Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Schody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schody na piętro
Wyłożony zakurzonymi dywanami korytarz ciągnie się przez całą długość domu, a na samym jego końcu wpada w pokój, w którym znajdują się schody prowadzące na piętro. Rośliny zajmujące większą część przestrzeni nie potrzebują pielęgnacji. Zaklęte przez profesor Bagshot, nie schną, ale też nie rosną. Tutaj też znajduje się wyjście do zarośniętego, zaniedbanego ogrodu.
Jego zaklęcie nie odniosło efektu, pośpieszył się z gestem, z inkantacją, nie próbował ponownie; rozgardiasz robił się coraz większy. Jackie obezwładniła dziewczynę, jej tłumaczenia się - tłumaczenia przed nimi, przedstawił ich przecież jako przyjaciół gospodyni - że mieli prawo wkraść się i zająć rozbojem ten dom - w żaden sposób go nie przekonywały, gdyby przecież poczuwała się do jakiejkolwiek odpowiedzialności, zareagowałaby na ich obecność w nieswoim domu grzeczniej. Czuł niesmak, niesmak do niej, do jej słów, niesmak do samej myśli, że dostrzegała dla siebie tylko dwie alternatywy, spać na ulicy lub w okupowanym domu, choć pewnie w kilku stodołach znalazłoby się dla niej miejsce, gdyby zgodziła się pomóc przy cudzym gospodarstwie. Lecz słowa traciły znaczenie, gdy zapadły ciemności. Nie mogły go zdezorientować, stał przy ścianie, wiedział, co znajdowało się naprzeciw niego, skąd dobiegał hałas drzwi, ale przede wszystkim słyszał kroki dziewczyny i drugiego gościa, który wnet - po tym, jak zaległy już ciemności - zwrócił na siebie uwagę tak krokiem, jak krzykiem. Runął za nim na ślepo, kiedy przebiegł obok, nie było to trudne, kiedy dopadł do kobiet; zamierzał go od nich odciągnąć, wpierw chwytając ramię dłonią i - mocno - szarpnął je w tył. W ciemności, do której oko nie zdążyło się jeszcze przyzwyczaić, nie dostrzegł, czy kogo szarpał, ale spodziewał się znaleźć się go przy Jackie. Nie wypuścił spomiędzy palców różdżki, szybko wyczuł, że przybysz był od niego niższy, a to dawało mu przewagę. Zamierzał wyciągnąć ramię na przód jego ciała, uciskając szyję w zagłębieniu łokcia. Dłoń zgiętej ręki wsparł na ugiętym przedramieniu, którego przegub miał zablokować się o tył czaszki nieznajomego, gdy znalazł się tuż za nim. Jeśli zdołał założyć dźwignię poprawnie, przeciwstawne działanie obu rąk - wypchnięcie czaszki w przód i szyi w tył - winno nie tylko unieruchomić napastnika, ale i zagrozić jego podduszeniem. Nieznajomy wydawał się mały i drobny, utrzymanie go w tej pozycji nie powinno być dla niego szczególnie trudne.
walka wręcz III, anatomia II
Bitwa o dom Bathildy toczy się tutaj
walka wręcz III, anatomia II
Bitwa o dom Bathildy toczy się tutaj
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Ostatnio zmieniony przez Brendan Weasley dnia 04.04.24 13:35, w całości zmieniany 1 raz
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Uderzenia serca bolały, huczały tym szybciej, tym gwałtowniej, im więcej słyszała tego, co działo się na dole. Sama, jak niespokojna wilczyca, krążyła obok łóżka, na którym wciąż (co dziwne?) spała jej maleńka bratanica. Nie była w stanie ustać w miejscu, nie mogąc do końca zdecydować się, czy powinna zrobić coś więcej. Ukryć się? Tylko gdzie? Drzwi prowadziły na schody i na dół, okno przy takiej wysokości - dla nich dwóch, odpadło. I chociaż bez końca wymyślała sposobu, nie widziała podobnej ucieczki za realną. Marcia była maleńka, zbyt mała.
Przy zemści zatrzymywała się by kucnąć, by z poziomu, spróbować uchwycić więcej. I chociaż różdżkę wciąż trzymała zaciśniętą w palcach, to nie miała pojęcia, jak miałaby walczyć. I jednocześnie wiedziała, ze jeśli przyjdzie konieczność, będzie drapać i krzyczeć, by intruzi nie dostali się do dziewczynki. Ale właśnie. Chwytała kilka wymienionych zdań, słyszała szamotaninę, ale - nie była tam wrzasku przerażenia. Nie było wrzeszczanych inkantacji, nie było okrutnych wyzwisk. Była za to kawalkada urywanych niedopowiedzeń, oskarżeń, koniny, aurorów? Azkabanu...? I słyszała brata. Wróciła. Był. A to sprawiało, że kiełkowała nadzieja.
Drętwiały jej stopy od pozycji, niemal opierając kolano o drewno podłogi, samej, wychylając się w dół, w zastałą ciemność - jakby pośród szamotaniny, mogła zobaczyć cokolwiek. Jeszcze raz, czujnie jak ptak, spojrzała na łóżko. Niezależnie od wszystkiego - gdyby napastnicy chcieli zrobić im krzywdę 0 już by to zrobili. A chcąc wejść wyżej - musieliby najpierw przejść przez schody. I przez nią.
Drżała. Trzęsła się właściwie, czując jak słona wilgoć puchnie pod powiekami, jak wybija sobie ścieżkę do policzków.
Jeszcze nie teraz. Szepnęła w myśli, poruszając niemo wargami, jakby miała dodać sobie odwagi.
Dygotała, gdy podnosiła się do pionu. Dziwnie lekko jednak lekko, jakby pchał ją wiatr, jakby gdzieś za nią łopotały skrzydła, wcale nie tak czarne, jak rozpuszczone włosy. Materiał spódnicy zakręcił się wokół łysek, gdy w kilku krokach dotarła schodów. Pokonała ledwie kilka stopni, zatrzymując się, by uchwycić dłońmi ramy, w jakiejś desperackiej próbie osłony. Podniosła głos, w równie desperackiej prośbie - Przestańcie, przestańcie już proszę! Zostawcie nas! - jeden świszczący wdech, gdy druga ręka dołączyła do pierwszej. Nawet gdyby czarowała lepiej, nie widziała nikogo, toteż różdżkę ułożyła wzdłuż - Czemu nam to robicie? Nie wystarczy wam wyrządzonej krzywdy? - z każdym wypowiadanym słowem, kolana zdawały się być bardziej miękkie, ale wsparta o drewno oparcia, zdawała się uparcie czekać - na co właściwie? Na sygnał? A może na atak? Gdzieś z tyłu głowy, jak echo wierzgało wspomnienie płonącego taboru. A chociaż tutaj - panowała ciemność - płonęło jej serce i piekły oczy, jakby pod powieki wdarł się popiół - Puśćcie, zostawcie, już wystarczy. Kim naprawdę jesteście? - ostatnie słowo było niemal powtórzeniem słów, które jako ostatnie brzmiały gdzieś wcześniej głosem Eve. Na języku, kołatały się kolejne słowa, ale uwaga, jak trącona struna skrzypiec, pognała za siebie, jakby wyczulone zmysły były wstanie chwycić przełamanie ciszy na górze, ale - kwilenia nie było.
Jeszcze.
- Nie mamy żadnej koniny, nie jemy jej. U nas jej nie znajdziecie. I nie wierzę, by jakikolwiek właściciel oddał wam je na pożarcie - dodała ciszej, z tulonym w gardle łkaniem. Było jej niedobrze na sama myśl. Nie rozumiała po co aurorom - jeśli nimi byli - koniny. Czy nie powinni łapać tych złych? Tych od czarnej magii? Chyba, ze byli szmalcownikami. Ci zdolni byli do największych okropności.
Przy zemści zatrzymywała się by kucnąć, by z poziomu, spróbować uchwycić więcej. I chociaż różdżkę wciąż trzymała zaciśniętą w palcach, to nie miała pojęcia, jak miałaby walczyć. I jednocześnie wiedziała, ze jeśli przyjdzie konieczność, będzie drapać i krzyczeć, by intruzi nie dostali się do dziewczynki. Ale właśnie. Chwytała kilka wymienionych zdań, słyszała szamotaninę, ale - nie była tam wrzasku przerażenia. Nie było wrzeszczanych inkantacji, nie było okrutnych wyzwisk. Była za to kawalkada urywanych niedopowiedzeń, oskarżeń, koniny, aurorów? Azkabanu...? I słyszała brata. Wróciła. Był. A to sprawiało, że kiełkowała nadzieja.
Drętwiały jej stopy od pozycji, niemal opierając kolano o drewno podłogi, samej, wychylając się w dół, w zastałą ciemność - jakby pośród szamotaniny, mogła zobaczyć cokolwiek. Jeszcze raz, czujnie jak ptak, spojrzała na łóżko. Niezależnie od wszystkiego - gdyby napastnicy chcieli zrobić im krzywdę 0 już by to zrobili. A chcąc wejść wyżej - musieliby najpierw przejść przez schody. I przez nią.
Drżała. Trzