach Jamesa. Tamta złość i jego strach były lustrzanym odbiciem strachu, który paraliżował go od miesiąca. Strachu, któremu się poddał. Nie tym chciał być. Chyba się przeraził, kiedy to zobaczył. - Nie pozwolę, żeby go zrujnowali - dodał ciszej jeszcze, patrząc na niego, ale go nie widząc. Obrazy martwej matki, które bezmyślnie przywołał, wracały jak żywe. Wszystkimi zmysłami. Robiło mu się niedobrze, znowu. Kochał świat. Kochał życie, kiedyś. A za to co kochał był gotów poświęcić całego siebie. Znacznie więcej, niż tylko dłoń. Przecież wiesz, Jimmy. Zamrugał parę razy, odganiając te sceny, chcąc znów zobaczyć jego źrenice. Szczere i bliskie. Tak bardzo ważne. Spojrzał na niego z powagą, musiał go zrozumieć. Przecież go znał. Znał go jak nikt. I on też znał Jamesa, on też nie był taki. - Cena nie gra roli - dodał, ledwie rozchylając usta i ledwie wydobywając z nich dźwięk. Mógł ponieść każdą. Chociaż się bał. - Nie chcę żyć w ten sposób. - Nie chcę żyć na kolanach. Nie chcę patrzeć, jak uciekacie z miejsca w miejsce. Nie chcę żyć w mieście, w którym świra, który wysyła wam pogróżki, chroni prawo i zastęp uzbrojonych w różdżki doskonale wyszkolonych funkcjonariuszy. Nawet, jeśli mógł niewiele. Nawet, jeśli potrafił niewiele. Nawet mucha mogła ugryźć samego ministra w dupę. - Nie chcę przed tym uciekać. Wy próbowaliście - i co? To jest wszędzie. Ucieczki już nie ma, Jimmy. Można się temu poddać albo stawić temu czoła. Prędzej czy później przyjdą też po nas. Idą do przodu, coraz odważniej i coraz dalej. Bo tak niewielu próbuje ich zatrzymać. Podczas spaceru po linie najtrudniej jest postawić pierwszy krok. Kiedy jesteś na środku, tam najtrudniej jest stanąć w miejscu. - I tak nas zabiją. Jeśli wygrają. A jeśli ktoś mógł wygrać z nimi, to tylko Longbottom i jego ludzie. Przecież wiesz. - Nie chcę widzieć się w lustrze i wyrzucać sobie, że znoszę to z pokorą. Nie chcę patrzeć na spaloną ziemię. Nie chcę więcej słyszeć krzyków takich, jak te sprzed roku, w Bezksiężycową Noc w Londynie. Nie potrafię. - Nie potrafię być obojętny. - Nie pozwolę - Czy pamiętał jeszcze smak tamtego gniewu? James mu go właśnie przypomniał, nawet jeśli chmurne postanowienie było wypowiadane rozchwianym od emocji szeptem. - Nie zejdę im nigdy z drogi. - Przepraszam, Jimmy. Podjąłem tę decyzję już jakiś czas temu. Może i te małe pionki w szachach są mało ważne, ale są też potrzebne. Bez nich to wielkie figury padłyby pierwsze. Te, które mogą zwyciężyć partię. Miał wrażenie, że drżał już cały. Drżały jego usta, drżały oczy, i drżała dłoń na jego ramieniu, kiedy blask źrenic usiłował odnaleźć jego spojrzenie.
Kiedy usiłował odnaleźć prawdę.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Satysfakcja smakowała jak popsuty bimber. Obrzydliwa, zamiast błogiej rozkoszy przywołująca jedynie mdłości, upijająca i obnażająca po chwili pierwszego szoku spowodowanego ohydnym smakiem i procentowym kopem wszystkie słabości. Dziś była jak twoja dziewczyna, którą zostawiłeś w domu i wyszedłeś z kolegami na piwo. Wchodząca do baru nagle i niespodziewanie, gorzka, płomienna i ostra w ten nieprzyjemny sposób. Pewność siebie w oczach topniała, zacięty wyraz twarzy ustępował innym, silniejszym emocjom, które w nim drżały. Odpuść, krzyczały, ale zaciskał żeby z perfidnym spojrzeniem, patrząc mu prosto w oczy, chcąc zadać taki sam cios. Cios prosto w serce. Każde kolejne wylewające się słowo, każda łza, która zatrzęsła się w kącikach i została powstrzymana przed spłynięciem po policzku — nie, nie byli przecież słabi, nie mazali się jak baby — sprawiały, że chwilowa pewność siebie podjudzona złością, płomiennym gniewem, ulatywała w eter. Przecież tak naprawdę czuł. Podskórnie zdawał sobie sprawę. Nie chciał wiedzieć. Nie chciał znać prawdy. Nie pytał, nie dociekał. Z niewiedzą żyło się wygodniej. Udawał, że nie zauważał związku pomiędzy sprawami. Każdą jedną kolejną.
Nigdy nie chciał doprowadzić do tej chwili. Nigdy nie chciał decydować. Ani dawać mu wyboru.
Nigdy nie miał w sobie jego odwagi. Brawurę, tak. Sprowokowany wszedłby i na cyrkową linę za nim, wiedząc, że nie potrafiłby ustać choćby kilku sekund, tylko po to by udowodnić, że jest całkowicie wyzbyty lęku. Dostatecznie dzielny, wystarczająco rozrywkowy. Drwiący z niebezpieczeństwa. Nigdy nie miał w sobie na tyle odwagi, by stawać w imieniu ludzi, którzy pozornie byli dla niego bez znaczenia. Tam wtedy, w Parszywym, ciągnął go do wyjścia, próbował zmusić do ucieczki. Wypchnął go przez okno, kiedy próbował uratować innego chłopaka. Sam nie dbał o jego los, przejmując się tylko życiem własnym i bliskich. Brata, członka rodziny, chociaż nie nosił tego samego nazwiska. Dbanie o innych, liczenie się z nimi niosło ze sobą odpowiedzialność, której nie potrafił unieść. Ukrywając się za romskimi zasadami nie próbował nawet tego zrobić, silniej grodząc się od świata zewnętrznego. Prawda była jednak taka, że nigdy nie chciał być postawiony przed dylematem, który przepołowiłby go na dobre; a który Marcel, choćby i w strachu i niepewnie, rozwiązałby w sposób właściwy. Właściwy dla kogo? Dlaczego życie obcych ludzi było cenniejsze od ich własnych? Wymagano od nich bohaterstwa i klasyfikowano przez ilość poświęceń dla ludzi, którzy pewnie nigdy na to nie zasłużyli? Dlaczego myślał, że tego się od niego oczekuje? Przecież nikt nie miał złudzeń.
Patrzył na niego, znosząc własne, zniekształcone odbicie w jego jasnych, szklących się tęczówkach. Nie znał surowszej oceny niż osąd wydany przez najbliższych. Wąskie, ścisłe grono ludzi, bez których nie potrafił funkcjonować, żyć. Nie tylko wojna mogła to odebrać. Ludzie zwykle robili to sobie sami. Nie był tak mądry, jak oczekiwał od niego Vane. Z odpowiednią intencją, nieodpowiednimi metodami uczyniłby wszystko, by ich chronić. Tę garstkę osób, która zawsze pozostawała ważniejsza od niego samego. Nie było w tym za grosz bohaterstwa. Nie było w tym zaufania. Kurczowo trzymał się własnych emocji, nie będąc w stanie zawierzyć innym. I choć wiedział, co Marcel czuł względem ojca, ani przez chwilę nie nawiedziła go myśl, że tego nie zrobi bo on by tego nie chciał. Nie potrafiłby mu dać umrzeć, zostać tam. Z własnego egoizmu.
Ale Marcel zasługiwał na to, by umrzeć jak bohater. I robić to, co do bohaterów należy.
Było za wcześnie.
I tu, przyciśnięty do ściany dalej nie potrafił się z tym pogodzić.
Uścisk na piersi zelżał, a dłoń przesunęła się na ramię, pozwalając mu nabrać wreszcie powietrza w płuca. Siąknął nosem, wierzchem dłoni przetrwał oplutą twarz, unosząc wzrok ponad jego ramę, kiedy opuścił głowę. Jego uciekające spojrzenie było pewnego rodzaju ulgą po wzroku pełnym zawodu. Ucieczką od nieprzyjemności, bólu. Łatwiejszą do zignorowania, choć pełną dotkliwej obojętności. Wstrzymał na kilka chwil oddech, odchylając głowę w tył, na ścianę. Żałował. Po prostu nie potrafił inaczej. Dłoń oparta na ramieniu była ciężka, ale jednocześnie niosła w sobie coś z kapitulacji. Trwałe, bezpieczne napięcie, oparcie pozbawione niespodzianek. Odpuszczenia win. Wsparł się silniej nogami, choć więcej w tym było odruchu niż świadomej analizy — nie wiedział, że siła, z która dociskał go do ściany, gorejąca złość zniknęły. Zastąpiła je słabość. Przyjaciół oceniało się po tym, jak znoszą ten ciężar. Każdy potrzebował kogoś, na kim czasem musi się wesprzeć, by nie upaść.
Żadne nie chciałem cię martwić nie byłoby prawdziwe, milczał więc chwilę.
— To twój ojciec — odparł w końcu. Chciał zabrzmieć lekko, nonszalancko, ale nie miał w sobie tyle zaparcia. Tę relację Marcela z jego ojcem — i słusznie może — budowała mieszanina przykrych, bolesnych i zdradliwych emocji. Wiedział, co względem niego czuł. Nie musiał wymagać od niego niczego, żywił względem Sallowa to samo już z samych opowieści. Te same negatywne wibracje, pragnienie jego zgładzenia. Ale cudze emocje przelane z naczynia do naczynia nie mogły upoić ani ugasić pragnienia. Trzeba było dostać własną szklankę wody i zrobić z nią odpowiedni użytek.— Są rzeczy, których o swoich starych nikt nie chce wiedzieć. — Kolejne zawody, brukane marzenia, przykra prawda rujnująca wszystko. Może powinien mu powiedzieć, że trzymał rękę na pulsie — tak wtedy myślał. Poradzi sobie sam. Ale czas udowodnił, że się pomylił, wszystko wysypało mu się z rąk, jak patyczki na rozpałkę.
— Do domu — powtórzył za nim, spuszczając niżej spojrzenie, na niego, ale jego twarz pozostawała ukryta we włosach opadających głównie na czoło i oczy. Nie wrócił do domu, bo był tchórzem. Próbował trzymać się od nich z daleka, wierząc, że ściągał na siebie kłopoty. Prowokował je, nie potrafił przestać. Narażał je. Sheilę, Eve. Dotąd nieszkodliwie też brata, Marcela. Ale kiedy zobaczył, co mu zrobili zdał sobie sprawę, że nie mieli już po czternaście lat, a to nie była kradzież książki z Działu Ksiąg Zakazanych. Nie mógł wrócić do domu w tym stanie. Byłby dla nich ciężarem. Patrzyłby każdego dnia, jak głowią się i troją żeby go postawić na nogi, ale wcale tego nie chciał. Jak dziecko — niedorosłe do tego, żeby o siebie zadbać, niesamodzielne, zależne od ochrony innych. Był mężczyzną, nie chłopcem. Życie w rodzinie wymagało od niego bycia mężczyzną. Ale nie był pewien, czy nim naprawdę był.
— Nie mogłem — odpowiedział, ale to była tylko po części prawda. Ten zwrot brzmiał lepiej; wznioślej, ale nie było sensu ubarwiania swych decyzji.— Nie chciałem — dodał po chwili, ciszej. W końcu taka była prawda. Nie chciał mierzyć się z poczuciem winy. — Co? — myślał, że się przesłyszał w pierwszej chwili. Nie był pewien, czy mówił poważnie, czy chciał mu coś wyznać. Choroba? Zaklęcie? Klątwa? Ale kiedy zaczął mówić dalej zamknął usta i słuchał dalej, patrząc na kosmyki jasnych włosów, które odgradzały ich od siebie. Nie było słów, które mogły zabrać od niego ten ból. Słów pocieszenia, wsparcia, motywacji — a jeśli były to nie potrafił ich w tej chwili przywołać, wykreować na potrzeby chwili. By mu pomóc, wesprzeć go w tej spowiedzi. Po prostu słuchał. O gniciu, paraliżu, brzydocie wewnątrz niego. O obrzydzeniu, które czuł. Dopiero później, pokręcił głową.
— Ten kraj, Marcello, ta ziemia, nie należy do nas — zaprzeczył. — My nic nie znaczymy, nie mamy nic poza sobą. Ja, ty. Nic nas tu nie trzyma. Ten cholerny cyrk też cię tu nie trzyma. Świat pełen jest cyrków znacznie większych i bardziej widowiskowych. To wszystko należy do nich. Każde drzewo, skrawek pola, chodnika, czy domu. Należy do nich i mogą zrobić z tym, co chcą. Twój krzyk zginie w chórze zwycięzców. Tam, na górze. Dobrze o tym wiesz. Twoja walka nie naprawi tego świata. A twoje poświęcenie niczego nie zmieni.— Stawanie naprzeciw systemowi to nie bójka na potańcówce. Szanse nie były równe, nawet zbliżone. To nie człowiek walczył przeciwko człowiekowi, tylko garstka ludzi przeciwko światu. Nie mogli go zwojować, przewrócić do góry nogami, nawet jeśli w słowach Marcela rozbrzmiewała prawda — taka, którą rozumiał, podzielał. Ale z góry skazana na klęskę.
Zamilkł, słuchając jego dalszy słów, słuchając jego uporu, wyznań. Ich wzrok się spotkał. Ujrzał jego ból, to, co go trawiło od środka, nie pozwalało odpuścić. Znał dobrze to spojrzenie, znał to uczucie. Może dlatego to nim tak wstrząsnęło.
— Chcesz walczyć za idee — Nie za prawdziwe zmiany, to, czego pragnął Marcel nigdy się nie wydarzy, nie wierzył w to. Nie wierzył w zwycięstwo ludzi, którym pomagał przyjaciel, tych buntowników. Nawet jeśli przeżyją wojnę, nawet jeśli dojdzie do przewrotu, przewrót obróci się przeciwko nim. I Marcelowi także. — Chcesz walczyć za wszelką cenę. I, kurwa, zginiesz! — Podniósł głos; ochrypły, gardłowy. Ta myśl go przeraziła. — A to paraliżuje mnie — dodał szczerze, szorstko. — Jesteś moim bratem. Za rodzinę walczymy — przypomniał mu; kiedy te słowa padały płynęły prosto z serca, chociaż nie miał najmniejszej ochoty bronić Kerstin Tonks przed niczym, z Marcelem było inaczej. Oddałby za niego życie bez wahania, jak za każdego Doe. A to znaczyło, że na rzeź musieli iść wszyscy. — I wszyscy zginiemy — Bo to była cena, o której mówił Marcel — wszelaka; poświęcenie w walce o ziemię, lepszą przyszłość. Bo byli w tym razem, byli sami. Nie umiał myśleć o niej, wybiegać w przód. Liczyło się tu i teraz. Dlatego ta walka nie miała sensu, liczyli, że mogą ją przetrwać, ukryć się i przeczekać. Ale dziś rozumiał, że to nie było możliwe. Jego brat, który powinien jako najstarszy podejmować odpowiednie decyzje, chronić rodzinę, pchał się w największą kabałę. I bezrefleksyjnie, z miłości, wystawiał ich przed znudzone spojrzenie okrutnej wojny. — Byłem na egzekucji w sierpniu, Marcel. Zabijają ludzi za dużo mniejsze przewiny. Urządzają sobie pieprzone spektakle, igrzyska. Nie wierzę, że jesteś gotów stanąć na tej scenie i ukłonić się z uśmiechem. Powiedzieć, że było miło, zrobiłeś co słuszne, jesteś na to gotowy. Na to, żeby poderżnęli ci gardło za... — zawahał się, oczy mu się zeszkliły. — Piękne, nawet i słuszne idee. — Podzielał jego marzenia, wizje idealnego świata. Podzielał obawy, odkąd pojawił się w Londynie, a kraj zaczął płonąć. Podzielał jego gniew, żal, pogardę dla wszystkiego wokół. I gdy gotów by przyznać, że nie spodziewałby się nigdy, że pójdzie na rzeź dla tęsknoty za tamtym nieistniejącym światem, skarcił się w duchu. Bo to nie była prawda, przecież wiedział, że miał swoje sekrety. I nie chciał wiedzieć o nich. O tym, dla kogo okradali wtedy tamten statek. Bał się prawdy, szczerych odpowiedzi. Wmawiał sobie, że wolał żyć tej ułudzie, bo było wygodniej niż spojrzeć prawdzie w oczy — że może przyjaciel choć trochę miał rację, bo już nic im nie zostało, nawet nadzieja. Nikt za nich tego nie zrobi. Nie zawalczy o ten świat, o ich przyszłość. Nikt nie stanie już w ich obronie bo wszyscy Ci, którzy by mogli albo nie żyją, albo walczą od dawna za całkiem obcych ludzi. Pokrętnie za nich też.
— Nie damy rady — Ochrypłe wyznanie było wyrazem bezsilności.
Paląca wściekłość to zburzenie iluzorycznej rzeczywistości, w ktorej wszystko w końcu zaczyna się układać. Świadome ignorowanie odbywających się za oknem dramatów; bycie głuchym na doniesienia o kolejnych pojmanych, straconych, zaginionych. Byli tak wychowani. Nie obchodzili ich obcy. Łatwiej było udawać, że ich to nie dotyczy, kiedy tworzyło się zamkniętą, hermetyczną społeczność. Odizolowaną, niezależną. Próby zbudowania czegoś podobnego z garstki osób, czwórki cygańskich, biednych dzieci okazała się fiaskiem. Nie dało się dłużej ignorować krwi spływającej ulicami. Odwracać wzroku od gęsto słanych ciał, wmawiając sobie, że byli bez znaczenia. Mieli szczęście, że nie byli nimi — tłumaczył sobie, że to zaradność, trzymanie się z dala od wojny. Zarzucał siostrze lekkomyślność, ale ani Aidan ani Marcel nie narażali jej bardziej niż on sam. Działali wspólnie, razem. Byli czymś, czego im samym po tych dwóch latach nie udało się stworzyć pomimo wszystkich prób. Nie pytał, dlaczego Marcel to robił. Wiedział, dlaczego, znał go. I to w tym wszystkim było najgorsze. Ale nie umiał się zgodzić na to.
Spuścił wzrok, ale wciąż twardo stał na nogach i wciąż pokornie znosił ciężar opierającej się o jego ramię ręki. Wyznanie Marcela brzęczały mu w głowie. Ściągnął ku sobie brwi, aż w końcu sięgnął przeciwną dłonią do ramienia, na którym opierała się ta od Marcela i złapał ją, zacisnął na niej palce, patrząc w pustą przestrzeń między nimi.
Nigdy nie chciał doprowadzić do tej chwili. Nigdy nie chciał decydować. Ani dawać mu wyboru.
Nigdy nie miał w sobie jego odwagi. Brawurę, tak. Sprowokowany wszedłby i na cyrkową linę za nim, wiedząc, że nie potrafiłby ustać choćby kilku sekund, tylko po to by udowodnić, że jest całkowicie wyzbyty lęku. Dostatecznie dzielny, wystarczająco rozrywkowy. Drwiący z niebezpieczeństwa. Nigdy nie miał w sobie na tyle odwagi, by stawać w imieniu ludzi, którzy pozornie byli dla niego bez znaczenia. Tam wtedy, w Parszywym, ciągnął go do wyjścia, próbował zmusić do ucieczki. Wypchnął go przez okno, kiedy próbował uratować innego chłopaka. Sam nie dbał o jego los, przejmując się tylko życiem własnym i bliskich. Brata, członka rodziny, chociaż nie nosił tego samego nazwiska. Dbanie o innych, liczenie się z nimi niosło ze sobą odpowiedzialność, której nie potrafił unieść. Ukrywając się za romskimi zasadami nie próbował nawet tego zrobić, silniej grodząc się od świata zewnętrznego. Prawda była jednak taka, że nigdy nie chciał być postawiony przed dylematem, który przepołowiłby go na dobre; a który Marcel, choćby i w strachu i niepewnie, rozwiązałby w sposób właściwy. Właściwy dla kogo? Dlaczego życie obcych ludzi było cenniejsze od ich własnych? Wymagano od nich bohaterstwa i klasyfikowano przez ilość poświęceń dla ludzi, którzy pewnie nigdy na to nie zasłużyli? Dlaczego myślał, że tego się od niego oczekuje? Przecież nikt nie miał złudzeń.
Patrzył na niego, znosząc własne, zniekształcone odbicie w jego jasnych, szklących się tęczówkach. Nie znał surowszej oceny niż osąd wydany przez najbliższych. Wąskie, ścisłe grono ludzi, bez których nie potrafił funkcjonować, żyć. Nie tylko wojna mogła to odebrać. Ludzie zwykle robili to sobie sami. Nie był tak mądry, jak oczekiwał od niego Vane. Z odpowiednią intencją, nieodpowiednimi metodami uczyniłby wszystko, by ich chronić. Tę garstkę osób, która zawsze pozostawała ważniejsza od niego samego. Nie było w tym za grosz bohaterstwa. Nie było w tym zaufania. Kurczowo trzymał się własnych emocji, nie będąc w stanie zawierzyć innym. I choć wiedział, co Marcel czuł względem ojca, ani przez chwilę nie nawiedziła go myśl, że tego nie zrobi bo on by tego nie chciał. Nie potrafiłby mu dać umrzeć, zostać tam. Z własnego egoizmu.
Ale Marcel zasługiwał na to, by umrzeć jak bohater. I robić to, co do bohaterów należy.
Było za wcześnie.
I tu, przyciśnięty do ściany dalej nie potrafił się z tym pogodzić.
Uścisk na piersi zelżał, a dłoń przesunęła się na ramię, pozwalając mu nabrać wreszcie powietrza w płuca. Siąknął nosem, wierzchem dłoni przetrwał oplutą twarz, unosząc wzrok ponad jego ramę, kiedy opuścił głowę. Jego uciekające spojrzenie było pewnego rodzaju ulgą po wzroku pełnym zawodu. Ucieczką od nieprzyjemności, bólu. Łatwiejszą do zignorowania, choć pełną dotkliwej obojętności. Wstrzymał na kilka chwil oddech, odchylając głowę w tył, na ścianę. Żałował. Po prostu nie potrafił inaczej. Dłoń oparta na ramieniu była ciężka, ale jednocześnie niosła w sobie coś z kapitulacji. Trwałe, bezpieczne napięcie, oparcie pozbawione niespodzianek. Odpuszczenia win. Wsparł się silniej nogami, choć więcej w tym było odruchu niż świadomej analizy — nie wiedział, że siła, z która dociskał go do ściany, gorejąca złość zniknęły. Zastąpiła je słabość. Przyjaciół oceniało się po tym, jak znoszą ten ciężar. Każdy potrzebował kogoś, na kim czasem musi się wesprzeć, by nie upaść.
Żadne nie chciałem cię martwić nie byłoby prawdziwe, milczał więc chwilę.
— To twój ojciec — odparł w końcu. Chciał zabrzmieć lekko, nonszalancko, ale nie miał w sobie tyle zaparcia. Tę relację Marcela z jego ojcem — i słusznie może — budowała mieszanina przykrych, bolesnych i zdradliwych emocji. Wiedział, co względem niego czuł. Nie musiał wymagać od niego niczego, żywił względem Sallowa to samo już z samych opowieści. Te same negatywne wibracje, pragnienie jego zgładzenia. Ale cudze emocje przelane z naczynia do naczynia nie mogły upoić ani ugasić pragnienia. Trzeba było dostać własną szklankę wody i zrobić z nią odpowiedni użytek.— Są rzeczy, których o swoich starych nikt nie chce wiedzieć. — Kolejne zawody, brukane marzenia, przykra prawda rujnująca wszystko. Może powinien mu powiedzieć, że trzymał rękę na pulsie — tak wtedy myślał. Poradzi sobie sam. Ale czas udowodnił, że się pomylił, wszystko wysypało mu się z rąk, jak patyczki na rozpałkę.
— Do domu — powtórzył za nim, spuszczając niżej spojrzenie, na niego, ale jego twarz pozostawała ukryta we włosach opadających głównie na czoło i oczy. Nie wrócił do domu, bo był tchórzem. Próbował trzymać się od nich z daleka, wierząc, że ściągał na siebie kłopoty. Prowokował je, nie potrafił przestać. Narażał je. Sheilę, Eve. Dotąd nieszkodliwie też brata, Marcela. Ale kiedy zobaczył, co mu zrobili zdał sobie sprawę, że nie mieli już po czternaście lat, a to nie była kradzież książki z Działu Ksiąg Zakazanych. Nie mógł wrócić do domu w tym stanie. Byłby dla nich ciężarem. Patrzyłby każdego dnia, jak głowią się i troją żeby go postawić na nogi, ale wcale tego nie chciał. Jak dziecko — niedorosłe do tego, żeby o siebie zadbać, niesamodzielne, zależne od ochrony innych. Był mężczyzną, nie chłopcem. Życie w rodzinie wymagało od niego bycia mężczyzną. Ale nie był pewien, czy nim naprawdę był.
— Nie mogłem — odpowiedział, ale to była tylko po części prawda. Ten zwrot brzmiał lepiej; wznioślej, ale nie było sensu ubarwiania swych decyzji.— Nie chciałem — dodał po chwili, ciszej. W końcu taka była prawda. Nie chciał mierzyć się z poczuciem winy. — Co? — myślał, że się przesłyszał w pierwszej chwili. Nie był pewien, czy mówił poważnie, czy chciał mu coś wyznać. Choroba? Zaklęcie? Klątwa? Ale kiedy zaczął mówić dalej zamknął usta i słuchał dalej, patrząc na kosmyki jasnych włosów, które odgradzały ich od siebie. Nie było słów, które mogły zabrać od niego ten ból. Słów pocieszenia, wsparcia, motywacji — a jeśli były to nie potrafił ich w tej chwili przywołać, wykreować na potrzeby chwili. By mu pomóc, wesprzeć go w tej spowiedzi. Po prostu słuchał. O gniciu, paraliżu, brzydocie wewnątrz niego. O obrzydzeniu, które czuł. Dopiero później, pokręcił głową.
— Ten kraj, Marcello, ta ziemia, nie należy do nas — zaprzeczył. — My nic nie znaczymy, nie mamy nic poza sobą. Ja, ty. Nic nas tu nie trzyma. Ten cholerny cyrk też cię tu nie trzyma. Świat pełen jest cyrków znacznie większych i bardziej widowiskowych. To wszystko należy do nich. Każde drzewo, skrawek pola, chodnika, czy domu. Należy do nich i mogą zrobić z tym, co chcą. Twój krzyk zginie w chórze zwycięzców. Tam, na górze. Dobrze o tym wiesz. Twoja walka nie naprawi tego świata. A twoje poświęcenie niczego nie zmieni.— Stawanie naprzeciw systemowi to nie bójka na potańcówce. Szanse nie były równe, nawet zbliżone. To nie człowiek walczył przeciwko człowiekowi, tylko garstka ludzi przeciwko światu. Nie mogli go zwojować, przewrócić do góry nogami, nawet jeśli w słowach Marcela rozbrzmiewała prawda — taka, którą rozumiał, podzielał. Ale z góry skazana na klęskę.
Zamilkł, słuchając jego dalszy słów, słuchając jego uporu, wyznań. Ich wzrok się spotkał. Ujrzał jego ból, to, co go trawiło od środka, nie pozwalało odpuścić. Znał dobrze to spojrzenie, znał to uczucie. Może dlatego to nim tak wstrząsnęło.
— Chcesz walczyć za idee — Nie za prawdziwe zmiany, to, czego pragnął Marcel nigdy się nie wydarzy, nie wierzył w to. Nie wierzył w zwycięstwo ludzi, którym pomagał przyjaciel, tych buntowników. Nawet jeśli przeżyją wojnę, nawet jeśli dojdzie do przewrotu, przewrót obróci się przeciwko nim. I Marcelowi także. — Chcesz walczyć za wszelką cenę. I, kurwa, zginiesz! — Podniósł głos; ochrypły, gardłowy. Ta myśl go przeraziła. — A to paraliżuje mnie — dodał szczerze, szorstko. — Jesteś moim bratem. Za rodzinę walczymy — przypomniał mu; kiedy te słowa padały płynęły prosto z serca, chociaż nie miał najmniejszej ochoty bronić Kerstin Tonks przed niczym, z Marcelem było inaczej. Oddałby za niego życie bez wahania, jak za każdego Doe. A to znaczyło, że na rzeź musieli iść wszyscy. — I wszyscy zginiemy — Bo to była cena, o której mówił Marcel — wszelaka; poświęcenie w walce o ziemię, lepszą przyszłość. Bo byli w tym razem, byli sami. Nie umiał myśleć o niej, wybiegać w przód. Liczyło się tu i teraz. Dlatego ta walka nie miała sensu, liczyli, że mogą ją przetrwać, ukryć się i przeczekać. Ale dziś rozumiał, że to nie było możliwe. Jego brat, który powinien jako najstarszy podejmować odpowiednie decyzje, chronić rodzinę, pchał się w największą kabałę. I bezrefleksyjnie, z miłości, wystawiał ich przed znudzone spojrzenie okrutnej wojny. — Byłem na egzekucji w sierpniu, Marcel. Zabijają ludzi za dużo mniejsze przewiny. Urządzają sobie pieprzone spektakle, igrzyska. Nie wierzę, że jesteś gotów stanąć na tej scenie i ukłonić się z uśmiechem. Powiedzieć, że było miło, zrobiłeś co słuszne, jesteś na to gotowy. Na to, żeby poderżnęli ci gardło za... — zawahał się, oczy mu się zeszkliły. — Piękne, nawet i słuszne idee. — Podzielał jego marzenia, wizje idealnego świata. Podzielał obawy, odkąd pojawił się w Londynie, a kraj zaczął płonąć. Podzielał jego gniew, żal, pogardę dla wszystkiego wokół. I gdy gotów by przyznać, że nie spodziewałby się nigdy, że pójdzie na rzeź dla tęsknoty za tamtym nieistniejącym światem, skarcił się w duchu. Bo to nie była prawda, przecież wiedział, że miał swoje sekrety. I nie chciał wiedzieć o nich. O tym, dla kogo okradali wtedy tamten statek. Bał się prawdy, szczerych odpowiedzi. Wmawiał sobie, że wolał żyć tej ułudzie, bo było wygodniej niż spojrzeć prawdzie w oczy — że może przyjaciel choć trochę miał rację, bo już nic im nie zostało, nawet nadzieja. Nikt za nich tego nie zrobi. Nie zawalczy o ten świat, o ich przyszłość. Nikt nie stanie już w ich obronie bo wszyscy Ci, którzy by mogli albo nie żyją, albo walczą od dawna za całkiem obcych ludzi. Pokrętnie za nich też.
— Nie damy rady — Ochrypłe wyznanie było wyrazem bezsilności.
Paląca wściekłość to zburzenie iluzorycznej rzeczywistości, w ktorej wszystko w końcu zaczyna się układać. Świadome ignorowanie odbywających się za oknem dramatów; bycie głuchym na doniesienia o kolejnych pojmanych, straconych, zaginionych. Byli tak wychowani. Nie obchodzili ich obcy. Łatwiej było udawać, że ich to nie dotyczy, kiedy tworzyło się zamkniętą, hermetyczną społeczność. Odizolowaną, niezależną. Próby zbudowania czegoś podobnego z garstki osób, czwórki cygańskich, biednych dzieci okazała się fiaskiem. Nie dało się dłużej ignorować krwi spływającej ulicami. Odwracać wzroku od gęsto słanych ciał, wmawiając sobie, że byli bez znaczenia. Mieli szczęście, że nie byli nimi — tłumaczył sobie, że to zaradność, trzymanie się z dala od wojny. Zarzucał siostrze lekkomyślność, ale ani Aidan ani Marcel nie narażali jej bardziej niż on sam. Działali wspólnie, razem. Byli czymś, czego im samym po tych dwóch latach nie udało się stworzyć pomimo wszystkich prób. Nie pytał, dlaczego Marcel to robił. Wiedział, dlaczego, znał go. I to w tym wszystkim było najgorsze. Ale nie umiał się zgodzić na to.
Spuścił wzrok, ale wciąż twardo stał na nogach i wciąż pokornie znosił ciężar opierającej się o jego ramię ręki. Wyznanie Marcela brzęczały mu w głowie. Ściągnął ku sobie brwi, aż w końcu sięgnął przeciwną dłonią do ramienia, na którym opierała się ta od Marcela i złapał ją, zacisnął na niej palce, patrząc w pustą przestrzeń między nimi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
To spojrzenie - zdeterminowane, gniewne, zajadłe, spojrzenie, którego nie znał, którego chyba nigdy wcześniej James nie rzucał w jego stronę, spojrzenie pełne zawodu i nienawiści, spojrzenie przepełnione kotłującymi się emocjami tak sprzecznymi ze słowami, które padły przed momentem - raniło jeszcze mocniej, niż padające słowa. Przekreślały wszystko: łączące ich zaufanie i zrozumienie, słowa, które James wypowiadał przy Tonksie, a które teraz wydawały się puste i pozbawione znaczenia, nigdy nie był częścią ich, przecież wiedział. Sheila mu o tym przypomniała. Ale Jimmy... Rozdarte serce krwawiło otwartą blizną, a ból odbijał się w źrenicach determinacją - determinacją, by wszystko mu wytłumaczyć. By mógł zrozumieć. Pojąć prawdę, jaka by nie była. Że przecież wciąż miał przy sobie tego samego Marcela, że stojąc wobec tego wszystkiego bezczynnie: nie byłby wcale sobą. Czuł się mały i żałosny, bo wszystko to, o czym mówił James, okazało się prawdą. Bo wtrącono go do ciemnej czarnej celi, w której nikt go nie żałował. Bo oderżnięto mu rękę, tak po prostu, nie licząc się wcale z jego sprzeciwem. Z nim. Nie mógł zrobić nic. Równie dobrze - mogli oderżnąć mu wtedy głowę. Tak samo nikt by nic nie powiedział. Tak samo nikt by nic nie zrobił. Tak samo jego ojciec przyglądałby się tej scenie z niewzruszeniem obcego człowieka.
Nieustępliwość Jamesa bladła i lżała z każdym kolejnym padającym słowem, odchodziła w cień, ustępując emocjom równie mocnym i równie obcym, żal, rozpacz, gniew, smutek, tak wiele kotłowało się na twarzach, ich obu, nie tego chciał. Nie stać naprzeciw Jamesa, nigdy by tego przecież nie zrobił. Musiał zrozumieć: że wciąż stali ramię w ramię, zwróceni w jedną stronę. Pragnąć w gruncie rzeczy tego samego - dla siebie i swoich bliskich. Bezpiecznego jutra. Lepszego jutra. Spokojnego. Dostrzegał, jak ten gniew powoli gasnął w jego oczach, opuścił własny wzrok, nie tak miało to wyglądać. Miał mu powiedzieć sam. Dlaczego tego nie zrobił? Bał się, choć uważał się za tak odważnego. Nie podniósł wzroku, kiedy kątem oka dostrzegał, jak podnosi rękę, by otrzeć policzek. Przepraszam, Jimmy. Przepraszam. Nie powinien był tego robić, kierowały nim gwałtowne myśli, gniew, nagły impuls. Zaskoczenie jego reakcją. Teraz zamiast gniewu czuł przede wszystkim wstyd, ale nie potrafił wypowiedzieć przeprosin na głos. Czasem proste słowa było najtrudniej wypowiedzieć. Bał się. Napluł mu na twarz. Był żałosny.
To twój ojciec, cierpki grymas wykrzywił jego twarz, kiedy z odrazą odrzucił głowę w górę, w bok, dalej uciekając spojrzeniem. Słowa brzmiały jak wyrok. Nie chciał myśleć w ten sposób o tym człowieku - nie po wszystkim, co się wydarzyło. Nie chciał widzieć w nim swojego ojca, więcej ojca miał już w panie Carringtonie, nawet jeśli ten traktował go z oschłością obcego człowieka. Ale nie mógł udawać, że więzy krwi nie były mu obojętne. Ze nie chciałby jak inni - szukać wsparcia we własnej krwi. James to potrafił, za rodzinę gotów był oddać wiele. On swojej nie miał. Na Arenie wszyscy byli mu bliscy i dalecy jednocześnie, zbiór indywidualności. James nazwał go rodziną. Ale te słowa wbiły w serce zadrę późniejszym cierpkim uśmiechem, zdradzającym, że to wszystko było tylko grą pozorów, w którą naiwnie uwierzył. Nie odpowiedział. Nie znajdował słów, którymi mógłby odpowiedzieć. Był taki moment, ułamek sekundy, przez który wierzył, że to się uda. Że jego ojciec nie zostawi go na śmierć. Że nie przyjdzie po to, żeby go torturować - bo po co? Ale on był kompletnym świrem. Nie zależało mu na niczym. Miał w głowie urojoną wizję ich więzi i podążał za nią ślepo, chodząc za nim jak cień odkąd wysłał ten przeklęty list. Miał lekcję - na przyszłość będzie już wiedział, żeby nie wywoływać więcej pogrzebanych duchów. To był ojciec: najwyższy autorytet, wzór, ktoś, kim chciał się stać jako mały chłopiec, obserwując jego profil na zachowanych fotografiach matki. Nie rozumiał wtedy, dlaczego budziły na jej twarzy taką odrazę. Nie rozumiał, dlaczego musiał schować te zdjęcia, żeby ich nie zniszczyła. Dziś już wiedział, ale dziś matka była już martwa. Też nie chciała, żeby wiedział. Kłamstwo nie było wcale lepsze od gorzkiej prawdy. Ale James wtedy nie wiedział - jak straszne sekrety jego ojciec mógł mu wyciągnąć z głowy. Wtedy na pewno czekałby go szafot. A może Jamesa i Thomasa też, bo czemu nie.
Mówił, że to nie należało do nich. Że świat nie należał do nich. Pokręcił głową przecząco, niemal natychmiast. Stracił rękę. Stracił wszystko. Oderżnięta przegniła całe jego ciało, zrobiła z nim coś, czego nie potrafił zrozumieć i coś, co miało zmienić go już na zawsze. Ale to niczego nie zmieniało. Świat nie wstrzymał oddechu. Słońce nie zatrzymało się w miejscu. Wojna wciąż poruszała się do przodu, z nim czy bez niego. Tonks stojący nad zapłakanym Thomasem uzmysłowił mu to aż zbyt dobrze.
- Nie mówisz jak ty - zaprzeczył, wchodząc mu w słowo. - Śnieg i słońce za oknem, trawa latem, zapach wiosny i kolorowe liście jesienią. To nie jest ich, James. Nigdy nie będzie. Nawet jeśli będą twierdzić, że jest inaczej. To jest nasze, tak samo jak ich. Ale robiąc krok w tył i rozkładając ręce, pozwalamy im to sobie zabrać. Mówimy: jasne, bierzcie co chcecie. Zabierzcie sobie śnieg, trawę i liście. Zabierzcie słońce. Możesz wierzyć, że w ten sposób dadzą ci spokój, pozwolą żyć. Ale to nieprawda i dobrze o tym wiesz. - Teraz dopiero powrócił spojrzeniem, by odnaleźć jego tęczówki, równie zapalczywie co wcześniej. Bo znów - był tych słów pewien. - Będą to zabierać kawałek po kawałku. Cały świat. Aż w końcu sięgną po coś, czego nie oddasz bez walki. - Czy już tego nie zrobili? James, jestem pewien, że zadajesz sobie to samo pytanie co ja: co by było, gdyby Sheila tamtego dnia nie zdołała uciec? Co ci obrzydliwi, obleśni faceci w pogardzie mający ich godność, zrobiliby ślicznej młodej dziewczynie? Mimo tego co przeszli, a może właśnie dlatego, że to przeszli, nie miał odwagi mówić o tym na głos. Ale przecież James wiedział. - Ale wtedy będzie już za późno. Ale wtedy będą już martwi wszyscy ci, którzy walczyli o to, żeby nie zabierali liści. Ale wtedy nie będziesz miał już kogo poprosić o pomoc, bo pozwolisz odejść innym. Wyjścia są dwa: można podłożyć ogień pod skrzydła feniksa i pozwolić mu wzlecieć ku niebu. Albo z oddali patrzeć na jego upadek. Ja nie będę patrzył, James. - A ty? Ty potrafisz? Zdaniem Marcela nie chodziło tu wcale o ofiarność względem innych, o ideę, o umęczona martyrologię. Nie tylko o to. Nawet jeśli przełożyć to na czysty rachunek zysków i strat - wynik był taki sam. Zostali zapędzeni w ślepy zaułek, już w nim trwali. A z niego można było uciec w tylko jeden sposób - wygryzając sobie drogę ku wolności.
- Można stąd uciec - na jak długo? Jeśli nikt im nie stanie na drodze, pójdą dalej. I nigdzie nie będzie już bezpiecznego kąta, Jimmy. Nigdzie. Ludzie tutaj umierają. Ludzie, których mijałeś na ulicy, których znałeś. Którzy... - Moja mama. Moja mama umarła w ten sposób. - Pamiętasz Bertiego Botta? - Był tylko parę roczników wyżej, wisiał na plakatach. Poszukiwany listem gończym. A potem - martwy, o czym poinformowały te same plakaty. Pokręcił przecząco głową, ucieczka nie była żadnym rozwiązaniem. Chwilowym i wcale nie dobrym, nie potrafiłby sobie spojrzeć w oczy, gdyby uciekł. Był młodym mężczyzną. Chciał być mężczyzną. Tego oczekiwał od niego świat, że chwyci za różdżkę i stanie do walki, nawet jeśli ta będzie beznadziejna.
W ustach Jamesa kolejne słowa wybrzmiały jak wyrzut, ale przecież wcale nim nie były. Były obnażeniem go do nagości. Wstydliwym wskazaniem zatajonej prawdy. Po części taił ją nawet przed sobą samym. Miał rację, chciał walczyć za ideę. Nie obchodził go efekt. Chciał walczyć niezależnie od tego, czy marzenia mogły się ziścić, czy nie. Wolał umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach. I zginie? Próbował poruszyć fantomowo palcami prawej ręki, wciąż je czuł, choć wcale ich tam nie było. Oderżnięta ręka zgasiła jego ducha i podcięła skrzydła, brutalnie ściągnęła na ziemię. Pozwoliła zrozumieć: że śmierć łatwiejsza była w pieśniach , niż w rzeczywistości. Że realny ból wcale nie był taki piękny, jak go opisywali. Że strata nie zagrzewała serca do walki, otulała czernią, otchłanią tak daleką i zimną, że łatwo było się w niej zgubić. Ale nawet tracąc kolejne z żyć: musiał iść do przodu, bo innej drogi już nie było. Bo na inną drogę było już za późno. Podniósł spojrzenie, kiedy znów nazwał go bratem. Tym razem szczerze. Prawdziwie. Wciąż nimi byli, prawda? Pokręcił przecząco głową, kolejny raz, nie chciał tego, nie chciał, żeby zginęli wszyscy. To dlatego - nie chciał im o tym mówić. Tonks niepotrzebnie zrobił to dla niego, ale nie potrafił szukać winy u kogoś, kogo miał za bohatera.
- Oni i tak to zrobią, Jimmy. I tak wyprowadzą mnie na ten szafot. Mnie, ciebie, Thomasa - Oby też Sheilę i Eve. Kobiety częściej spotykał na wojnie los gorszy od śmierci. Czy był na gotów? Wcale, kalectwo przypominało mu o tym bardzo dotkliwie. Bał się. A słowa Jamesa sprawiały, że był tylko bardziej przerażony. Ale spojrzenie Tonksa i jego ręka na jego ramieniu, ale widok płonącego feniksa utkanego z białej magii, mimo łez Thomasa, przypominały tez o słuszności wszystkiego, co robił. Ale każde słowo Jamesa, które smagało go batem, zdawało się wskazywać właściwy kierunek. James nie mógł już zmienić niczego. - Jeśli to ma być moje ostatnie przedstawienie, zagram w nim najlepiej, jak potrafię. I przygotuję się do roli najlepiej, jak potrafię. - Nie chciał nosić w sobie poczucia zmarnowanego czasu. Poczucia porażki. Nie chciał dłużej znosić tego swądu zgnilizny, który okadzał jego serce, duszę. Od dnia, w którym wypuszczono go z Tower. Nie damy rady, mówił. Parę tygodni zaprzeczyłby gwałtownie i od razu, w porywie serca przepełnionego wiarą, teraz pustka, którą pozostawiła w nim ciemna cela, wciąż wdzierała się w jego duszę złowrogim cieniem. Teraz nie potrafił odpowiedzieć, gdzieś podskórnie wiedząc, że miał rację. Że to wszystko prowadziło tylko do tego: do śmierci w ciemnej celi, o której nikt się nawet nie dowie. Wrzucą jego ciało gdzieś do Tamizy, gdzie zjedzą go ryby. Przez parę tygodni, może miesięcy, na Arenie będą się zastanawiać, gdzie zniknął tym razem - często znikał, jak kot. I jak kot zawsze wracał. I tak samo jak kot - pewnego dnia po prostu nie wróci, a wszyscy wzruszą ramionami, gdzieś w duchu łudząc się, że może to nie śmierć sprawiła, że zniknął. Że on po prostu tak miał.
Poczuł jego palce na swojej dłoni, opadł na bok, ześlizgując się z jego ramienia na ścianę. Nie chciał dłużej stać naprzeciw niego, chciał stanąć obok niego. Spojrzeć w jednym kierunku, nie w dwóch przeciwnych. Tak jak zawsze. Ścisnął jego palce mocniej, nim odjął dłoń, pozwolił nodze podjechać w przód i upadł, siadając pod ścianą. Ściągnął kolana bliżej, patrząc wciąż gdzieś przed siebie.
- Musimy dać, Jimmy. - Czy byli na to gotowi, czy nie. Czy chcieli, czy nie. To nie miało już żadnego znaczenia. - Nie ma już innej drogi. Ja... To, co powiedziałem - Przygryzł usta na krótko, zbierając myśli. Odsłonił przed Tonksem wszystkie karty, chcąc ochronić Thomasa. Więc odsłonił je też przed nimi. - Thomas o niczym nie wiedział, wykorzystywałem go. - Przepraszam. Przepraszam, James. - Wierzyłem, że tak będzie bezpieczniejszy. Kiedy... kiedy spotkał się z tą dziewczyną, w Nowy Rok, trafiliśmy na nich z Sheilą. Nie wiedziałem, kim ona jest. Nie wiedziałem aż do teraz. Ale wiesz tak samo jak ja, że Thomas nie odpuści. Tutaj nie chodzi już tylko o mnie. Ta dziewczyna, niemagiczna siostra Justine i Michaela Tonksa, to pewnie dzisiaj najbardziej poszukiwana mugolka w kraju. - To przez nią tak łatwo można było dotrzeć do tej dwójki. Wystarczyło ją złapać. Tonks pokazał, jak wiele gotów był dla niej zrobić. - A teraz będzie jedną z was - James nie opuści Thomasa z tego powodu. Przecież wiedział. A Thomas nie zrezygnuje z miłości, obydwoje go znali. Jak kochał to na zabój. Jak Jeannie. - Powinni ją stąd zabrać. Zamknąć w bezpiecznym miejscu, mamy takie. Może to zrobią. - Pokręcił głową ze zrezygnowaniem, tak byłoby najprościej. Nie nadawała się tutaj, nie tylko dlatego, że była rozpieszczona. Sprowadzała zagrożenie. Ona. Ona była nim największym. Wyciągnął ręce przed siebie, wspierając łokcie o podwinięte kolana. Odrzucił głowę do tyłu, zbierając myśli. Boleśnie pulsowały w skroniach.
- Aidan też niewiele wie - dodał po chwili, ze zrezygnowaniem. Wyrzucił go Sheili w twarz, z powodu Billy'ego, który ocalił mu życie. Aidan miał dalekie powiązania z Zakonem Feniksa. Pomagał braciom. Nie robił wiele więcej. Nie narażał się. Wciąż miał w sobie do niego wiele żalu, ale przecież wiedział: że zaopiekuje się Sheilą dobrze. Pokazał to tamtego dnia, do którego nie chciał wracać nawet myślą. Z upływem czasu pamięć zniekształcała rzeczywistość, a on zaczynał wierzyć w słowa, które wypowiedział wtedy młody Moore, może rzeczywiście ją skrzywdził. Nie uszanował. Nie chciał takim być. Nie chciał, żeby myślała, żeby ktokolwiek myślał, że mógłby ją skrzywdzić.
Wojna tu przyszła przed nim, mimo nieświadomości jego przyjaciół, sięgnęła po nich w ten sposób wcześniej, niż przez niego. Próbował im pomóc. Nie zawsze mu to wychodziło, ale zawsze miał szczere chęci. Był naiwny. Też wszystkiego nie rozumiał. Też wypierał niewygodne elementy rzeczywistości, wmawiając sobie, że to nie był jego problem. Był. Zawsze będzie. - Chciałem ci powiedzieć. Wtedy - Jak przyszedłeś. Wtedy, kiedy ty chciałeś powiedzieć. Nie najlepiej nam chyba poszła tamta rozmowa, co? - Odezwał się do mnie sam Harold Longbottom, Jimmy - wyznał, patrząc przed siebie, nie na niego. Nie chciał już widzieć jego zawodu, gniewu. Powinien był powiedzieć mu o tym wcześniej. To nie Thomas, nie Kerstin, nie Aidan byli winni. On był. - Napisał, że dostał raport odnośnie tego, co robię. Wiesz, w Londynie. Że udowodniłem swoją wartość i lojalność w jego oczach. - W oczach samego Harolda Longbottoma. Najbardziej poszukiwanego czarodzieja w kraju. I był z tego dumny. - Zapytał, czy jestem gotów na więcej. - Przepraszam, Jimmy. Ale nic nie cofnie czasu. Powinieneś o tym wiedzieć. Teraz to już i tak bez znaczenia. I tak wiesz za dużo. Niewiedza jest błogosławieństwem, tarczą. Tylko ona mogła cię obronić przed moim ojcem. Już tego nie zrobi, ale to nie był mój wybór. - Powiedziałem, że jestem gotów na wszystko - wyznał, może zbyt cicho. Może bez przekonania. Może z wahaniem. Może te słowa wciąż go przerażały. A może zaczynały go przerażać dopiero teraz - kiedy bardziej zdawał sobie sprawę z ich znaczenia. Ale były prawdziwe i szczere, a czuł, że to szczerość był mu teraz winien. Teraz rozumiesz, Jimmy. Teraz rozumiesz, dlaczego mój ojciec nie mógł do mnie podejść tamtego dnia. Patrzył przed siebie, nie potrafił na niego.
Nieustępliwość Jamesa bladła i lżała z każdym kolejnym padającym słowem, odchodziła w cień, ustępując emocjom równie mocnym i równie obcym, żal, rozpacz, gniew, smutek, tak wiele kotłowało się na twarzach, ich obu, nie tego chciał. Nie stać naprzeciw Jamesa, nigdy by tego przecież nie zrobił. Musiał zrozumieć: że wciąż stali ramię w ramię, zwróceni w jedną stronę. Pragnąć w gruncie rzeczy tego samego - dla siebie i swoich bliskich. Bezpiecznego jutra. Lepszego jutra. Spokojnego. Dostrzegał, jak ten gniew powoli gasnął w jego oczach, opuścił własny wzrok, nie tak miało to wyglądać. Miał mu powiedzieć sam. Dlaczego tego nie zrobił? Bał się, choć uważał się za tak odważnego. Nie podniósł wzroku, kiedy kątem oka dostrzegał, jak podnosi rękę, by otrzeć policzek. Przepraszam, Jimmy. Przepraszam. Nie powinien był tego robić, kierowały nim gwałtowne myśli, gniew, nagły impuls. Zaskoczenie jego reakcją. Teraz zamiast gniewu czuł przede wszystkim wstyd, ale nie potrafił wypowiedzieć przeprosin na głos. Czasem proste słowa było najtrudniej wypowiedzieć. Bał się. Napluł mu na twarz. Był żałosny.
To twój ojciec, cierpki grymas wykrzywił jego twarz, kiedy z odrazą odrzucił głowę w górę, w bok, dalej uciekając spojrzeniem. Słowa brzmiały jak wyrok. Nie chciał myśleć w ten sposób o tym człowieku - nie po wszystkim, co się wydarzyło. Nie chciał widzieć w nim swojego ojca, więcej ojca miał już w panie Carringtonie, nawet jeśli ten traktował go z oschłością obcego człowieka. Ale nie mógł udawać, że więzy krwi nie były mu obojętne. Ze nie chciałby jak inni - szukać wsparcia we własnej krwi. James to potrafił, za rodzinę gotów był oddać wiele. On swojej nie miał. Na Arenie wszyscy byli mu bliscy i dalecy jednocześnie, zbiór indywidualności. James nazwał go rodziną. Ale te słowa wbiły w serce zadrę późniejszym cierpkim uśmiechem, zdradzającym, że to wszystko było tylko grą pozorów, w którą naiwnie uwierzył. Nie odpowiedział. Nie znajdował słów, którymi mógłby odpowiedzieć. Był taki moment, ułamek sekundy, przez który wierzył, że to się uda. Że jego ojciec nie zostawi go na śmierć. Że nie przyjdzie po to, żeby go torturować - bo po co? Ale on był kompletnym świrem. Nie zależało mu na niczym. Miał w głowie urojoną wizję ich więzi i podążał za nią ślepo, chodząc za nim jak cień odkąd wysłał ten przeklęty list. Miał lekcję - na przyszłość będzie już wiedział, żeby nie wywoływać więcej pogrzebanych duchów. To był ojciec: najwyższy autorytet, wzór, ktoś, kim chciał się stać jako mały chłopiec, obserwując jego profil na zachowanych fotografiach matki. Nie rozumiał wtedy, dlaczego budziły na jej twarzy taką odrazę. Nie rozumiał, dlaczego musiał schować te zdjęcia, żeby ich nie zniszczyła. Dziś już wiedział, ale dziś matka była już martwa. Też nie chciała, żeby wiedział. Kłamstwo nie było wcale lepsze od gorzkiej prawdy. Ale James wtedy nie wiedział - jak straszne sekrety jego ojciec mógł mu wyciągnąć z głowy. Wtedy na pewno czekałby go szafot. A może Jamesa i Thomasa też, bo czemu nie.
Mówił, że to nie należało do nich. Że świat nie należał do nich. Pokręcił głową przecząco, niemal natychmiast. Stracił rękę. Stracił wszystko. Oderżnięta przegniła całe jego ciało, zrobiła z nim coś, czego nie potrafił zrozumieć i coś, co miało zmienić go już na zawsze. Ale to niczego nie zmieniało. Świat nie wstrzymał oddechu. Słońce nie zatrzymało się w miejscu. Wojna wciąż poruszała się do przodu, z nim czy bez niego. Tonks stojący nad zapłakanym Thomasem uzmysłowił mu to aż zbyt dobrze.
- Nie mówisz jak ty - zaprzeczył, wchodząc mu w słowo. - Śnieg i słońce za oknem, trawa latem, zapach wiosny i kolorowe liście jesienią. To nie jest ich, James. Nigdy nie będzie. Nawet jeśli będą twierdzić, że jest inaczej. To jest nasze, tak samo jak ich. Ale robiąc krok w tył i rozkładając ręce, pozwalamy im to sobie zabrać. Mówimy: jasne, bierzcie co chcecie. Zabierzcie sobie śnieg, trawę i liście. Zabierzcie słońce. Możesz wierzyć, że w ten sposób dadzą ci spokój, pozwolą żyć. Ale to nieprawda i dobrze o tym wiesz. - Teraz dopiero powrócił spojrzeniem, by odnaleźć jego tęczówki, równie zapalczywie co wcześniej. Bo znów - był tych słów pewien. - Będą to zabierać kawałek po kawałku. Cały świat. Aż w końcu sięgną po coś, czego nie oddasz bez walki. - Czy już tego nie zrobili? James, jestem pewien, że zadajesz sobie to samo pytanie co ja: co by było, gdyby Sheila tamtego dnia nie zdołała uciec? Co ci obrzydliwi, obleśni faceci w pogardzie mający ich godność, zrobiliby ślicznej młodej dziewczynie? Mimo tego co przeszli, a może właśnie dlatego, że to przeszli, nie miał odwagi mówić o tym na głos. Ale przecież James wiedział. - Ale wtedy będzie już za późno. Ale wtedy będą już martwi wszyscy ci, którzy walczyli o to, żeby nie zabierali liści. Ale wtedy nie będziesz miał już kogo poprosić o pomoc, bo pozwolisz odejść innym. Wyjścia są dwa: można podłożyć ogień pod skrzydła feniksa i pozwolić mu wzlecieć ku niebu. Albo z oddali patrzeć na jego upadek. Ja nie będę patrzył, James. - A ty? Ty potrafisz? Zdaniem Marcela nie chodziło tu wcale o ofiarność względem innych, o ideę, o umęczona martyrologię. Nie tylko o to. Nawet jeśli przełożyć to na czysty rachunek zysków i strat - wynik był taki sam. Zostali zapędzeni w ślepy zaułek, już w nim trwali. A z niego można było uciec w tylko jeden sposób - wygryzając sobie drogę ku wolności.
- Można stąd uciec - na jak długo? Jeśli nikt im nie stanie na drodze, pójdą dalej. I nigdzie nie będzie już bezpiecznego kąta, Jimmy. Nigdzie. Ludzie tutaj umierają. Ludzie, których mijałeś na ulicy, których znałeś. Którzy... - Moja mama. Moja mama umarła w ten sposób. - Pamiętasz Bertiego Botta? - Był tylko parę roczników wyżej, wisiał na plakatach. Poszukiwany listem gończym. A potem - martwy, o czym poinformowały te same plakaty. Pokręcił przecząco głową, ucieczka nie była żadnym rozwiązaniem. Chwilowym i wcale nie dobrym, nie potrafiłby sobie spojrzeć w oczy, gdyby uciekł. Był młodym mężczyzną. Chciał być mężczyzną. Tego oczekiwał od niego świat, że chwyci za różdżkę i stanie do walki, nawet jeśli ta będzie beznadziejna.
W ustach Jamesa kolejne słowa wybrzmiały jak wyrzut, ale przecież wcale nim nie były. Były obnażeniem go do nagości. Wstydliwym wskazaniem zatajonej prawdy. Po części taił ją nawet przed sobą samym. Miał rację, chciał walczyć za ideę. Nie obchodził go efekt. Chciał walczyć niezależnie od tego, czy marzenia mogły się ziścić, czy nie. Wolał umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach. I zginie? Próbował poruszyć fantomowo palcami prawej ręki, wciąż je czuł, choć wcale ich tam nie było. Oderżnięta ręka zgasiła jego ducha i podcięła skrzydła, brutalnie ściągnęła na ziemię. Pozwoliła zrozumieć: że śmierć łatwiejsza była w pieśniach , niż w rzeczywistości. Że realny ból wcale nie był taki piękny, jak go opisywali. Że strata nie zagrzewała serca do walki, otulała czernią, otchłanią tak daleką i zimną, że łatwo było się w niej zgubić. Ale nawet tracąc kolejne z żyć: musiał iść do przodu, bo innej drogi już nie było. Bo na inną drogę było już za późno. Podniósł spojrzenie, kiedy znów nazwał go bratem. Tym razem szczerze. Prawdziwie. Wciąż nimi byli, prawda? Pokręcił przecząco głową, kolejny raz, nie chciał tego, nie chciał, żeby zginęli wszyscy. To dlatego - nie chciał im o tym mówić. Tonks niepotrzebnie zrobił to dla niego, ale nie potrafił szukać winy u kogoś, kogo miał za bohatera.
- Oni i tak to zrobią, Jimmy. I tak wyprowadzą mnie na ten szafot. Mnie, ciebie, Thomasa - Oby też Sheilę i Eve. Kobiety częściej spotykał na wojnie los gorszy od śmierci. Czy był na gotów? Wcale, kalectwo przypominało mu o tym bardzo dotkliwie. Bał się. A słowa Jamesa sprawiały, że był tylko bardziej przerażony. Ale spojrzenie Tonksa i jego ręka na jego ramieniu, ale widok płonącego feniksa utkanego z białej magii, mimo łez Thomasa, przypominały tez o słuszności wszystkiego, co robił. Ale każde słowo Jamesa, które smagało go batem, zdawało się wskazywać właściwy kierunek. James nie mógł już zmienić niczego. - Jeśli to ma być moje ostatnie przedstawienie, zagram w nim najlepiej, jak potrafię. I przygotuję się do roli najlepiej, jak potrafię. - Nie chciał nosić w sobie poczucia zmarnowanego czasu. Poczucia porażki. Nie chciał dłużej znosić tego swądu zgnilizny, który okadzał jego serce, duszę. Od dnia, w którym wypuszczono go z Tower. Nie damy rady, mówił. Parę tygodni zaprzeczyłby gwałtownie i od razu, w porywie serca przepełnionego wiarą, teraz pustka, którą pozostawiła w nim ciemna cela, wciąż wdzierała się w jego duszę złowrogim cieniem. Teraz nie potrafił odpowiedzieć, gdzieś podskórnie wiedząc, że miał rację. Że to wszystko prowadziło tylko do tego: do śmierci w ciemnej celi, o której nikt się nawet nie dowie. Wrzucą jego ciało gdzieś do Tamizy, gdzie zjedzą go ryby. Przez parę tygodni, może miesięcy, na Arenie będą się zastanawiać, gdzie zniknął tym razem - często znikał, jak kot. I jak kot zawsze wracał. I tak samo jak kot - pewnego dnia po prostu nie wróci, a wszyscy wzruszą ramionami, gdzieś w duchu łudząc się, że może to nie śmierć sprawiła, że zniknął. Że on po prostu tak miał.
Poczuł jego palce na swojej dłoni, opadł na bok, ześlizgując się z jego ramienia na ścianę. Nie chciał dłużej stać naprzeciw niego, chciał stanąć obok niego. Spojrzeć w jednym kierunku, nie w dwóch przeciwnych. Tak jak zawsze. Ścisnął jego palce mocniej, nim odjął dłoń, pozwolił nodze podjechać w przód i upadł, siadając pod ścianą. Ściągnął kolana bliżej, patrząc wciąż gdzieś przed siebie.
- Musimy dać, Jimmy. - Czy byli na to gotowi, czy nie. Czy chcieli, czy nie. To nie miało już żadnego znaczenia. - Nie ma już innej drogi. Ja... To, co powiedziałem - Przygryzł usta na krótko, zbierając myśli. Odsłonił przed Tonksem wszystkie karty, chcąc ochronić Thomasa. Więc odsłonił je też przed nimi. - Thomas o niczym nie wiedział, wykorzystywałem go. - Przepraszam. Przepraszam, James. - Wierzyłem, że tak będzie bezpieczniejszy. Kiedy... kiedy spotkał się z tą dziewczyną, w Nowy Rok, trafiliśmy na nich z Sheilą. Nie wiedziałem, kim ona jest. Nie wiedziałem aż do teraz. Ale wiesz tak samo jak ja, że Thomas nie odpuści. Tutaj nie chodzi już tylko o mnie. Ta dziewczyna, niemagiczna siostra Justine i Michaela Tonksa, to pewnie dzisiaj najbardziej poszukiwana mugolka w kraju. - To przez nią tak łatwo można było dotrzeć do tej dwójki. Wystarczyło ją złapać. Tonks pokazał, jak wiele gotów był dla niej zrobić. - A teraz będzie jedną z was - James nie opuści Thomasa z tego powodu. Przecież wiedział. A Thomas nie zrezygnuje z miłości, obydwoje go znali. Jak kochał to na zabój. Jak Jeannie. - Powinni ją stąd zabrać. Zamknąć w bezpiecznym miejscu, mamy takie. Może to zrobią. - Pokręcił głową ze zrezygnowaniem, tak byłoby najprościej. Nie nadawała się tutaj, nie tylko dlatego, że była rozpieszczona. Sprowadzała zagrożenie. Ona. Ona była nim największym. Wyciągnął ręce przed siebie, wspierając łokcie o podwinięte kolana. Odrzucił głowę do tyłu, zbierając myśli. Boleśnie pulsowały w skroniach.
- Aidan też niewiele wie - dodał po chwili, ze zrezygnowaniem. Wyrzucił go Sheili w twarz, z powodu Billy'ego, który ocalił mu życie. Aidan miał dalekie powiązania z Zakonem Feniksa. Pomagał braciom. Nie robił wiele więcej. Nie narażał się. Wciąż miał w sobie do niego wiele żalu, ale przecież wiedział: że zaopiekuje się Sheilą dobrze. Pokazał to tamtego dnia, do którego nie chciał wracać nawet myślą. Z upływem czasu pamięć zniekształcała rzeczywistość, a on zaczynał wierzyć w słowa, które wypowiedział wtedy młody Moore, może rzeczywiście ją skrzywdził. Nie uszanował. Nie chciał takim być. Nie chciał, żeby myślała, żeby ktokolwiek myślał, że mógłby ją skrzywdzić.
Wojna tu przyszła przed nim, mimo nieświadomości jego przyjaciół, sięgnęła po nich w ten sposób wcześniej, niż przez niego. Próbował im pomóc. Nie zawsze mu to wychodziło, ale zawsze miał szczere chęci. Był naiwny. Też wszystkiego nie rozumiał. Też wypierał niewygodne elementy rzeczywistości, wmawiając sobie, że to nie był jego problem. Był. Zawsze będzie. - Chciałem ci powiedzieć. Wtedy - Jak przyszedłeś. Wtedy, kiedy ty chciałeś powiedzieć. Nie najlepiej nam chyba poszła tamta rozmowa, co? - Odezwał się do mnie sam Harold Longbottom, Jimmy - wyznał, patrząc przed siebie, nie na niego. Nie chciał już widzieć jego zawodu, gniewu. Powinien był powiedzieć mu o tym wcześniej. To nie Thomas, nie Kerstin, nie Aidan byli winni. On był. - Napisał, że dostał raport odnośnie tego, co robię. Wiesz, w Londynie. Że udowodniłem swoją wartość i lojalność w jego oczach. - W oczach samego Harolda Longbottoma. Najbardziej poszukiwanego czarodzieja w kraju. I był z tego dumny. - Zapytał, czy jestem gotów na więcej. - Przepraszam, Jimmy. Ale nic nie cofnie czasu. Powinieneś o tym wiedzieć. Teraz to już i tak bez znaczenia. I tak wiesz za dużo. Niewiedza jest błogosławieństwem, tarczą. Tylko ona mogła cię obronić przed moim ojcem. Już tego nie zrobi, ale to nie był mój wybór. - Powiedziałem, że jestem gotów na wszystko - wyznał, może zbyt cicho. Może bez przekonania. Może z wahaniem. Może te słowa wciąż go przerażały. A może zaczynały go przerażać dopiero teraz - kiedy bardziej zdawał sobie sprawę z ich znaczenia. Ale były prawdziwe i szczere, a czuł, że to szczerość był mu teraz winien. Teraz rozumiesz, Jimmy. Teraz rozumiesz, dlaczego mój ojciec nie mógł do mnie podejść tamtego dnia. Patrzył przed siebie, nie potrafił na niego.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kłamał jak z nut, miał to we krwi. Tak jak jego brat, matka i dziad. Jak oni wszyscy. Był łgarzem, bo tego nauczyło go życie, wysoko stawiając poprzeczkę, jasno określając wymagania od każdego delikwenta. Chcąc płynąć z prądem trzeba było wznieść się na fale, a to nie było wcale proste. Opanowanie, historie wyssane z palca, łączenie faktów z bajkami. Bywały chwile, w których nie potrafił robić dobrej miny do złej gry. Bywały takie momenty, w których chociaż chciał, udawanie okazywało się za trudne. Marcel nie wiedział; los poskąpił mu rodzeństwa. Poniekąd szczęśliwie. Bracia się kłócili, bili, wyrzucali wszystko, co najgorsze. Nie wiedział, bo nigdy nic nie stanęło między nimi, intuicyjnie stawiając ich zawsze po tej samej stronie barykady. Dziś, gdy znaleźli się naprzeciw sobie musiał zrozumieć. Pojąć. Widział w jego oczach ten ból, dezorientację. I strach, że to wszystko, co miał, swoją rodzinę, stracił bezpowrotnie.
Nie wiedział jak funkcjonowały inne rodziny, ale ich, cygańska; może mała, niekompletna i wadliwa, nie działała tak. Nie kłamał przed Tonksem. Zawsze był i będzie jego rodziną — choć dziś to wszystko zawisło na włosku. Czyny zawsze mówiły o ludziach więcej niż słowa, a te, zwykle miały znacznie większą moc. Zapadały w pamięć. Definiowały wszystko to, co nastąpiło tuż przed i po nich, nadawało czynom określonego znaczenia, choć bez nich mogło mieć inne. Dlatego nie potrafił dobrze mówić o emocjach. O tym, co czuł. Jakby w słowniku brakowało dokładnie tego, co odzwierciedlało tę zawiłą, indywidualną kompozycję emocji. Zawód bolał najbardziej, rzeczywistość kopała pokładane w ludziach nadzieje. Nie musieli tego mówić. Znacznie głośniej niż w słowach rozbrzmiewało to w ciszy i wymianie spojrzeń. Zupełnie jak nietypowy zapach lasu tuż po wichurze, kiedy szło się między połamanymi drzewami, rozrzuconymi gałęziami; w spokoju, który nastąpił po szumie wiatru, nawałnicy. Dziwnej, niespokojnej. Dławiącej tęsknotę za tym, co było zanim przyszła.
Wiele by dał, aby powrócić do tego, co było przed paroma tygodniami. Przed Tower, jarmarkiem, przed placem, sierocińcem, parszywym. Między nimi. Gdzie podziała się ta beztroska, ślepe podążanie za chwilą. Uciekali przed dorosłością, uciekali przed wojną. Dopadła ich sama. Dopadła Marcela. Patrząc na niego wiedział, że brodził w niej już po pas. Nie wyjdzie z tego, ani sam ani z cudzą pomocą. Po prostu wsiąknął zbyt mocno. To wszystko, co się działo, co widział i czego doświadczył zmieniło tor jego myślenia, kształtowało go. I choć ten proces trwał tygodniami, miesiącami miał wrażenie, jakby to wszystko zdarzyło się lewie wczoraj. Chciał odzyskać go takiego, jak był przedwczoraj, ale to już nie było możliwe. I nie mógł go za to winić. Wspomnienie o matce mu to dosadnie uświadomiło.
Echo tamtych dni ucichło. Nadchodziło nowe. Zmieniał się ich kraj, zmieniali ludzie, zmieniali oni. Nie byli w stanie tego zatrzymać, nawet jeśli chcieli. To wcale nie przyszło nagle, po prostu ignorował nadchodzące zwiastuny, znaki na niebie, szepty. Nie pytał, bo było wygodniej. Niewiedza była luksusem. Jedynym na jaki kiedykolwiek było i będzie go stać. Dziś to wszystko ulegało zmianie, znikało nawet to. Stawał w obliczu prawdy i odpowiedzialności, ktorej nie chciał, na którą nie był gotów, a którą musiał przyjąć — był dorosły. Jeśli tego nie zrobi ktoś zadecyduje za niego. Nie tak go wychowano. Nie obcy mieli decydować o jego losie, lecz oni sami. Nie znali uległości, wyszarpywali się spod jarzma zakładanego na kark. Byli wolni. Byli inni.
Czy naprawdę?
Dobrze wiedział: to, co mówił Marcel było prawdą. Uległość była ucieczką od decyzji, którą należało podjąć. Wmawiał sobie, że nie walczyli za nikogo, dziś okazało się, że musieli o siebie. A jeśli o siebie to solidarnie ze wszystkimi innymi, którzy robili to samo. Nieświadomi, że razem tworzą coś wspólnego, tożsamego. Spuścił wzrok, nie odpowiedział mu w pierwszej chwili. Śnieg, słońce za oknem. Nikt nie miał do tego mniejszego, większego prawa. Mieli takie samo, jednakowe.
— Kilka miesięcy temu... — zaczął pokrętnie, patrząc na jego tors jeszcze, by za chwilę podnieść na jego oczy ciężkie spojrzenie. — Powiedziałbym coś innego. — Walczył. Dwa cholerne lata walczył, by w przedsionku wojny, w popiele znaleźć bliskich. Wiedział, że jego najlepszy przyjaciel w tym czasie nic nie zyskał — tracił; stracił ukochaną matkę, rodzicielkę, najbliższą mu osobę. To było niesprawiedliwe. Ale to, co udało mu się odzyskać, kiedy był już pewien, że nigdy nie odzyska ani brata, ani siostry, ani własnej żony — zmieniło go. Chciał zamrozić czas, zostać tak już, nie ruszać się. Zatrzymać to wszystko w fiolce wspomnień jednej chwili.
Dziś, wczoraj? był pewien, że nie ani słońce ani śnieg nie muszą być wolne, nie muszą być ich wszystkich. Desperacko trzymał się tego, co odzyskał. Tamta masakra dzieci, legilimencja jedna, druga, Tower, zmieniły jego priorytety, potrzeby. A może całe to zagubienie, chaos, który nim władał był konfrontacją tego, przy czym obstawał z tym, co próbował mu przekazać Marcel. Z tą prawdą, wokół której miotał się, nie chcąc jej przyjąć i zaakceptować?
Marcel mówił: wszyscy; dla niego wszyscy to byli oni: Marcel, Sheila, Thomas, Eve. Parę innych osób. Neala, Steffen. Zdawało mu się, że ta walka rozgrywała się na innych płaszczyznach, ale może to tylko kwestia skali. Może kwestia słów, nazewnictwa. Może dziś grodzenie się murem nie było takie ważne, nie miało sensu, jeśli walczyli o to samo? O przeżycie?
Obrócił głowę w bok. Długo milczał, nie mogąc mu odpowiedzi na te wszystkie słowa. Mówił szczerze, mówił prawdziwie. Słyszał w tonie głosu pewność, nie miał kontrargumentów. Nie miał nawet sił, by przeczyć temu z przekory. Może miał rację — nie zostało im nic innego, jak podążyć za tymi, którzy według niego nieśli nadzieję na to, że jeszcze kiedyś będzie normalnie? Może nie było dziś miejsca na bezczynne stanie z boku i czekanie na śmierć? Ona nadejdzie. Próbował sobie wmówić, że mogą uciec przed tym, ale w tym kraju nie było już miejsca na to. Czas spędzony w Irlandii uzmysłowił mu, że tam też nie było go wiele.
Wspomnienie Bertiego sprawiło, że w końcu pokręcił głową.
Uświadamiało, że nie czekało ich już nic. Dla niego był tylko cukiernikiem, chłopcem z wiecznie uśmiechniętym pyskiem, głupim żartem, pozytywną energią. Okazał się być rebeliantem. I za rebelię zginął. Nie chciał tego dla siebie — przede wszystkim dla swoich bliskich. Ale stał pod ścianą. Nie było trzeciej drogi. Stanie bezczynnie było tylko odwlekaniem tego co nieuniknione; opowiedzeniem się za lub przeciw. Uciekali przed tym długo, tymczasem oni wszyscy okazali się już jasno wiązać swoje losy. Sheila z Aidanem, Thomas z Kerstin. Powiązania z buntownikami były silne, zbyt oczywiste. Marcel miał rację, ta dziewczyna ściągnie na nich kłopoty, ale tak naprawdę oni wszyscy od dawna tkwili między nimi. Jak cienie.
— Możesz zapewnić, że zrobisz wszystko, żeby trafiły tam do tego bezpiecznego miejsca, które posiadacie... do tej kryjówki? Albo żeby ktoś się nimi zajął, nie zostawił ich, kiedy mnie... nas zabraknie? — Głoś mu zadrżał. Spojrzał na Marcela. Był mu to winien, Tą jedną obietnicę, że przynajmniej się postara zapewnić im zaplecze. Sheili i Eve. Jakąś przyszłość. — My możemy walczyć, ale one... — zawahał się, przymykając powieki. Mężczyźni zawsze mieli w obowiązku obronę swoich rodzin. Czy dziś było inaczej? Zmieniły się realia. Trudna codzienność, trud przeżycia przeistoczył się w krwawą wojnę. Ale to wciąż był ich obowiązek. One nie mogły zrobić nic, musiały tylko przetrwać. Podniósł na niego wzrok; czaiła się w nim prośba, błaganie. Proszę, powiedz, że możesz to dla nich zrobić. Jeśli coś się wydarzy, jeśli już nie wrócą, muszą mieć drogę — były tak samo potrzebujące i tak samo niewinne jak ci wszyscy, których ratowali. Po prostu nigdy o tę pomoc nie poprosiły.
— Nie odpuści — przyznał mu smętnie. Najbardziej poszukiwana mugolka w kontekście czarodziejsko-mogolskiego konfliktu brzmiało jak największy koszmar ludzi, którzy stali z boku; odgradzali się od świata zewnętrznego wszystkim. Kulturą, zwyczajami, zasadami, prawem. Jakie dziś mieli granice? Co ich różniło poza kolorem skóry? — Jeśli ją kocha, pójdzie jak głupiec. Zrobi co trzeba dla niej.— Patrzył mu w oczy. Wiedział, jak wiele miał mu do zarzucenia. I choć to nie jego rodzina zginęła choć to nie Marcela krewni poświęcili się dla jednego, parszywego Thomasa, to właśnie Marcel najtrudniej to przeżywał. Nie mógł mu wybaczyć. On wybączył, bo był bratem, to było łatwe. Ślepo zapatrzonym w jego krystaliczną postać, kogoś kim nie był — we wzór, jaki sobie stworzył mając kilka lat. Marcel nie potrafił. Nie widział tego. Ale właśnie to, co czuł, ta złość, żal czyniły go prawdziwym. Szczerym. — Jeśli będzie chciał ją ochronić to pójdzie i na szafot. Dobrowolnie — za miłość. Za coś co nie miało pokrycia w pieniądzu, czy ziemi. Majątku. Za coś, jak idea, co istniało tylko w sercu, umyśle. Czuł się ostatni. Sheila nawet jeśli chciałaby się bronić, nie miała — jak Eve — nic do powiedzenia. A tkwiła w tym przecież od dawna, otoczona nimi wszystkimi. W świetle prawa; w oczach rządu — współwinna. tylko to go ubodło. Opierał się czemuś dla nich, by trzymać ich z dala, tymczasem oni wszyscy już od dawna taplali się w tym bardziej lub mniej. To co zrobi, co postanowi nie miało już znaczenia. W gruncie rzeczy decyzja była podjęta już dawno, kwestią honoru było tylko powiedzenie tego głośno. Jeśli w ogóle miał jakiekolwiek prawo wyboru — złudne; robił to właśnie teraz. — Jak ty. — Bo w gruncie rzeczy niewiele się różnili. Marcel i Thomas. I kochał ich tak samo. Ślepo poszedłby za każdym z nich; w ogień, otchłań, czeluść, zawieruchę. Podążali za sercem, isnntynkem. Różnił ich tylko moralny kręgosłup; wychowanie. Serca mieli tak samo wykute przez samego Godryka. Nawet jeśli Thomas myślał inaczej. — Aidan... — mruknął niechętnie; przypominając sobie nagle jakieś przebłyski z tamtej rozmowy; o Sheili. Im silniej bronili się przed tym — może bronił tylko on? — tym ciaśniej się plątali miedzy nimi, Zakonników, rebeliantów. Co za perfidna ironia.
Kiedy Sallow opadł na ziemię, zrobił to samo. Osunął się po ścianie nisko, od razu podkurczając nogę, by się o nią oprzeć lewą ręką. Ramię w ramię z Marcelem. Zupełnie jakby tkwili teraz na pobojowisku, na polu bitwy, już po wszystkim — obaj czuli smród krwi i popiołu osiadającego na ramionach. Wszystko opadało. Wszystko powoli cię wyciszało. Spojrzał na niego na wieść o Haroldzie. Źrenice mu się skurczyły do rozmiarów główki od szpilki, ale nie oderwał od niego wzroku. Wiedza niosła ze sobą odpowiedzialność, a to, czego się dziś dowiedział, co powiedział mu właśnie Marcel było równie cenne, co głowy na londyńskich plakatach. Spojrzał przed siebie, czując, jak się zapada. Nie było już odwrotu. Ta prawda była uciemiężająca, choć słuszna. I zmieniała wszystko. Każde zatrzymanie, każde przesłuchanie; każde spotkanie Sallowa — wszystko się zmieniało. Wiedza, którą miał; mieli, oni wszyscy dziś, była bezcenna. I bardzo groźna. Poczuł jej ciężar w żołądku; zrobiło mu się niedobrze. Czuł, jakby życie najlepszego przyjaciela właśnie po raz drugi spoczęło na jego barkach. I od tego, co zrobi zależało.
— Jesteś najbardziej pojebanym typem jakiego znam, Marcel — mruknął, a spojrzenie stało się szkliste; serce biło szybko; gubiło swój rytm. Patrzył w imię przed sobą, w ciszy wypełniającej cały dom, odkąd wszyscy wyszli. — I najbardziej oddanym, skurwysyńsko lojalnym — nigdy nie nie zdobył się na takie wyznanie; nigdy nie było po co. Nie musieli sobie takich rzeczy mówić. Dziś czuł, że po słowach które padły, powinny. — I wiem, że cokolwiek nie zrobię i nie powiem, nie zmienisz już swojego zdania. Jesteś tego wszystkiego pewien. Wierzysz w to. Po tym wszystkim...— Zerknął na jego rękę; wciąż nie mógł tego przeboleć, przeżyć tego, że to była jego wina. — Po tym wszystkim nie wątpisz. A właściwie, jesteś bardziej pewny, że to wszystko prawda... — Pokręcił głową, opuszczając głowę. — Nie masz za grosz instynktu samozachowawczego. Ale kocham cię, stary. — mruknął cicho, zwlekając z podniesieniem na niego wzroku. A kiedy to zrobił, kiedy złapał jego wzrok; poczuł się bezsilny. — Gdzie pójdziesz, pójdziemy i my. I zrobimy to, co chcesz. To, co uważasz za słuszne. Razem. — Bo rodzina była od tego, żeby się wspierać, mimo wszystko, mimo różnic, przeciwności losu. Odmiennego zdania, konfliktów. Była po to by się wspierać, budować, kiedy wszystko inne się sypało wokół. I nie było to łatwe, ale było wszystkim, co mieli.
Nie wiedział jak funkcjonowały inne rodziny, ale ich, cygańska; może mała, niekompletna i wadliwa, nie działała tak. Nie kłamał przed Tonksem. Zawsze był i będzie jego rodziną — choć dziś to wszystko zawisło na włosku. Czyny zawsze mówiły o ludziach więcej niż słowa, a te, zwykle miały znacznie większą moc. Zapadały w pamięć. Definiowały wszystko to, co nastąpiło tuż przed i po nich, nadawało czynom określonego znaczenia, choć bez nich mogło mieć inne. Dlatego nie potrafił dobrze mówić o emocjach. O tym, co czuł. Jakby w słowniku brakowało dokładnie tego, co odzwierciedlało tę zawiłą, indywidualną kompozycję emocji. Zawód bolał najbardziej, rzeczywistość kopała pokładane w ludziach nadzieje. Nie musieli tego mówić. Znacznie głośniej niż w słowach rozbrzmiewało to w ciszy i wymianie spojrzeń. Zupełnie jak nietypowy zapach lasu tuż po wichurze, kiedy szło się między połamanymi drzewami, rozrzuconymi gałęziami; w spokoju, który nastąpił po szumie wiatru, nawałnicy. Dziwnej, niespokojnej. Dławiącej tęsknotę za tym, co było zanim przyszła.
Wiele by dał, aby powrócić do tego, co było przed paroma tygodniami. Przed Tower, jarmarkiem, przed placem, sierocińcem, parszywym. Między nimi. Gdzie podziała się ta beztroska, ślepe podążanie za chwilą. Uciekali przed dorosłością, uciekali przed wojną. Dopadła ich sama. Dopadła Marcela. Patrząc na niego wiedział, że brodził w niej już po pas. Nie wyjdzie z tego, ani sam ani z cudzą pomocą. Po prostu wsiąknął zbyt mocno. To wszystko, co się działo, co widział i czego doświadczył zmieniło tor jego myślenia, kształtowało go. I choć ten proces trwał tygodniami, miesiącami miał wrażenie, jakby to wszystko zdarzyło się lewie wczoraj. Chciał odzyskać go takiego, jak był przedwczoraj, ale to już nie było możliwe. I nie mógł go za to winić. Wspomnienie o matce mu to dosadnie uświadomiło.
Echo tamtych dni ucichło. Nadchodziło nowe. Zmieniał się ich kraj, zmieniali ludzie, zmieniali oni. Nie byli w stanie tego zatrzymać, nawet jeśli chcieli. To wcale nie przyszło nagle, po prostu ignorował nadchodzące zwiastuny, znaki na niebie, szepty. Nie pytał, bo było wygodniej. Niewiedza była luksusem. Jedynym na jaki kiedykolwiek było i będzie go stać. Dziś to wszystko ulegało zmianie, znikało nawet to. Stawał w obliczu prawdy i odpowiedzialności, ktorej nie chciał, na którą nie był gotów, a którą musiał przyjąć — był dorosły. Jeśli tego nie zrobi ktoś zadecyduje za niego. Nie tak go wychowano. Nie obcy mieli decydować o jego losie, lecz oni sami. Nie znali uległości, wyszarpywali się spod jarzma zakładanego na kark. Byli wolni. Byli inni.
Czy naprawdę?
Dobrze wiedział: to, co mówił Marcel było prawdą. Uległość była ucieczką od decyzji, którą należało podjąć. Wmawiał sobie, że nie walczyli za nikogo, dziś okazało się, że musieli o siebie. A jeśli o siebie to solidarnie ze wszystkimi innymi, którzy robili to samo. Nieświadomi, że razem tworzą coś wspólnego, tożsamego. Spuścił wzrok, nie odpowiedział mu w pierwszej chwili. Śnieg, słońce za oknem. Nikt nie miał do tego mniejszego, większego prawa. Mieli takie samo, jednakowe.
— Kilka miesięcy temu... — zaczął pokrętnie, patrząc na jego tors jeszcze, by za chwilę podnieść na jego oczy ciężkie spojrzenie. — Powiedziałbym coś innego. — Walczył. Dwa cholerne lata walczył, by w przedsionku wojny, w popiele znaleźć bliskich. Wiedział, że jego najlepszy przyjaciel w tym czasie nic nie zyskał — tracił; stracił ukochaną matkę, rodzicielkę, najbliższą mu osobę. To było niesprawiedliwe. Ale to, co udało mu się odzyskać, kiedy był już pewien, że nigdy nie odzyska ani brata, ani siostry, ani własnej żony — zmieniło go. Chciał zamrozić czas, zostać tak już, nie ruszać się. Zatrzymać to wszystko w fiolce wspomnień jednej chwili.
Dziś, wczoraj? był pewien, że nie ani słońce ani śnieg nie muszą być wolne, nie muszą być ich wszystkich. Desperacko trzymał się tego, co odzyskał. Tamta masakra dzieci, legilimencja jedna, druga, Tower, zmieniły jego priorytety, potrzeby. A może całe to zagubienie, chaos, który nim władał był konfrontacją tego, przy czym obstawał z tym, co próbował mu przekazać Marcel. Z tą prawdą, wokół której miotał się, nie chcąc jej przyjąć i zaakceptować?
Marcel mówił: wszyscy; dla niego wszyscy to byli oni: Marcel, Sheila, Thomas, Eve. Parę innych osób. Neala, Steffen. Zdawało mu się, że ta walka rozgrywała się na innych płaszczyznach, ale może to tylko kwestia skali. Może kwestia słów, nazewnictwa. Może dziś grodzenie się murem nie było takie ważne, nie miało sensu, jeśli walczyli o to samo? O przeżycie?
Obrócił głowę w bok. Długo milczał, nie mogąc mu odpowiedzi na te wszystkie słowa. Mówił szczerze, mówił prawdziwie. Słyszał w tonie głosu pewność, nie miał kontrargumentów. Nie miał nawet sił, by przeczyć temu z przekory. Może miał rację — nie zostało im nic innego, jak podążyć za tymi, którzy według niego nieśli nadzieję na to, że jeszcze kiedyś będzie normalnie? Może nie było dziś miejsca na bezczynne stanie z boku i czekanie na śmierć? Ona nadejdzie. Próbował sobie wmówić, że mogą uciec przed tym, ale w tym kraju nie było już miejsca na to. Czas spędzony w Irlandii uzmysłowił mu, że tam też nie było go wiele.
Wspomnienie Bertiego sprawiło, że w końcu pokręcił głową.
Uświadamiało, że nie czekało ich już nic. Dla niego był tylko cukiernikiem, chłopcem z wiecznie uśmiechniętym pyskiem, głupim żartem, pozytywną energią. Okazał się być rebeliantem. I za rebelię zginął. Nie chciał tego dla siebie — przede wszystkim dla swoich bliskich. Ale stał pod ścianą. Nie było trzeciej drogi. Stanie bezczynnie było tylko odwlekaniem tego co nieuniknione; opowiedzeniem się za lub przeciw. Uciekali przed tym długo, tymczasem oni wszyscy okazali się już jasno wiązać swoje losy. Sheila z Aidanem, Thomas z Kerstin. Powiązania z buntownikami były silne, zbyt oczywiste. Marcel miał rację, ta dziewczyna ściągnie na nich kłopoty, ale tak naprawdę oni wszyscy od dawna tkwili między nimi. Jak cienie.
— Możesz zapewnić, że zrobisz wszystko, żeby trafiły tam do tego bezpiecznego miejsca, które posiadacie... do tej kryjówki? Albo żeby ktoś się nimi zajął, nie zostawił ich, kiedy mnie... nas zabraknie? — Głoś mu zadrżał. Spojrzał na Marcela. Był mu to winien, Tą jedną obietnicę, że przynajmniej się postara zapewnić im zaplecze. Sheili i Eve. Jakąś przyszłość. — My możemy walczyć, ale one... — zawahał się, przymykając powieki. Mężczyźni zawsze mieli w obowiązku obronę swoich rodzin. Czy dziś było inaczej? Zmieniły się realia. Trudna codzienność, trud przeżycia przeistoczył się w krwawą wojnę. Ale to wciąż był ich obowiązek. One nie mogły zrobić nic, musiały tylko przetrwać. Podniósł na niego wzrok; czaiła się w nim prośba, błaganie. Proszę, powiedz, że możesz to dla nich zrobić. Jeśli coś się wydarzy, jeśli już nie wrócą, muszą mieć drogę — były tak samo potrzebujące i tak samo niewinne jak ci wszyscy, których ratowali. Po prostu nigdy o tę pomoc nie poprosiły.
— Nie odpuści — przyznał mu smętnie. Najbardziej poszukiwana mugolka w kontekście czarodziejsko-mogolskiego konfliktu brzmiało jak największy koszmar ludzi, którzy stali z boku; odgradzali się od świata zewnętrznego wszystkim. Kulturą, zwyczajami, zasadami, prawem. Jakie dziś mieli granice? Co ich różniło poza kolorem skóry? — Jeśli ją kocha, pójdzie jak głupiec. Zrobi co trzeba dla niej.— Patrzył mu w oczy. Wiedział, jak wiele miał mu do zarzucenia. I choć to nie jego rodzina zginęła choć to nie Marcela krewni poświęcili się dla jednego, parszywego Thomasa, to właśnie Marcel najtrudniej to przeżywał. Nie mógł mu wybaczyć. On wybączył, bo był bratem, to było łatwe. Ślepo zapatrzonym w jego krystaliczną postać, kogoś kim nie był — we wzór, jaki sobie stworzył mając kilka lat. Marcel nie potrafił. Nie widział tego. Ale właśnie to, co czuł, ta złość, żal czyniły go prawdziwym. Szczerym. — Jeśli będzie chciał ją ochronić to pójdzie i na szafot. Dobrowolnie — za miłość. Za coś co nie miało pokrycia w pieniądzu, czy ziemi. Majątku. Za coś, jak idea, co istniało tylko w sercu, umyśle. Czuł się ostatni. Sheila nawet jeśli chciałaby się bronić, nie miała — jak Eve — nic do powiedzenia. A tkwiła w tym przecież od dawna, otoczona nimi wszystkimi. W świetle prawa; w oczach rządu — współwinna. tylko to go ubodło. Opierał się czemuś dla nich, by trzymać ich z dala, tymczasem oni wszyscy już od dawna taplali się w tym bardziej lub mniej. To co zrobi, co postanowi nie miało już znaczenia. W gruncie rzeczy decyzja była podjęta już dawno, kwestią honoru było tylko powiedzenie tego głośno. Jeśli w ogóle miał jakiekolwiek prawo wyboru — złudne; robił to właśnie teraz. — Jak ty. — Bo w gruncie rzeczy niewiele się różnili. Marcel i Thomas. I kochał ich tak samo. Ślepo poszedłby za każdym z nich; w ogień, otchłań, czeluść, zawieruchę. Podążali za sercem, isnntynkem. Różnił ich tylko moralny kręgosłup; wychowanie. Serca mieli tak samo wykute przez samego Godryka. Nawet jeśli Thomas myślał inaczej. — Aidan... — mruknął niechętnie; przypominając sobie nagle jakieś przebłyski z tamtej rozmowy; o Sheili. Im silniej bronili się przed tym — może bronił tylko on? — tym ciaśniej się plątali miedzy nimi, Zakonników, rebeliantów. Co za perfidna ironia.
Kiedy Sallow opadł na ziemię, zrobił to samo. Osunął się po ścianie nisko, od razu podkurczając nogę, by się o nią oprzeć lewą ręką. Ramię w ramię z Marcelem. Zupełnie jakby tkwili teraz na pobojowisku, na polu bitwy, już po wszystkim — obaj czuli smród krwi i popiołu osiadającego na ramionach. Wszystko opadało. Wszystko powoli cię wyciszało. Spojrzał na niego na wieść o Haroldzie. Źrenice mu się skurczyły do rozmiarów główki od szpilki, ale nie oderwał od niego wzroku. Wiedza niosła ze sobą odpowiedzialność, a to, czego się dziś dowiedział, co powiedział mu właśnie Marcel było równie cenne, co głowy na londyńskich plakatach. Spojrzał przed siebie, czując, jak się zapada. Nie było już odwrotu. Ta prawda była uciemiężająca, choć słuszna. I zmieniała wszystko. Każde zatrzymanie, każde przesłuchanie; każde spotkanie Sallowa — wszystko się zmieniało. Wiedza, którą miał; mieli, oni wszyscy dziś, była bezcenna. I bardzo groźna. Poczuł jej ciężar w żołądku; zrobiło mu się niedobrze. Czuł, jakby życie najlepszego przyjaciela właśnie po raz drugi spoczęło na jego barkach. I od tego, co zrobi zależało.
— Jesteś najbardziej pojebanym typem jakiego znam, Marcel — mruknął, a spojrzenie stało się szkliste; serce biło szybko; gubiło swój rytm. Patrzył w imię przed sobą, w ciszy wypełniającej cały dom, odkąd wszyscy wyszli. — I najbardziej oddanym, skurwysyńsko lojalnym — nigdy nie nie zdobył się na takie wyznanie; nigdy nie było po co. Nie musieli sobie takich rzeczy mówić. Dziś czuł, że po słowach które padły, powinny. — I wiem, że cokolwiek nie zrobię i nie powiem, nie zmienisz już swojego zdania. Jesteś tego wszystkiego pewien. Wierzysz w to. Po tym wszystkim...— Zerknął na jego rękę; wciąż nie mógł tego przeboleć, przeżyć tego, że to była jego wina. — Po tym wszystkim nie wątpisz. A właściwie, jesteś bardziej pewny, że to wszystko prawda... — Pokręcił głową, opuszczając głowę. — Nie masz za grosz instynktu samozachowawczego. Ale kocham cię, stary. — mruknął cicho, zwlekając z podniesieniem na niego wzroku. A kiedy to zrobił, kiedy złapał jego wzrok; poczuł się bezsilny. — Gdzie pójdziesz, pójdziemy i my. I zrobimy to, co chcesz. To, co uważasz za słuszne. Razem. — Bo rodzina była od tego, żeby się wspierać, mimo wszystko, mimo różnic, przeciwności losu. Odmiennego zdania, konfliktów. Była po to by się wspierać, budować, kiedy wszystko inne się sypało wokół. I nie było to łatwe, ale było wszystkim, co mieli.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wciąż patrzył przed siebie, James miał rację. Kilka miesięcy temu wszystko było inne. Marcel już nie wierzył w to, że pozostali mogli przeżyć tamtą masakrę. Wciąż żyła jego matka, a on trwał w bezpiecznym kokonie Areny wierząc, że jakoś sobie poradzi, jeśli tylko będzie trzymał się od niej z daleka. Miał w pamięci zmyślony obraz ojca, w którym więcej było marzeń i wyobrażeń, niż rzeczywistego obrazu. Nie widział jeszcze Oazy ani zebranych w niej ludzi. Obserwował spoglądające na niego z licznych plakatów twarze poszukiwanych listem gończym Zakonników, z wątpliwością - czy potrafiłby być taki jak oni. Z podziwem - bo to oni bohatersko sprzeciwiali się reżimowi. Z tęsknotą za czymś, czego nigdy nie miał, bo nie potrafił odnaleźć do nich drogi, choć tak bardzo chciał ich poznać. Przez parę miesięcy zmieniło się wszystko. Wojna zaczęła powszednieć, otaczające ich cierpienie przybierało na sile, choć nic nie równało się z traumą Bezksiężycowej Nocy. Eve, Sheila i Thomas okazali się żywi, wrócili. James odzyskał sens życia, Marcel tracił go z każdym kolejnym tygodniem coraz mocniej, a otaczająca go zewsząd niesprawiedliwość budziła coraz większy sprzeciw. Zmieniali się oboje. Zmieniały się ich cele i priorytety, ale nie zmieniła się nigdy ich więź.
Ale przecież oboje o tym wiedzieli - że to, co zostało dane Jamesowi, nie potrwa wcale wiecznie. Że to nie był jeszcze koniec tej walki. Że wszystko dopiero się zaczynało. Że odzyskane szczęście mógł utracić, jeśli nie zrobi nic, żeby je zachować. Spojrzał na niego dopiero, kiedy zapytał o Eve i Sheilę. Ze współczuciem, ale i oddaniem, którym zawsze go darzył.
- Przecież wiesz... - zaczął, ale nie skończył. Przecież wiedział, że Marcel zrobiłby wszystko dla nich obu. Dla Eve i dla Sheili. Dla Jamesa. Oczywiście, ze one nie mogły walczyć, że powinny trzymać się od tego z dala, to nie był ich obowiązek. Powinny być bezpieczne. Mógłby je zabrać tam nawet tu i teraz, ale jeszcze nie było takiej potrzeby. Oaza mimo wszystko była zamknięciem, odizolowana od zewnętrznego świata nie pozwalała na swobodę, którą kochała Eve. Którą oni mieli we krwi. Oaza była dla nich otwarta, kiedy sytuacja się zaostrzy. Teraz, teraz jeszcze sobie radzili. James wiedział, a ponieważ wiedział, nie to chciał usłyszeć. Marcel kiwnął głową. Nie zrobił tego dotąd, nie zadbał o to, by - jeżeli coś się stanie - ktoś ukrył je obie w bezpiecznym miejscu. Nie zamierzał zignorować prośby przyjaciela, upewni się, że tak się stanie. Steffen, Billy, zadbają o to. Maeve. Głęboko wierzył w to, że pomogą. Widział błaganie w jego oczach, a to wymagało czegoś więcej, niż tylko przytaknięcia.
Sięgnął dłonią do kieszeni kurtki, rzadko rozstawał się z nożem, który w niej nosił; posługiwał się nim zwinnie, lekko, nawet kiedy brak jednej dłoni to uniemożliwiał. Zawahał się, na krótko obrzucając Jamesa spojrzeniem, przyciągając do piersi kikut prawej dłoni, pojedyncza kończyna wszystko utrudniała, ale nie był gotów poprosić o pomoc. Potrafił zrobić to sam. - Jak się to robi? - zapytał, ale nie czekał na odpowiedź, wsunął rękojeść sztyletu w zęby, mocno przytrzymując ostrze - by równie mocno nadziać się na ostrze zdrową lewą ręką, wnętrzem ku ostrzu. Niezgrabnie, z tej pozycji nie mógł mieć w sobie żadnej finezji, nóż wszedł nieco zbyt głęboko, a krew spłynęła po dłoni gęsto: nie zwrócił na to większej uwagi, brudną dłonią chwytając nóż - i przekazując go przyjacielowi. Widział ten zwyczaj na weselu, ale wiedział, że i poza nim miał swoje znaczenie. Tak się to robi, tak?
Byli rodziną i istniał sposób, by stali się rodziną z jednej krwi.
Rozłożył palce dłoni, raną ku górze, wyciągając ją w kierunku Jamesa - musiał zrozumieć. Nie obchodziło go, czy miał prawo to proponować, to on miał obcą krew. Nie wiedział. Ale jego intencje pozostały szczere. Krew do krwi, tylko tak naprawdę mogli stać się braćmi.
- Przysięgam, Jimmy - odpowiedział w końcu, przecież wiesz nie było tutaj odpowiednie. Adekwatne. James i jego dziewczyny zasługiwali na cos więcej. - Przysięgam, że będą bezpieczne. To najlepiej strzeżone miejsce w kraju, nikt nieproszony tam nie wejdzie. Chroni go potężna, stara magia. Niewielu zna drogę. - Mógł to zagwarantować. Zakon Feniksa potrafił zadbać o tych, którzy tej pomocy potrzebowali. Oaza je ugości, a on wymusi od więcej niż jednej osoby obietnicę, że zostaną tam przyprowadzone. Jeżeli coś się stanie, jemu. Jeżeli nie będzie w stanie zrobić tego samemu.
Thomas robiący to co należy budził jego sprzeciw, ale nie wszedł mu w słowo, kiedy mówił o bracie. Miał go za nieodpowiedzialnego gnojka, a może chciał go za takiego mieć, bo tak było najprościej: nie dostrzegać szarości i niepewności, znaleźć winnego, przez którego cierpieli oni wszyscy, choć tak naprawdę przeznaczenie dyktował pech, bo na nieodpowiedniego człowieka równie dobrze mógł trafić każdy z nich. Odcinał się od tego, chociaż przecież znał Thomasa. Znał i wiedział, że James miał rację. Że ta dziewczyna, mugolaczka, rozbudzi ogień również w starszym z braci. Uważał, że to szaleństwo. Czym innym była walka, czym innym rzucanie się pod szafot. Z tymi, którzy chcieli dorwać Kerstin Tonks, Thomas nie miał żadnych szans. Ale to niczego nie zmieniało. Thomas pomógł mu już wiele razy, i choć każdej tej pomocy towarzyszył opor, to dobrze wiedział, że Thomas nie pomógłby mu, gdyby tego nie chciał.
Tak samo jak James.
Nie odpowiedział nic, kiedy ich do siebie porównał. Buntownicze nie jestem taki jak on musiało zostać zduszone, był. Miał swoje skazy, James uświadomił mu to dobitnie. Sprowadził na nich zagrożenie i nieszczęście tak samo jak Thomas. To przez niego jego ojciec snuł się za nimi jak cień. A on nawet o niczym nie wiedział. Mógł tylko patrzeć, na strach jątrzący serce jego najbliższego przyjaciela. Nie zaprzeczył. To wszystko było prawdą. Pójdzie na szafot, nawet dobrowolnie. Już poszedł, kikut bez dłoni przypominał o tym codziennie. Był konsekwencją decyzji, której nie żałował. Kalectwo go upokarzało co dnia, czyniło małym, bezradnym, słabym, niosło poczucie niesprawiedliwości, choć paradoksalnie wynikało ze sprawiedliwości. Ale przecież gdyby mógł cofnąć czas, nie cofnąłby wcale tamtych słów ani nie zmieniłby finału tamtej historii. Obiecał Sheili, że James wróci do domu.
Wypuścił bezgłośnie powietrze nosem, uśmiechając się sztywno na usłyszane słowa. To cały ten świat zrobił się pojebany. Trzeba się było do niego po prostu dostosować. Wziąć sprawy w swoje ręce. I w jakiś sposób: wrócić go do normy. Oczywiście, że nie zmieni zdania. Na to było już za późno. Zgiął dłoń, wyciskając z niej więcej krwi, zacisnął zęby, by nie czuć bólu. Niesprawnie przecięta skóra była głęboka i krwawiła obficie, ale nie groźnie. Przesunął dłoń w jego kierunku, gotów uchwycić jego.
- Razem - powtórzył za nim, unosząc ku niemu spojrzenie. Zdeterminowane i pewne, bo na wahanie nie było już czasu ani miejsca. Ta rewolucja ich potrzebowała, potrzebowała jego. Jamesa. Thomasa. Wszystkich, którzy byli gotowi położyć choć jedną cegłę, która zachowa dawne konstrukcje. To jedyny sposób, żeby dziewczyny były bezpieczne: nie dziś, dziś można było jeszcze udawać, ale jutro, za tydzień, za rok. Póki to nie zostanie przerwane, nie będą. - Skopiemy tyłki tym skurwysynom. Odbierzemy im słońce, znowu będzie świeciło dla nas. A dziewczyny w końcu ogrzeją się w nim bez strachu - zapowiedział z determinacją, z wiarą, w którą nie wemknęło się wahanie. - Przyszedł dzień, w którym jedyną formą obrony może być już tylko atak. Popamiętają nas. Zrobimy to razem. Dla nich - dodał, w pełni przyjmując deklarację Jamesa. Dla nich, dla dziewczyn. Dla nich też. Nie potrafił nazwać emocji, które wciąż podkreślały szklistość jego spojrzenia. - Ja też cię kocham, twardogłowy dupku - dodał bez zawahania, z uśmiechem mimowolnie wślizgującym się na usta, nigdy dotąd nie wymieniali między sobą podobnych wyznań, ale przecież oboje zdawali sobie z nich sprawę. Kochał go jak brata. I przez chwilę bał się, że go stracił. Że zostanie postawiony przed wyborem, który rozedrze jego serce. - Dziękuję. - Za zaufanie. Za zrozumienie. Za to, że jesteś i że zawsze będziesz. Za to, że wierzysz. W to, we mnie. Za wszystko, co zrobiłeś i za wszystko, co zrobisz.
Za to, co nas łączy. Bez tego nie przeżyłby ostatnich tygodni.
Ale przecież oboje o tym wiedzieli - że to, co zostało dane Jamesowi, nie potrwa wcale wiecznie. Że to nie był jeszcze koniec tej walki. Że wszystko dopiero się zaczynało. Że odzyskane szczęście mógł utracić, jeśli nie zrobi nic, żeby je zachować. Spojrzał na niego dopiero, kiedy zapytał o Eve i Sheilę. Ze współczuciem, ale i oddaniem, którym zawsze go darzył.
- Przecież wiesz... - zaczął, ale nie skończył. Przecież wiedział, że Marcel zrobiłby wszystko dla nich obu. Dla Eve i dla Sheili. Dla Jamesa. Oczywiście, ze one nie mogły walczyć, że powinny trzymać się od tego z dala, to nie był ich obowiązek. Powinny być bezpieczne. Mógłby je zabrać tam nawet tu i teraz, ale jeszcze nie było takiej potrzeby. Oaza mimo wszystko była zamknięciem, odizolowana od zewnętrznego świata nie pozwalała na swobodę, którą kochała Eve. Którą oni mieli we krwi. Oaza była dla nich otwarta, kiedy sytuacja się zaostrzy. Teraz, teraz jeszcze sobie radzili. James wiedział, a ponieważ wiedział, nie to chciał usłyszeć. Marcel kiwnął głową. Nie zrobił tego dotąd, nie zadbał o to, by - jeżeli coś się stanie - ktoś ukrył je obie w bezpiecznym miejscu. Nie zamierzał zignorować prośby przyjaciela, upewni się, że tak się stanie. Steffen, Billy, zadbają o to. Maeve. Głęboko wierzył w to, że pomogą. Widział błaganie w jego oczach, a to wymagało czegoś więcej, niż tylko przytaknięcia.
Sięgnął dłonią do kieszeni kurtki, rzadko rozstawał się z nożem, który w niej nosił; posługiwał się nim zwinnie, lekko, nawet kiedy brak jednej dłoni to uniemożliwiał. Zawahał się, na krótko obrzucając Jamesa spojrzeniem, przyciągając do piersi kikut prawej dłoni, pojedyncza kończyna wszystko utrudniała, ale nie był gotów poprosić o pomoc. Potrafił zrobić to sam. - Jak się to robi? - zapytał, ale nie czekał na odpowiedź, wsunął rękojeść sztyletu w zęby, mocno przytrzymując ostrze - by równie mocno nadziać się na ostrze zdrową lewą ręką, wnętrzem ku ostrzu. Niezgrabnie, z tej pozycji nie mógł mieć w sobie żadnej finezji, nóż wszedł nieco zbyt głęboko, a krew spłynęła po dłoni gęsto: nie zwrócił na to większej uwagi, brudną dłonią chwytając nóż - i przekazując go przyjacielowi. Widział ten zwyczaj na weselu, ale wiedział, że i poza nim miał swoje znaczenie. Tak się to robi, tak?
Byli rodziną i istniał sposób, by stali się rodziną z jednej krwi.
Rozłożył palce dłoni, raną ku górze, wyciągając ją w kierunku Jamesa - musiał zrozumieć. Nie obchodziło go, czy miał prawo to proponować, to on miał obcą krew. Nie wiedział. Ale jego intencje pozostały szczere. Krew do krwi, tylko tak naprawdę mogli stać się braćmi.
- Przysięgam, Jimmy - odpowiedział w końcu, przecież wiesz nie było tutaj odpowiednie. Adekwatne. James i jego dziewczyny zasługiwali na cos więcej. - Przysięgam, że będą bezpieczne. To najlepiej strzeżone miejsce w kraju, nikt nieproszony tam nie wejdzie. Chroni go potężna, stara magia. Niewielu zna drogę. - Mógł to zagwarantować. Zakon Feniksa potrafił zadbać o tych, którzy tej pomocy potrzebowali. Oaza je ugości, a on wymusi od więcej niż jednej osoby obietnicę, że zostaną tam przyprowadzone. Jeżeli coś się stanie, jemu. Jeżeli nie będzie w stanie zrobić tego samemu.
Thomas robiący to co należy budził jego sprzeciw, ale nie wszedł mu w słowo, kiedy mówił o bracie. Miał go za nieodpowiedzialnego gnojka, a może chciał go za takiego mieć, bo tak było najprościej: nie dostrzegać szarości i niepewności, znaleźć winnego, przez którego cierpieli oni wszyscy, choć tak naprawdę przeznaczenie dyktował pech, bo na nieodpowiedniego człowieka równie dobrze mógł trafić każdy z nich. Odcinał się od tego, chociaż przecież znał Thomasa. Znał i wiedział, że James miał rację. Że ta dziewczyna, mugolaczka, rozbudzi ogień również w starszym z braci. Uważał, że to szaleństwo. Czym innym była walka, czym innym rzucanie się pod szafot. Z tymi, którzy chcieli dorwać Kerstin Tonks, Thomas nie miał żadnych szans. Ale to niczego nie zmieniało. Thomas pomógł mu już wiele razy, i choć każdej tej pomocy towarzyszył opor, to dobrze wiedział, że Thomas nie pomógłby mu, gdyby tego nie chciał.
Tak samo jak James.
Nie odpowiedział nic, kiedy ich do siebie porównał. Buntownicze nie jestem taki jak on musiało zostać zduszone, był. Miał swoje skazy, James uświadomił mu to dobitnie. Sprowadził na nich zagrożenie i nieszczęście tak samo jak Thomas. To przez niego jego ojciec snuł się za nimi jak cień. A on nawet o niczym nie wiedział. Mógł tylko patrzeć, na strach jątrzący serce jego najbliższego przyjaciela. Nie zaprzeczył. To wszystko było prawdą. Pójdzie na szafot, nawet dobrowolnie. Już poszedł, kikut bez dłoni przypominał o tym codziennie. Był konsekwencją decyzji, której nie żałował. Kalectwo go upokarzało co dnia, czyniło małym, bezradnym, słabym, niosło poczucie niesprawiedliwości, choć paradoksalnie wynikało ze sprawiedliwości. Ale przecież gdyby mógł cofnąć czas, nie cofnąłby wcale tamtych słów ani nie zmieniłby finału tamtej historii. Obiecał Sheili, że James wróci do domu.
Wypuścił bezgłośnie powietrze nosem, uśmiechając się sztywno na usłyszane słowa. To cały ten świat zrobił się pojebany. Trzeba się było do niego po prostu dostosować. Wziąć sprawy w swoje ręce. I w jakiś sposób: wrócić go do normy. Oczywiście, że nie zmieni zdania. Na to było już za późno. Zgiął dłoń, wyciskając z niej więcej krwi, zacisnął zęby, by nie czuć bólu. Niesprawnie przecięta skóra była głęboka i krwawiła obficie, ale nie groźnie. Przesunął dłoń w jego kierunku, gotów uchwycić jego.
- Razem - powtórzył za nim, unosząc ku niemu spojrzenie. Zdeterminowane i pewne, bo na wahanie nie było już czasu ani miejsca. Ta rewolucja ich potrzebowała, potrzebowała jego. Jamesa. Thomasa. Wszystkich, którzy byli gotowi położyć choć jedną cegłę, która zachowa dawne konstrukcje. To jedyny sposób, żeby dziewczyny były bezpieczne: nie dziś, dziś można było jeszcze udawać, ale jutro, za tydzień, za rok. Póki to nie zostanie przerwane, nie będą. - Skopiemy tyłki tym skurwysynom. Odbierzemy im słońce, znowu będzie świeciło dla nas. A dziewczyny w końcu ogrzeją się w nim bez strachu - zapowiedział z determinacją, z wiarą, w którą nie wemknęło się wahanie. - Przyszedł dzień, w którym jedyną formą obrony może być już tylko atak. Popamiętają nas. Zrobimy to razem. Dla nich - dodał, w pełni przyjmując deklarację Jamesa. Dla nich, dla dziewczyn. Dla nich też. Nie potrafił nazwać emocji, które wciąż podkreślały szklistość jego spojrzenia. - Ja też cię kocham, twardogłowy dupku - dodał bez zawahania, z uśmiechem mimowolnie wślizgującym się na usta, nigdy dotąd nie wymieniali między sobą podobnych wyznań, ale przecież oboje zdawali sobie z nich sprawę. Kochał go jak brata. I przez chwilę bał się, że go stracił. Że zostanie postawiony przed wyborem, który rozedrze jego serce. - Dziękuję. - Za zaufanie. Za zrozumienie. Za to, że jesteś i że zawsze będziesz. Za to, że wierzysz. W to, we mnie. Za wszystko, co zrobiłeś i za wszystko, co zrobisz.
Za to, co nas łączy. Bez tego nie przeżyłby ostatnich tygodni.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Walczyli każdego dnia. Walczyli o kilka knutów, trochę jedzenia na kolację. Walczyli o parę punktów dla swojego domu, zwycięstwo w quidditcha. Walczyli o pierwszą miłość i tę, która miała być ostatnią. O swój honor, gdy inni pluli im w twarz. Walczyli o tych, w których pokładali nadzieje, chociaż każdy kolejny dzień jedynie udowadniał, że powinni być dawno zapomniani. Aż któregoś dnia przyszło im walczyć o życie, i o to aby kolejnego dnia wzeszło słońce. Każde z nich na swój sposób, własnymi metodami — hałasem i ciszą, złością lub uśmiechem, obojętnością i zagubieniem. Razem i osobno. Nigdy nie chciał stawać po niczyjej stronie, była tylko ich strona, ich własna. Oni przeciwko całemu światu. Oni przeciw nim wszystkim, rządowi i rebeliantom, zwolennikom tego Czarnego Lorda i byłego ministra. Nie miało znaczenia, co robili i co chcieli osiągnąć. Wierzył, że każdy, kto jest u władzy, decyduje o porządku tego świata prędzej lub później staje się ciemiężcą. Podążał ścieżką wytyczoną przez krewnych, rodzinę, to oni go przygarnęli, wskazali kierunek. Babka powtarzała, m y i oni. Nigdy inaczej. Niczego od nich nie mogli dostać, nic wygrać. Nic dzięki nim osiągnąć. Mogli tylko stracić.
Co jeśli to właśnie tę potworną przyszłość babka ujrzała w jego kartach?
Myliła się. Udowodnił to człowiek, który siedział obok niego. Ten, który za nich omal nie poświęcił życia w ten najbardziej dosłowny sposób, dając namacalny dowód lojalności i miłości. Ten, który nie osądził, nie wątpił, nie przestawał oferować pomocy, niezależnie od tego, czy na nią zasłużyli. Miał być obcy, tacy jak inni, ale był taki jak on, ulepiony z tej samej gliny. Wrzucony w inne miejsce na świecie, inne oczekiwania, inną rodzinę.
A teraz patrzył, jak z kieszeni wyciąga sztylet. Jak dobrowolnie składa tę obietnicę. Żadna przysięga wieczysta, przymusowa, utkana z najprawdziwiej i najsilniejszej magii nie mogła mieć takiej mocy jak ta. Przysięga z krwi. Dla niego miała najwyższą wartość. Nie dawała pewności, nie dawała gwarancji, ale najprawdziwszą wiarę. Może naiwną, dla innych niezrozumiałą bo nieopłacalną. Dla niego, wiedział, że dla Marcela też, jednak najgłębszą. Może właśnie dlatego rozumiał prawdziwy sens tej prośby. Nie chciał ich wysyłać teraz, ani jutro. Byli rodziną, musieli trzymać się razem. Ale jeśli zrobi krok w tę stronę, za przyjacielem, pozwoli sobie uwierzyć w to wszystko, co on wierzył nie będzie odwrotu. A los stanie się jeszcze bardziej nieprzewidywalny — a jednoczesnie świadomość o samostanowieniu spłynie na jego ręce. Nie odpowiedział mu. Nie pomógł też, bo to, co Marcel chciał zrobić musiał zrobić sam. Nie wymagał tego od niego, ale co więcej, nie spodziewał się wcale. Może to właśnie zaskoczenie, może inne, ściskające trzewia emocje zasznurowały mu usta. Nie mrugnął, kiedy dłoń Marcela spłynęła gęsto krwią, niezdarnie i nieumiejętnie raniąc ją w wielu miejscach na raz. Odebrał narzędzie palcami lekko łapiąc za ostrze.
Jego krewni nie byli jedną rodziną w taki sposób, jak utarło się gdzie indziej. Mieli własne rodowody, własną krew, mieszaną między sobą, między innymi romskimi podróżnikami. Rodzina składała się z wielu różnych rodzin. Właśnie dlatego małżeńskie przysięgi nie nosiły jarzma przynależności. Nie było symbolicznych obrączek, formalnych podpisów. Nikt nikogo nie musiał znaczyć swoim. Chodziło o bliskość. Największe przysięgi zespalała krew. Krew, którą właśnie Marcel przelał. Nie można było żadnym sposobem tego wymazać, spalić, o tym zapomnieć. Zabliźniona rana miała o tym przypominać w trudach życia. Jeszcze nim powiedział to patetycznie brzmiące przysięgam chwycił rękojeść w prawą dłoń i lewą zacisnął na ostrzu. Nie dbając o nacięcie — miało być bliźniacze — przeciągnął w ten sam sposób. Krew zmieszała się na nożu, zaraz potem w dłoniach, kiedy złapał tę jego, wyciągniętą w jego kierunku z jątrząca raną skierowaną do sufitu. Zacisnął ją mocno, spoglądając na niego. Prosto w niebieskie oczy przyjaciela.
— Wiem — odpowiedział cicho. — Wierzę ci — dodał, choć sam nie do końca pewien, czy tyczyło się to już tylko tego, czy może słów, które padły. Ta przysięga to coś więcej niż tylko obietnica bezpieczeństwa. To przyrzeczenie między nimi. I będzie obowiązywało już do śmierci. Wierzył w niego, w jego zapewnienie, tak samo jak wierzył jego słowom, a te, choć podniosłe, wielkie i dla samego Jamesa niewyobrażalne, dźwięczały mu w głowie pewnością, że Marcel nie mógł się mylić. To nie płomienna przemowa o nowym świecie i walce, ale pewność w jego oczach, nadzieja i wiara w głosie sprawiły, że nie potrafił zaprzeczyć, zwątpić. Może wiedział więcej, widział. Może w tym jego szaleństwie i rozbrzmiewającym rewolucjonistycznym duchu była jakaś metoda. — Możesz na mnie liczyć — dodał, choć wiedział, że nie musiał. Uśmiechnął się kwaśno, przez cisnące się do oczu łzy, które odgonił kilkoma mrugnięciami i spojrzeniem przed siebie na wydźwięk marzenia o ponownym spokoju, beztroskim szczęściu i cieple. O słońcu, za którym tęsknili. Zima była mroźna, ale miało być jeszcze zimniej i ciemniej. — Zrobimy to razem. Dla nich— powtórzył cicho, już do siebie samego, wzdychając przy tym. Dla kogo innego mógłby się na to porwać? Adrenalina i ryzyko to nie to samo, co świadomy udział w gorejącej wojnie.
Zaśmiał się, słysząc jego wymyślne wyznanie, ale spoważniał i przełknął ślinę, zdając sobie sprawę, że to pewnie pierwsze i ostatnie takie słowa w ich życiu. Życiu, które może zakończyć się w każdej chwili. Szturchnął go ramieniem i podał sztylet.
— Dość już, mażesz się jak baba — mruknął, podnosząc się z ziemi, wsparty o prawą dłoń, na której gościła inna, już dawno zaleczona blizna. Ruszył do kuchni, siąkając nosem, wycierając go o rękaw koszuli. Porwał kuchenną ścierkę (Sheila go za to zabije), na której zacisnął krwawiącą dłoń, a z jednej szafek wyciągnął butelkę z wężem w środku. Pozostałość po sylwestrze.
Wrócił na miejsce. Kiedyś sztyletem wydłubałby korek bez wpychania jego resztek do środka, ale palce dziś były zesztywniałe, nie próbował. Wsadziwszy butelkę między nogi, sięgnął po różdżkę, a zakrwawioną ścierkę rzucił na Marcela, żeby przetarł dłoń. Krew sączyła się i tak, trudno. Niezawodnym waddiwasi odkorkował butelkę.
— Wygląda na odpowiedni alkohol na taką chwilę — mruknął z pełnym przekonaniem, próbując odgonić czarne scenariusze i paskudne myśli. Wzajemne podziękowania i przeprosiny. Przyłożył szyjkę do ust i upił łyk, ale zaraz potem wypluł to przed siebie tryskającym strumieniem. — Ohyda... Smakuje jak szczochy — jęknął, rozszerzając nogi, pomiędzy które splunął Toujour Pur. Jak arystokraci mogli się tym delektować?— Ugh... — mruknął, ale chyba nie nie mogło go już przed tym powstrzymać. Nawet obrzydliwy smak tego oprzekurewsko drogiego alkoholu. — Na zdrowie— mruknął po romsku, unosząc butelkę w górę, po czym krzywiąc się, upił kilka łyków i krzywiąc mocniej oddał ją przyjacielowi. — Ten Tonks to jakiś pieprzony olbrzym. Thomas płakał przy nim jak dziecko — powiedział i zaraz zaczął się śmiać. Nie potrafił tego opanować, choć przecież kiedy to zobaczył, miał ochotę zabić tego człowieka za to, w jaki stan wpędził jego brata. Teraz, nie wiedząc samemu dlaczego. Po prostu nie mógł przestać, śmiejąc się coraz głośniej.
Co jeśli to właśnie tę potworną przyszłość babka ujrzała w jego kartach?
Myliła się. Udowodnił to człowiek, który siedział obok niego. Ten, który za nich omal nie poświęcił życia w ten najbardziej dosłowny sposób, dając namacalny dowód lojalności i miłości. Ten, który nie osądził, nie wątpił, nie przestawał oferować pomocy, niezależnie od tego, czy na nią zasłużyli. Miał być obcy, tacy jak inni, ale był taki jak on, ulepiony z tej samej gliny. Wrzucony w inne miejsce na świecie, inne oczekiwania, inną rodzinę.
A teraz patrzył, jak z kieszeni wyciąga sztylet. Jak dobrowolnie składa tę obietnicę. Żadna przysięga wieczysta, przymusowa, utkana z najprawdziwiej i najsilniejszej magii nie mogła mieć takiej mocy jak ta. Przysięga z krwi. Dla niego miała najwyższą wartość. Nie dawała pewności, nie dawała gwarancji, ale najprawdziwszą wiarę. Może naiwną, dla innych niezrozumiałą bo nieopłacalną. Dla niego, wiedział, że dla Marcela też, jednak najgłębszą. Może właśnie dlatego rozumiał prawdziwy sens tej prośby. Nie chciał ich wysyłać teraz, ani jutro. Byli rodziną, musieli trzymać się razem. Ale jeśli zrobi krok w tę stronę, za przyjacielem, pozwoli sobie uwierzyć w to wszystko, co on wierzył nie będzie odwrotu. A los stanie się jeszcze bardziej nieprzewidywalny — a jednoczesnie świadomość o samostanowieniu spłynie na jego ręce. Nie odpowiedział mu. Nie pomógł też, bo to, co Marcel chciał zrobić musiał zrobić sam. Nie wymagał tego od niego, ale co więcej, nie spodziewał się wcale. Może to właśnie zaskoczenie, może inne, ściskające trzewia emocje zasznurowały mu usta. Nie mrugnął, kiedy dłoń Marcela spłynęła gęsto krwią, niezdarnie i nieumiejętnie raniąc ją w wielu miejscach na raz. Odebrał narzędzie palcami lekko łapiąc za ostrze.
Jego krewni nie byli jedną rodziną w taki sposób, jak utarło się gdzie indziej. Mieli własne rodowody, własną krew, mieszaną między sobą, między innymi romskimi podróżnikami. Rodzina składała się z wielu różnych rodzin. Właśnie dlatego małżeńskie przysięgi nie nosiły jarzma przynależności. Nie było symbolicznych obrączek, formalnych podpisów. Nikt nikogo nie musiał znaczyć swoim. Chodziło o bliskość. Największe przysięgi zespalała krew. Krew, którą właśnie Marcel przelał. Nie można było żadnym sposobem tego wymazać, spalić, o tym zapomnieć. Zabliźniona rana miała o tym przypominać w trudach życia. Jeszcze nim powiedział to patetycznie brzmiące przysięgam chwycił rękojeść w prawą dłoń i lewą zacisnął na ostrzu. Nie dbając o nacięcie — miało być bliźniacze — przeciągnął w ten sam sposób. Krew zmieszała się na nożu, zaraz potem w dłoniach, kiedy złapał tę jego, wyciągniętą w jego kierunku z jątrząca raną skierowaną do sufitu. Zacisnął ją mocno, spoglądając na niego. Prosto w niebieskie oczy przyjaciela.
— Wiem — odpowiedział cicho. — Wierzę ci — dodał, choć sam nie do końca pewien, czy tyczyło się to już tylko tego, czy może słów, które padły. Ta przysięga to coś więcej niż tylko obietnica bezpieczeństwa. To przyrzeczenie między nimi. I będzie obowiązywało już do śmierci. Wierzył w niego, w jego zapewnienie, tak samo jak wierzył jego słowom, a te, choć podniosłe, wielkie i dla samego Jamesa niewyobrażalne, dźwięczały mu w głowie pewnością, że Marcel nie mógł się mylić. To nie płomienna przemowa o nowym świecie i walce, ale pewność w jego oczach, nadzieja i wiara w głosie sprawiły, że nie potrafił zaprzeczyć, zwątpić. Może wiedział więcej, widział. Może w tym jego szaleństwie i rozbrzmiewającym rewolucjonistycznym duchu była jakaś metoda. — Możesz na mnie liczyć — dodał, choć wiedział, że nie musiał. Uśmiechnął się kwaśno, przez cisnące się do oczu łzy, które odgonił kilkoma mrugnięciami i spojrzeniem przed siebie na wydźwięk marzenia o ponownym spokoju, beztroskim szczęściu i cieple. O słońcu, za którym tęsknili. Zima była mroźna, ale miało być jeszcze zimniej i ciemniej. — Zrobimy to razem. Dla nich— powtórzył cicho, już do siebie samego, wzdychając przy tym. Dla kogo innego mógłby się na to porwać? Adrenalina i ryzyko to nie to samo, co świadomy udział w gorejącej wojnie.
Zaśmiał się, słysząc jego wymyślne wyznanie, ale spoważniał i przełknął ślinę, zdając sobie sprawę, że to pewnie pierwsze i ostatnie takie słowa w ich życiu. Życiu, które może zakończyć się w każdej chwili. Szturchnął go ramieniem i podał sztylet.
— Dość już, mażesz się jak baba — mruknął, podnosząc się z ziemi, wsparty o prawą dłoń, na której gościła inna, już dawno zaleczona blizna. Ruszył do kuchni, siąkając nosem, wycierając go o rękaw koszuli. Porwał kuchenną ścierkę (Sheila go za to zabije), na której zacisnął krwawiącą dłoń, a z jednej szafek wyciągnął butelkę z wężem w środku. Pozostałość po sylwestrze.
Wrócił na miejsce. Kiedyś sztyletem wydłubałby korek bez wpychania jego resztek do środka, ale palce dziś były zesztywniałe, nie próbował. Wsadziwszy butelkę między nogi, sięgnął po różdżkę, a zakrwawioną ścierkę rzucił na Marcela, żeby przetarł dłoń. Krew sączyła się i tak, trudno. Niezawodnym waddiwasi odkorkował butelkę.
— Wygląda na odpowiedni alkohol na taką chwilę — mruknął z pełnym przekonaniem, próbując odgonić czarne scenariusze i paskudne myśli. Wzajemne podziękowania i przeprosiny. Przyłożył szyjkę do ust i upił łyk, ale zaraz potem wypluł to przed siebie tryskającym strumieniem. — Ohyda... Smakuje jak szczochy — jęknął, rozszerzając nogi, pomiędzy które splunął Toujour Pur. Jak arystokraci mogli się tym delektować?— Ugh... — mruknął, ale chyba nie nie mogło go już przed tym powstrzymać. Nawet obrzydliwy smak tego oprzekurewsko drogiego alkoholu. — Na zdrowie— mruknął po romsku, unosząc butelkę w górę, po czym krzywiąc się, upił kilka łyków i krzywiąc mocniej oddał ją przyjacielowi. — Ten Tonks to jakiś pieprzony olbrzym. Thomas płakał przy nim jak dziecko — powiedział i zaraz zaczął się śmiać. Nie potrafił tego opanować, choć przecież kiedy to zobaczył, miał ochotę zabić tego człowieka za to, w jaki stan wpędził jego brata. Teraz, nie wiedząc samemu dlaczego. Po prostu nie mógł przestać, śmiejąc się coraz głośniej.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pochwycił jego dłoń, rozciętą, krew zmieszała się z krwią, na zawsze łącząc ich więzią i złożoną dziś przysięgą. Blizny po tych słowach miały być podpisem, gwarantem, Zacisnął zęby, gdy rana przyłożona do rany zapiekła, ale nie powiedział ni słowa, mocno ściskając jego dłoń. Nie rzucał tych słów na wiatr, nie zamierzał, doskonale zdawał sobie sprawę z powagi złożonej przysięgi, z tego, jaką niosła wagę. Nie była częścią jego kultury, ale nie miała dla niego innego znaczenia. Pół życia spędził z Jamesem - przesiąknął tym, czym był jego przyjaciel. Jego tradycją, zwyczajem, wierzeniami, nie ze wszystkimi się zgadzał, część była zbyt obca, zbyt ograniczająca, wychowywany przez samotną matkę nie rozumiał podległości kobiet, ale wszystkie te zasady traktował z szacunkiem, jakim zawsze darzył jego i jego bliskich. Strugi krwi zmieszały się ze sobą piekącym bólem, pieczętując wypowiedziane słowa, dając gwarant: tego, że dotrzyma słowa. Zamierzał. Zrobi wszystko, żeby wola Jamesa się ziściła, niezależnie od tego, czy sam dotrwa tej chwili, czy nie. Oaza dawała schronienie potrzebującym, Eve i Sheila nie były takie w tym momencie, ale jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli, mogły się nimi stać. I mogły tego potrzebować. Zostanie tu jako pieprzony duch, jeśli będzie trzeba, ale dopilnuje tego, żeby znalazły woje miejsce. Miejsce, w którym dotrwają końca tego, co rozpoczną oni.
Nie chciał wcale myśleć o śmierci, nie w ten sposób. Nie o śmierci swojej, Jamesa, nie do końca w to wierzył. Gdzieś wciąż wydawało mu się, że byli nieśmiertelni - przecież nie zginął, nawet jeśli obrzydliwy kikut okaleczał go już na zawsze. Wojna była okrutna i zbierała okrutne żniwo, przypominali mu o tym co krok. Maeve, Billy, inni. Nie słuchał, szedł do przodu: bo tak należało postąpić. Gdyby bał się każdy, pusty front przepuściłby Malfoya, Voldemorta i resztę tych świrów nie tylko przez całą Anglię- ale przez całą Europę, a potem i świat. Przeszedł załamanie, okrutne, kruchość ciała tknęła go nagle i dotkliwie, kruchość życia, ale sprzeciw wobec wszystkiego, co usłyszał pod tym dachem, był silniejszy. Ale nieme wsparcie Michaela Tonksa było silniejsze. Ale aura płonącego feniksa - była silniejsza. Wiedział, kim był. I wiedział, dokąd zmierzał. Nic innego nie mogło mieć znaczenia. Znał ducha Jamesa, znał jego wewnętrzną siłę i odwagę, do której dziś nie chciał się przyznać. Wszyscy wyszli z domu Lwa. Wszyscy byli podopiecznymi Godryka Gryffindora. I nosili jego honor w sercach. Ta walka ich potrzebowała. Ich obu. I jeszcze więcej. Nie nasyci się jeszcze długo - póki nie powiedzie prosto do zwycięstwa. Zwycięstwa, które odda to wszystko: śnieg, liście, kwiaty. Słońce i wiatr. Odda je im, by mogli żyć jak dawniej. Odda je tym, którzy pozostaną żywi.
I z tą wiarą, z tą determinacją, z tym ogniem i z tym zapałem i on patrzył w jego oczy, tak inne od jego, ściskając dłoń, z których struga ubrudziła dzielącą ich podłogę. Nie myślał tylko o Oazie. Nie tylko o tym, co będzie, kiedy ich zabraknie. Myślał o nich - o tym, że nie mogły się narazić. O tym, że musiały pozostać bezpieczne. O tym, że musiały przetrwać to wszystko, a oni musieli się o to zatroszczyć. Nie zamierzał myśleć o tym ni trochę mniej od niego, zatroszczy się o nie tak, jak zrobiłby to sam James. Będą bezpieczne. Zrobi wszystko, żeby były. Za życia, jego, Jamesa. Po śmierci, jego, Jamesa.
Powoli kiwnął głową. To wszystko było dla nich. Dla nich też, Marcel mógł walczyć za każdego: za bliskich i za nieznajomych, za Eve i za Sheilę, za twarze, które wczoraj widział, a o których jutro nie będzie pamiętał, za Jamesa, za Harolda Longbottoma, za zmarłą matkę, za bezimiennego chłopca z gazetą, którego zabrali do Tower tamtego dnia, kiedy znaleźli przy nim egzemplarze Proroka Codziennego. Wierzył, że każdy z nich potrzebował tego równie mocno i wierzył, że za każdego z nich było warto. Wreszcie wierzył, że opór miał sens: że wspólną siłą dało się powstrzymać niepowstrzymane i zatrzymać rozwój zdarzeń, ukrócić to wszystko, wreszcie odnaleźć normalność. Wierzył, że każda motywacja była właściwa, kiedy przyświecał im wspólny cel. Wierzył też, że szansa na lepsze jutro naprawdę tkwiła tylko w tym: że Eve i Sheila będą mogły odnaleźć spokój, bezpieczny kąt i wreszcie odetchnąć, tak naprawdę, tylko wtedy, kiedy to wszystko się skończy. Ale nic się nie skończy, jeśli będą siedzieć z założonymi rękami i liczyć na to, że rewolucję przeprowadzą inni. Byli tu, oni, świat należał do nich, mieli w sercu ognistego ducha, silniejszego niż inni. Przecież wiedział. Przecież go znał. Naprawdę w to wierzył: że mogą odwrócić losy tej wojny. Że mogą utorować drogę ku zwycięstwu tym, którzy mogą ku niemu poprowadzić Zakon Feniksa. Że każda pomoc miała znaczenie. Chciał tego dla nich: chciał dla nich wszystkich lepszego jutra. Ale samo przecież nie nadejdzie, a oni byli młodzi i zdolni do walki.
- Razem - powtórzył głucho po raz czwarty, kiedy James już wstawał - spojrzał na swoją dłoń, okrwawioną i rozdartą. Na krótko zamknął oczy z bólu, ale chciał pamiętać ten ból. Miał być pamiątką. Symbolem. Nie potrzebował go, przecież i tak nigdy nie zapomni. Ale chciał tego. Otarł ją o spodnie, nim odebrał od przyjaciela brudny nóż, odprowadził go spojrzeniem, kiedy przeszedł do kuchni. Sam nie wstał, lewa ręka go bolała, prawej nie miał, nie miał się na czym wesprzeć. Odrzucił brudny nóż na bok, spoglądając na przyjaciela, kiedy powrócił z butelką.
- To ta słynna nalewka Steffena? - zapytał, dostrzegając zaklętego węża. - On ma jakiś problem z arystokratami. Wydaje mi się, że chciałby być księciem - westchnął, wspominając jego - kolejne - listy o Rigelu. Wielkie tytuły mu nie imponowały, nawet gdyby chciał mieć tyle pieniędzy, co oni. Przejął ścierkę, którą dał mu James. Kiedy otarł i dłoń, ze zmieszanej krwi, i nóż, była już mokra i ciężka. Ciężko wsparł głowę o ścianę, spoglądając na przyjaciela smakującego wykwintnego trunku, po czym parsknął głośnym śmiechem, kiedy całość wypluł przed siebie: wbił spojrzenie w sufit, nie potrafiąc odzyskać nad sobą kontroli. - Daj te szczochy - wydusił po chwili, sięgając po okrwawioną szyjkę własną dłonią. Upił łyk, przełykając gorzki, ostry alkohol. Skrzywił się, zacisnął zęby, wzdrygnął się, ale nie wypluł. - Może oni tego nie piją tylko trzymają dla ozdoby? - zapytał , wyciagając butelkę przed siebie: zwierzę wetknię do środka, zwinięte w bezduszny precel, wyglądało okrutnie, ale imponująco. - Pij, nie gadaj - dodał, oddając mu butelkę. Pij i zapomnij. Pij i się sponiewieraj. Po prostu o tym wszystkim zapomnijmy, Jimmy.
Tak bardzo mi wstyd. Za tamte słowa, za tamtą ślinę. Jego spojrzenie spoważniało na ułamki sekund, gdy James zanosił się śmiechem. Uniósł w górę kącik ust, przenosząc na niego spojrzenie. - Na zdrowie - powtórzył za nim, łamanym akcentem. Po romsku. Zabrał od niego butelkę jeszcze raz, kiedy zanosił się śmiechem, biorąc kolejny, większy łyk. Jeszcze parę i rana przestanie boleć. Syknął, gdy krople mocnego alkoholu ześlizgnęły się po szyjce, docierając do wnętrza jego dłoni i podrażniły rozcięcie. Syknął i napiął mięśnie, ale nie poskarżył się ani słowem.
- Beksa - przytaknął jego słowom, choć przecież oboje znali prawdę. Oboje wiedzieli, jak potężnym czarodziejem był Michael Tonks. I jak blisko znaleźli się dzisiaj od tragedii. I jak blisko jeszcze się znajdą: kiedy Kerstin Tonks stanie się częścią ich codzienności.
Już na zawsze, przecież go znali.
/zt x2
Nie chciał wcale myśleć o śmierci, nie w ten sposób. Nie o śmierci swojej, Jamesa, nie do końca w to wierzył. Gdzieś wciąż wydawało mu się, że byli nieśmiertelni - przecież nie zginął, nawet jeśli obrzydliwy kikut okaleczał go już na zawsze. Wojna była okrutna i zbierała okrutne żniwo, przypominali mu o tym co krok. Maeve, Billy, inni. Nie słuchał, szedł do przodu: bo tak należało postąpić. Gdyby bał się każdy, pusty front przepuściłby Malfoya, Voldemorta i resztę tych świrów nie tylko przez całą Anglię- ale przez całą Europę, a potem i świat. Przeszedł załamanie, okrutne, kruchość ciała tknęła go nagle i dotkliwie, kruchość życia, ale sprzeciw wobec wszystkiego, co usłyszał pod tym dachem, był silniejszy. Ale nieme wsparcie Michaela Tonksa było silniejsze. Ale aura płonącego feniksa - była silniejsza. Wiedział, kim był. I wiedział, dokąd zmierzał. Nic innego nie mogło mieć znaczenia. Znał ducha Jamesa, znał jego wewnętrzną siłę i odwagę, do której dziś nie chciał się przyznać. Wszyscy wyszli z domu Lwa. Wszyscy byli podopiecznymi Godryka Gryffindora. I nosili jego honor w sercach. Ta walka ich potrzebowała. Ich obu. I jeszcze więcej. Nie nasyci się jeszcze długo - póki nie powiedzie prosto do zwycięstwa. Zwycięstwa, które odda to wszystko: śnieg, liście, kwiaty. Słońce i wiatr. Odda je im, by mogli żyć jak dawniej. Odda je tym, którzy pozostaną żywi.
I z tą wiarą, z tą determinacją, z tym ogniem i z tym zapałem i on patrzył w jego oczy, tak inne od jego, ściskając dłoń, z których struga ubrudziła dzielącą ich podłogę. Nie myślał tylko o Oazie. Nie tylko o tym, co będzie, kiedy ich zabraknie. Myślał o nich - o tym, że nie mogły się narazić. O tym, że musiały pozostać bezpieczne. O tym, że musiały przetrwać to wszystko, a oni musieli się o to zatroszczyć. Nie zamierzał myśleć o tym ni trochę mniej od niego, zatroszczy się o nie tak, jak zrobiłby to sam James. Będą bezpieczne. Zrobi wszystko, żeby były. Za życia, jego, Jamesa. Po śmierci, jego, Jamesa.
Powoli kiwnął głową. To wszystko było dla nich. Dla nich też, Marcel mógł walczyć za każdego: za bliskich i za nieznajomych, za Eve i za Sheilę, za twarze, które wczoraj widział, a o których jutro nie będzie pamiętał, za Jamesa, za Harolda Longbottoma, za zmarłą matkę, za bezimiennego chłopca z gazetą, którego zabrali do Tower tamtego dnia, kiedy znaleźli przy nim egzemplarze Proroka Codziennego. Wierzył, że każdy z nich potrzebował tego równie mocno i wierzył, że za każdego z nich było warto. Wreszcie wierzył, że opór miał sens: że wspólną siłą dało się powstrzymać niepowstrzymane i zatrzymać rozwój zdarzeń, ukrócić to wszystko, wreszcie odnaleźć normalność. Wierzył, że każda motywacja była właściwa, kiedy przyświecał im wspólny cel. Wierzył też, że szansa na lepsze jutro naprawdę tkwiła tylko w tym: że Eve i Sheila będą mogły odnaleźć spokój, bezpieczny kąt i wreszcie odetchnąć, tak naprawdę, tylko wtedy, kiedy to wszystko się skończy. Ale nic się nie skończy, jeśli będą siedzieć z założonymi rękami i liczyć na to, że rewolucję przeprowadzą inni. Byli tu, oni, świat należał do nich, mieli w sercu ognistego ducha, silniejszego niż inni. Przecież wiedział. Przecież go znał. Naprawdę w to wierzył: że mogą odwrócić losy tej wojny. Że mogą utorować drogę ku zwycięstwu tym, którzy mogą ku niemu poprowadzić Zakon Feniksa. Że każda pomoc miała znaczenie. Chciał tego dla nich: chciał dla nich wszystkich lepszego jutra. Ale samo przecież nie nadejdzie, a oni byli młodzi i zdolni do walki.
- Razem - powtórzył głucho po raz czwarty, kiedy James już wstawał - spojrzał na swoją dłoń, okrwawioną i rozdartą. Na krótko zamknął oczy z bólu, ale chciał pamiętać ten ból. Miał być pamiątką. Symbolem. Nie potrzebował go, przecież i tak nigdy nie zapomni. Ale chciał tego. Otarł ją o spodnie, nim odebrał od przyjaciela brudny nóż, odprowadził go spojrzeniem, kiedy przeszedł do kuchni. Sam nie wstał, lewa ręka go bolała, prawej nie miał, nie miał się na czym wesprzeć. Odrzucił brudny nóż na bok, spoglądając na przyjaciela, kiedy powrócił z butelką.
- To ta słynna nalewka Steffena? - zapytał, dostrzegając zaklętego węża. - On ma jakiś problem z arystokratami. Wydaje mi się, że chciałby być księciem - westchnął, wspominając jego - kolejne - listy o Rigelu. Wielkie tytuły mu nie imponowały, nawet gdyby chciał mieć tyle pieniędzy, co oni. Przejął ścierkę, którą dał mu James. Kiedy otarł i dłoń, ze zmieszanej krwi, i nóż, była już mokra i ciężka. Ciężko wsparł głowę o ścianę, spoglądając na przyjaciela smakującego wykwintnego trunku, po czym parsknął głośnym śmiechem, kiedy całość wypluł przed siebie: wbił spojrzenie w sufit, nie potrafiąc odzyskać nad sobą kontroli. - Daj te szczochy - wydusił po chwili, sięgając po okrwawioną szyjkę własną dłonią. Upił łyk, przełykając gorzki, ostry alkohol. Skrzywił się, zacisnął zęby, wzdrygnął się, ale nie wypluł. - Może oni tego nie piją tylko trzymają dla ozdoby? - zapytał , wyciagając butelkę przed siebie: zwierzę wetknię do środka, zwinięte w bezduszny precel, wyglądało okrutnie, ale imponująco. - Pij, nie gadaj - dodał, oddając mu butelkę. Pij i zapomnij. Pij i się sponiewieraj. Po prostu o tym wszystkim zapomnijmy, Jimmy.
Tak bardzo mi wstyd. Za tamte słowa, za tamtą ślinę. Jego spojrzenie spoważniało na ułamki sekund, gdy James zanosił się śmiechem. Uniósł w górę kącik ust, przenosząc na niego spojrzenie. - Na zdrowie - powtórzył za nim, łamanym akcentem. Po romsku. Zabrał od niego butelkę jeszcze raz, kiedy zanosił się śmiechem, biorąc kolejny, większy łyk. Jeszcze parę i rana przestanie boleć. Syknął, gdy krople mocnego alkoholu ześlizgnęły się po szyjce, docierając do wnętrza jego dłoni i podrażniły rozcięcie. Syknął i napiął mięśnie, ale nie poskarżył się ani słowem.
- Beksa - przytaknął jego słowom, choć przecież oboje znali prawdę. Oboje wiedzieli, jak potężnym czarodziejem był Michael Tonks. I jak blisko znaleźli się dzisiaj od tragedii. I jak blisko jeszcze się znajdą: kiedy Kerstin Tonks stanie się częścią ich codzienności.
Już na zawsze, przecież go znali.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
stąd
22 marca 1958, noc
- Oszczędzaj siły - poprosił, kiedy zapytała o Jamesa. W końcu - zza drzwi dobiegł ich hałas, Thomas je otworzył. Skinął mu głową na powitanie. - Chodź, wejdź - zwrócił się do Leonie, nie czekając na zaproszenie starszego z braci Doe, nie potrzebował go. - To go zawo... - zawołaj, jednak nie było potrzeby, James zjawił się przy nich już moment później. Wyminął ich obu, speszona Leonie weszła do środka tylko dlatego, że nie zamierzał się zatrzymać - wyraźnie zagubiona przystanęła obok kanapy, do której podszedł - i na której złożył Celine, chwilę przed tym, jak druga z dziewcząt zdjęła z niej koc, a później okryła nim Celine. Pomieszczenie było ciemne, ale znał jego rozkład na pamięć. Szedł powoli, na ślepo szukając właściwego kierunku. Leonie wydawała się niepewna i zmęczona, wciąż musiała być wystraszona po wszystkim, co ją spotkało, a jej otoczenie wciąż pozostawało nieznajome. Obce. - Potrzebuję schronienia - odpowiedział Jamesowi, nie odwracając się w jego stronę. To on. To on powiedział, że była martwa. Jego ojciec chrzanił trzy po trzy, niósł zamęt dla zamętu. Zrobił to z premedytacją, oczywiście, że tak. Chwycił dłoń półwili, wyczuwając chłód skóry. Była prawie martwa. Nie potrzebował go dla siebie. Ale kiedy myślał o tym, dokąd ją zabrać - jego myśli od razu uciekły do jego najlepszego przyjaciela. - Jak się czujesz, Celia? - zapytał łagodniej, ściągając brew. Po chwili odwrócił się do Jamesa. - Dacie im coś ciepłego? Macie herbatę? - zapytał, przysiadając przy kanapie, na podłodze; musiał się upewnić, że Celia da sobie radę. Wypuścił jej dłoń, oparł się plecami o kanapę i wsparł ramię o podwinięte kolano, skinął głową Leonie na pobliski fotel. - Siadaj. Odpocznij, tu jest bezpiecznie. To moi przyjaciele - ugościł ją, była zmęczona, ale nim zajęła miejsce niepewnie spojrzała na Jamesa i Thomasa. Marcel w tym czasie podwinął nogawkę spodni, dopiero teraz sprawdzając ranę - wąska, ale gęsta strużka krwi przemoczyła długą linię na jego nogawce. - Macie spirytus? - powinien to zdezynfekować, rdza zawsze była niebezpieczna.
- Oszczędzaj siły - poprosił, kiedy zapytała o Jamesa. W końcu - zza drzwi dobiegł ich hałas, Thomas je otworzył. Skinął mu głową na powitanie. - Chodź, wejdź - zwrócił się do Leonie, nie czekając na zaproszenie starszego z braci Doe, nie potrzebował go. - To go zawo... - zawołaj, jednak nie było potrzeby, James zjawił się przy nich już moment później. Wyminął ich obu, speszona Leonie weszła do środka tylko dlatego, że nie zamierzał się zatrzymać - wyraźnie zagubiona przystanęła obok kanapy, do której podszedł - i na której złożył Celine, chwilę przed tym, jak druga z dziewcząt zdjęła z niej koc, a później okryła nim Celine. Pomieszczenie było ciemne, ale znał jego rozkład na pamięć. Szedł powoli, na ślepo szukając właściwego kierunku. Leonie wydawała się niepewna i zmęczona, wciąż musiała być wystraszona po wszystkim, co ją spotkało, a jej otoczenie wciąż pozostawało nieznajome. Obce. - Potrzebuję schronienia - odpowiedział Jamesowi, nie odwracając się w jego stronę. To on. To on powiedział, że była martwa. Jego ojciec chrzanił trzy po trzy, niósł zamęt dla zamętu. Zrobił to z premedytacją, oczywiście, że tak. Chwycił dłoń półwili, wyczuwając chłód skóry. Była prawie martwa. Nie potrzebował go dla siebie. Ale kiedy myślał o tym, dokąd ją zabrać - jego myśli od razu uciekły do jego najlepszego przyjaciela. - Jak się czujesz, Celia? - zapytał łagodniej, ściągając brew. Po chwili odwrócił się do Jamesa. - Dacie im coś ciepłego? Macie herbatę? - zapytał, przysiadając przy kanapie, na podłodze; musiał się upewnić, że Celia da sobie radę. Wypuścił jej dłoń, oparł się plecami o kanapę i wsparł ramię o podwinięte kolano, skinął głową Leonie na pobliski fotel. - Siadaj. Odpocznij, tu jest bezpiecznie. To moi przyjaciele - ugościł ją, była zmęczona, ale nim zajęła miejsce niepewnie spojrzała na Jamesa i Thomasa. Marcel w tym czasie podwinął nogawkę spodni, dopiero teraz sprawdzając ranę - wąska, ale gęsta strużka krwi przemoczyła długą linię na jego nogawce. - Macie spirytus? - powinien to zdezynfekować, rdza zawsze była niebezpieczna.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot