Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Każdy kto znał Bathildę Bagshot wiedział, że jej dom mieścił w sobie niewyobrażalną ilość książek. Każdy regał, każdy kąt obudowany był rzędem półek z woluminami. Niektóre z nich były magiczne — nie dało się ich otworzyć i przeczytać, umykały niegodnym kartkowania stron osobom, by na koniec każdemu kto nie zna się na literaturze zatrzasnąć się na nosie. Pokój jest duży i przestronny. Mieści się w nim zielona, welurowa kanapa, i dwa niedopasowane do niej fotele naprzeciw kominka, w którym od dawna nie trzaskał ogień. Na ścianach pokoju widnieją obrazy przedstawiające ukochanego kota Ptysia.
- Nie możesz - wybłagała u brata, ściskając mocno jego ramię na moment przed tym jak miękkie poduchy kanapy odebrały jej siły i świadomość.
Potem jednak, kiedy już zdołała uspokoić się na tyle, by przestać płakać, bardzo starała się nie popaść w kolejne załamanie - zadanie nie najłatwiejsze, biorąc pod uwagę, że w pewnym momencie zdała sobie sprawę, że wcale nie ma chwilowych problemów ze słuchem spowodowanych omdleniem i rodzina Thomasa naprawdę mówi ciągle w innym języku. Tym języku, który należał do nich, do ich kultury i którego niewielką namiastkę zdążyła usłyszeć przy innych okazjach. Teraz nieświadomość wymienianych zdań wywołała nowe pokłady paniki, którym zaradzić mógł wyłącznie jeden czarodziej.
- Thomas... - szepnęła, kiedy nachylił się nad nią i delikatnie objął dłonią jej policzek. Sama uniosła palce i musnęła jego rękę, ale nie była jeszcze na tyle pewna, by odpuścić. Najchętniej poszłaby spać, ale zbyt wiele się działo, żeby miała zostawić biednych Doe'ów z tym całym zamieszaniem. - Nie wiem, co się dzieje. Nie chciałam, żeby tak wyszło. Zrobiłam najgłupszą rzecz, jaką mogłam - wymamrotała, dając się pocałować w czoło i patrząc ze wzruszeniem jak Thomas sięga do Sheili.
Poważny ton Michaela przerażał ją tym bardziej, że wiedziała, że najstarszy brat ma całkowitą rację; nie mogli zachowywać się lekkomyślnie, nie po tych katuszach, jakie przeszła Justine. Pragnęła jednak wykrzyczeć, że zaufanie Thomasowi nie mogło skończyć się tak samo, znowu owładnięta naiwnie czułymi słowami, choć zaledwie godzinę temu snuła postanowienia o zerwaniu kontaktu.
- Nie chcę, żeby Justine przychodziła nieproszona, zrobiliśmy już dość rabanu - poprosiła znowu, bo Michael nie dał się udobruchać. Smutek i wstyd Kerstin pomału przeobrażał się w desperację, a desperacja sprzyjała niespodziewanym aktom odwagi. Brat i siostra Thomasa cały czas mówili, Carrington dodawał słowa od siebie, a ona nawet na moment nie puszczała ręki Thomasa, jakby obawiała się, że jeśli teraz odpuści, to straci go na dobre. - To jest jedna wielka pomyłka! Utrzymywałam nazwisko w tajemnicy, bo Justine chciała, żebym na początku tak robiła! Nie zamierzałam... ale potem Castor powiedział o tej żonie i och, jestem taka cholernie głupia! - Teraz nie brzmiała już na kogoś zrozpaczonego, do łagodnego zwykle głosu wkradł się gniew. - Michael, nie strasz ich! Porozmawiajmy, proszę, czy możemy...? - Podniosła się powoli, złapała za talerz kanapek, ale dopiero po tym, jak objęła Thomasa za szyję i pocałowała go w kącik ust (niezdarnie chciała wycelować w policzek, co jednak się stało, to się nie odstanie) - Jest tu kuchnia? Jest, prawda? Sheila, zrobimy więcej kanapek? - Głos lekko jej drżał, ale czuła się zdeterminowana naprawić co zepsuła. Chaos narastał, tragedia wisiała w powietrzu; musiała przegnać ją i wywietrzyć atmosferę tak jak wywietrza się smród po przypaleniu obiadu. - Nikt nie wyjdzie stąd przed obiadem, słyszeliście? Nikt! Bo inaczej ja wyjdę i nie wrócę i nigdy mnie wszyscy nie znajdziecie! - przygryzła wargę do bólu, rzucając groźne spojrzenie każdemu z osobna. Thomasowi również. Wszyscy poza Michaelem byli młodzi, a Michaela się nie obawiała. - Usiądziemy do stołu, wypijemy herbatę i zjemy kanapki. I będziemy rozmawiać. - Stała już na całkiem wyprostowanych nogach, jej złote loki latały, a małe piąstki zaciskały się przy boku. Spojrzała to na Carringtona, to na swojego brata. - Michael, nie jesteś w pracy, nie odpytuj go! - Wytarła buzię rękawem, zamrugała i wyciągnęła drugą ciepłą dłoń do siedzącej przy kanapie Sheili. Tylko do dziewczyny uśmiechnęła się lekko, ciepło, z sympatią. Reszcie pokazała drzwi naprzeciw tych wyjściowych, choć nie wiedziała dobrze, dokąd prowadzą. - Przepraszam jeszcze raz, bardzo mi przykro, że tak się stało, ale... marsz do stołu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Potem jednak, kiedy już zdołała uspokoić się na tyle, by przestać płakać, bardzo starała się nie popaść w kolejne załamanie - zadanie nie najłatwiejsze, biorąc pod uwagę, że w pewnym momencie zdała sobie sprawę, że wcale nie ma chwilowych problemów ze słuchem spowodowanych omdleniem i rodzina Thomasa naprawdę mówi ciągle w innym języku. Tym języku, który należał do nich, do ich kultury i którego niewielką namiastkę zdążyła usłyszeć przy innych okazjach. Teraz nieświadomość wymienianych zdań wywołała nowe pokłady paniki, którym zaradzić mógł wyłącznie jeden czarodziej.
- Thomas... - szepnęła, kiedy nachylił się nad nią i delikatnie objął dłonią jej policzek. Sama uniosła palce i musnęła jego rękę, ale nie była jeszcze na tyle pewna, by odpuścić. Najchętniej poszłaby spać, ale zbyt wiele się działo, żeby miała zostawić biednych Doe'ów z tym całym zamieszaniem. - Nie wiem, co się dzieje. Nie chciałam, żeby tak wyszło. Zrobiłam najgłupszą rzecz, jaką mogłam - wymamrotała, dając się pocałować w czoło i patrząc ze wzruszeniem jak Thomas sięga do Sheili.
Poważny ton Michaela przerażał ją tym bardziej, że wiedziała, że najstarszy brat ma całkowitą rację; nie mogli zachowywać się lekkomyślnie, nie po tych katuszach, jakie przeszła Justine. Pragnęła jednak wykrzyczeć, że zaufanie Thomasowi nie mogło skończyć się tak samo, znowu owładnięta naiwnie czułymi słowami, choć zaledwie godzinę temu snuła postanowienia o zerwaniu kontaktu.
- Nie chcę, żeby Justine przychodziła nieproszona, zrobiliśmy już dość rabanu - poprosiła znowu, bo Michael nie dał się udobruchać. Smutek i wstyd Kerstin pomału przeobrażał się w desperację, a desperacja sprzyjała niespodziewanym aktom odwagi. Brat i siostra Thomasa cały czas mówili, Carrington dodawał słowa od siebie, a ona nawet na moment nie puszczała ręki Thomasa, jakby obawiała się, że jeśli teraz odpuści, to straci go na dobre. - To jest jedna wielka pomyłka! Utrzymywałam nazwisko w tajemnicy, bo Justine chciała, żebym na początku tak robiła! Nie zamierzałam... ale potem Castor powiedział o tej żonie i och, jestem taka cholernie głupia! - Teraz nie brzmiała już na kogoś zrozpaczonego, do łagodnego zwykle głosu wkradł się gniew. - Michael, nie strasz ich! Porozmawiajmy, proszę, czy możemy...? - Podniosła się powoli, złapała za talerz kanapek, ale dopiero po tym, jak objęła Thomasa za szyję i pocałowała go w kącik ust (niezdarnie chciała wycelować w policzek, co jednak się stało, to się nie odstanie) - Jest tu kuchnia? Jest, prawda? Sheila, zrobimy więcej kanapek? - Głos lekko jej drżał, ale czuła się zdeterminowana naprawić co zepsuła. Chaos narastał, tragedia wisiała w powietrzu; musiała przegnać ją i wywietrzyć atmosferę tak jak wywietrza się smród po przypaleniu obiadu. - Nikt nie wyjdzie stąd przed obiadem, słyszeliście? Nikt! Bo inaczej ja wyjdę i nie wrócę i nigdy mnie wszyscy nie znajdziecie! - przygryzła wargę do bólu, rzucając groźne spojrzenie każdemu z osobna. Thomasowi również. Wszyscy poza Michaelem byli młodzi, a Michaela się nie obawiała. - Usiądziemy do stołu, wypijemy herbatę i zjemy kanapki. I będziemy rozmawiać. - Stała już na całkiem wyprostowanych nogach, jej złote loki latały, a małe piąstki zaciskały się przy boku. Spojrzała to na Carringtona, to na swojego brata. - Michael, nie jesteś w pracy, nie odpytuj go! - Wytarła buzię rękawem, zamrugała i wyciągnęła drugą ciepłą dłoń do siedzącej przy kanapie Sheili. Tylko do dziewczyny uśmiechnęła się lekko, ciepło, z sympatią. Reszcie pokazała drzwi naprzeciw tych wyjściowych, choć nie wiedziała dobrze, dokąd prowadzą. - Przepraszam jeszcze raz, bardzo mi przykro, że tak się stało, ale... marsz do stołu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Gdybym miał cię wydać zrobiłbym to dwa tygodnie temu! - jęknął już nieco bardziej uspokojony, nie rozumiejąc tych zarzutów. I nie chciał... nie chciał wspominać przy rodzinie, przy jakich okolicznościach spotkał w ogóle tego mężczyznę. - Nie wiedziałem, że jest Tonks... Ale co to zmienia? Twojego wyroku to nie zabierze, a jej nie odda magii... A o tym drugim wiem - burknął znów na mężczyznę. Po tym jednak spojrzał na Kerstin, która próbowała wstawać. Zmartwił się Sheilą...
Cholera. Wszystko działo się tak nagle, tak szybko. Chciał podejść do Sheili, ale zaraz i Kerstin się na nim uwiesiła. Spojrzał nieco zaskoczony na nią, zaraz obejmując ją pewnie. Uśmiechnął się do niej delikatnie, pomagając jej wstać i pozwalając jej się oprzeć na sobie, ale nie puszczając w stronę kuchni. Kanapki dla wszystkich..? Przecież nie mieli, na obiad cokolwiek... Nawet nie chciał jej wpuszczać do kuchni, w której pustki straszyły z każdej strony.
Spojrzał na brata, słysząc pytania.
- Spokojnie Kerry, wszystko w porządku - zapewnił ją po angielsku, po tym już zwracając się do Jamesa. - Nie wiem, to brat Kerry... Ja... trochę... spotkałem go już, przypadkiem, okej? Długa historia, jak uciekłeś... Ale... Idź. Zabierz Sheilę i Eve, dobrze? Wrócę do was z Marcelem - odpowiedział, wiedząc... nie mając tak naprawdę już pewności czy coś im groziło. Wcześniej ten mężczyzna wydawał się groźny, ale... nie był pewny już sam. W końcu to był brat Kerstin. Co miał o tym wszystkim myśleć? Do tego w Derbyshire owszem wydawał się później oschły, ale na początku...
Przecież chował przypadkowych mu ludzi.
- Nic nie zrobił, straszył... wparował tutaj. Jest okej, Jimmy. Zabierz Sheilę.
Przełknął ślinę, słysząc o Zakonie - o tym samym, o którym miał donosić wcześniej do ministerstwa, o którym zmyślał informacje, o którym...
Zacisnął mocniej uścisk na Kerry, nieco nieświadomie. Bał się i stresował, oczywiście że nie był typem odważnego gryfona. Absolutnie nie pasował w tym do reszty! Był idiotą, zwykłym idiotą. Ale wiedział, kiedy zdecydował się po spotkaniu na rynku, spotkać z Kerstin ponownie, że nie będzie to łatwe. Że cała wojna... że nie jest bezpieczna.
- Castor... nie wie, że Jeanie nie żyje. O tym mówił... Myślał, że moja żona żyje. To nie prawda. Micheal, to.. to co było w Derbyshire. To.. Moja żona zginęła w tym... w czymś podobnym, ale dwa lata temu - wyjaśnił już nieco spokojnie i składniej, nie patrząc na Kerstin, ale też nie wypuszczając jej z uścisku. Nie mógł uciec stąd, bo nie chciał zrezygnować z Kerry. Nie chciał, nie mógł... Musiał to naprostować, prawda?
- Miałem problemy z ministerstwem, myśleli że mam informacje, których nie mam... Chcieli, żebym donosił, Marcel mi pomógł - wyjaśnił, chcąc w jakikolwiek sposób potwierdzić wersję przed mężczyzną.
Zakon... serio Marcel? Stąd miałeś te nazwiska... Cholera! Pieprzone wojenki...
Spojrzał jednak po tym na Kerstin. Poluzował uścisk na jej pasie dopiero teraz, uświadamiając sobie jak mocno chciał ją przy sobie zatrzymać.
- Hej, Kerry, jest okej. Porozmawiamy... To twój brat, prawda? Jeśli ma to go uspokoić to porozmawiamy - zapewnił, posyłając jej uśmiech. Nawet jeśli wciąż sam się stresował to jednak sytuacja powoli się uspokajała. Powinno być dobrze...
- I nie ukrywałem nic za twoimi plecami! Spotykałem się z Kerry na rynku, i w Exmoore... i... Nie kryłem nic, okej? Wasz brat, Gabriel, też go znam... I.. w sumie... Justine też chyba już poznałem... - dodał, bo najwyraźniej istniało duże prawdopodobieństwo, że na murze poznał tę samą Tonksównę, o której była mowa teraz. - Mogę ci odpowiedzieć na pytania, ale nie wparowuj tak z wrzaskiem do nie twojego domu!
Cholera. Wszystko działo się tak nagle, tak szybko. Chciał podejść do Sheili, ale zaraz i Kerstin się na nim uwiesiła. Spojrzał nieco zaskoczony na nią, zaraz obejmując ją pewnie. Uśmiechnął się do niej delikatnie, pomagając jej wstać i pozwalając jej się oprzeć na sobie, ale nie puszczając w stronę kuchni. Kanapki dla wszystkich..? Przecież nie mieli, na obiad cokolwiek... Nawet nie chciał jej wpuszczać do kuchni, w której pustki straszyły z każdej strony.
Spojrzał na brata, słysząc pytania.
- Spokojnie Kerry, wszystko w porządku - zapewnił ją po angielsku, po tym już zwracając się do Jamesa. - Nie wiem, to brat Kerry... Ja... trochę... spotkałem go już, przypadkiem, okej? Długa historia, jak uciekłeś... Ale... Idź. Zabierz Sheilę i Eve, dobrze? Wrócę do was z Marcelem - odpowiedział, wiedząc... nie mając tak naprawdę już pewności czy coś im groziło. Wcześniej ten mężczyzna wydawał się groźny, ale... nie był pewny już sam. W końcu to był brat Kerstin. Co miał o tym wszystkim myśleć? Do tego w Derbyshire owszem wydawał się później oschły, ale na początku...
Przecież chował przypadkowych mu ludzi.
- Nic nie zrobił, straszył... wparował tutaj. Jest okej, Jimmy. Zabierz Sheilę.
Przełknął ślinę, słysząc o Zakonie - o tym samym, o którym miał donosić wcześniej do ministerstwa, o którym zmyślał informacje, o którym...
Zacisnął mocniej uścisk na Kerry, nieco nieświadomie. Bał się i stresował, oczywiście że nie był typem odważnego gryfona. Absolutnie nie pasował w tym do reszty! Był idiotą, zwykłym idiotą. Ale wiedział, kiedy zdecydował się po spotkaniu na rynku, spotkać z Kerstin ponownie, że nie będzie to łatwe. Że cała wojna... że nie jest bezpieczna.
- Castor... nie wie, że Jeanie nie żyje. O tym mówił... Myślał, że moja żona żyje. To nie prawda. Micheal, to.. to co było w Derbyshire. To.. Moja żona zginęła w tym... w czymś podobnym, ale dwa lata temu - wyjaśnił już nieco spokojnie i składniej, nie patrząc na Kerstin, ale też nie wypuszczając jej z uścisku. Nie mógł uciec stąd, bo nie chciał zrezygnować z Kerry. Nie chciał, nie mógł... Musiał to naprostować, prawda?
- Miałem problemy z ministerstwem, myśleli że mam informacje, których nie mam... Chcieli, żebym donosił, Marcel mi pomógł - wyjaśnił, chcąc w jakikolwiek sposób potwierdzić wersję przed mężczyzną.
Zakon... serio Marcel? Stąd miałeś te nazwiska... Cholera! Pieprzone wojenki...
Spojrzał jednak po tym na Kerstin. Poluzował uścisk na jej pasie dopiero teraz, uświadamiając sobie jak mocno chciał ją przy sobie zatrzymać.
- Hej, Kerry, jest okej. Porozmawiamy... To twój brat, prawda? Jeśli ma to go uspokoić to porozmawiamy - zapewnił, posyłając jej uśmiech. Nawet jeśli wciąż sam się stresował to jednak sytuacja powoli się uspokajała. Powinno być dobrze...
- I nie ukrywałem nic za twoimi plecami! Spotykałem się z Kerry na rynku, i w Exmoore... i... Nie kryłem nic, okej? Wasz brat, Gabriel, też go znam... I.. w sumie... Justine też chyba już poznałem... - dodał, bo najwyraźniej istniało duże prawdopodobieństwo, że na murze poznał tę samą Tonksównę, o której była mowa teraz. - Mogę ci odpowiedzieć na pytania, ale nie wparowuj tak z wrzaskiem do nie twojego domu!
Przytrzymał ją, pomagając wstać. Spojrzał jej w oczy. To była dziwna chwila, dziwny moment — z pewnością niewłaściwy, ale możliwe, że jakieś irracjonalne poczucie zagrożenia ściągnęło nad jego głowę chmurne, ponure myśli Tower. Ujął jej twarz w dłonie i pogłaskał po policzku, rozchylając usta, żeby powiedzieć jej coś, co w tej chwili wydało mu się ważne; coś odnośnie bycia bratem, tego co si wydarzyło i ich odsiadki i jego tchórzostwa, pragnienia zostawienia ich za sobą dla ich dobra, ale wszystko działo się za szybko, nie mógł nawet sklecić zdania. Marcel miał się tym zająć, znali się. Przyjaciel. Zauważył, że ich znajomość była zaskakująca. Kimkolwiek był ten Tonks na cyrkowca nie wyglądał, powinien był od razu się zorientować. Jeszcze zanim padły te zakazane słowa. Patrząc na siostrę, próbując ją uspokoić słuchał tego, co mówił Sallow. O poznaniu Thomasa z Kerrie. To był jakiś sąd? Egzekucja? Kerstin była siostrą tego człowieka. Tak rozwiązywali sprawy? Jak bandyci. W końcu byli rebelią, mówili o nich w Londynie barbarzyńcy. Podskórnie czuł, wyprzedzając fakty, że nawet jeśli kiedykolwiek mieli odpowiednie ideały i intencje, właśnie nimi byli. Castor. Obrócił lekko głowę, słysząc jego imię. Ściągnął im ich na głowę, nagadał jakiś głupot.
— Castor to mściwy drań — wszedł Marcelowi w słowo. Nie widział innego uzasadnienia, dla którego ściągnął na nich niebezpieczeństwo. Pogłaskał siostrę jeszcze, po czym objął ją ramieniem, czujnie spoglądając na Michaela. Budził w nim respekt, ale też silne poczucie zagrożenia. Wiedział, że jest na straconej pozycji, ale nie zawaha się użyć wszelkich środków, by przeszkodzić mu w skrzywdzeniu jego rodziny. A Thomas i tak był już wystarczająco zasmarkany, wyglądał żałośnie. I był wściekły, że obcy facet go do tego doprowadził. Zapłonęło w nim. Powinien bronić Thomasa, przedstawić go w jak najlepszym świetle i zrobiłby to, gdyby go nie zaatakowali wcześniej. Nie doprowadzili do takiego stanu. On, ten poszukiwany i ta dziewczyna. Popatrzył na nią, tak cholernie podobną do Jeanie, jak zdesperowana i spanikowana zaczęła krzątać się i kręcić, jak szalona. Obejmował wciąż Sheilę, obawiając się tego, co nadchodziło — tych, którzy tu przyjdą.
— Justine? Justine Tonks? — zwrócił się do dziewczyny, kiedy usłyszał to imię. Była w Londynie sławna. — Ta od Connaught Square? — spytał, unosząc brwi. — Żyje? — Widział jak ją złapali, nie wierzył, że przeżyła, że była na wolności. Przecież ją zamknęli. Uciekła? Z więzienia? Jak? Czy była stuknięta? Zacisnął mocniej palce na ramieniu Sheili, kiedy ta cała Kerrie podeszła i wyciągnęła ku niej dłoń. Nie miała magii, nie mogła jej nic zrobić. Bronić na paznokcie mogły się obie jednakowo. Nie bronił jej odejścia, ale bacznie spojrzał na poszukiwanego, a potem na brata wyczekująco. — Idziemy wszyscy — odpowiedział mu stanowczo i cierpko. A potem słuchał go dalej i nie dowiedział, że on sam był w to wszystko wpakowany. Znał ich, współpracował z nimi? Jak? Dlaczego? — Zostaw ich, Thomas. Jego i tą dziewczynę. Ściągną na nas kłopoty, rozumiesz? Musimy stąd odejść!— powiedział podniesionym głosem, mrożąc brata spojrzeniem. Jeśli zostanie wszystko się powtórzy. Tym razem Sheila nie uciekała, salą wbita w jego bok. A on wciąż nie umiał go zostawić.
— Castor to mściwy drań — wszedł Marcelowi w słowo. Nie widział innego uzasadnienia, dla którego ściągnął na nich niebezpieczeństwo. Pogłaskał siostrę jeszcze, po czym objął ją ramieniem, czujnie spoglądając na Michaela. Budził w nim respekt, ale też silne poczucie zagrożenia. Wiedział, że jest na straconej pozycji, ale nie zawaha się użyć wszelkich środków, by przeszkodzić mu w skrzywdzeniu jego rodziny. A Thomas i tak był już wystarczająco zasmarkany, wyglądał żałośnie. I był wściekły, że obcy facet go do tego doprowadził. Zapłonęło w nim. Powinien bronić Thomasa, przedstawić go w jak najlepszym świetle i zrobiłby to, gdyby go nie zaatakowali wcześniej. Nie doprowadzili do takiego stanu. On, ten poszukiwany i ta dziewczyna. Popatrzył na nią, tak cholernie podobną do Jeanie, jak zdesperowana i spanikowana zaczęła krzątać się i kręcić, jak szalona. Obejmował wciąż Sheilę, obawiając się tego, co nadchodziło — tych, którzy tu przyjdą.
— Justine? Justine Tonks? — zwrócił się do dziewczyny, kiedy usłyszał to imię. Była w Londynie sławna. — Ta od Connaught Square? — spytał, unosząc brwi. — Żyje? — Widział jak ją złapali, nie wierzył, że przeżyła, że była na wolności. Przecież ją zamknęli. Uciekła? Z więzienia? Jak? Czy była stuknięta? Zacisnął mocniej palce na ramieniu Sheili, kiedy ta cała Kerrie podeszła i wyciągnęła ku niej dłoń. Nie miała magii, nie mogła jej nic zrobić. Bronić na paznokcie mogły się obie jednakowo. Nie bronił jej odejścia, ale bacznie spojrzał na poszukiwanego, a potem na brata wyczekująco. — Idziemy wszyscy — odpowiedział mu stanowczo i cierpko. A potem słuchał go dalej i nie dowiedział, że on sam był w to wszystko wpakowany. Znał ich, współpracował z nimi? Jak? Dlaczego? — Zostaw ich, Thomas. Jego i tą dziewczynę. Ściągną na nas kłopoty, rozumiesz? Musimy stąd odejść!— powiedział podniesionym głosem, mrożąc brata spojrzeniem. Jeśli zostanie wszystko się powtórzy. Tym razem Sheila nie uciekała, salą wbita w jego bok. A on wciąż nie umiał go zostawić.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zgiełk głosów narastał - rzeczowy Carringtona, płaczliwo-gniewny Kerstin, cichy Sheili, chaotyczny i bezzasadnie butny Thomasa, a wreszcie ten ostatni - trochę przestraszony, trochę gniewny, przeważnie mówiący w obcym Michaelowi języku. Nadwrażliwe wilkołacze zmysły były już podrażnione, aurorska podejrzliwość tym bardziej, a Mike rozglądał się po zgromadzonych uważnie, jakby spodziewając się zagrożenia. Nie odstępował na krok Kerstin, na wypadek gdyby przyszło jej do głowy spełnić swoje groźby, badawczo spoglądał na przemawiających i na milczących (szczególnie na Jamesie zatrzymał długie, nieodgadnione spojrzenie), a prawą dłoń trzymał na różdżce.
Słowa Carringtona zdawały się go na moment uspokoić - poznali się przypadkiem, Kerstin nie podała swojego nazwiska, to dobrze. Nie uspokajała go za to reakcja pozostałych, wyraźnie dostrzegalny strach Sheili i drugiego chłopaka.
-Nie są zagrożeniem, ale czy za nich wszystkich poręczysz? - zapytał z naciskiem, zagrożeniem mogło być nawet nieodpowiedzialnie szepnięte słowo - bez złej woli, z nieuwagi, ze strachu. Posłał Marceliusowi ostrzegawcze spojrzenie, gdy wspomniał o Maeve. W jednym pokoju miała się już znaleźć dwójka Tonksów, ich siostra i Zakonnik, wleciał tu patronus-feniks, nie powinni mówić na głos imion innych. Może w innych okolicznościach to byłoby naturalne, w końcu wzmianka o Clearwater nadała Thomasowi wiarygodności, ale w tej chwili sekretów i postronnych osób było w salonie za dużo.
-Dlaczego interesowało się tobą Ministerstwo? - zmarszczył lekko brwi, przenosząc wzrok na Thomasa, który sam to przyznał. Ta wielowątkowa historia zdawała się całkowicie szalona i wciąż rosła, ale przez całe życie w pracy łączył fakty w całość, jakoś to rozwikła.
Aż Kerstin, uporczywie broniąc Thomasa - przed czym, przed kilkoma pytaniami zrozumiale poruszonego brata? - wspomniała o pracy i poruszyła czułą stronę. Mike spojrzał na nią, wyraźnie posmutniały.
-Nie mam już pracy, Kerrie, albo zawsze jestem w pracy. Wojna nas nie opuści, nigdy i nigdzie - a skoro powiedziałaś już wszystko Castorowi i Justine, to mam prawo zadać sam twojemu... - komu? -...adoratorowi kilka pytań. - nie miał zamiaru się kajać ani przepraszać, zbyt wiele było na szali, wojna wypleniła z niego dobre maniery, wcześniejszą wrażliwość i może nawet przyzwoitość. Ukrywał się, zabijał, nawet kradł (co do niedawna wydawało się nie do pomyślenia), a z Thomasem pochował kilkanaście obcych ciał - czy o tym wiedziała? Wydał się wtedy odważny i całkiem rozsądny, może miała rację, może rozmowa wszystko wyjaśni - ale nie przy kanapkach, nie przy dwójce przerażonych osób, bez przedłużania i owijania w bawełnę.
-Wprowadziłaś w błąd całą tą rodzinę - jego i naszą -nie możemy tak po prostu zjeść po tym obiadu. - pokręcił głową ze smutkiem, chyba dotarło do niego jak bardzo siostra jest młoda, jak wszyscy są młodzi. -Rozkochałaś w sobie tego chłopaka nie ostrzegając go, że nad naszą głową wisi topór. Wojna wymaga poświęceń, Kerrie, na które zdecydowałaś się dołączając do nas - w Kornwalii mogłaby flirtować do woli, byłaby anonimowa, może nawet przeznaczenie zetknęłoby ją z tym Thomasem. -A czasem kochać oznacza zostawić kogoś za sobą, by zadbać o bezpieczeństwo tej osoby. - wytknął łagodniej, zabrzmiał smutno, jakby coś o tym wiedział. Od dawna nie odpisywał na niektóre listy, nie wiedział co odpisać Hannah, może powinien sięgnąć po pióro. A może nie.
Przeniósł wzrok na Thomasa i podszedł do niego o krok bliżej, choć nadal stał najwyżej metr od Kerrie.
-Jeśli oczekujesz przeprosin za wejście do domu profesor Bagshot, to przepraszam że przestraszyłem twoją siostrę - zerknął na Sheilę, której strach zdawał się rosnąć. -ale dla swojej zrobiłbym o wiele więcej. - coś niebezpiecznego pobrzmiało w jego tonie, nie miał zamiaru się za to kajać ani słuchać lekcji savoir-vivru od nastolatka. Wynikały zapewne ze strachu i nerwów, tylko dlatego powstrzymał wilkołacze rozdrażnienie. Odpowiedział tym samym też Kerrie - skoro Just coś o tym wszystkim wiedziała i była w drodze to nie mógł i nie zamierzał jej powstrzymywać, młodsza Tonks wiedziała zresztą, że jej starszej siostry nie powstrzyma raczej nic. Nie wydawał się jednak rozgniewany ani groźny, co najwyżej smutny - i z każdą chwilą, każdym słowem Kerrie i Thomasa, był coraz bardziej przygnębiony. -Są też sprawy, za które wielu z nas robiłoby gorsze rzeczy albo oddałoby życie. - dodał ciszej, zerkając przelotnie na Carringtona, domyślał się, że jedzenie w Oazie jest pewnie kradzione, a zaufanie Longbottoma wypracowane, że na wyspę nie wpuszczono by nikogo gotowego poświęcić się za ich ideały. Prawdę mówiąc, żałował, że wziął tam Kerrie - odgrażającą się, że wybiegnie teraz z domu, choć wiedziała jak bardzo w tym świecie jest bezbronna i że wie o pewnych sprawach zbyt wiele. Wiedział, że Castor poświęciłby się bez namysłu za każdego, kogo kochał, prawdopodobnie nawet za tych kolegów jeśli to jego koledzy - sam mu to mówił, w styczniu, roztrząsając pobór. A Thomas Doe?
-Co zrobiłbyś dla mojej siostry, Thomas? Człowiek, którego chciałem nazywać szwagrem, chciał oddać dla mojej drugiej siostry życie i ocalił moje. Oświadczasz się Kerstin, nazywając mnie kimś obcym i wiedząc, że jesteśmy poszukiwani; mówisz, że nie potrafiłeś ochronić własnej żony przed czymś takim jak w Derbyshire. Umiesz się już bronić przed czarną magią? Kiedy - nie jeśli, kiedy. Czasem miał wrażenie, że zdecydował się na śmierć gdy rekrutował go Rineheart, czasem - że coś w nim umarło już dwudziestego sierpnia -mnie zabraknie, zaopiekujesz się Kerstin, choćbyś miał poświęcić dla niej wszystko? - pytał poważnie, z naciskiem, ale bez okrucieństwa czy osądzania. Nie obwiniał go za śmierć tamtej kobiety, wiedząc jak bezsilny byłby Thomas w obliczu czegoś takiego jak masakra w Derbyshire - ale musiał wiedzieć, czy od tamtej pory dojrzał, czy byłby w stanie ochronić jego Kerrie czy...
...oderwał od Thomasa wzrok, przesunął nim po brunecie i Sheili, wrócił spojrzeniem do Kerstin.
-On ma rodzinę, Kerrie. Nie każdy decyduje się poświęcić swoją młodość jak Justine i Carrington, nie mamy prawa tego od nikogo wymagać. - zostaw ich w spokoju, jeśli tego nie chcą. Wiem, jak Just potrafi zawrócić w głowie facetom, wiem, że jest przystojny, a ty chciałaś żyć - ale...
Właśnie, "ale". Co odpowiesz, Thomasie Doe?
W tym momencie usłyszał imię drugiej siostry, rzucił ostre spojrzenie Kerstin, a potem Jamesowi.
-Im mniej wiesz, tym lepiej. - uciął szybko, zanim Kerstin (albo Carrington, ale ten wydawał się mieć głowę na karku) zdążyli odpowiedzieć.
spostrzegawczość III
Słowa Carringtona zdawały się go na moment uspokoić - poznali się przypadkiem, Kerstin nie podała swojego nazwiska, to dobrze. Nie uspokajała go za to reakcja pozostałych, wyraźnie dostrzegalny strach Sheili i drugiego chłopaka.
-Nie są zagrożeniem, ale czy za nich wszystkich poręczysz? - zapytał z naciskiem, zagrożeniem mogło być nawet nieodpowiedzialnie szepnięte słowo - bez złej woli, z nieuwagi, ze strachu. Posłał Marceliusowi ostrzegawcze spojrzenie, gdy wspomniał o Maeve. W jednym pokoju miała się już znaleźć dwójka Tonksów, ich siostra i Zakonnik, wleciał tu patronus-feniks, nie powinni mówić na głos imion innych. Może w innych okolicznościach to byłoby naturalne, w końcu wzmianka o Clearwater nadała Thomasowi wiarygodności, ale w tej chwili sekretów i postronnych osób było w salonie za dużo.
-Dlaczego interesowało się tobą Ministerstwo? - zmarszczył lekko brwi, przenosząc wzrok na Thomasa, który sam to przyznał. Ta wielowątkowa historia zdawała się całkowicie szalona i wciąż rosła, ale przez całe życie w pracy łączył fakty w całość, jakoś to rozwikła.
Aż Kerstin, uporczywie broniąc Thomasa - przed czym, przed kilkoma pytaniami zrozumiale poruszonego brata? - wspomniała o pracy i poruszyła czułą stronę. Mike spojrzał na nią, wyraźnie posmutniały.
-Nie mam już pracy, Kerrie, albo zawsze jestem w pracy. Wojna nas nie opuści, nigdy i nigdzie - a skoro powiedziałaś już wszystko Castorowi i Justine, to mam prawo zadać sam twojemu... - komu? -...adoratorowi kilka pytań. - nie miał zamiaru się kajać ani przepraszać, zbyt wiele było na szali, wojna wypleniła z niego dobre maniery, wcześniejszą wrażliwość i może nawet przyzwoitość. Ukrywał się, zabijał, nawet kradł (co do niedawna wydawało się nie do pomyślenia), a z Thomasem pochował kilkanaście obcych ciał - czy o tym wiedziała? Wydał się wtedy odważny i całkiem rozsądny, może miała rację, może rozmowa wszystko wyjaśni - ale nie przy kanapkach, nie przy dwójce przerażonych osób, bez przedłużania i owijania w bawełnę.
-Wprowadziłaś w błąd całą tą rodzinę - jego i naszą -nie możemy tak po prostu zjeść po tym obiadu. - pokręcił głową ze smutkiem, chyba dotarło do niego jak bardzo siostra jest młoda, jak wszyscy są młodzi. -Rozkochałaś w sobie tego chłopaka nie ostrzegając go, że nad naszą głową wisi topór. Wojna wymaga poświęceń, Kerrie, na które zdecydowałaś się dołączając do nas - w Kornwalii mogłaby flirtować do woli, byłaby anonimowa, może nawet przeznaczenie zetknęłoby ją z tym Thomasem. -A czasem kochać oznacza zostawić kogoś za sobą, by zadbać o bezpieczeństwo tej osoby. - wytknął łagodniej, zabrzmiał smutno, jakby coś o tym wiedział. Od dawna nie odpisywał na niektóre listy, nie wiedział co odpisać Hannah, może powinien sięgnąć po pióro. A może nie.
Przeniósł wzrok na Thomasa i podszedł do niego o krok bliżej, choć nadal stał najwyżej metr od Kerrie.
-Jeśli oczekujesz przeprosin za wejście do domu profesor Bagshot, to przepraszam że przestraszyłem twoją siostrę - zerknął na Sheilę, której strach zdawał się rosnąć. -ale dla swojej zrobiłbym o wiele więcej. - coś niebezpiecznego pobrzmiało w jego tonie, nie miał zamiaru się za to kajać ani słuchać lekcji savoir-vivru od nastolatka. Wynikały zapewne ze strachu i nerwów, tylko dlatego powstrzymał wilkołacze rozdrażnienie. Odpowiedział tym samym też Kerrie - skoro Just coś o tym wszystkim wiedziała i była w drodze to nie mógł i nie zamierzał jej powstrzymywać, młodsza Tonks wiedziała zresztą, że jej starszej siostry nie powstrzyma raczej nic. Nie wydawał się jednak rozgniewany ani groźny, co najwyżej smutny - i z każdą chwilą, każdym słowem Kerrie i Thomasa, był coraz bardziej przygnębiony. -Są też sprawy, za które wielu z nas robiłoby gorsze rzeczy albo oddałoby życie. - dodał ciszej, zerkając przelotnie na Carringtona, domyślał się, że jedzenie w Oazie jest pewnie kradzione, a zaufanie Longbottoma wypracowane, że na wyspę nie wpuszczono by nikogo gotowego poświęcić się za ich ideały. Prawdę mówiąc, żałował, że wziął tam Kerrie - odgrażającą się, że wybiegnie teraz z domu, choć wiedziała jak bardzo w tym świecie jest bezbronna i że wie o pewnych sprawach zbyt wiele. Wiedział, że Castor poświęciłby się bez namysłu za każdego, kogo kochał, prawdopodobnie nawet za tych kolegów jeśli to jego koledzy - sam mu to mówił, w styczniu, roztrząsając pobór. A Thomas Doe?
-Co zrobiłbyś dla mojej siostry, Thomas? Człowiek, którego chciałem nazywać szwagrem, chciał oddać dla mojej drugiej siostry życie i ocalił moje. Oświadczasz się Kerstin, nazywając mnie kimś obcym i wiedząc, że jesteśmy poszukiwani; mówisz, że nie potrafiłeś ochronić własnej żony przed czymś takim jak w Derbyshire. Umiesz się już bronić przed czarną magią? Kiedy - nie jeśli, kiedy. Czasem miał wrażenie, że zdecydował się na śmierć gdy rekrutował go Rineheart, czasem - że coś w nim umarło już dwudziestego sierpnia -mnie zabraknie, zaopiekujesz się Kerstin, choćbyś miał poświęcić dla niej wszystko? - pytał poważnie, z naciskiem, ale bez okrucieństwa czy osądzania. Nie obwiniał go za śmierć tamtej kobiety, wiedząc jak bezsilny byłby Thomas w obliczu czegoś takiego jak masakra w Derbyshire - ale musiał wiedzieć, czy od tamtej pory dojrzał, czy byłby w stanie ochronić jego Kerrie czy...
...oderwał od Thomasa wzrok, przesunął nim po brunecie i Sheili, wrócił spojrzeniem do Kerstin.
-On ma rodzinę, Kerrie. Nie każdy decyduje się poświęcić swoją młodość jak Justine i Carrington, nie mamy prawa tego od nikogo wymagać. - zostaw ich w spokoju, jeśli tego nie chcą. Wiem, jak Just potrafi zawrócić w głowie facetom, wiem, że jest przystojny, a ty chciałaś żyć - ale...
Właśnie, "ale". Co odpowiesz, Thomasie Doe?
W tym momencie usłyszał imię drugiej siostry, rzucił ostre spojrzenie Kerstin, a potem Jamesowi.
-Im mniej wiesz, tym lepiej. - uciął szybko, zanim Kerstin (albo Carrington, ale ten wydawał się mieć głowę na karku) zdążyli odpowiedzieć.
spostrzegawczość III
Can I not save one
from the pitiless wave?
Czując ciepłe dłonie Jimmy’ego, najpierw wokół jej twarzy, potem wokół niej samej. Przylgnęła do niego, tak jak robiła to zawsze kiedy niebezpieczeństwo było tuż obok, a on stał tutaj. Jak zawsze, jej obrońca. Thomas też starał wcześniej ją bronić, ale nie mógł walczyć na tyle frontów – Kerstin, Michael, ona i jeszcze teraz nowi ludzie. Marcel starał się mówić coś do nich po romsku, najpewniej też po to, aby jakoś ich zapewnić, że wszystko w porządku, ale miała wrażenie, że ani on ani oni nie mieli w żadnym stopniu kontroli nad sytuacją. Nie ważne gdzie byli, nie ważne po której stronie „barykady” się znajdowali – świat robił z nimi co chciał, aurorzy stawali nad nimi tak jak chcieli i Michael nawet przepraszając wydawał się działać sytuacją tak jak mu się podobało. Wcisnęła twarz w ubranie Jamesa, łypiąc to na jedną, to na drugą osobę.
- Tommy chodź…on wydaje się bardzo groźny… - rzuciła błagalnie do brata po romsku, wiedząc jednak w głębi ducha że nie wyjdzie. Nie mógł, bo jeżeli chciał doprowadzić sprawę do końca (a skoro już rzucał się z oświadczynami to raczej chciał), dlatego nie sądziła aby teraz jakkolwiek się ruszył. Pewnie czułaby jakieś wzruszenie wobec brata, ale niestety, w tym momencie była raczej przerażona niż skupiona na miłości brata.
Widziała jak Kerstin próbuje przejąć sytuację, ale wiedziała bardzo dobrze, że jej wysiłki spełzną na niczym – sama miała w końcu upartych braci i oni również w takiej sytuacji nie zwrócili by na nią uwagi. Wciąż nie wyjaśniało to, czemu wysoki blondyn podchodził do nich, jakby byli jakimś zagrożeniem, ale starała się uparcie omijać Tonksa wzrokiem. Zawahała się przez chwilę na kanapki ale gdyby czytała w myślach Thomasowi, przyznałaby tu racje – nie mieli praktycznie nic i teraz wyciągać wszystkie zapasy dla kogoś, kto nie był im wcale miły i nawet nie spróbował herbaty mijało się z celem.
Posłała jeszcze zbolałe spojrzenie w stronę Marcela, tak jakby w tym momencie mając wrażenie, że nagle tutaj stawał w bardzo nieprzyjemniej sytuacji o której nikt z nich nie powinien wiedzieć. Spojrzała jeszcze na Kerstin, która wyciągnęła w jej stronę dłoń, patrząc na blondynkę przez dłuższy czas w milczeniu. Nie wiedziała, co miała jej odpowiedzieć, co zrobić, bo przecież ta sytuacja już dawno była poza jej kontrolą – w sumie nigdy nie była w jej kontroli. I nie chciała teraz robić obiadu.
Złapała dłoń Kerry, przyciągając ją w kierunku siebie i Jamesa tak aby zbić ich w jedną grupę, co dla średniego z rodzeństwa mogło być sporym zaskoczeniem, ale było już jedyną rzeczą która przyszła jej na myśl.
- Tommy chodź…on wydaje się bardzo groźny… - rzuciła błagalnie do brata po romsku, wiedząc jednak w głębi ducha że nie wyjdzie. Nie mógł, bo jeżeli chciał doprowadzić sprawę do końca (a skoro już rzucał się z oświadczynami to raczej chciał), dlatego nie sądziła aby teraz jakkolwiek się ruszył. Pewnie czułaby jakieś wzruszenie wobec brata, ale niestety, w tym momencie była raczej przerażona niż skupiona na miłości brata.
Widziała jak Kerstin próbuje przejąć sytuację, ale wiedziała bardzo dobrze, że jej wysiłki spełzną na niczym – sama miała w końcu upartych braci i oni również w takiej sytuacji nie zwrócili by na nią uwagi. Wciąż nie wyjaśniało to, czemu wysoki blondyn podchodził do nich, jakby byli jakimś zagrożeniem, ale starała się uparcie omijać Tonksa wzrokiem. Zawahała się przez chwilę na kanapki ale gdyby czytała w myślach Thomasowi, przyznałaby tu racje – nie mieli praktycznie nic i teraz wyciągać wszystkie zapasy dla kogoś, kto nie był im wcale miły i nawet nie spróbował herbaty mijało się z celem.
Posłała jeszcze zbolałe spojrzenie w stronę Marcela, tak jakby w tym momencie mając wrażenie, że nagle tutaj stawał w bardzo nieprzyjemniej sytuacji o której nikt z nich nie powinien wiedzieć. Spojrzała jeszcze na Kerstin, która wyciągnęła w jej stronę dłoń, patrząc na blondynkę przez dłuższy czas w milczeniu. Nie wiedziała, co miała jej odpowiedzieć, co zrobić, bo przecież ta sytuacja już dawno była poza jej kontrolą – w sumie nigdy nie była w jej kontroli. I nie chciała teraz robić obiadu.
Złapała dłoń Kerry, przyciągając ją w kierunku siebie i Jamesa tak aby zbić ich w jedną grupę, co dla średniego z rodzeństwa mogło być sporym zaskoczeniem, ale było już jedyną rzeczą która przyszła jej na myśl.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Histeria Kerstin osiągała coraz większe rozmiary, które miał ochotę zdusić warkotem; wyglądało na to, ze to ona odpowiadała za całe to zamieszanie, wpadła tu jak królewna, strzeżona przez potężne rodzeństwo, sądząc, że żyli tu beztrosko; nie mieli jedzenia, nie mieli wygód, nie mieli nawet własnego domu. Ani potężnych ludzi, którzy za nimi stali, choć wyłapując strzępy toczącej się rozmowy wydawało się, że w niczym nie różniła się od Thomasa - okłamała go w sprawie zdecydowanie bardziej poważnej, zatajenie żony to jedno, zatajanie rodziny, za którą była wystawiona pokaźna nagroda, do której mogli chcieć dotrzeć nie tylko przez Kerstin, teraz już również przez Thomasa, do Thomasa - i przez Sheilę - niosło zdecydowanie większe konsekwencje. Zatrzymał spojrzenie na Jamesie, kiedy nazwał Castora mściwym draniem, przenosząc wzrok na Michaela. Sugestywnie. Cokolwiek powiedział, z jakiegokolwiek powodu ściągnął tu takie zamieszanie, nie miał do tego prawa.
Pytał, czy za nich poręczy. Marcel był rozdarty. Czy mógł przewidzieć, co zrobi Thomas? O co właściwie prosił go Tonks? Powrócił wzrokiem do Jamesa, Sheili, żeby brat mógł do niej wrócić, dał sobie urżnąć rękę. I głowę też położyłby na szafot, a dzisiaj znowu wpadli w kłopoty przez lekkomyślność Thomasa. - Przepraszam - wydusił w stronę Jamesa. Przecież wiedział, wiedział, co myślał o Thomasie. Nie mógł. Patrząc na przyjaciela widział przede wszystkim brata, równie zdecydowanie jak kilka tygodni temu stojącego przy starszym i nie zamierzającym opuścić go w potrzebie. James nigdy go nie zostawi. Krew z krwi, więź, której on sam zrozumieć nie potrafił, bo nad krew najmocniej cenił sobie to, co połączyło go z Jimmym. - Za Sheilę - odpowiedział bez zawahania. - Za Jamesa - dodał, urywając, nie zamierzając dodawać nic więcej. Ten cholerny idiota ciągle szukał kłopotów. Nie uczył się na błędach. Bycie tchórzem to jego najmniejsza przewina, przede wszystkim był nieodpowiedzialnym idiotą, któremu nie wolno było ufać. Którego trzeba było trzymać na krótkiej smyczy, z której się nie zerwie, bo inaczej wbiegnie prosto w ogień i rozprószy go po całej okolicy, jak wtedy. Jak dwa lata temu. - I za Thomasa - dodał po chwili, z równie silnym przekonaniem, nim zdążył zamknąć usta, bo ta trójka nie mogła istnieć we dwoje. Nie rozumiał sam siebie, rozum wiedział, że nie powinien był mówić tego ostatniego, ale on zawsze mocniej słuchał serca. - Za to, że są dobrymi ludźmi, którzy nie chcą na nikogo sprowadzić zagrożenia, nawet jeśli to ich właśnie znalazło - Kątem oka raz jeszcze spojrzał na gorejącego patronusa. Był imponujący. Powinien dawać siłę. Tutaj, w tym pokoju, budził tylko lęk. Nie tak to powinno wyglądać. Czego właściwie Tonks od nich oczekiwał, bohaterstwa, rzucenia życia na szalę za obcą dziewczynę? Tylko dlatego, że była jego siostrą?
- Są mi bliżsi od rodziny - odpowiedział zgodnie z prawdą. Gniewne iskry błysnęły w jego oczach, choć wciąż patrzył prosto w oczy Tonksa. Tonksa, przed którym czuł olbrzymi respekt. Tonksa, na którego tak wiele razy patrzył na londyńskich plakatach, idąc przez deszczowe ulice, chcąc być taki jak on. Odważny, silny i niepokonany. Bohaterski. - Zrobiłby pan o wiele więcej dla swojej siostry - powtórzył jego słowa. - A ja tyle samo zrobiłbym dla własnej. - Oni nią byli, rodziną. Dla niego. Pamiętał słowa Sheili, były mu w sercu jak zadra. Że trzymał Jamesa jak kotwica w obcym mieście. Tak naprawdę nie wahałby się ją odciąć, bo doskonale rozumiał wypowiadane przez Tonksa słowa. Że czasem - odwagą było odejść. Nie wiedział, czy po sekretach, które beztrosko zdradził przed nimi auror, o działalności Marcela, będą mieć odwagę utrzymywać z nim kontakt. Ale miał to gdzieś, bo to nie to teraz było najważniejsze. I tak nie cofnie już czasu, wodospad popłynął. - W czym moja rodzina jest gorsza od pana rodziny? - Może właśnie dlatego, dlatego, że patrzył na jego plakaty, na jego twarz, w jego oczy, tak wiele razy, dlatego że widział teraz jego gniew, gotów spopielić krajobraz dla własnej siostry, zdobył się na te słowa. Butne. Nie sądził, że będzie miał odwagę wypowiedzieć je do kogoś takiego, jak czarodziej, który przed nim stał. Ale chciał. Chciał być taki jak on. Złapał jego spojrzenie, kiedy przedstawił go jako kogoś, kto gotów był oddać za idee życie. W jednej linii z Justine Tonks, chyba to rozpaliło jego serce najmocniej. - Przyszedł pan bronić swojej siostry, ale ona nie wie nawet, jak trudno jest teraz o jedzenie. Moja stoi tutaj, z sercem ściśniętym przerażeniem. Czy poręczy pan za swoją siostrę? Czy ona potrafi się bronić? To ona sprowadziła na nich nieszczęście, o które się nie prosili. - Czy była odważniejsza od Sheili? Czy miała większe możliwości niż Sheila? Czy na bolesnych torturach nie wyda własnego brata? Przeląkł się własnych słów w połowie, nie powinien był zwracać się w ten sposób do Michaela Tonksa. Ale stał przed bohaterem, w którego wierzył, w domu, w którym przez niego zapanowało przerażenie. - Ministerstwo nie interesuje się dzisiaj ludźmi, którym nie można ufać - wtrącił, w odpowiedzi na pytanie Tonksa, choć było skierowane do Thomasa. Zaczynało się w nim kotłować, widział przecież łzy na twarzy starszego Doe. Co się tutaj działo zanim przyszli? Naprawdę chodziło tylko o to, o nią? - To dziewczyna skłamała. Okłamała ich wszystkich. Dlaczego to oni ponoszą za to konsekwencje? Po co ta obława? - Coś ty najlepszego zrobił, Castor? - Niech się pan rozejrzy - List Longbottoma. Przypomnij go sobie. Adresowany tylko do ciebie. Zaufał ci. Skoro zaufał sam Harold Longbottom, dlaczego nie mógł Tonks? - Jest z nami feniks, który budzi tylko strach i przerażenie. - Ponury symbol. Powinno być przecież inaczej. Powinien nieść spokój i dodawać otuchy. Co on tutaj robił? Był niecodzienny, inny. Robił ogromne wrażenie. A Sheila wyraźnie się go bała. Czy tym miał być Zakon Feniksa? Było im trudniej niż Kerstin, nie mieli po swojej stronie nikogo tak potężnego. A to za tymi najsłabszymi mieli stać oni. - Nie niesie żadnej nadziei - dodał z rozemocjonowaną butą, ogniem w sercu i gniewem w spojrzeniu. Kto popełnił większy błąd, Thomas, oświadczając się tej dziewczynie, czy ona, przyjmując je tak ochoczo, kiedy musiała chronić swoje rodzeństwo? Czy pomyślała wtedy choć przez chwilę, czy osąd przysłoniła jej lekkomyślność podobna tej, z którą zamierzała teraz wyprawić ucztę dla wszystkich, choć żołądki wszystkich tu obecnych były ściśnięte głodem? - Oni nie są niczemu winni. Niech pan to zatrzyma. Niech pan ich zatrzyma - poprosił, skinąwszy głową na feniksa, z rozdartym sercem, nie odejmując rozemocjonowanego spojrzenia od aurora. Był jego bohaterem. Musiał zrozumieć. To było za dużo dla Sheili, a James stąd nie ucieknie bez Thomasa. Thomas nie zostawi dziewczyny. Nigdy nie lubił zabawy w bierki, ale Maeve zaczynała uczyć go w nią grać. Zignorował temat Justine, słyszał pytanie Jamesa, ale auror go ukrócił, a on nie zamierzał robić nic wbrew niemu.
Pytał, czy za nich poręczy. Marcel był rozdarty. Czy mógł przewidzieć, co zrobi Thomas? O co właściwie prosił go Tonks? Powrócił wzrokiem do Jamesa, Sheili, żeby brat mógł do niej wrócić, dał sobie urżnąć rękę. I głowę też położyłby na szafot, a dzisiaj znowu wpadli w kłopoty przez lekkomyślność Thomasa. - Przepraszam - wydusił w stronę Jamesa. Przecież wiedział, wiedział, co myślał o Thomasie. Nie mógł. Patrząc na przyjaciela widział przede wszystkim brata, równie zdecydowanie jak kilka tygodni temu stojącego przy starszym i nie zamierzającym opuścić go w potrzebie. James nigdy go nie zostawi. Krew z krwi, więź, której on sam zrozumieć nie potrafił, bo nad krew najmocniej cenił sobie to, co połączyło go z Jimmym. - Za Sheilę - odpowiedział bez zawahania. - Za Jamesa - dodał, urywając, nie zamierzając dodawać nic więcej. Ten cholerny idiota ciągle szukał kłopotów. Nie uczył się na błędach. Bycie tchórzem to jego najmniejsza przewina, przede wszystkim był nieodpowiedzialnym idiotą, któremu nie wolno było ufać. Którego trzeba było trzymać na krótkiej smyczy, z której się nie zerwie, bo inaczej wbiegnie prosto w ogień i rozprószy go po całej okolicy, jak wtedy. Jak dwa lata temu. - I za Thomasa - dodał po chwili, z równie silnym przekonaniem, nim zdążył zamknąć usta, bo ta trójka nie mogła istnieć we dwoje. Nie rozumiał sam siebie, rozum wiedział, że nie powinien był mówić tego ostatniego, ale on zawsze mocniej słuchał serca. - Za to, że są dobrymi ludźmi, którzy nie chcą na nikogo sprowadzić zagrożenia, nawet jeśli to ich właśnie znalazło - Kątem oka raz jeszcze spojrzał na gorejącego patronusa. Był imponujący. Powinien dawać siłę. Tutaj, w tym pokoju, budził tylko lęk. Nie tak to powinno wyglądać. Czego właściwie Tonks od nich oczekiwał, bohaterstwa, rzucenia życia na szalę za obcą dziewczynę? Tylko dlatego, że była jego siostrą?
- Są mi bliżsi od rodziny - odpowiedział zgodnie z prawdą. Gniewne iskry błysnęły w jego oczach, choć wciąż patrzył prosto w oczy Tonksa. Tonksa, przed którym czuł olbrzymi respekt. Tonksa, na którego tak wiele razy patrzył na londyńskich plakatach, idąc przez deszczowe ulice, chcąc być taki jak on. Odważny, silny i niepokonany. Bohaterski. - Zrobiłby pan o wiele więcej dla swojej siostry - powtórzył jego słowa. - A ja tyle samo zrobiłbym dla własnej. - Oni nią byli, rodziną. Dla niego. Pamiętał słowa Sheili, były mu w sercu jak zadra. Że trzymał Jamesa jak kotwica w obcym mieście. Tak naprawdę nie wahałby się ją odciąć, bo doskonale rozumiał wypowiadane przez Tonksa słowa. Że czasem - odwagą było odejść. Nie wiedział, czy po sekretach, które beztrosko zdradził przed nimi auror, o działalności Marcela, będą mieć odwagę utrzymywać z nim kontakt. Ale miał to gdzieś, bo to nie to teraz było najważniejsze. I tak nie cofnie już czasu, wodospad popłynął. - W czym moja rodzina jest gorsza od pana rodziny? - Może właśnie dlatego, dlatego, że patrzył na jego plakaty, na jego twarz, w jego oczy, tak wiele razy, dlatego że widział teraz jego gniew, gotów spopielić krajobraz dla własnej siostry, zdobył się na te słowa. Butne. Nie sądził, że będzie miał odwagę wypowiedzieć je do kogoś takiego, jak czarodziej, który przed nim stał. Ale chciał. Chciał być taki jak on. Złapał jego spojrzenie, kiedy przedstawił go jako kogoś, kto gotów był oddać za idee życie. W jednej linii z Justine Tonks, chyba to rozpaliło jego serce najmocniej. - Przyszedł pan bronić swojej siostry, ale ona nie wie nawet, jak trudno jest teraz o jedzenie. Moja stoi tutaj, z sercem ściśniętym przerażeniem. Czy poręczy pan za swoją siostrę? Czy ona potrafi się bronić? To ona sprowadziła na nich nieszczęście, o które się nie prosili. - Czy była odważniejsza od Sheili? Czy miała większe możliwości niż Sheila? Czy na bolesnych torturach nie wyda własnego brata? Przeląkł się własnych słów w połowie, nie powinien był zwracać się w ten sposób do Michaela Tonksa. Ale stał przed bohaterem, w którego wierzył, w domu, w którym przez niego zapanowało przerażenie. - Ministerstwo nie interesuje się dzisiaj ludźmi, którym nie można ufać - wtrącił, w odpowiedzi na pytanie Tonksa, choć było skierowane do Thomasa. Zaczynało się w nim kotłować, widział przecież łzy na twarzy starszego Doe. Co się tutaj działo zanim przyszli? Naprawdę chodziło tylko o to, o nią? - To dziewczyna skłamała. Okłamała ich wszystkich. Dlaczego to oni ponoszą za to konsekwencje? Po co ta obława? - Coś ty najlepszego zrobił, Castor? - Niech się pan rozejrzy - List Longbottoma. Przypomnij go sobie. Adresowany tylko do ciebie. Zaufał ci. Skoro zaufał sam Harold Longbottom, dlaczego nie mógł Tonks? - Jest z nami feniks, który budzi tylko strach i przerażenie. - Ponury symbol. Powinno być przecież inaczej. Powinien nieść spokój i dodawać otuchy. Co on tutaj robił? Był niecodzienny, inny. Robił ogromne wrażenie. A Sheila wyraźnie się go bała. Czy tym miał być Zakon Feniksa? Było im trudniej niż Kerstin, nie mieli po swojej stronie nikogo tak potężnego. A to za tymi najsłabszymi mieli stać oni. - Nie niesie żadnej nadziei - dodał z rozemocjonowaną butą, ogniem w sercu i gniewem w spojrzeniu. Kto popełnił większy błąd, Thomas, oświadczając się tej dziewczynie, czy ona, przyjmując je tak ochoczo, kiedy musiała chronić swoje rodzeństwo? Czy pomyślała wtedy choć przez chwilę, czy osąd przysłoniła jej lekkomyślność podobna tej, z którą zamierzała teraz wyprawić ucztę dla wszystkich, choć żołądki wszystkich tu obecnych były ściśnięte głodem? - Oni nie są niczemu winni. Niech pan to zatrzyma. Niech pan ich zatrzyma - poprosił, skinąwszy głową na feniksa, z rozdartym sercem, nie odejmując rozemocjonowanego spojrzenia od aurora. Był jego bohaterem. Musiał zrozumieć. To było za dużo dla Sheili, a James stąd nie ucieknie bez Thomasa. Thomas nie zostawi dziewczyny. Nigdy nie lubił zabawy w bierki, ale Maeve zaczynała uczyć go w nią grać. Zignorował temat Justine, słyszał pytanie Jamesa, ale auror go ukrócił, a on nie zamierzał robić nic wbrew niemu.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Dopiero teraz, powoli, ocknąwszy się z pierwszego szoku i stresu wracały składne myśli. Co się tu właściwie wydarzyło? Byli na straconej pozycji, nie mieli z nim szans - tym bardziej jeśli ta wariatka do nich dołączy lada moment. Musieli sie zmywać. Spojrzał na brata nagląco. No juz, ruszaj dupsko, idziemy, Thomas. Docierało do niego powoli, że nie chciał im zrobić krzywdy, bronił swojej siostry, tak jak on próbował swojej. I na jego miejscu pewnie zrobiłby to samo, mniej rozważnie, pod wpływem szalejących emocji. Dzikich, nieokiełznanych, nie bacząc na tych obcych, którymi dla niego byli. I on był dla nich. Ale Jim w logikę nigdy nie był dobry, reagował emocjonalnie. Rozsądek, który błysnął szybko był tłumiony przez rosnące w nim emocje, ponowne poczucie zagrożenia. Spokój. Ten obcy, poszukiwany, zachowywał spokój. James pozostawał spokojny, ale walczył sam ze sobą, z pozwoleniem sobie lekkomyślnie na więcej. jeszcze póki myślał trzeźwo powinien coś wynegocjować. Widział, że Thomas nie zostawi tej dziewczyny, a oni nie mogli zostawić jego. Byli w pułapce, potrzasku. Kurczowo trzymał się myśli, że razem. Ale jeśli tu przyjdą, jeśli zjawi się tu Justine Tonks i grzyb wie kto jeszcze, mogło przestać być spokojnie. I zrobi się niebezpiecznie. I nie mógł pozwolić na to, by coś stało się siostrze, żonie, nawet przez miłostki brata. Thomas musiał ochłonąć i to dostrzec wreszcie.
Pokręcił głową kiedy Marcel przeprosił prostym słowem, łamanym i może romsko brzmiącym dla obcych — dla niego niepoprawnie, drętwo, ale nic nie powiedział i nie patrzył na niego, nie zdradzając, w gruncie rzeczy o co mu chodziło. Ale kiedy znów się odezwał. Kiedy za nich poręczył, błyskawicznie obrócił głowę w jego kierunku. Zalała go fala ciepła. Nie. Fala gorąca, gęsta, jak lawa, oblepiająca, parząca narządy wewnętrzne bólem tak żywym, jak kilka tygodni temu, w zimnych, ciasnych pomieszczeniach Tower, które nie tylko wzbudziły w nim wtedy panikę zrodzoną z przeszłości, ale i nowe, nieznane emocje i uczucia, których nigdy w życiu nie zapomni.
— Nie poświadczy — odezwał się głośno, wyraźnie i ostro, spoglądając na Michaela. — Nie poświadczy. Nie zrobi tego— powtórzył, jakby ten nie dosłyszał, choć powtórzenie było już kierowane głównie do Sallowa. Dureń. Cholerny bohater. Wiedział, że oddałby dla nich każdą część ciała, a nawet głowę. I dla niego James zrobiłby to samo. Był rodziną. Nie z krwi, był częścią ich stada od pierwszego dnia w Hogwarcie, kiedy wywinął mu numer. Przełknął ślinę. —Nie możesz tego co plecie uznać za wiążące. Każdy przyparty do muru powie to, co chcesz usłyszeć. Ze strachu. — Każdy się bał. nawet ci najodważniejsi. Marcel też się bał. O nich. Nie powinien, nie byli dziś przedmiotem negocjacji, dziewczyna ściągnęła im na głowę kłopoty, ale nie byli dla niej zagrożeniem. Dotąd nie zakładał, by miał wejść w tą rolę, chciał się usunąć wraz z rodzeństwem, wiedząc, że Marcel rozwiąże z nimi swoje sprawy, ale teraz nie mógł na to pozwolić. Nie mógł dać Sallowowi nadstawić za nich karku, poręczyć. Już raz to zrobił. I dziś nie miał ręki. Przez nich. — Ty — zwrócił się w stronę Michaela, wbijając w niego ostre spojrzenie; ale nie pozbawione strachu, brawury, głupiej i bezmyślnej odwagi. — Dla swoich sióstr zrobisz wszystko. Zabiłbyś nas bez wahania. — ocenił łatwo po słowach, które przed chwilą usłyszał. — Oświecę cię pewnie, ale my zrobilibyśmy to samo, by chronić siebie. Mamy was gdzieś! — podniósł głos niecelowo, emocje zaczynały mącić mu umysł. — Nie obchodzi nas kim jesteście i co robicie, póki robicie to z dala od nas. Może wasze życie jest cenniejsze dla ministerstwa niż nasze, ale w naszych oczach ma identyczną wartość. Mamy takie same prawo do tego, by walczyć o przetrwanie jak wy. I też chcemy przeżyć. Nie możecie wymagać od nas niczego, a już na pewno, że będziemy dławić się waszymi tajemnicami i występkami kosztem siebie, jeśli nas do tego zmuszą. Lojalności nie da się zagwarantować groźbą, nawet kupić. Zawsze znajdzie się ktoś kto da więcej albo m o ż e więcej. Bierzesz go za gwaranta, Merlinowi ducha winnego czarodzieja, dobrego przyjaciela, wiedząc, że nie jest w stanie zapobiec niczemu. Wiedząc, że to nic innego jak ultimatum, bo jeśli za nas nie poręczy to straci nas! — Wściekł się, zadrżał gniewnie. To było nie w porządku. Wojna nie była sprawiedliwa, zagrywki żadnej ze stron także, niepotrzebnie oczekiwał tego od nich. Łudził się jednak, że jeśli Marcel z nimi współpracował nie byli złymi ludźmi. — Jesteśmy prostymi ludźmi, nie baw się z nami w polityczne gierki. Każąc mu nadstawić za nas głowę niczym nie różnicie się od ludzi, którzy chcą waszej śmierci.
Kiedy Sheila przyciągnęła do siebie Kerstin, spojrzał na nią z bliska. Już nie wydawała się taka podobna do Jeanie, pomimo swojej delikatnej, dziewczęcej i jakże innej od nich, w połowie cyganów urody. Wiedział, że nie było już innego wyjścia. Thomas podjął pewne kroki, Sheila teraz. Jedna z wielu rzeczy, którą nauczyli go cygańscy krewni było to, że kłócić się mogli między sobą, skakać do gardeł i przegadywać, ale stojąc w świecie oni i my, przed nimi zawsze mówili jednym głosem.
— Jeśli mój brat chce twoją siostrę wziąć za żonę — zaczął już spokojniej, puszczając Sheilę i zostawiając ją i Kerstin tuż za swoimi plecami. — To znaczy, że należy już do naszej rodziny. A my za rodzinę walczymy. Tak jak umiemy. I do ostatniej kropli krwi. — Urwał, zanim głos mu się załamał. Moe Thomasowi nie udało się obronić bliskich, nie uchronił ich przed tym losem. Ba, naraził ich na to wszystko. A mimo to, nikt nie zakwestionował jego przynależności do kręgu. Byli rodziną, która zrobi dla siebie wszystko. Stanęli przeciwko oprawcom ramię w ramię za nim, wiedząc, że są na straconej pozycji. A teraz, jeśli Kerstin miała być jego żoną, jeśli tego chciał, musieli zrobić to samo. Tyle mogli zrobić dla tych, którzy ponieśli śmierć przed dwoma laty. Dla swoich dziadków, przodków, kuzynów. Dbać i pielęgnować to, czego ich nauczyli.
Pokręcił głową kiedy Marcel przeprosił prostym słowem, łamanym i może romsko brzmiącym dla obcych — dla niego niepoprawnie, drętwo, ale nic nie powiedział i nie patrzył na niego, nie zdradzając, w gruncie rzeczy o co mu chodziło. Ale kiedy znów się odezwał. Kiedy za nich poręczył, błyskawicznie obrócił głowę w jego kierunku. Zalała go fala ciepła. Nie. Fala gorąca, gęsta, jak lawa, oblepiająca, parząca narządy wewnętrzne bólem tak żywym, jak kilka tygodni temu, w zimnych, ciasnych pomieszczeniach Tower, które nie tylko wzbudziły w nim wtedy panikę zrodzoną z przeszłości, ale i nowe, nieznane emocje i uczucia, których nigdy w życiu nie zapomni.
— Nie poświadczy — odezwał się głośno, wyraźnie i ostro, spoglądając na Michaela. — Nie poświadczy. Nie zrobi tego— powtórzył, jakby ten nie dosłyszał, choć powtórzenie było już kierowane głównie do Sallowa. Dureń. Cholerny bohater. Wiedział, że oddałby dla nich każdą część ciała, a nawet głowę. I dla niego James zrobiłby to samo. Był rodziną. Nie z krwi, był częścią ich stada od pierwszego dnia w Hogwarcie, kiedy wywinął mu numer. Przełknął ślinę. —Nie możesz tego co plecie uznać za wiążące. Każdy przyparty do muru powie to, co chcesz usłyszeć. Ze strachu. — Każdy się bał. nawet ci najodważniejsi. Marcel też się bał. O nich. Nie powinien, nie byli dziś przedmiotem negocjacji, dziewczyna ściągnęła im na głowę kłopoty, ale nie byli dla niej zagrożeniem. Dotąd nie zakładał, by miał wejść w tą rolę, chciał się usunąć wraz z rodzeństwem, wiedząc, że Marcel rozwiąże z nimi swoje sprawy, ale teraz nie mógł na to pozwolić. Nie mógł dać Sallowowi nadstawić za nich karku, poręczyć. Już raz to zrobił. I dziś nie miał ręki. Przez nich. — Ty — zwrócił się w stronę Michaela, wbijając w niego ostre spojrzenie; ale nie pozbawione strachu, brawury, głupiej i bezmyślnej odwagi. — Dla swoich sióstr zrobisz wszystko. Zabiłbyś nas bez wahania. — ocenił łatwo po słowach, które przed chwilą usłyszał. — Oświecę cię pewnie, ale my zrobilibyśmy to samo, by chronić siebie. Mamy was gdzieś! — podniósł głos niecelowo, emocje zaczynały mącić mu umysł. — Nie obchodzi nas kim jesteście i co robicie, póki robicie to z dala od nas. Może wasze życie jest cenniejsze dla ministerstwa niż nasze, ale w naszych oczach ma identyczną wartość. Mamy takie same prawo do tego, by walczyć o przetrwanie jak wy. I też chcemy przeżyć. Nie możecie wymagać od nas niczego, a już na pewno, że będziemy dławić się waszymi tajemnicami i występkami kosztem siebie, jeśli nas do tego zmuszą. Lojalności nie da się zagwarantować groźbą, nawet kupić. Zawsze znajdzie się ktoś kto da więcej albo m o ż e więcej. Bierzesz go za gwaranta, Merlinowi ducha winnego czarodzieja, dobrego przyjaciela, wiedząc, że nie jest w stanie zapobiec niczemu. Wiedząc, że to nic innego jak ultimatum, bo jeśli za nas nie poręczy to straci nas! — Wściekł się, zadrżał gniewnie. To było nie w porządku. Wojna nie była sprawiedliwa, zagrywki żadnej ze stron także, niepotrzebnie oczekiwał tego od nich. Łudził się jednak, że jeśli Marcel z nimi współpracował nie byli złymi ludźmi. — Jesteśmy prostymi ludźmi, nie baw się z nami w polityczne gierki. Każąc mu nadstawić za nas głowę niczym nie różnicie się od ludzi, którzy chcą waszej śmierci.
Kiedy Sheila przyciągnęła do siebie Kerstin, spojrzał na nią z bliska. Już nie wydawała się taka podobna do Jeanie, pomimo swojej delikatnej, dziewczęcej i jakże innej od nich, w połowie cyganów urody. Wiedział, że nie było już innego wyjścia. Thomas podjął pewne kroki, Sheila teraz. Jedna z wielu rzeczy, którą nauczyli go cygańscy krewni było to, że kłócić się mogli między sobą, skakać do gardeł i przegadywać, ale stojąc w świecie oni i my, przed nimi zawsze mówili jednym głosem.
— Jeśli mój brat chce twoją siostrę wziąć za żonę — zaczął już spokojniej, puszczając Sheilę i zostawiając ją i Kerstin tuż za swoimi plecami. — To znaczy, że należy już do naszej rodziny. A my za rodzinę walczymy. Tak jak umiemy. I do ostatniej kropli krwi. — Urwał, zanim głos mu się załamał. Moe Thomasowi nie udało się obronić bliskich, nie uchronił ich przed tym losem. Ba, naraził ich na to wszystko. A mimo to, nikt nie zakwestionował jego przynależności do kręgu. Byli rodziną, która zrobi dla siebie wszystko. Stanęli przeciwko oprawcom ramię w ramię za nim, wiedząc, że są na straconej pozycji. A teraz, jeśli Kerstin miała być jego żoną, jeśli tego chciał, musieli zrobić to samo. Tyle mogli zrobić dla tych, którzy ponieśli śmierć przed dwoma laty. Dla swoich dziadków, przodków, kuzynów. Dbać i pielęgnować to, czego ich nauczyli.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo pogrąża się, próbując pomóc. Może za mało czasu spędziła poza swoim maleńkim światem rozciągającym się na spowitej wrzosem ścieżce między wybrzeżem Exmoor, a lecznicą w Dolinie Godryka - na froncie była wyłącznie jeden raz, pod opieką lorda Greengrassa, z każdej strony otoczona troską. Nie zdawała sobie sprawy, że w domu Thomasa, gdzie żyje najwyraźniej trzech chłopców i jedna dziewczyna, może brakować zapasów na kanapki z masłem - wydawało jej dotąd, że Tonksowie jako rodzina znajdują się w trudnej sytuacji, tak przynajmniej twierdziła Justine, że żyją ubogo - ale choć Kerstin nie mogła przyrządzać takich obiadów, jak robiła ich mama w domu i musiała prowadzić regularny spis zawartości spiżarki, nie cierpiała głodu. Mieli co jeść, było to jednak jedzenie mało urozmaicone.
Była zaskoczona, kiedy Thomas objął ją i powstrzymał przed odejściem - powiedziała przecież surowo, czego oczekuje - ale nie zdążyła zacząć się wykłócać, bo w oczy rzucił jej się po raz kolejny łapiący za serce strach Sheili, złość Jamesa i Carringtona. I te kanapki, które trzymała w ręce, a na których cieniutkie kawałki rzodkiewki leżały wyłącznie na suchym chlebie.
Warga Kerstin zadrżała, ale nie rozpłakała się znowu. Ile mogła płakać, skoro sama zaczęła? Młodziutka Sheila na to nie zasługiwała, tak samo jak kochany Thomas i jego bracia.
- Już wszystko rozumiem. Wierzę ci, Thomas, wierzę ci - powiedziała gorączkowo, przytulając się do niego na krótką chwilę, nasycając zmysły znajomym zapachem, zanim odsunęła się, odsunęła od nich wszystkich, wreszcie rozumiejąc, że przytłacza ich, zamiast pomagać.
Drżącą ręką dopiła herbatę i wsunęła do ust kawałek suchego chleba. Może to i lepiej, że ze stresu napchała go za dużo i nie mogła nic powiedzieć przez cały czas, gdy słuchała wymiany zdań między swoim bratem a pozostałymi chłopcami. Oczy tak ją piekły, oddychanie przychodziło z trudem, ale musiała, musiała sobie z tym poradzić. Udowodnić, że nie jest tak słaba, za jaką ją uważają, bo jak dotąd robiła wręcz odwrotnie.
W końcu odstawiła pusty talerz ostrożnie na kanapę, obeszła Sheilę i Jamesa, którzy próbowali ją bronić, pomału wyplątując palce z delikatnego uścisku małej, dziewczęcej ręki; nie gładząc Sheili już po drodze po włosach, nie dotykając, dochodząc do wniosku, że może nie ma prawa. Podeszła za to do Michaela i złapała go mocno za dłoń, dużą, ciepłą i znajomą. Zbyt wielki ból sprawiało jej obserwowanie z jakim ponurym poczuciem obowiązku stanął naprzeciw ich wszystkich.
- Masz rację, Michael. Nie powinnam była nikogo okłamywać. - Powiedziała na tyle pewnie, na ile pozwalał jej zachrypnięty głos. - Ale oni też mają rację. - Przechyliła głowę i pozwoliła, żeby złoty lok opadł jej na czoło, zasłonił twarz, którą wstydliwie starała się ukryć przed Carringtonem, Thomasem i jego rodzeństwem. - Skrzywdziłam obie nasze rodziny. - Głos zadygotał jej niepewnie przy słowie "Nasze". - Nie chcę, żeby ktoś musiał poświadczać za nich albo za nas. Przyszliśmy tu bezprawnie, przede wszystkim ja. Wiem, że ty chciałeś mnie tylko chronić - Wyciągnęła rękę; musiała wspiąć się na palce, żeby oprzeć ją na policzku brata. - Proszę, nie straszmy już nikogo i nie szantażujmy. Po prostu chodźmy do domu.
Słowa Jamesa i Carringotna poruszyły i wzruszyły ją bardziej niż byłaby to w stanie wyrazić. Zdała sobie sprawę, że sytuacji, przynajmniej teraz, dzisiaj, nie będzie się dało naprawić. Że postawiła własną rodzinę w złym świetle i śmiertelnie wystraszyła rodzinę Thomasa, który od miesiąca zaprzątał niemal każdą jej myśl. Ten dobry, pogodny chłopiec, opowiadający najpiękniejsze historie i opiekujący się bliskimi...
- James, dziękuję. I tobie też, panie Marcelu - powiedziała nieśmiało, ale w oczy spojrzała tylko Tomkowi, czując, że serce rwie jej się na kawałki z tęsknoty. - Te zaręczyny... zostaw je na razie. Zapomnijmy o tym. Nie zasługuję na nie. - Tak bardzo starała się nie rozpłakać, że boleśnie wbiła Michaelowi paznokcie w skórę. - Nikt nie będzie nikogo zabijał ani p-p-przypierał do muru. - Nieznane słowa smakowały gorzko. - Michael, weźmiesz mnie do domu? Musimy złapać Justine. - Chciała zabrzmieć dzielnie, ale wyszło tak jak się czuła; żałośliwie.
Była zaskoczona, kiedy Thomas objął ją i powstrzymał przed odejściem - powiedziała przecież surowo, czego oczekuje - ale nie zdążyła zacząć się wykłócać, bo w oczy rzucił jej się po raz kolejny łapiący za serce strach Sheili, złość Jamesa i Carringtona. I te kanapki, które trzymała w ręce, a na których cieniutkie kawałki rzodkiewki leżały wyłącznie na suchym chlebie.
Warga Kerstin zadrżała, ale nie rozpłakała się znowu. Ile mogła płakać, skoro sama zaczęła? Młodziutka Sheila na to nie zasługiwała, tak samo jak kochany Thomas i jego bracia.
- Już wszystko rozumiem. Wierzę ci, Thomas, wierzę ci - powiedziała gorączkowo, przytulając się do niego na krótką chwilę, nasycając zmysły znajomym zapachem, zanim odsunęła się, odsunęła od nich wszystkich, wreszcie rozumiejąc, że przytłacza ich, zamiast pomagać.
Drżącą ręką dopiła herbatę i wsunęła do ust kawałek suchego chleba. Może to i lepiej, że ze stresu napchała go za dużo i nie mogła nic powiedzieć przez cały czas, gdy słuchała wymiany zdań między swoim bratem a pozostałymi chłopcami. Oczy tak ją piekły, oddychanie przychodziło z trudem, ale musiała, musiała sobie z tym poradzić. Udowodnić, że nie jest tak słaba, za jaką ją uważają, bo jak dotąd robiła wręcz odwrotnie.
W końcu odstawiła pusty talerz ostrożnie na kanapę, obeszła Sheilę i Jamesa, którzy próbowali ją bronić, pomału wyplątując palce z delikatnego uścisku małej, dziewczęcej ręki; nie gładząc Sheili już po drodze po włosach, nie dotykając, dochodząc do wniosku, że może nie ma prawa. Podeszła za to do Michaela i złapała go mocno za dłoń, dużą, ciepłą i znajomą. Zbyt wielki ból sprawiało jej obserwowanie z jakim ponurym poczuciem obowiązku stanął naprzeciw ich wszystkich.
- Masz rację, Michael. Nie powinnam była nikogo okłamywać. - Powiedziała na tyle pewnie, na ile pozwalał jej zachrypnięty głos. - Ale oni też mają rację. - Przechyliła głowę i pozwoliła, żeby złoty lok opadł jej na czoło, zasłonił twarz, którą wstydliwie starała się ukryć przed Carringtonem, Thomasem i jego rodzeństwem. - Skrzywdziłam obie nasze rodziny. - Głos zadygotał jej niepewnie przy słowie "Nasze". - Nie chcę, żeby ktoś musiał poświadczać za nich albo za nas. Przyszliśmy tu bezprawnie, przede wszystkim ja. Wiem, że ty chciałeś mnie tylko chronić - Wyciągnęła rękę; musiała wspiąć się na palce, żeby oprzeć ją na policzku brata. - Proszę, nie straszmy już nikogo i nie szantażujmy. Po prostu chodźmy do domu.
Słowa Jamesa i Carringotna poruszyły i wzruszyły ją bardziej niż byłaby to w stanie wyrazić. Zdała sobie sprawę, że sytuacji, przynajmniej teraz, dzisiaj, nie będzie się dało naprawić. Że postawiła własną rodzinę w złym świetle i śmiertelnie wystraszyła rodzinę Thomasa, który od miesiąca zaprzątał niemal każdą jej myśl. Ten dobry, pogodny chłopiec, opowiadający najpiękniejsze historie i opiekujący się bliskimi...
- James, dziękuję. I tobie też, panie Marcelu - powiedziała nieśmiało, ale w oczy spojrzała tylko Tomkowi, czując, że serce rwie jej się na kawałki z tęsknoty. - Te zaręczyny... zostaw je na razie. Zapomnijmy o tym. Nie zasługuję na nie. - Tak bardzo starała się nie rozpłakać, że boleśnie wbiła Michaelowi paznokcie w skórę. - Nikt nie będzie nikogo zabijał ani p-p-przypierał do muru. - Nieznane słowa smakowały gorzko. - Michael, weźmiesz mnie do domu? Musimy złapać Justine. - Chciała zabrzmieć dzielnie, ale wyszło tak jak się czuła; żałośliwie.
Był spanikowany, wciąż się bał, ale zaczynał powoli myśleć trzeźwiej. Kombinować, myśleć nad słowami... Jak... Jak to wszystko załagodzić?
Mimo, że wciąż jego oczy były opuchnięte po płaczu, zerknął na siostrę, kiedy usłyszał swoje imię. Uśmiechnął się do niej. Lekko, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Nic mu nie było, był w stanie się uśmiechać, więc nic mu nie było. Ten człowiek mu nic nie zrobił, tylko wystraszył.
- Nie jest, tylko grozi Paprotko... Jimmy, zabierz ją. Jak raz, proszę cię... Nie możesz się mnie raz posłuchać? Wiesz, że wrócę - powiedział, wiedząc przecież, że nie mógł wyjść. Gdyby wyszedł, co by to znaczyło? Że rezygnuje z Kerstin? Nie mógłby tego zrobić, nie chciał tego zrobić!
A mimo to wiedział, że Tonks miał rację. Po części. Ale nie miał prawa tutaj tak wbiegać.
Przeniósł natychmiastowo wzrok w stronę Marcela. Miał poręczyć?
- Już to zrobił raz Tower, już raz poręczył. Czym się różnisz od nich? Od tych z Ministerstwa grożąc nam? - zapytał zaraz wbijając wzrok w Tonksa. Ulżyło mu, że Marcel... - Co mu zrobisz jak nie poręczy? Odetniesz drugą rękę, a może nogę? A może nas zaatakujesz?
Nie powinien tego robić. Nie powinien poświadczać.
- Czego oczekujesz? Czemu byłem w Tower? Proszę bardzo, raz poszedłem zarejestrować różdżkę. Brzydko mi z oczu patrzało, a że byłem w Szkocji przez ostatnie lata, zaczęli mnie przepytywać - co prawda przy okazji kłamałem, ale to nie o tym mowa przecież - dokładnie tak jak ty to robisz teraz. Oni nie pytali, wymagali konkretnych odpowiedzi. I wiesz co zrobiłem? Kłamałem i zmyślałem, tak. I wypuścili mnie. Stąd wiem, że były egzekucje tam w środku, że ludzie nie zginęli na publicznych egzekucjach, a niektórzy nawet się nie dowiedzą, że ich bliscy zginęli. Byłem zarejestrować różdżkę, żeby móc zostać w Londynie, przy mojej rodzinie - dodał, zaciskając szczękę. Nie miał problemów z mówieniem o tym, ale... miał się przyznać przed Jamesem, że to wtedy...
Stanął przed młodszym bratem. Nie da mu go zaatakować, nie pozwoli żeby się rzucił z pięściami na Michaela jak to zrobił u Jaydena, nie pozwoli żeby znów został skrzywdzony magią.
- Drugi raz tam wylądowałem, bo pomagałem Marcelowi. Zostałem na rynku w Londynie, kiedy rozdawano żywność, podkładając zęby do tej zupy, wywołując zamieszanie. Po wszystkim były aresztowania i zgarnęli mnie razem z innymi. Wywoływałem zamieszanie tam, żeby ta cała propaganda miała sens i podjudzałem ludzi, ale nie wiedzieli, że to robiłem. Bo kłamałem - mówił pewniej, twardo. Udawał, że się nie bał - bo w końcu Michael wciąż był przerażający. Nawet jeśli nieco mniej, nawet jeśli pamiętał aurora sprzed kilku tygodni, który nie mógł przecież być zły, zakopując trupy przypadkowych ludzi.
Zresztą, podobnymi historyjkami... Potrafił coś ukryć i zataić. Jeśli musiał, jeśli chciał. Potrafił kłamać. To jedyne co potrafił, jego jedyna broń. Potrafił się wywinąć rozmową, zrzucić na coś winę, nawet jeśli czasem, a może częściej niż czasem, obrywał za to.
- Trzecim razem było zamieszanie na jarmarku. Oskarżono nas o kradzież, a Marcel się tylko potknął i upuścił łyżwy. James tylko się przewrócił. Ale ładnie wygląda grupa biednych chłopaczków okrzyknięta szajką kieszonkowców, która została złapana na ulicach Londynu. Ładnie to pokazuje, że nowy rząd wprowadza jakiś pieprzony ład i porządek, a kto się przejmie losem grupy sierot? Mówisz o waszym ojcu, ile ty sam masz lat... Czym się różnisz od ministerstwa? Zastraszasz moją siostrę tak jak oni! Straszysz dziecko! Masz ojca? Super, masz szczęście. Wiesz co nasz robił? Dokładnie to co ty teraz. Zaczniesz nas atakować jeszcze jak on? - dodał, marszcząc brwi. Nie, nie potrafił walczyć. Potrafił walczyć tylko słowem, wymyślając bajki lub dobarwiając je i denerwować ludzi przekręcaniem swoich słów - a Marcel i James, i Sheila wiedzieli, że niedokładnie tak to wszystko miało miejsce na jarmarku świątecznym, a jednocześnie Michael nie był w stanie tego potwierdzić czy zaprzeczyć. Przynajmniej Thomas miał taką nadzieję. Przecież dobrze widział tę propagandę... Ludzie chcieli być zapewnieni o tym, że Londyn był bezpieczny. To dobrze działało w wizji Londynu.
- To mnie naucz - dodał podnosząc wzrok zaraz na Tonksa. - Naucz mnie jak ich bronić. Moją rodzinę, i twoją siostrę. Jesteś jakimś obcym facetem, który wbiega do cudzego domu, och przepraszam, zapomniałem - do domu profesor Bagshot, bo przecież zmarli potrzebują domów bardziej niż żywi - i na nas krzyczy. Zastraszasz dzieci. Myślisz, że umiem walczyć bardziej niż bić się na pięści? Myślisz, że miał mnie kto nauczyć? - mówił, marszcząc brwi. Przecież do rozpoczęcia Hogwartu przez niego nie wiedzieli nawet do końca, że są czarodziejami! - Jak mi nie pokażesz to sam się nauczę. Jak bronić moją rodzinę, i jak bronić Kerstin. Nie potrzebuję twojej czy waszego ojca zgody na ślub - dodał, marszcząc brwi.
Chociaż zaraz zerknął z lżejszym uśmiechem na Kerry, a później z lekką ulgą na Marcela. I z niepokojem. Niby on się pakował w tarapaty, ale to Marcel wpakował się w wojnę. Idiota.
Mimo, że wciąż jego oczy były opuchnięte po płaczu, zerknął na siostrę, kiedy usłyszał swoje imię. Uśmiechnął się do niej. Lekko, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Nic mu nie było, był w stanie się uśmiechać, więc nic mu nie było. Ten człowiek mu nic nie zrobił, tylko wystraszył.
- Nie jest, tylko grozi Paprotko... Jimmy, zabierz ją. Jak raz, proszę cię... Nie możesz się mnie raz posłuchać? Wiesz, że wrócę - powiedział, wiedząc przecież, że nie mógł wyjść. Gdyby wyszedł, co by to znaczyło? Że rezygnuje z Kerstin? Nie mógłby tego zrobić, nie chciał tego zrobić!
A mimo to wiedział, że Tonks miał rację. Po części. Ale nie miał prawa tutaj tak wbiegać.
Przeniósł natychmiastowo wzrok w stronę Marcela. Miał poręczyć?
- Już to zrobił raz Tower, już raz poręczył. Czym się różnisz od nich? Od tych z Ministerstwa grożąc nam? - zapytał zaraz wbijając wzrok w Tonksa. Ulżyło mu, że Marcel... - Co mu zrobisz jak nie poręczy? Odetniesz drugą rękę, a może nogę? A może nas zaatakujesz?
Nie powinien tego robić. Nie powinien poświadczać.
- Czego oczekujesz? Czemu byłem w Tower? Proszę bardzo, raz poszedłem zarejestrować różdżkę. Brzydko mi z oczu patrzało, a że byłem w Szkocji przez ostatnie lata, zaczęli mnie przepytywać - co prawda przy okazji kłamałem, ale to nie o tym mowa przecież - dokładnie tak jak ty to robisz teraz. Oni nie pytali, wymagali konkretnych odpowiedzi. I wiesz co zrobiłem? Kłamałem i zmyślałem, tak. I wypuścili mnie. Stąd wiem, że były egzekucje tam w środku, że ludzie nie zginęli na publicznych egzekucjach, a niektórzy nawet się nie dowiedzą, że ich bliscy zginęli. Byłem zarejestrować różdżkę, żeby móc zostać w Londynie, przy mojej rodzinie - dodał, zaciskając szczękę. Nie miał problemów z mówieniem o tym, ale... miał się przyznać przed Jamesem, że to wtedy...
Stanął przed młodszym bratem. Nie da mu go zaatakować, nie pozwoli żeby się rzucił z pięściami na Michaela jak to zrobił u Jaydena, nie pozwoli żeby znów został skrzywdzony magią.
- Drugi raz tam wylądowałem, bo pomagałem Marcelowi. Zostałem na rynku w Londynie, kiedy rozdawano żywność, podkładając zęby do tej zupy, wywołując zamieszanie. Po wszystkim były aresztowania i zgarnęli mnie razem z innymi. Wywoływałem zamieszanie tam, żeby ta cała propaganda miała sens i podjudzałem ludzi, ale nie wiedzieli, że to robiłem. Bo kłamałem - mówił pewniej, twardo. Udawał, że się nie bał - bo w końcu Michael wciąż był przerażający. Nawet jeśli nieco mniej, nawet jeśli pamiętał aurora sprzed kilku tygodni, który nie mógł przecież być zły, zakopując trupy przypadkowych ludzi.
Zresztą, podobnymi historyjkami... Potrafił coś ukryć i zataić. Jeśli musiał, jeśli chciał. Potrafił kłamać. To jedyne co potrafił, jego jedyna broń. Potrafił się wywinąć rozmową, zrzucić na coś winę, nawet jeśli czasem, a może częściej niż czasem, obrywał za to.
- Trzecim razem było zamieszanie na jarmarku. Oskarżono nas o kradzież, a Marcel się tylko potknął i upuścił łyżwy. James tylko się przewrócił. Ale ładnie wygląda grupa biednych chłopaczków okrzyknięta szajką kieszonkowców, która została złapana na ulicach Londynu. Ładnie to pokazuje, że nowy rząd wprowadza jakiś pieprzony ład i porządek, a kto się przejmie losem grupy sierot? Mówisz o waszym ojcu, ile ty sam masz lat... Czym się różnisz od ministerstwa? Zastraszasz moją siostrę tak jak oni! Straszysz dziecko! Masz ojca? Super, masz szczęście. Wiesz co nasz robił? Dokładnie to co ty teraz. Zaczniesz nas atakować jeszcze jak on? - dodał, marszcząc brwi. Nie, nie potrafił walczyć. Potrafił walczyć tylko słowem, wymyślając bajki lub dobarwiając je i denerwować ludzi przekręcaniem swoich słów - a Marcel i James, i Sheila wiedzieli, że niedokładnie tak to wszystko miało miejsce na jarmarku świątecznym, a jednocześnie Michael nie był w stanie tego potwierdzić czy zaprzeczyć. Przynajmniej Thomas miał taką nadzieję. Przecież dobrze widział tę propagandę... Ludzie chcieli być zapewnieni o tym, że Londyn był bezpieczny. To dobrze działało w wizji Londynu.
- To mnie naucz - dodał podnosząc wzrok zaraz na Tonksa. - Naucz mnie jak ich bronić. Moją rodzinę, i twoją siostrę. Jesteś jakimś obcym facetem, który wbiega do cudzego domu, och przepraszam, zapomniałem - do domu profesor Bagshot, bo przecież zmarli potrzebują domów bardziej niż żywi - i na nas krzyczy. Zastraszasz dzieci. Myślisz, że umiem walczyć bardziej niż bić się na pięści? Myślisz, że miał mnie kto nauczyć? - mówił, marszcząc brwi. Przecież do rozpoczęcia Hogwartu przez niego nie wiedzieli nawet do końca, że są czarodziejami! - Jak mi nie pokażesz to sam się nauczę. Jak bronić moją rodzinę, i jak bronić Kerstin. Nie potrzebuję twojej czy waszego ojca zgody na ślub - dodał, marszcząc brwi.
Chociaż zaraz zerknął z lżejszym uśmiechem na Kerry, a później z lekką ulgą na Marcela. I z niepokojem. Niby on się pakował w tarapaty, ale to Marcel wpakował się w wojnę. Idiota.
pozwolicie, że uznam że wszystko działo się po kolei - akapit dla osoby!
Utkwił uważne spojrzenie w Carringtonie, gdy ręczył po kolei za każdą zgromadzoną tu osobę. Byli dobrymi ludźmi, ale czy to wystarczyło, by Kerstin była z nimi bezpieczna? Nie wyglądał na do końca przekonanego, nie do końca zdając sobie nawet sprawę jak wygląda - górując nad Carringtonem wzrostem, martwiąc się o Kerstin, stresując się przed pełnią księżyca i od miesiąca (to równy miesiąc, miesiąc odkąd jego podobizny pojawiły się wszędzie, miesiąc odkąd stracił ostatnie resztki stabilności) czując się zaszczutym przez każdego nieznajomego.
-Rodziny. - powtórzył wreszcie miękko i dopiero wtedy jego twarz złagodniała. Dlaczego od tego nie rozpoczął? To... to mogło załatwić sprawę. Pokręcił lekko głową, gdy Carrington mówił dalej - nagle wydał się rozczarowany. Nie jego słowami, ale tym jak postrzegał ich pojawienie się w tym domu, jak wszyscy to postrzegali. Naprawdę - lękali się Justine jakby miała rzucić tutaj Bombardę jak na Placu? Te cholerne plakaty naprawdę działały. Gdy Marcelius wypomniał winę Kerstin, w oczach Tonksa odbiło się coś na kształt smutku, ale nie skomentował tego w żaden sposób - stał murem za Justine, gdy wróciła do domu po Connaught Square i Azkabanie, już zreprymendował Kerrie, rodzina wiązała się z trudną lojalnością - Mike nawet nie wiedział, ile Carrington poświęcił już dla Thomasa.
-Brzmisz, jakby to była interwencja Biura Aurorów, a nie starszego brata. Wierzcie mi, z przestępcami rozmawiam inaczej - nie rozmawiał, gdy spróbował z jednym porozmawiać to skończył z bliznami na całym torsie. -Kerstin przepłakała całą noc, chcieliśmy sprawdzić co z nią - zerknął wymownie na feniksa -najwyraźniej osobno. - gdyby porozmawiali rano, uniknęliby tego całego nieporozumienia, ale wybiegła z domu zbyt prędko, a on zbyt się zmartwił, że działo się coś złego. Nikt nie powiedział mu, że siostra ma adoratora, że to nieszczęśliwa miłość. -Nie martwcie się, nikt mnie tu nie widział. - poruszał się ostrożnie, nawet po bezpiecznej Dolinie Godryka. Lękał się o siostrę, sprawdził czy ktoś za nią nie idzie.
Westchnął ciężko, myśląc, że prośby Carringtona i Kerrie miały trochę rozsądku. Nie ma co eskalować sytuacji. Przymknął na moment oczy i w tym chaosie emocji odnalazł wspomnienie malutkiej Kerrie, niespełna trzyletniej. Opowiadał jej o Hogwarcie, oczy się jej świeciły. Pomyślał o weselu Macmillana, o wspólnej zabawie i poszukiwaniu skarbów z siostrą, gdy wszyscy byli bezpieczni. O tańcach na Festiwalu Lata, o rozgwieżdżonym niebie.
-Expecto Patronum. - przed nim zmaterializował się świetlisty wilk, potężny jak magia Zakonu, której użył do wyczarowania patronusa. -Wszyscy, spokojnie. - w teorii powinien nieść nadzieję, pamiętał jak sama jego obecność pokrzepiała Finley i Ronję, ale czy tutaj cokolwiek pomoże? -Powiedz mojej drugiej siostrze: Znalazłem Kerrie, jest bezpieczna, nie musisz jej już szukać, spotkamy was w domu. - wilk pognał na zewnątrz, wymijając po drodze przestraszonych Cyganów i Kerrie. Mike podchwycił spojrzenie Marceliusa, zadowolony? We wzrok aurora widać było niezadane kalkulujące pytanie, mam coś z nimi zrobić? Szybki Confundus nie powinien nikomu zaszkodzić, ale skoro to rodzina Marceliusa, decyzja należała do niego.
Przeniósł wzrok na Jamesa, a więc tak miał na imię. Ten odezwał się ostro, z przekonaniem - chyba nawet większym od Carringtona. Wysłuchał gniewnej tyrady w milczeniu, a James mógłby przysiąc, że widział jak kącik ust aurora drga lekko w górę - ale może tylko mu się wydawało?
(Gniewny szczeniak. W gniewie jest prawda.)
-Jeśli twój brat chce wziąć moją siostrę za żonę, naraża swoje życie. Jak każdy czarodziej, który ma teraz mugolską krew i bierze pod ochronę mugoli. - Thomas Doe powinien o tym wiedzieć, nawet jeśli myślał, że zakochał się w Kerstin Wilde. Nazwisko "Tonks" niosło za sobą dodatkowy ciężar, dodatkową odpowiedzialność, dodatkowe ryzyko i nie powinna wprowadzać go w błąd; ale każdy spokrewniony z mugolami czarodziej powinien z nadzieją patrzeć na Zakon Feniksa, bo nic innego im nie pozostało. Żaden inny Zakon Smoka nie wygra tej wojny pokojowo, a Tonks już dawno splamił swoje ręce krwią aby inni mogli przeżyć, kalkulacja raz była prosta a raz niewyobrażalnie trudna. Krzyk Pomony Vane wciąż dźwięczał mu w uszach - zostawił tam żonę dawnego przyjaciela, by iść z Farleyem po Justine. Wszystko było teraz ryzykiem, nawet rodzina i wszyscy powinni to rozumieć - może oprócz tamtego narwanego szatyna, który wciąż gadał o klątwach na spotkaniach Zakonu i podobno wziął żonę z jakiejś konserwatywnej rodziny, ale chyba nawet on trzymał ją gdzieś pod kloszem.
-Moglibyście mieć taką rodzinę? - westchnął, gdy James się uspokoił, gdy nawet jemu załamał się głos. W jasnych oczach pojawiło się coś na kształt respektu, ale i bezgranicznego smutku. Był rodziną Kerstin, Justine też, czy tego chcieli czy nie. Musiałaby wyrzec się rodzeństwa, wszystkich tajemnic, jakie usłyszała, ale to już jej decyzja. -To chciałem usłyszeć, nic więcej. Jako brat, że będzie z wami bezpieczna. Jako poszukiwany, że nikt nie użyje jej do wyciągania z nikogo tajemnic - między innymi o to się bałem, gdy szedłem tu za nią, bezbronną i roztrzęsioną. - nie miał zamiaru wciągać nikogo do walki, nie na tym to polega. Popełnił już ten błąd, zbyt wcześnie wyciągając rękę do Reggiego - który omal nie zginął w personalnych porachunkach. Widział jak Castor zmaga się ze strachem w maju 1957, gdy pojawiły się listy gońca, pozwolił mu odejść - wrócił dopiero, gdy był gotowy.
-Kerstin, nikogo nie szantażuję. - warknął ostrzegawczo, gdy sugerowała mu czyny, których się nie dopuszczał - znała go lepiej niż wszyscy inni, powinna wiedzieć kiedy był po prostu zaniepokojony. Może gdyby zastanowiłby się nad tym na chłodno, dotarłoby do niego jak brzmiał pytając Carringtona o poręczenie, ale granice zwykłej moralności już dawno się dla niego zatarły. Zjedz albo zostań zjedzonym.
-Chodźmy. - rzucił ciężko, z gorzką rezygnacją. Czuł się pusty, nawet jej łzy nie robiły na nim takiego wrażenia jak zwykle - choć dokładnie wiedział jak się czuła. Lewą ręką objął jej ramiona, chcąc jej pomóc zachować równowagę, jakkolwiek pokrzepić - powinienem ją częściej przytulać, uświadomił sobie, ale od powrotu z Azkabanu dawna czułość przychodziła mu z trudem.
I poszliby, gdyby nie monolog Thomasa.
-Drugą...co? Carrington, co ci się stało w Tower? - zmarszczył lekko brwi, nawet pobladł lekko. Rękę? Zaraz, Carrington był podobno akrobatą... Chciałby powiedzieć, że nie potrafi sobie wyobrazić jak to jest, stracić część siebie, stracić wszystko co dla siebie ważne, w zawodzie aurora ważna była w końcu kontrola i opanowanie i eliminacja zła i bestialstwa...
...doskonale wiedział, jak to jest. Spojrzał na Marceliusa, na rękę schowaną w kieszeni, ze szczerym współczuciem - prawdziwym, bez śladu sztucznej litości, naprawdę wiedział.
-Ktoś ci już z tym pomaga? - w głowie przebiegł nazwiska zakonnych uzdrowicieli i alchemików, Archibald pięknie przeszczepił język Justine - zgłosił im to, prawda?
Tymczasem Thomas streścił wszystko, co stało się w Tower. O dziwo, logicznie.
Zmrużył lekko oczy, sprytny jesteś skoro się z tego wyłgałeś, chciał powiedzieć - nawet cieplej - ale gdzieś w połowie monologu Doe zepsuł mu humor.
-Nigdy więcej mnie do nich nie porównuj. - rzucił ostrzegawczo, lodowato. Może z boku się od nich nie różnił, też zabijał i zastraszał, ale nie mógł - nie chciał - o tym myśleć. Działał dla pieśni Feniksa i nie mógł przestać, nie mógł się zawahać, nigdy. Za jeden moment zawahania w pracy będzie płacił do końca życia, w każdą pełnię księżyca.
-Nauczę cię. - spojrzał Thomasowi prosto w oczy. Czy był jej narzeczonym czy adoratorem, musiał umieć się bronić, o ile Kerrie nie zerwie z nim kontaktu - albo on z nią. -Spodziewaj się zaproszenia za kilka dni, Thomas. Jeśli mamy nadrobić kilka lat nauki, to spodziewaj się ciężkiej pracy - Kerstin nie zna magii, nie ma się jak obronić, będziesz musiał zrobić to za nią. - uśmiechnął się, po raz pierwszy w ciągu całej rozmowy. -Dobre maniery wymagają zgody naszego ojca - jeśli nadal będziesz myślał poważnie o Kerrie, choć najlepiej byłoby ci wybrać bezpieczeństwo twojego rodzeństwa, to kiedyś go o nią poprosisz... - westchnął ciężko, przypominając sobie o dobrych manierach. -...a ja nie będę cię nachodził bez zapowiedzi. - o ile nie będę miał dobrego powodu. Na razie nie miał zamiaru, najbezpieczniej - dla wszystkich - byłoby trzymać się z daleka od siebie, a rozpaczliwy gniew spojrzenie Jamesa poruszył chyba strunę jego sumienia. Zerknął na Kerrie - zostawmy ich w spokoju, na zawsze, tak będzie najlepiej.
Utkwił uważne spojrzenie w Carringtonie, gdy ręczył po kolei za każdą zgromadzoną tu osobę. Byli dobrymi ludźmi, ale czy to wystarczyło, by Kerstin była z nimi bezpieczna? Nie wyglądał na do końca przekonanego, nie do końca zdając sobie nawet sprawę jak wygląda - górując nad Carringtonem wzrostem, martwiąc się o Kerstin, stresując się przed pełnią księżyca i od miesiąca (to równy miesiąc, miesiąc odkąd jego podobizny pojawiły się wszędzie, miesiąc odkąd stracił ostatnie resztki stabilności) czując się zaszczutym przez każdego nieznajomego.
-Rodziny. - powtórzył wreszcie miękko i dopiero wtedy jego twarz złagodniała. Dlaczego od tego nie rozpoczął? To... to mogło załatwić sprawę. Pokręcił lekko głową, gdy Carrington mówił dalej - nagle wydał się rozczarowany. Nie jego słowami, ale tym jak postrzegał ich pojawienie się w tym domu, jak wszyscy to postrzegali. Naprawdę - lękali się Justine jakby miała rzucić tutaj Bombardę jak na Placu? Te cholerne plakaty naprawdę działały. Gdy Marcelius wypomniał winę Kerstin, w oczach Tonksa odbiło się coś na kształt smutku, ale nie skomentował tego w żaden sposób - stał murem za Justine, gdy wróciła do domu po Connaught Square i Azkabanie, już zreprymendował Kerrie, rodzina wiązała się z trudną lojalnością - Mike nawet nie wiedział, ile Carrington poświęcił już dla Thomasa.
-Brzmisz, jakby to była interwencja Biura Aurorów, a nie starszego brata. Wierzcie mi, z przestępcami rozmawiam inaczej - nie rozmawiał, gdy spróbował z jednym porozmawiać to skończył z bliznami na całym torsie. -Kerstin przepłakała całą noc, chcieliśmy sprawdzić co z nią - zerknął wymownie na feniksa -najwyraźniej osobno. - gdyby porozmawiali rano, uniknęliby tego całego nieporozumienia, ale wybiegła z domu zbyt prędko, a on zbyt się zmartwił, że działo się coś złego. Nikt nie powiedział mu, że siostra ma adoratora, że to nieszczęśliwa miłość. -Nie martwcie się, nikt mnie tu nie widział. - poruszał się ostrożnie, nawet po bezpiecznej Dolinie Godryka. Lękał się o siostrę, sprawdził czy ktoś za nią nie idzie.
Westchnął ciężko, myśląc, że prośby Carringtona i Kerrie miały trochę rozsądku. Nie ma co eskalować sytuacji. Przymknął na moment oczy i w tym chaosie emocji odnalazł wspomnienie malutkiej Kerrie, niespełna trzyletniej. Opowiadał jej o Hogwarcie, oczy się jej świeciły. Pomyślał o weselu Macmillana, o wspólnej zabawie i poszukiwaniu skarbów z siostrą, gdy wszyscy byli bezpieczni. O tańcach na Festiwalu Lata, o rozgwieżdżonym niebie.
-Expecto Patronum. - przed nim zmaterializował się świetlisty wilk, potężny jak magia Zakonu, której użył do wyczarowania patronusa. -Wszyscy, spokojnie. - w teorii powinien nieść nadzieję, pamiętał jak sama jego obecność pokrzepiała Finley i Ronję, ale czy tutaj cokolwiek pomoże? -Powiedz mojej drugiej siostrze: Znalazłem Kerrie, jest bezpieczna, nie musisz jej już szukać, spotkamy was w domu. - wilk pognał na zewnątrz, wymijając po drodze przestraszonych Cyganów i Kerrie. Mike podchwycił spojrzenie Marceliusa, zadowolony? We wzrok aurora widać było niezadane kalkulujące pytanie, mam coś z nimi zrobić? Szybki Confundus nie powinien nikomu zaszkodzić, ale skoro to rodzina Marceliusa, decyzja należała do niego.
Przeniósł wzrok na Jamesa, a więc tak miał na imię. Ten odezwał się ostro, z przekonaniem - chyba nawet większym od Carringtona. Wysłuchał gniewnej tyrady w milczeniu, a James mógłby przysiąc, że widział jak kącik ust aurora drga lekko w górę - ale może tylko mu się wydawało?
(Gniewny szczeniak. W gniewie jest prawda.)
-Jeśli twój brat chce wziąć moją siostrę za żonę, naraża swoje życie. Jak każdy czarodziej, który ma teraz mugolską krew i bierze pod ochronę mugoli. - Thomas Doe powinien o tym wiedzieć, nawet jeśli myślał, że zakochał się w Kerstin Wilde. Nazwisko "Tonks" niosło za sobą dodatkowy ciężar, dodatkową odpowiedzialność, dodatkowe ryzyko i nie powinna wprowadzać go w błąd; ale każdy spokrewniony z mugolami czarodziej powinien z nadzieją patrzeć na Zakon Feniksa, bo nic innego im nie pozostało. Żaden inny Zakon Smoka nie wygra tej wojny pokojowo, a Tonks już dawno splamił swoje ręce krwią aby inni mogli przeżyć, kalkulacja raz była prosta a raz niewyobrażalnie trudna. Krzyk Pomony Vane wciąż dźwięczał mu w uszach - zostawił tam żonę dawnego przyjaciela, by iść z Farleyem po Justine. Wszystko było teraz ryzykiem, nawet rodzina i wszyscy powinni to rozumieć - może oprócz tamtego narwanego szatyna, który wciąż gadał o klątwach na spotkaniach Zakonu i podobno wziął żonę z jakiejś konserwatywnej rodziny, ale chyba nawet on trzymał ją gdzieś pod kloszem.
-Moglibyście mieć taką rodzinę? - westchnął, gdy James się uspokoił, gdy nawet jemu załamał się głos. W jasnych oczach pojawiło się coś na kształt respektu, ale i bezgranicznego smutku. Był rodziną Kerstin, Justine też, czy tego chcieli czy nie. Musiałaby wyrzec się rodzeństwa, wszystkich tajemnic, jakie usłyszała, ale to już jej decyzja. -To chciałem usłyszeć, nic więcej. Jako brat, że będzie z wami bezpieczna. Jako poszukiwany, że nikt nie użyje jej do wyciągania z nikogo tajemnic - między innymi o to się bałem, gdy szedłem tu za nią, bezbronną i roztrzęsioną. - nie miał zamiaru wciągać nikogo do walki, nie na tym to polega. Popełnił już ten błąd, zbyt wcześnie wyciągając rękę do Reggiego - który omal nie zginął w personalnych porachunkach. Widział jak Castor zmaga się ze strachem w maju 1957, gdy pojawiły się listy gońca, pozwolił mu odejść - wrócił dopiero, gdy był gotowy.
-Kerstin, nikogo nie szantażuję. - warknął ostrzegawczo, gdy sugerowała mu czyny, których się nie dopuszczał - znała go lepiej niż wszyscy inni, powinna wiedzieć kiedy był po prostu zaniepokojony. Może gdyby zastanowiłby się nad tym na chłodno, dotarłoby do niego jak brzmiał pytając Carringtona o poręczenie, ale granice zwykłej moralności już dawno się dla niego zatarły. Zjedz albo zostań zjedzonym.
-Chodźmy. - rzucił ciężko, z gorzką rezygnacją. Czuł się pusty, nawet jej łzy nie robiły na nim takiego wrażenia jak zwykle - choć dokładnie wiedział jak się czuła. Lewą ręką objął jej ramiona, chcąc jej pomóc zachować równowagę, jakkolwiek pokrzepić - powinienem ją częściej przytulać, uświadomił sobie, ale od powrotu z Azkabanu dawna czułość przychodziła mu z trudem.
I poszliby, gdyby nie monolog Thomasa.
-Drugą...co? Carrington, co ci się stało w Tower? - zmarszczył lekko brwi, nawet pobladł lekko. Rękę? Zaraz, Carrington był podobno akrobatą... Chciałby powiedzieć, że nie potrafi sobie wyobrazić jak to jest, stracić część siebie, stracić wszystko co dla siebie ważne, w zawodzie aurora ważna była w końcu kontrola i opanowanie i eliminacja zła i bestialstwa...
...doskonale wiedział, jak to jest. Spojrzał na Marceliusa, na rękę schowaną w kieszeni, ze szczerym współczuciem - prawdziwym, bez śladu sztucznej litości, naprawdę wiedział.
-Ktoś ci już z tym pomaga? - w głowie przebiegł nazwiska zakonnych uzdrowicieli i alchemików, Archibald pięknie przeszczepił język Justine - zgłosił im to, prawda?
Tymczasem Thomas streścił wszystko, co stało się w Tower. O dziwo, logicznie.
Zmrużył lekko oczy, sprytny jesteś skoro się z tego wyłgałeś, chciał powiedzieć - nawet cieplej - ale gdzieś w połowie monologu Doe zepsuł mu humor.
-Nigdy więcej mnie do nich nie porównuj. - rzucił ostrzegawczo, lodowato. Może z boku się od nich nie różnił, też zabijał i zastraszał, ale nie mógł - nie chciał - o tym myśleć. Działał dla pieśni Feniksa i nie mógł przestać, nie mógł się zawahać, nigdy. Za jeden moment zawahania w pracy będzie płacił do końca życia, w każdą pełnię księżyca.
-Nauczę cię. - spojrzał Thomasowi prosto w oczy. Czy był jej narzeczonym czy adoratorem, musiał umieć się bronić, o ile Kerrie nie zerwie z nim kontaktu - albo on z nią. -Spodziewaj się zaproszenia za kilka dni, Thomas. Jeśli mamy nadrobić kilka lat nauki, to spodziewaj się ciężkiej pracy - Kerstin nie zna magii, nie ma się jak obronić, będziesz musiał zrobić to za nią. - uśmiechnął się, po raz pierwszy w ciągu całej rozmowy. -Dobre maniery wymagają zgody naszego ojca - jeśli nadal będziesz myślał poważnie o Kerrie, choć najlepiej byłoby ci wybrać bezpieczeństwo twojego rodzeństwa, to kiedyś go o nią poprosisz... - westchnął ciężko, przypominając sobie o dobrych manierach. -...a ja nie będę cię nachodził bez zapowiedzi. - o ile nie będę miał dobrego powodu. Na razie nie miał zamiaru, najbezpieczniej - dla wszystkich - byłoby trzymać się z daleka od siebie, a rozpaczliwy gniew spojrzenie Jamesa poruszył chyba strunę jego sumienia. Zerknął na Kerrie - zostawmy ich w spokoju, na zawsze, tak będzie najlepiej.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ściągnął brew, oglądając się na Jamesa, wpatrzony w Tonksa wycofywał jego słowa; nie chciał tego robić, oczywiście, że nie. Z więcej niż jednego powodu, nie chciał, żeby James żył z presją, że jeśli powie choć słowo, to Marcel poniesie za to konsekwencje. Nikogo nie wolno było zmuszać do bohaterstwa. Nie w czasach, które nadeszły. Łatwo było mówić o nim takim jak Kerstin, otoczonym szwadronem wielkich wojowników gotowych pobiec za nią i na koniec świata. Jak teraz. Jakie wsparcie mieli oni? Nigdy, ale to nigdy nie zmuszałby ich do poświęcenia czegokolwiek we własne imię. Nigdy, ale to nigdy, nie postawiłby ich przed wyborem - czy mają oddać siebie, czy jego. Nigdy, ale to nigdy, nie oczekiwałby od nich, że umrą za jego sekrety. Chciał, żeby je wydali. Wolał, żeby tak było. I dlatego im nic nie mówił, dlatego aż do teraz - o niczym nie wiedzieli. Co miało zmienić się w ich życiu? James musiał zrozumieć, jak wielkim zagrożeniem stał się teraz jego ojciec, włażący do jego głowy z sadystycznej przyjemności przy każdym ich spotkaniu. Thomas - Thomasowi nie ufał, mógł o tym powiedzieć każdemu. A Sheila? Dla Sheili ta wiedza była największym zagrożeniem. Nie chciał, żeby nosili ciężar jego decyzji. Nie chciał, żeby szarpali się między tym, co słuszne, a tym, co pozwala na przetrwanie. Nie chciał, żeby ponosili konsekwencje jego wyborów. Może Sheila miała wtedy rację, może to już był czas - wiedza niosła ogromną moc. Była zagrożeniem. Maeve mu to wytłumaczyła.
James miał rację, ręczył za nich, bo Tonks tego poręczenia od niego wymagał. Nie próbował go przekonać, że Kerstin będzie z nimi bezpieczna. Nie była. Uważał, że Kerstin zrobi najlepiej, kiedy wróci do domu. Ale na to było już za późno, widział ją z Sheilą, przysłonięte przez Jamesa, została już Cyganką. I zostanie nią na zawsze. Słowa jego przyjaciela, choć brutalne, niosły szczerą prawdę. Bał się reakcji Tonksa. Bał się tego, co zrobi. Bał się eskalacji. Nie chciał, żeby James brał go w obronę, znaleźli się teraz w takim samym szachu. Nie chodziło nawet o konsekwencje ich działań: nie chciał, by odczuwali ten ciężar, że w razie błędu - skrzywdzą jego. Na wojnie, wśród najmniejszych, nie figur, które tym wszystkim sterowały, nic nie było tylko czarne ani tylko białe. Nie mógłby ich za to winić. Nie wierzył, że Tonks tego nie rozumiał.
Słuchał Jamesa w milczeniu, unosząc spojrzenie na Thomasa, który się do niego zbliżył. Raz w życiu starszy Doe rozumiał powagę sytuacji, James nie mógł stracić kontroli. Nie tutaj. Nie przy Tonksie. Nie przeciwko niemu.
Przeniósł wzrok na Kerstin, nie rozumiejąc jej podziękowań. Nie miała mu za co dziękować. Nie powinno jej tutaj być. Narażała ich wszystkich. Narażała małą Sheilę. Ale jakiej narzeczonej można było się spodziewać po Thomasie, jeśli nie rozkapryszonej młodszej siostry najbardziej poszukiwanych czarodziejów w kraju?
Milczał dalej, kiedy głos zabrał Thomas. Musiał o tym mówić? Poczuł wstyd. Kolejny raz. Okrutne, wciąż powracające uczucie wstydu. Kalectwo było obrzydliwe. Poruszało ludzi, wywoływało litość i współczucie. Obrócił się nieznacznie w bok, chcąc schować prawe ramię, skryte pod peleryną nie zdradzało utraconej dłoni. Ale od tych słów, od tej rzeczywistości, uciec już nie mógł. Stawić czoło prawdzie - na to odwagi jeszcze w sobie znaleźć nie potrafił.
Wbił spojrzenie w Thomasa, kiedy wyznawał swoje winy.
- Nazwiska są u nas - wtrącił, kiedy mówił o zamordowanych, o których nikt się nie dowie. Wyciągnął je z Thomasa siłą, ale je wyciągnął. Czy go wykorzystał? Nie powiedział mu, że odda je Zakonowi Feniksa. Czy teraz - Doe poczują się przez niego zdradzeni? Nie dbał o to, bo ważniejsze było dla niego, żeby ukrócić bzdurne podejrzenia względem Thomasa. Przeniósł wzrok na Tonksa, upewniając się, że rozumiał, o czym mówił. - Rodziny wiedzą. - Po to je przekazał Maeve. Żeby krewni nie musieli karmić łez złudną nadzieją. - Dzięki niemu. - Mógł go wtedy wyrzucić za drzwi, nie był dla niego uprzejmy. Mógł chcieć od tego uciec myślami. Chciał, przecież pamiętał. Ale znalazł w sobie siły, żeby je wypisać. Bo tak należało się zachować. W milczeniu słuchał jego kolejnych wyznań, przenosząc spojrzenie na Sheilę. Było w nim zbyt dużo gniewu i determinacji, by przybrało przepraszającej nuty, choć właśnie to chciał wyrazić. Pamiętał wymienione z nią listy. To on to w to wplątał Thomasa. Jamesa też. Pomimo tego, że prosiła, aby tego nie robił. Rzadko ich w życiu okłamywał, ledwie parę razy. Ale wszystkie te kłamstwa miały dzisiaj wbić się między nimi zbyt ciężkim klinem. Trudno. Nie pozwoli skrzywdzić nikogo spośród nich.
- Thomas - upomniał go, kiedy podniósł głos, mimo wszystko czując respekt wobec aurora. Respekt, szacunek, a przede wszystkim oddanie: bo oddany był ideom, za które walczyli jako Zakon Feniksa. Michael Tonks niósł tę ideę. Był bohaterem wojennym, a bohaterów należało szanować. Marcel pozostawał rozdarty - sercem i zrozumieniem zostając przy przyjaciołach, nie mogąc ani nie chcąc jednocześnie sprzeciwić się siewcy rebelii, której zdecydował się powierzyć własne życie.
Ale Michael Tonks złagodniał, czym był wyraz na jego twarzy? Rozczarowaniem? Zawiódł go? Wydźwiękiem słów, butą? Nie chciał, żeby myślał o nim źle, ale znów opinia aurora o nim samym nie była ważniejsza od tego, jak ten dzień skończy się dla jego przyjaciół.
- To tylko normalni ludzie. Nie samobójcy i nie zwyrodnialcy. Czarodzieje, którzy szukali tu schronienia. - Brał ich w obronę mimo tego zawodu. - Którzy przez kilka chwil mogli poczuć się bezpiecznie w opuszczonym budynku. - Należał do Bathildy Bagshot - i co? Ministerstwo Magii przetrząsnęło go z góry na dół już tyle razy, że prawie nic w nim nie zostało. Nic, co mogłoby się dostać w niepowołane ręce. Przecież tu był, w Nowy Rok, bawił się na sylwestra. Widział regały, szafy i pokoje. W większości puste. - Już się tu tak nie poczują - dodał, patrząc w oczy Michaela Tonksa. - Już raz uciekali w ten sposób z Londynu. - Zburzyli ich spokój. Pokazali, że można się tu wedrzeć pomimo nałożonych pulapek. Że w całym tym cholernym świecie nie było już żadnego bezpiecznego miejsca. I dziwił się, że byli wystraszeni? Że reagowali w taki sposób? Jego troska o młodszą siostrę była zrozumiała, ale to właśnie jego siostra była pod tym dachem największym zagrożeniem. Obserwował patronusa przywołanego przez Tonksa - magia Zakonników nie przestawała go zdumiewać, choć była daleko poza jego zasięgiem, on też był tylko chłopcem z cyrku, nie bratem aurorów, nie dziedzicem niezwykłego talentu, nie miał umysłu ostrego jak brzytwa. Był inny. Od tego patronusa czuł moc: potężną, silną i przede wszystkim niosącą przesłanie - że z czarodziejem takim jak Michael Tonks nie wszystko było jeszcze stracone. Że mieli o co walczyć. Że mogli zwyciężyć.
- Dziękuję - odpowiedział, kiedy poczuł na sobie jego spojrzenie. Ale Tonks patrzył na niego dłużej. Pytał o coś więcej. O co? Pokręcił głową dopiero po chwili. Bał się konsekwencji słów, które tutaj padły, ale nigdy, nigdy nie pozwoliłby ich zaatakować po to tylko, by ratować własną wygodę.
Nie wtrącał się w rozmowy, które przybrały - zdawało mu się - łagodniejszego wydźwięku. Tonks nie zareagował mocno ani na emocje Jamesa, których ostatnie słowa budziły niepokój mimowolnie spinający jego mięśnie, ani niegrzeczne słowa Thomasa. Drgnął, kiedy zapytał go o rękę. Przeniósł na niego spojrzenie, zmieszane. Nie tym chciał być, nie godną pożałowania kaleką, bezręką bezradną maszkarą. Nie takim chciał być przed nim. Nie chciał litości ani współczucia. Właśnie dlatego nie chciał zostawiać za sobą Areny. Nie chciał spotykać ludzi, którzy o to pytają. Nie chciał, żeby przypominano mu o tym na każdym kroku. Milczał, jego pytanie było przecież czysto retoryczne - ucięli mu rękę, Thomas wypowiedział te słowa na głos. Nie powtórzył ich, wciąż nie potrafił. Nie potrafił ich nawet słuchać, poczuł szklistość oczu, która sprawiła, że poczuł się jeszcze gorzej. Żałosny. Nie dzielny, nie bohaterski, nie waleczny i nie odważny. Żałosny, tylko taki dzisiaj był. Rosła w nim frustracja, gniew, żałość, chciałby stąd zniknąć, zapaść się pod ziemię. Ale nie mógł. Nie mógł nawet wrócić do Londynu o własnych siłach, bo nie wsiądzie sam na miotłę. Poczuł się nagi: zdradzony i wypchnięty na piedestał przed kimś, przed kim bardzo nie chciał w ten sposób stanąć. Festiwal upokorzenia, dlaczego to wszystkich tak bardzo interesowało? Co widział w jego spojrzeniu, znów zawód i rozczarowanie, jak parę chwil temu? Ocenę jego kompetencji? Od miesiąca nie był nigdzie widziany, nie przyniósł nawet połowy bułki do Oazy. Nie wyprowadził z miasta ani jednej osoby. Był bezużyteczny - teraz, teraz, kiedy stał naprzeciw niego. Nawet nie był zły na Thomasa, przesiąknął obojętnością. Thomas i tak zawsze traktował go w ten sposób.
Skiną głową twierdząco, odpowiadając na jego pytanie, miał pomoc. Nie potrafił wypowiedzieć słowa.
James miał rację, ręczył za nich, bo Tonks tego poręczenia od niego wymagał. Nie próbował go przekonać, że Kerstin będzie z nimi bezpieczna. Nie była. Uważał, że Kerstin zrobi najlepiej, kiedy wróci do domu. Ale na to było już za późno, widział ją z Sheilą, przysłonięte przez Jamesa, została już Cyganką. I zostanie nią na zawsze. Słowa jego przyjaciela, choć brutalne, niosły szczerą prawdę. Bał się reakcji Tonksa. Bał się tego, co zrobi. Bał się eskalacji. Nie chciał, żeby James brał go w obronę, znaleźli się teraz w takim samym szachu. Nie chodziło nawet o konsekwencje ich działań: nie chciał, by odczuwali ten ciężar, że w razie błędu - skrzywdzą jego. Na wojnie, wśród najmniejszych, nie figur, które tym wszystkim sterowały, nic nie było tylko czarne ani tylko białe. Nie mógłby ich za to winić. Nie wierzył, że Tonks tego nie rozumiał.
Słuchał Jamesa w milczeniu, unosząc spojrzenie na Thomasa, który się do niego zbliżył. Raz w życiu starszy Doe rozumiał powagę sytuacji, James nie mógł stracić kontroli. Nie tutaj. Nie przy Tonksie. Nie przeciwko niemu.
Przeniósł wzrok na Kerstin, nie rozumiejąc jej podziękowań. Nie miała mu za co dziękować. Nie powinno jej tutaj być. Narażała ich wszystkich. Narażała małą Sheilę. Ale jakiej narzeczonej można było się spodziewać po Thomasie, jeśli nie rozkapryszonej młodszej siostry najbardziej poszukiwanych czarodziejów w kraju?
Milczał dalej, kiedy głos zabrał Thomas. Musiał o tym mówić? Poczuł wstyd. Kolejny raz. Okrutne, wciąż powracające uczucie wstydu. Kalectwo było obrzydliwe. Poruszało ludzi, wywoływało litość i współczucie. Obrócił się nieznacznie w bok, chcąc schować prawe ramię, skryte pod peleryną nie zdradzało utraconej dłoni. Ale od tych słów, od tej rzeczywistości, uciec już nie mógł. Stawić czoło prawdzie - na to odwagi jeszcze w sobie znaleźć nie potrafił.
Wbił spojrzenie w Thomasa, kiedy wyznawał swoje winy.
- Nazwiska są u nas - wtrącił, kiedy mówił o zamordowanych, o których nikt się nie dowie. Wyciągnął je z Thomasa siłą, ale je wyciągnął. Czy go wykorzystał? Nie powiedział mu, że odda je Zakonowi Feniksa. Czy teraz - Doe poczują się przez niego zdradzeni? Nie dbał o to, bo ważniejsze było dla niego, żeby ukrócić bzdurne podejrzenia względem Thomasa. Przeniósł wzrok na Tonksa, upewniając się, że rozumiał, o czym mówił. - Rodziny wiedzą. - Po to je przekazał Maeve. Żeby krewni nie musieli karmić łez złudną nadzieją. - Dzięki niemu. - Mógł go wtedy wyrzucić za drzwi, nie był dla niego uprzejmy. Mógł chcieć od tego uciec myślami. Chciał, przecież pamiętał. Ale znalazł w sobie siły, żeby je wypisać. Bo tak należało się zachować. W milczeniu słuchał jego kolejnych wyznań, przenosząc spojrzenie na Sheilę. Było w nim zbyt dużo gniewu i determinacji, by przybrało przepraszającej nuty, choć właśnie to chciał wyrazić. Pamiętał wymienione z nią listy. To on to w to wplątał Thomasa. Jamesa też. Pomimo tego, że prosiła, aby tego nie robił. Rzadko ich w życiu okłamywał, ledwie parę razy. Ale wszystkie te kłamstwa miały dzisiaj wbić się między nimi zbyt ciężkim klinem. Trudno. Nie pozwoli skrzywdzić nikogo spośród nich.
- Thomas - upomniał go, kiedy podniósł głos, mimo wszystko czując respekt wobec aurora. Respekt, szacunek, a przede wszystkim oddanie: bo oddany był ideom, za które walczyli jako Zakon Feniksa. Michael Tonks niósł tę ideę. Był bohaterem wojennym, a bohaterów należało szanować. Marcel pozostawał rozdarty - sercem i zrozumieniem zostając przy przyjaciołach, nie mogąc ani nie chcąc jednocześnie sprzeciwić się siewcy rebelii, której zdecydował się powierzyć własne życie.
Ale Michael Tonks złagodniał, czym był wyraz na jego twarzy? Rozczarowaniem? Zawiódł go? Wydźwiękiem słów, butą? Nie chciał, żeby myślał o nim źle, ale znów opinia aurora o nim samym nie była ważniejsza od tego, jak ten dzień skończy się dla jego przyjaciół.
- To tylko normalni ludzie. Nie samobójcy i nie zwyrodnialcy. Czarodzieje, którzy szukali tu schronienia. - Brał ich w obronę mimo tego zawodu. - Którzy przez kilka chwil mogli poczuć się bezpiecznie w opuszczonym budynku. - Należał do Bathildy Bagshot - i co? Ministerstwo Magii przetrząsnęło go z góry na dół już tyle razy, że prawie nic w nim nie zostało. Nic, co mogłoby się dostać w niepowołane ręce. Przecież tu był, w Nowy Rok, bawił się na sylwestra. Widział regały, szafy i pokoje. W większości puste. - Już się tu tak nie poczują - dodał, patrząc w oczy Michaela Tonksa. - Już raz uciekali w ten sposób z Londynu. - Zburzyli ich spokój. Pokazali, że można się tu wedrzeć pomimo nałożonych pulapek. Że w całym tym cholernym świecie nie było już żadnego bezpiecznego miejsca. I dziwił się, że byli wystraszeni? Że reagowali w taki sposób? Jego troska o młodszą siostrę była zrozumiała, ale to właśnie jego siostra była pod tym dachem największym zagrożeniem. Obserwował patronusa przywołanego przez Tonksa - magia Zakonników nie przestawała go zdumiewać, choć była daleko poza jego zasięgiem, on też był tylko chłopcem z cyrku, nie bratem aurorów, nie dziedzicem niezwykłego talentu, nie miał umysłu ostrego jak brzytwa. Był inny. Od tego patronusa czuł moc: potężną, silną i przede wszystkim niosącą przesłanie - że z czarodziejem takim jak Michael Tonks nie wszystko było jeszcze stracone. Że mieli o co walczyć. Że mogli zwyciężyć.
- Dziękuję - odpowiedział, kiedy poczuł na sobie jego spojrzenie. Ale Tonks patrzył na niego dłużej. Pytał o coś więcej. O co? Pokręcił głową dopiero po chwili. Bał się konsekwencji słów, które tutaj padły, ale nigdy, nigdy nie pozwoliłby ich zaatakować po to tylko, by ratować własną wygodę.
Nie wtrącał się w rozmowy, które przybrały - zdawało mu się - łagodniejszego wydźwięku. Tonks nie zareagował mocno ani na emocje Jamesa, których ostatnie słowa budziły niepokój mimowolnie spinający jego mięśnie, ani niegrzeczne słowa Thomasa. Drgnął, kiedy zapytał go o rękę. Przeniósł na niego spojrzenie, zmieszane. Nie tym chciał być, nie godną pożałowania kaleką, bezręką bezradną maszkarą. Nie takim chciał być przed nim. Nie chciał litości ani współczucia. Właśnie dlatego nie chciał zostawiać za sobą Areny. Nie chciał spotykać ludzi, którzy o to pytają. Nie chciał, żeby przypominano mu o tym na każdym kroku. Milczał, jego pytanie było przecież czysto retoryczne - ucięli mu rękę, Thomas wypowiedział te słowa na głos. Nie powtórzył ich, wciąż nie potrafił. Nie potrafił ich nawet słuchać, poczuł szklistość oczu, która sprawiła, że poczuł się jeszcze gorzej. Żałosny. Nie dzielny, nie bohaterski, nie waleczny i nie odważny. Żałosny, tylko taki dzisiaj był. Rosła w nim frustracja, gniew, żałość, chciałby stąd zniknąć, zapaść się pod ziemię. Ale nie mógł. Nie mógł nawet wrócić do Londynu o własnych siłach, bo nie wsiądzie sam na miotłę. Poczuł się nagi: zdradzony i wypchnięty na piedestał przed kimś, przed kim bardzo nie chciał w ten sposób stanąć. Festiwal upokorzenia, dlaczego to wszystkich tak bardzo interesowało? Co widział w jego spojrzeniu, znów zawód i rozczarowanie, jak parę chwil temu? Ocenę jego kompetencji? Od miesiąca nie był nigdzie widziany, nie przyniósł nawet połowy bułki do Oazy. Nie wyprowadził z miasta ani jednej osoby. Był bezużyteczny - teraz, teraz, kiedy stał naprzeciw niego. Nawet nie był zły na Thomasa, przesiąknął obojętnością. Thomas i tak zawsze traktował go w ten sposób.
Skiną głową twierdząco, odpowiadając na jego pytanie, miał pomoc. Nie potrafił wypowiedzieć słowa.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Od małego była bardziej obserwatorem – to Thomas pchał się w kłopoty, wyplątując się z nich z mniejszym lub większym wdziękiem, ciągnąc jeszcze za sobą Jamesa, z podobnym skutkiem. Ona za to przesiadywała na uboczu, interesując się tym, co robili, tak aby rozpoznawać, kiedy wpadali w kłopoty, nigdy jednak do końca nie angażując się w to wszystko jak jej bracia. W końcu po co by miała – jej rola ustalona była w momencie, kiedy wraz z rodzeństwem zdecydowali się żyć jak cyganie. Podjęła idące za tym przywileje przynależności do grupy, przez lata godząc się z tym, że tych negatywnych stron było więcej. Nic jednak nie przygotowywało jej na to, że pewnego dnia będzie ukrywać się w domu, do którego wpadnie mężczyzna, żądający od Thomasa jakiegoś zadośćuczynienia w ramach krzywdy wyrządzonej swojej siostrze. Której to nie wyrządził? Nie wiedziała, czemu ludzie nie nauczyli się ze sobą rozmawiać, czemu nagle do relacji Thomasa i Kerstin nagle z butami musiał wejść Castor. Nie pisała do młodej Wilde – Tonks, poprawiła się w myślach – o taborze, uznając, że takie kwestie Thomas powinien przedstawić jej, gdy będzie gotowy.
Wciskając swój nos w kołnierz Jamesa łypała spojrzeniami dookoła. Michael mógł tłumaczyć się ile chciał, ale tutaj sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Jak najbardziej rozumiała jego działanie, bo każdy w tym domu rzuciłby się na pomoc, gdyby tylko jego rodzeństwo było zagrożone. Jednocześnie widząc rozczarowanie w jego oczach na wspomnienie o listach czy ich reakcji na pojawienie się Justine. Czy naprawdę było to zaskoczenie? Czy naprawdę spodziewał się więcej, kiedy niektórzy z nich na własne oczy widzieli spustoszenia jakie szły za Zakonem Feniksa? Mówił o tym, jak bardzo trzeba było bronić jego siostry, samo jednak rodzeństwo robiło co mogło, aby jeszcze bardziej wystawić nazwisko rodziny na listy gończe. Czym ich działania, wpędzające rodzinę w kłopoty, różniły się od działań Thomasa? Oni mieli po prostu lepsze umiejętności aby z nich wyjść. No dobrze, może mieli również nieco więcej rozsądku aby zastanowić się przynajmniej raz. A oto i Kerstin, siostra znanych terrorystów, patrzyła na kanapki jakby zaskoczona była, że ludzie mogą nie mieć jedzenia pod własnym dachem.
Wychwyciła jeszcze skierowane w jej stronę spojrzenie Marcela. Nie miała nawet pojęcia, co mu odpowiedzieć, jak skomentować jego rozdarcie…być może dziś w ogóle nie będzie ku temu okazji i być może wszyscy po tym dniu będą potrzebować chwil dla siebie na przemyślenie wszystkiego. Michael Tonks, auror i brat który chciał być zrozumiany, ale który, wydawało się w oczach Sheili, niekoniecznie chciał rozumieć. Ostatecznie spojrzała też w stronę Thomasa, kiedy wariat postanowił jeszcze pociągnąć wątek z nauką. Za mało ci nieszczęścia, Thomas? Za mało nocy przepłakaliśmy kiedy byłeś w Tower? Za mało już James nadstawiał karku za nas wszystkich, a Marcel poświęcił dla nas swoją karierę?
Pojawienie się patronusa, kolejnego już w tym pomieszczeniu, sprawiło że wciągnęła nieco głośniej powietrze. Emocje zaczynały się prostować i łagodzić, ale pozytywne skojarzenia zepchnęła w kąt, nie mając nawet zamiaru się nad nimi zastanawiać. Wszystko bolało, nie miała nawet pojęcia, czy Kerstin sytuację rozumie, czy rozumie to, że nagłe jej odwołanie i odsunięcie się od Thomasa niczego nie zmieni. Czy Michael Tonks rozumie, że tutaj wszyscy uciekali przed wojną, nie szukając kolejnej rzezi w swoim życiu. Jedyne, komu teraz mogła ufać to rodzina – zwłaszcza Marcel, który w każdym słowie bronił ich. Tak, że poczuła się głupio, że kiedykolwiek w niego jakkolwiek wątpiła. Był ich, ich rodziną.
Brat ją jednak puścił, Kerstin odeszła. Otoczyła ją nagle pustka na którą nie była gotowa, splotła więc dłonie na piersi, przyciskając je do siebie aby stanowiły jakąś minimalną ochronę przed tymi wszystkimi wydarzeniami. Spojrzenie, które wbiła na nowo z Tonksa, było już raczej rozczarowane i zrezygnowane. Dwa światy na nowo zderzały się, tak jak zrobiły już wcześniej – problem w tym, że jeden ze światów niczego od drugiego nie oczekiwał, za to ten pierwszy już tak.
- Marci, zostaniesz? – Jedyne słowa, które skierowała do kogokolwiek, już nie w romsku. Nie wiedziała, czy chciał ale…ale mógł. Na chwilę, aby myśli ogarnąć po tym wszystkim.
Wciskając swój nos w kołnierz Jamesa łypała spojrzeniami dookoła. Michael mógł tłumaczyć się ile chciał, ale tutaj sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Jak najbardziej rozumiała jego działanie, bo każdy w tym domu rzuciłby się na pomoc, gdyby tylko jego rodzeństwo było zagrożone. Jednocześnie widząc rozczarowanie w jego oczach na wspomnienie o listach czy ich reakcji na pojawienie się Justine. Czy naprawdę było to zaskoczenie? Czy naprawdę spodziewał się więcej, kiedy niektórzy z nich na własne oczy widzieli spustoszenia jakie szły za Zakonem Feniksa? Mówił o tym, jak bardzo trzeba było bronić jego siostry, samo jednak rodzeństwo robiło co mogło, aby jeszcze bardziej wystawić nazwisko rodziny na listy gończe. Czym ich działania, wpędzające rodzinę w kłopoty, różniły się od działań Thomasa? Oni mieli po prostu lepsze umiejętności aby z nich wyjść. No dobrze, może mieli również nieco więcej rozsądku aby zastanowić się przynajmniej raz. A oto i Kerstin, siostra znanych terrorystów, patrzyła na kanapki jakby zaskoczona była, że ludzie mogą nie mieć jedzenia pod własnym dachem.
Wychwyciła jeszcze skierowane w jej stronę spojrzenie Marcela. Nie miała nawet pojęcia, co mu odpowiedzieć, jak skomentować jego rozdarcie…być może dziś w ogóle nie będzie ku temu okazji i być może wszyscy po tym dniu będą potrzebować chwil dla siebie na przemyślenie wszystkiego. Michael Tonks, auror i brat który chciał być zrozumiany, ale który, wydawało się w oczach Sheili, niekoniecznie chciał rozumieć. Ostatecznie spojrzała też w stronę Thomasa, kiedy wariat postanowił jeszcze pociągnąć wątek z nauką. Za mało ci nieszczęścia, Thomas? Za mało nocy przepłakaliśmy kiedy byłeś w Tower? Za mało już James nadstawiał karku za nas wszystkich, a Marcel poświęcił dla nas swoją karierę?
Pojawienie się patronusa, kolejnego już w tym pomieszczeniu, sprawiło że wciągnęła nieco głośniej powietrze. Emocje zaczynały się prostować i łagodzić, ale pozytywne skojarzenia zepchnęła w kąt, nie mając nawet zamiaru się nad nimi zastanawiać. Wszystko bolało, nie miała nawet pojęcia, czy Kerstin sytuację rozumie, czy rozumie to, że nagłe jej odwołanie i odsunięcie się od Thomasa niczego nie zmieni. Czy Michael Tonks rozumie, że tutaj wszyscy uciekali przed wojną, nie szukając kolejnej rzezi w swoim życiu. Jedyne, komu teraz mogła ufać to rodzina – zwłaszcza Marcel, który w każdym słowie bronił ich. Tak, że poczuła się głupio, że kiedykolwiek w niego jakkolwiek wątpiła. Był ich, ich rodziną.
Brat ją jednak puścił, Kerstin odeszła. Otoczyła ją nagle pustka na którą nie była gotowa, splotła więc dłonie na piersi, przyciskając je do siebie aby stanowiły jakąś minimalną ochronę przed tymi wszystkimi wydarzeniami. Spojrzenie, które wbiła na nowo z Tonksa, było już raczej rozczarowane i zrezygnowane. Dwa światy na nowo zderzały się, tak jak zrobiły już wcześniej – problem w tym, że jeden ze światów niczego od drugiego nie oczekiwał, za to ten pierwszy już tak.
- Marci, zostaniesz? – Jedyne słowa, które skierowała do kogokolwiek, już nie w romsku. Nie wiedziała, czy chciał ale…ale mógł. Na chwilę, aby myśli ogarnąć po tym wszystkim.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Niewiele rozumiała z rozmów na temat wojny, Tower, ministerstwa, tego świata, którego częścią nigdy naprawdę nie była, a przed którym teraz tak usilnie chroniła ją rodzina. W lecznicy rozmawiali o tym mało, skupiając się na pracy przy rannych i potrzebujących, w domu unikali wrażliwych tematów w towarzystwie najmłodszej siostry - czasem tylko Michaelowi zdarzyło się zagapić i zostawić na wierzchu kilka gazet, listów. Nagła konfrontacja z okrutnymi faktami była tym boleśniejsza, że dotyczyła najbliższych jej ludzi.
- Michael nikomu nic nie odetnie! - wtrąciła się twardo, choć wielkie błękitne oczy połyskiwały schnącymi łzami, niewielka sylwetka nadal sprawiała najkruchsze wrażenie. - Thomas, ja... tak mi przykro - dodała ciszej, bo co właściwie mogła powiedzieć, w jaki sposób zabrać ten ból, który przytłaczał najsympatyczniejszego chłopca, jakiego znała? Pewnie nie chciał, aby poznała prawdę na temat doświadczonych prześladowań w takich warunkach, w jakich się znaleźli, ale nieświadomie go do tego przymusiła. Przez długi czas nie będzie w stanie o tym zapomnieć. - Michael nikogo nie skrzywdzi, nikogo z was, jeśli nie będzie miał naprawdę ważnego powodu. Na pewno nie zrobi tego dzisiaj. I na pewno nie przeze mnie. Przysięgam na własne życie - powiedziała, do bólu niewinna i szczera, bo nie chciała, nie zamierzała wierzyć w to, ze jej brat mógłby skrzywdzić człowieka za nic; nie, jeśli akurat nie zaostrzała się jego choroba. Jak wiele dni właściwie zostało do pełni?
Uśmiechnęła się do Michaela z wdzięcznością, gdy za pomocą patronusa poinformował Justine o tym, że wcale nie musi tutaj przychodzić, pogłębiać i tak zbyt wielkiego strachu tej odważnej rodziny. Chciała jeszcze podejść do pana Carringtona, powiedzieć coś, ale zrezygnowała. Przemknęła jej taka myśl, ponieważ tak bardzo było jej przykro, że młody chłopak doświadczył kalectwa; a niejednego inwalidę widziała, gdy robiła praktyki w Londyńskim szpitalu. Po drugiej wojnie światowej utracone kończyny nie zaskakiwały personelu. Wciąż jednak, ta pielęgniarska empatia pozostawała w Kerstin silna.
- W Dolinie Godryka jest lecznica. - Głęboko wciągnęła powietrze. Czy już o niej wiedzieli? Być może tak, jeżeli tutaj mieszkali, a jeśli jakimś cudem ta wiadomość ich ominęła, to chociaż tym jednym sekretem mogła odwdzięczyć się za zaufanie. Znaczy, jeżeli na jakiekolwiek zaufanie zasłużyła. Wątpliwe. - Na północ od miasta, w lesie, dobrze ukryta, trzeba długo iść, za torami skręcić na ścieżkę prowadzącą na północny zachód. Przenieśli się tam uzdrowiciele, którzy przez represje musieli opuścić Londyn. Ja też tam pracuję. Przyjmujemy każdego ubogiego i rannego, jeżeli... jeżeli zaistnieje potrzeba - Opuściła wzrok. Nie zwróciła się bezpośrednio do Marcela, nie chcąc wpędzać go w większe zakłopotanie.
Bezradnie słuchała wymiany zdań między bratem i Thomasem. Mogłaby zaprotestować, wyjaśnić Michaelowi, że wcale nie chce, aby jej przyszły chłopak (narzeczony?) musiał sięgać po przemoc, walczyć w jej imieniu - chciała go żywego i bezpiecznego. Świadomość własnej niewiedzy utrzymała ją jednak w milczeniu, bo ile tak naprawdę wiedziała o tym, jak wygląda wojna poza Exmoor? Tyle co usłyszała od innych, a jak się okazało, nie mogła ufać, że informacje te będą prawdziwe.
Zacisnęła usta, spojrzała na Michaela i skinęła głową - powinni odejść. Jednak zaraz po tym, jak odwróciła się w stronę drzwi, zawróciła szybko i podbiegła do Sheili. Powoli wyciągnęła ramiona, niepewnie chcąc objąć dziewczynę, ale dając jej okazję do odmówienia, jeżeli nie chciała na to pozwalać. Spróbowała w ten sposób uściskać każdego; Sheilę, Jamesa, Marceliusa i każdemu szepnąć do ucha gorące, szczere przepraszam. Na końcu podeszła do Thomasa, przy nim nie czuła wahania - padła mu w ramiona, na krótki moment schowała twarz w jego szyi, a potem uniosła się na czubkach palców i szepnęła małym, drżącym, dziewczęcym głosem:
- Kocham cię. - Po raz pierwszy.
Potem cmoknęła go w policzek, odsunęła się szybko, uciekła, wracając do Michaela, znów chwytając go za dłoń. Powinni odejść, toteż pociągnęła go w stronę drzwi, nie spodziewając się ujrzeć za nimi nikogo; Justine i Castor nie mogli być przecież aż tak szybcy.
- Michael nikomu nic nie odetnie! - wtrąciła się twardo, choć wielkie błękitne oczy połyskiwały schnącymi łzami, niewielka sylwetka nadal sprawiała najkruchsze wrażenie. - Thomas, ja... tak mi przykro - dodała ciszej, bo co właściwie mogła powiedzieć, w jaki sposób zabrać ten ból, który przytłaczał najsympatyczniejszego chłopca, jakiego znała? Pewnie nie chciał, aby poznała prawdę na temat doświadczonych prześladowań w takich warunkach, w jakich się znaleźli, ale nieświadomie go do tego przymusiła. Przez długi czas nie będzie w stanie o tym zapomnieć. - Michael nikogo nie skrzywdzi, nikogo z was, jeśli nie będzie miał naprawdę ważnego powodu. Na pewno nie zrobi tego dzisiaj. I na pewno nie przeze mnie. Przysięgam na własne życie - powiedziała, do bólu niewinna i szczera, bo nie chciała, nie zamierzała wierzyć w to, ze jej brat mógłby skrzywdzić człowieka za nic; nie, jeśli akurat nie zaostrzała się jego choroba. Jak wiele dni właściwie zostało do pełni?
Uśmiechnęła się do Michaela z wdzięcznością, gdy za pomocą patronusa poinformował Justine o tym, że wcale nie musi tutaj przychodzić, pogłębiać i tak zbyt wielkiego strachu tej odważnej rodziny. Chciała jeszcze podejść do pana Carringtona, powiedzieć coś, ale zrezygnowała. Przemknęła jej taka myśl, ponieważ tak bardzo było jej przykro, że młody chłopak doświadczył kalectwa; a niejednego inwalidę widziała, gdy robiła praktyki w Londyńskim szpitalu. Po drugiej wojnie światowej utracone kończyny nie zaskakiwały personelu. Wciąż jednak, ta pielęgniarska empatia pozostawała w Kerstin silna.
- W Dolinie Godryka jest lecznica. - Głęboko wciągnęła powietrze. Czy już o niej wiedzieli? Być może tak, jeżeli tutaj mieszkali, a jeśli jakimś cudem ta wiadomość ich ominęła, to chociaż tym jednym sekretem mogła odwdzięczyć się za zaufanie. Znaczy, jeżeli na jakiekolwiek zaufanie zasłużyła. Wątpliwe. - Na północ od miasta, w lesie, dobrze ukryta, trzeba długo iść, za torami skręcić na ścieżkę prowadzącą na północny zachód. Przenieśli się tam uzdrowiciele, którzy przez represje musieli opuścić Londyn. Ja też tam pracuję. Przyjmujemy każdego ubogiego i rannego, jeżeli... jeżeli zaistnieje potrzeba - Opuściła wzrok. Nie zwróciła się bezpośrednio do Marcela, nie chcąc wpędzać go w większe zakłopotanie.
Bezradnie słuchała wymiany zdań między bratem i Thomasem. Mogłaby zaprotestować, wyjaśnić Michaelowi, że wcale nie chce, aby jej przyszły chłopak (narzeczony?) musiał sięgać po przemoc, walczyć w jej imieniu - chciała go żywego i bezpiecznego. Świadomość własnej niewiedzy utrzymała ją jednak w milczeniu, bo ile tak naprawdę wiedziała o tym, jak wygląda wojna poza Exmoor? Tyle co usłyszała od innych, a jak się okazało, nie mogła ufać, że informacje te będą prawdziwe.
Zacisnęła usta, spojrzała na Michaela i skinęła głową - powinni odejść. Jednak zaraz po tym, jak odwróciła się w stronę drzwi, zawróciła szybko i podbiegła do Sheili. Powoli wyciągnęła ramiona, niepewnie chcąc objąć dziewczynę, ale dając jej okazję do odmówienia, jeżeli nie chciała na to pozwalać. Spróbowała w ten sposób uściskać każdego; Sheilę, Jamesa, Marceliusa i każdemu szepnąć do ucha gorące, szczere przepraszam. Na końcu podeszła do Thomasa, przy nim nie czuła wahania - padła mu w ramiona, na krótki moment schowała twarz w jego szyi, a potem uniosła się na czubkach palców i szepnęła małym, drżącym, dziewczęcym głosem:
- Kocham cię. - Po raz pierwszy.
Potem cmoknęła go w policzek, odsunęła się szybko, uciekła, wracając do Michaela, znów chwytając go za dłoń. Powinni odejść, toteż pociągnęła go w stronę drzwi, nie spodziewając się ujrzeć za nimi nikogo; Justine i Castor nie mogli być przecież aż tak szybcy.
Ta dziewczyna, złotowłosa królewna omyłkowo wzięta za byłą żonę brata wyszła zza niego po tym jak ją zasłonił, sprawiając, że automatycznie podążył za nią spojrzeniem, każdy krok śledząc z uważnością. W jego głowie pojawiła się gdzieś myśl, że może popełnił błąd, zbyt wcześnie się zadeklarował, ale przecież nie miał wyjścia. Co zrobi? Czy cokolwiek mogła? Nie potrafił przyrównać jej do własnej siostry. Sheila także była wrażliwa, miała swoje momenty jak każda kobieta, ale była zaradna, mądra i odpowiedzialna. Sposób patrzenia na świat odziedziczyła po babce. Rzeczowy, konkretny. Nie bujała w obłokach, twardo stąpając po ziemi, szybko przewidując jakie konsekwencje mogły nieść określone czyny. To ona zawsze ich pilnowała, zarzucała lekkomyślność i brawurę. I nie potrzebowała magii do tego, by ogarnąć dwóch starszych braci w skuteczny i zdecydowany. Kerstin musiała być tą, o którą dbano, którą rozpieszczano. Nie był pewien, w jaki sposób potoczyła się ta sytuacja, od kogo się zaczęło, ale gdy tylko wszedł i ujrzał zapłakanego brata wiedział, że stała mu się krzywda. Przy nich nigdy nie płakał. Nawet gdy działo się źle.
Gdy brat stanął przed nim, spojrzał na niego bez słowa, oddychając ciężko, ale coraz ciszej. Nie pomyślał o tym, że chciał powstrzymać go przed głupotą — pomyślał, że chciał ich chronić. Jego i Sheilę.
— Nie wyjdziemy bez ciebie— odpowiedział bratu po Romsku, stojąc tuż przed Sheilą, osłaniając ją sobą. Nie wiedząc, co się wydarzy, co się stanie. Wpatrywał się w profil brata, kiedy zaczął mówić o Tower, powoli marszcząc brwi. Niewiele powiedział mu o pierwszej wizycie w więzieniu. A kiedy Marcel wspomniał o nazwiskach spojrzał na niego. Nie do końca potrafił to pojąć, ich relacje, tajemnice. Współpraca Thomasa z Marcelem w jakiś niezrozumiały sposób go przeraziła, ale i wywołała złość. Byli mu najbliżsi, a jednak to wszystko odbywało się gdzieś poza nim, bez jego udziału i wiedzy. Zacisnął szczękę, nie powiedział nic. Nie mógł się wyłamać, zdradzić z tym, co czuł, z wątpliwościami względem każdego z nich i żalem, jaki zalał jego trzewia niczym żółć. Spuścił wzrok w ziemię, ale tylko na moment, musiał obserwować sytuację, Tonksa, nawet jeśli miał ochotę obu braciom wyrzucić wszystko, co o nich w tej chwili myślał. Pamiętał o tym, że byli dziś jednością. I choć na swój sposób szkło pękało, pokrywająca je powłoka musiała pozostać bez skazy.
Nie wiedział, że brat Kerstin był aurorem, ale to sprawiało, że poczuł względem niego większy respekt, ale też swojego rodzaju niechęć, jak do każdego stróża prawa, nawet jeśli tacy jak on nigdy nie leżeli w kręgu zainteresowań tej jednostki. Gdy sięgnął po różdżkę, instynktownie także złapał za swoją, choć zupełnie zapomniał, że nie miał z nim najmniejszych szans. Uniósł ją, lecz z ust aurora wyszła inkantacja, o której słyszał, ale której nigdy nie był świadkiem, choć w całej Anglii wciąż snuły się dementory wysysające z ludzi szczęście. Z drżącym sercem obserwował jak w pokoju pojawia się świetlisty wilk, jak pomimo swej złowrogiej natury jego obecność niesie ciepło i ukojenie. Nie był już przerażający. Obserwował cały proces z zapartym tchem, opuszczając powoli różdżkę, słuchając słów aurora i śledząc wilka, który wybiegał z domu. A potem spojrzał na niego. Patrzył, jak kącik jego ust drga. W uśmiechu? Przyjaznym czy może drwinie? Nie zdołał odgadnąć. Odezwał się do niego, sięgając jego oczu ponad bratem.
— Każdy z nas poślubiając kobietę naraża swoje życie. Nie ma większego zagrożenia niż wściekła żona — odpowiedział, patrząc mu w oczy, jakby szukał w nim jakiegoś porozumienia. Wyglądał na takiego, który już dawno miał rodzinę, zapewne wiedział, czym był gniew ukochanej. Nie miał pojęcia, co powinien mu odpowiedzieć. Sądził, że obawiał się o życie siostry, o to, że oni uczynią jej krzywdę. Thomas to zrobi. A teraz martwił się o niego. James nie odziedziczył po babce zdrowego rozsądku, jak Sheila. Kierował się namiętnościami, chwilą, momentem. Nie dziwiła go wcale decyzja brata, nie dziwił go wybór, a nawet to, że wcale mu się nie podobał. — Jaką? — spytał Tonksa, unosząc brwi. Nie zrozumiał pytania. Zamknął usta, zerkając na Marcela, próbując ukryć obawę, że czegoś nie zrozumiał, albo był za głupi by złapać aluzję. — Kolor waszych włosów nam nie przeszkadza. Marcel ma takie same, a jednak jesteśmy rodziną — odpowiedział nieszczególnie poważnie, ale takie też wydało mu się to pytanie. Utkwił wzrok w Michaelu zanim dodał: — Umiemy ukrywać skarby. — Śmiało przyrównał wybrankę brata do czegoś cennego; dziś jej głowa była warta dużo, podobnie jak jej rodzeństwa. Ministerstwo chciało ich śmierci. Ministerstwo chciało przed paroma tygodniami zabawy kosztem trójkąta Sallow-Doe. Co to była za różnica? Wszyscy byli dziś wyrzutkami dla społeczeństwa.
Nie odpowiedział mu na kolejne słowa, bo też to co powiedział nie brzmiało dokładnie tak, ale nie prostował. Lepiej, że tak je odebrał. Skinął mu jednak głową w porozumieniu. Nie byli gotowi na to. Na dzielenie takiej odpowiedzialności, mierzenie się z takim niebezpieczeństwem. Ale im szybciej uciekali przed wojną, tym szybciej wyciągała po nich ręce, zmuszając by przestali być tylko jej ofiarami. Zupełnie jakby wojna była żywą istotą, która próbowała zmusić ich do decyzji. Podjęcia wyborów. I syciła się ich porażkami, sukcesami. Jak rozkapryszony dyrektor cyrku stawiała ich na scenie w śmiesznych strojach, choć nie chcieli grać. Z Marcelem było inaczej. On grał na scenie od dawna.
Nie wiedział, co czuł.
Spojrzał na niego, gdy przedstawiał mu powód obecności cyganów w tym domu. Nie mieli pojęcia do kogo należał i nie miało to dla nich żadnego znaczenia. Zostali tu, bo nie mieli się gdzie podziać. Uważał, że Londyn był bezpieczniejszy. W Londynie byli nikim, nikt nie zwracał na nich uwagi, bo byli zbyt mało znaczący by ktokolwiek zadał sobie jakikolwiek trud. A tu, po kilku dniach od spotkania Eve, pozwoleniu by go tu przyprowadziła, proszenia by został z rodziną — przypadkowa, niefortunna obława. Czy to on? Czy to znów to fatum, które nad nim ciążyło? A przecież póki nie wrócił był spokój. Spojrzał na Sheilę, kiedy spytała o Marcela, a później Kerstin, kiedy podeszła, by przytulić ich wszystkich. Nie oponował, ale nie odwzajemnił uścisku. Spojrzał jej tylko w oczy i pokiwał głową, gdy przeprosiła. Wolałby wybrankę brata przyjąć do rodziny inaczej. Uścisnąć, w tańcu i śpiewie wprowadzić w ten piękniejszy, pełen barw muzyki i śpiewów cygański świat. Powiedział już swoje słowo, musiał ją zaakceptować, ale nie ufał jej wcale. Nie zrobiła najlepszego wrażenia. Spuścił wzrok, gdy wyznała bratu miłość. Eve zrobiła to samo. Tu, w tym domu, na schodach. Pamiętał dobrze, co czuł. Wiedział, co musiał czuć Thomas. I wiedział, że musieli być razem, by jego brat się ustabilizował. Jak przy Jeanie.
Gdy brat stanął przed nim, spojrzał na niego bez słowa, oddychając ciężko, ale coraz ciszej. Nie pomyślał o tym, że chciał powstrzymać go przed głupotą — pomyślał, że chciał ich chronić. Jego i Sheilę.
— Nie wyjdziemy bez ciebie— odpowiedział bratu po Romsku, stojąc tuż przed Sheilą, osłaniając ją sobą. Nie wiedząc, co się wydarzy, co się stanie. Wpatrywał się w profil brata, kiedy zaczął mówić o Tower, powoli marszcząc brwi. Niewiele powiedział mu o pierwszej wizycie w więzieniu. A kiedy Marcel wspomniał o nazwiskach spojrzał na niego. Nie do końca potrafił to pojąć, ich relacje, tajemnice. Współpraca Thomasa z Marcelem w jakiś niezrozumiały sposób go przeraziła, ale i wywołała złość. Byli mu najbliżsi, a jednak to wszystko odbywało się gdzieś poza nim, bez jego udziału i wiedzy. Zacisnął szczękę, nie powiedział nic. Nie mógł się wyłamać, zdradzić z tym, co czuł, z wątpliwościami względem każdego z nich i żalem, jaki zalał jego trzewia niczym żółć. Spuścił wzrok w ziemię, ale tylko na moment, musiał obserwować sytuację, Tonksa, nawet jeśli miał ochotę obu braciom wyrzucić wszystko, co o nich w tej chwili myślał. Pamiętał o tym, że byli dziś jednością. I choć na swój sposób szkło pękało, pokrywająca je powłoka musiała pozostać bez skazy.
Nie wiedział, że brat Kerstin był aurorem, ale to sprawiało, że poczuł względem niego większy respekt, ale też swojego rodzaju niechęć, jak do każdego stróża prawa, nawet jeśli tacy jak on nigdy nie leżeli w kręgu zainteresowań tej jednostki. Gdy sięgnął po różdżkę, instynktownie także złapał za swoją, choć zupełnie zapomniał, że nie miał z nim najmniejszych szans. Uniósł ją, lecz z ust aurora wyszła inkantacja, o której słyszał, ale której nigdy nie był świadkiem, choć w całej Anglii wciąż snuły się dementory wysysające z ludzi szczęście. Z drżącym sercem obserwował jak w pokoju pojawia się świetlisty wilk, jak pomimo swej złowrogiej natury jego obecność niesie ciepło i ukojenie. Nie był już przerażający. Obserwował cały proces z zapartym tchem, opuszczając powoli różdżkę, słuchając słów aurora i śledząc wilka, który wybiegał z domu. A potem spojrzał na niego. Patrzył, jak kącik jego ust drga. W uśmiechu? Przyjaznym czy może drwinie? Nie zdołał odgadnąć. Odezwał się do niego, sięgając jego oczu ponad bratem.
— Każdy z nas poślubiając kobietę naraża swoje życie. Nie ma większego zagrożenia niż wściekła żona — odpowiedział, patrząc mu w oczy, jakby szukał w nim jakiegoś porozumienia. Wyglądał na takiego, który już dawno miał rodzinę, zapewne wiedział, czym był gniew ukochanej. Nie miał pojęcia, co powinien mu odpowiedzieć. Sądził, że obawiał się o życie siostry, o to, że oni uczynią jej krzywdę. Thomas to zrobi. A teraz martwił się o niego. James nie odziedziczył po babce zdrowego rozsądku, jak Sheila. Kierował się namiętnościami, chwilą, momentem. Nie dziwiła go wcale decyzja brata, nie dziwił go wybór, a nawet to, że wcale mu się nie podobał. — Jaką? — spytał Tonksa, unosząc brwi. Nie zrozumiał pytania. Zamknął usta, zerkając na Marcela, próbując ukryć obawę, że czegoś nie zrozumiał, albo był za głupi by złapać aluzję. — Kolor waszych włosów nam nie przeszkadza. Marcel ma takie same, a jednak jesteśmy rodziną — odpowiedział nieszczególnie poważnie, ale takie też wydało mu się to pytanie. Utkwił wzrok w Michaelu zanim dodał: — Umiemy ukrywać skarby. — Śmiało przyrównał wybrankę brata do czegoś cennego; dziś jej głowa była warta dużo, podobnie jak jej rodzeństwa. Ministerstwo chciało ich śmierci. Ministerstwo chciało przed paroma tygodniami zabawy kosztem trójkąta Sallow-Doe. Co to była za różnica? Wszyscy byli dziś wyrzutkami dla społeczeństwa.
Nie odpowiedział mu na kolejne słowa, bo też to co powiedział nie brzmiało dokładnie tak, ale nie prostował. Lepiej, że tak je odebrał. Skinął mu jednak głową w porozumieniu. Nie byli gotowi na to. Na dzielenie takiej odpowiedzialności, mierzenie się z takim niebezpieczeństwem. Ale im szybciej uciekali przed wojną, tym szybciej wyciągała po nich ręce, zmuszając by przestali być tylko jej ofiarami. Zupełnie jakby wojna była żywą istotą, która próbowała zmusić ich do decyzji. Podjęcia wyborów. I syciła się ich porażkami, sukcesami. Jak rozkapryszony dyrektor cyrku stawiała ich na scenie w śmiesznych strojach, choć nie chcieli grać. Z Marcelem było inaczej. On grał na scenie od dawna.
Nie wiedział, co czuł.
Spojrzał na niego, gdy przedstawiał mu powód obecności cyganów w tym domu. Nie mieli pojęcia do kogo należał i nie miało to dla nich żadnego znaczenia. Zostali tu, bo nie mieli się gdzie podziać. Uważał, że Londyn był bezpieczniejszy. W Londynie byli nikim, nikt nie zwracał na nich uwagi, bo byli zbyt mało znaczący by ktokolwiek zadał sobie jakikolwiek trud. A tu, po kilku dniach od spotkania Eve, pozwoleniu by go tu przyprowadziła, proszenia by został z rodziną — przypadkowa, niefortunna obława. Czy to on? Czy to znów to fatum, które nad nim ciążyło? A przecież póki nie wrócił był spokój. Spojrzał na Sheilę, kiedy spytała o Marcela, a później Kerstin, kiedy podeszła, by przytulić ich wszystkich. Nie oponował, ale nie odwzajemnił uścisku. Spojrzał jej tylko w oczy i pokiwał głową, gdy przeprosiła. Wolałby wybrankę brata przyjąć do rodziny inaczej. Uścisnąć, w tańcu i śpiewie wprowadzić w ten piękniejszy, pełen barw muzyki i śpiewów cygański świat. Powiedział już swoje słowo, musiał ją zaakceptować, ale nie ufał jej wcale. Nie zrobiła najlepszego wrażenia. Spuścił wzrok, gdy wyznała bratu miłość. Eve zrobiła to samo. Tu, w tym domu, na schodach. Pamiętał dobrze, co czuł. Wiedział, co musiał czuć Thomas. I wiedział, że musieli być razem, by jego brat się ustabilizował. Jak przy Jeanie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zauważył, jak zmieniły się mina i ton młodego Carringtona, jak na wzmiankę o uciętej ręce cały zdawał kurczyć się w sobie. Rozumiał go - likantropia, choć obecna w jego życiu zawsze, też paliła dotkliwszym wstydem gdy inni wiedzieli; rozważania czy i kto się domyślił potrafiły doprowadzić do szaleństwa. Na jednym z wiosennych spotkań Zakonu powiedział po prostu wszystkim, ale w ich szeregach nie było wtedy Marceliusa - nie wiedział, uświadomił sobie Mike, nie wiedział, bo tego nie napisali na plakatach. Nie wiedział i się wstydził - przed pełnosprawnym aurorem. Rozchylił usta, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo. Nie tutaj, nie przy wszystkich. Zmierzył Carringtona uważniejszym spojrzeniem, na bladą i nieco ziemistą cerę kogoś, kto od dawna nie wychodził z domu. Zerknął na Jamesa, który wpadł tutaj pierwszy - ty go tutaj wyciągnąłeś? Jeśli tak, faktycznie był jego rodziną, jego Castorem. Gdyby nie pewien mecz Zjednoczonych, Tonks o wiele dłużej siedziałby w Mickleham.
-Skoro tak, jeśli to przyniosło owoce - trudno ocenić, nie znał szczegółów tej sprawy. -to dobra robota. - blondyn zdawał się potrzebować ciepłego słowa. Nagle Mike skojarzył fakty, które padły przed chwilą. -Chwila, ta zupa z trupa - widział ulotkę, Finley mu opowiadała, Castor lękał się trupów w jedzeniu. -to wasza robota? - nikt nie powiedział, że aurorzy mają dobre poczucie humoru, po poważnej dotąd twarzy przemknął cień uśmiechu.
-To dom, który pewnie przeszukało już Ministerstwo, nie nazwałbym go bezpiecznym. Macie pułapki? - upewnił się, ale może to już nieistotne, może lada moment się stąd wyniosą. Przez niego. Zamrugał, chcąc odegnać spod powiek obrazy tych, którzy zawsze przychodzili nieproszeni. Tych, którym nie zdążył pomóc. W snach dołączali do nich ci, których zabił i których krew wcale nie zmyła grzechu bezczynności.
Kerstin opowiedziała o lecznicy. W pierwszym odruchu zatroszczył się o to, by nie wiązać jej jawnie z Zakonem, nie narażać tej działalności na dodatkowe niebezpieczeństwo, ale ostatecznie pozwolił siostrze mówić. Nie opuszczał jej boku na krok, a choć pozwolił jej na chwilę prywatności z Thomasem, to miał dobry słuch. Drgnął lekko, kocham przypomniało mu o czymś czego nie zazna sam, może niech chociaż Kerstin znajdzie szczęście. Kocham było poważne, było dorosłe, przypomniało mu jak szybko dorosła. Poczuł w gardle gorzką gulę, wbił wzrok gdzieś za okno.
Może to kocham, może obecność Carringtona, a może słowa Jamesa przekonały go do tego ryzyka. Musi porozmawiać z Just, Gabrielem i Kerrie, to jasne - ale już odrobinę spokojniej. Wysłuchał uważnie bruneta, który śmiało nawiązał z nim kontakt wzrokowy. Zamiast nici porozumienia, James odnalazł w szarobłękitnych oczach tylko cień smutku, a może nostalgii.
-Oby niebezpieczne kobiety były jedynym zagrożeniem w twoim życiu. - westchnął, bez śladu ironii. Szczerze mu tego życzył. Sam widział już dementory i śmierć, sam czuł stratę siostry i poznał wilczy gniew, sam pragnął kiedyś spokojnego domu, temperamentnej żony i głośnych dzieci - ale teraz sam nie wiedział, czego chciał i czy pozostały mu jakiekolwiek marzenia. Uniósł lekko brew, spoglądając na Jamesa wymownie - powinien wiedzieć, o co pytał, nie o kolor włosów, a o listy gończe.
Skarby. Chyba to go uspokoiło.
-Przekonacie się, że Kerrie to prawdziwy skarb. - skinął z powagą głową, świadom, że zapłakana i wprowadzona w błąd mogła nie zrobić najlepszego wrażenia, również przez Just i przez niego. Chyba pragnął to trochę załagodzić. Kerrie, choć miała temperament wszystkich Tonksów, była przy nim zawsze gdy tego potrzebował i chyba tylko ona pomogła mu przetrwać tamten ciemny czas po aresztowaniu Justine.
Wyciągnął rękę do Thomasa.
-Odezwę się w sprawie treningu, Doe. - podniósł wzrok na resztę. -Możecie dołączyć. Nie będę kręcił się w pobliżu, by was nie narażać, ale odezwijcie się gdybyście potrzebowali jakiejkolwiek pomocy. Tonksowie też dbają o swoich... - zawahał się, rodzinę, czy te oświadczyny są aktualne? -...bliskich. - dokończył. Przyjaciół, znajomych, watahę. Za wielu oddałby życie i to wcale nie w imieniu ideałów Zakonu, niezależnie od nich.
Wyciągnął rękę też do Jamesa, któremu jeszcze się nie przedstawił.
-Mike. - niech mówią sobie po imieniu, bez kłującego w uszy nazwiska, tak będzie lepiej. Niezależnie od tego, czy zdecydowali się uścisnąć jego dłoń (rezerwę Jamesa by zrozumiał, ale niechęć Thomasa trudno byłoby mu wybaczyć), przeniósł jeszcze wzrok na Sheilę i skinął jej uprzejmie głową - do niej zdecydował się nie podchodzić, wciąż czuł od niej zapach strachu.
Wreszcie położył dłoń na prawym ramieniu Carringtona.
-Zajmę się bezpieczeństwam siostry i podszkoleniem Thomasa, a tobie, Carrington, powierzam bezpieczeństwo słów, które tutaj padły. - nikt nie chciał kumulacji tylu sekretów, ale pomimo wymownego kontaktu wzrokowego Carrington najwyraźniej nie chciał też naprawiać tej sytuacji magią. To jego rodzina, Longbottom mu ufał, zatem Michael także ufał w jego osąd. -Daj znać, jak wydobrzejesz - jest coś z czym mogę potrzebować pomocy. - dodał ciszej, a potem skierował się z Kerstin do drzwi, łapiąc ją za rękę. Czas do domu.
/zt żeby was nie blokować, z Tomkiem porozmawiam na treningu
-Skoro tak, jeśli to przyniosło owoce - trudno ocenić, nie znał szczegółów tej sprawy. -to dobra robota. - blondyn zdawał się potrzebować ciepłego słowa. Nagle Mike skojarzył fakty, które padły przed chwilą. -Chwila, ta zupa z trupa - widział ulotkę, Finley mu opowiadała, Castor lękał się trupów w jedzeniu. -to wasza robota? - nikt nie powiedział, że aurorzy mają dobre poczucie humoru, po poważnej dotąd twarzy przemknął cień uśmiechu.
-To dom, który pewnie przeszukało już Ministerstwo, nie nazwałbym go bezpiecznym. Macie pułapki? - upewnił się, ale może to już nieistotne, może lada moment się stąd wyniosą. Przez niego. Zamrugał, chcąc odegnać spod powiek obrazy tych, którzy zawsze przychodzili nieproszeni. Tych, którym nie zdążył pomóc. W snach dołączali do nich ci, których zabił i których krew wcale nie zmyła grzechu bezczynności.
Kerstin opowiedziała o lecznicy. W pierwszym odruchu zatroszczył się o to, by nie wiązać jej jawnie z Zakonem, nie narażać tej działalności na dodatkowe niebezpieczeństwo, ale ostatecznie pozwolił siostrze mówić. Nie opuszczał jej boku na krok, a choć pozwolił jej na chwilę prywatności z Thomasem, to miał dobry słuch. Drgnął lekko, kocham przypomniało mu o czymś czego nie zazna sam, może niech chociaż Kerstin znajdzie szczęście. Kocham było poważne, było dorosłe, przypomniało mu jak szybko dorosła. Poczuł w gardle gorzką gulę, wbił wzrok gdzieś za okno.
Może to kocham, może obecność Carringtona, a może słowa Jamesa przekonały go do tego ryzyka. Musi porozmawiać z Just, Gabrielem i Kerrie, to jasne - ale już odrobinę spokojniej. Wysłuchał uważnie bruneta, który śmiało nawiązał z nim kontakt wzrokowy. Zamiast nici porozumienia, James odnalazł w szarobłękitnych oczach tylko cień smutku, a może nostalgii.
-Oby niebezpieczne kobiety były jedynym zagrożeniem w twoim życiu. - westchnął, bez śladu ironii. Szczerze mu tego życzył. Sam widział już dementory i śmierć, sam czuł stratę siostry i poznał wilczy gniew, sam pragnął kiedyś spokojnego domu, temperamentnej żony i głośnych dzieci - ale teraz sam nie wiedział, czego chciał i czy pozostały mu jakiekolwiek marzenia. Uniósł lekko brew, spoglądając na Jamesa wymownie - powinien wiedzieć, o co pytał, nie o kolor włosów, a o listy gończe.
Skarby. Chyba to go uspokoiło.
-Przekonacie się, że Kerrie to prawdziwy skarb. - skinął z powagą głową, świadom, że zapłakana i wprowadzona w błąd mogła nie zrobić najlepszego wrażenia, również przez Just i przez niego. Chyba pragnął to trochę załagodzić. Kerrie, choć miała temperament wszystkich Tonksów, była przy nim zawsze gdy tego potrzebował i chyba tylko ona pomogła mu przetrwać tamten ciemny czas po aresztowaniu Justine.
Wyciągnął rękę do Thomasa.
-Odezwę się w sprawie treningu, Doe. - podniósł wzrok na resztę. -Możecie dołączyć. Nie będę kręcił się w pobliżu, by was nie narażać, ale odezwijcie się gdybyście potrzebowali jakiejkolwiek pomocy. Tonksowie też dbają o swoich... - zawahał się, rodzinę, czy te oświadczyny są aktualne? -...bliskich. - dokończył. Przyjaciół, znajomych, watahę. Za wielu oddałby życie i to wcale nie w imieniu ideałów Zakonu, niezależnie od nich.
Wyciągnął rękę też do Jamesa, któremu jeszcze się nie przedstawił.
-Mike. - niech mówią sobie po imieniu, bez kłującego w uszy nazwiska, tak będzie lepiej. Niezależnie od tego, czy zdecydowali się uścisnąć jego dłoń (rezerwę Jamesa by zrozumiał, ale niechęć Thomasa trudno byłoby mu wybaczyć), przeniósł jeszcze wzrok na Sheilę i skinął jej uprzejmie głową - do niej zdecydował się nie podchodzić, wciąż czuł od niej zapach strachu.
Wreszcie położył dłoń na prawym ramieniu Carringtona.
-Zajmę się bezpieczeństwam siostry i podszkoleniem Thomasa, a tobie, Carrington, powierzam bezpieczeństwo słów, które tutaj padły. - nikt nie chciał kumulacji tylu sekretów, ale pomimo wymownego kontaktu wzrokowego Carrington najwyraźniej nie chciał też naprawiać tej sytuacji magią. To jego rodzina, Longbottom mu ufał, zatem Michael także ufał w jego osąd. -Daj znać, jak wydobrzejesz - jest coś z czym mogę potrzebować pomocy. - dodał ciszej, a potem skierował się z Kerstin do drzwi, łapiąc ją za rękę. Czas do domu.
/zt żeby was nie blokować, z Tomkiem porozmawiam na treningu
Can I not save one
from the pitiless wave?
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot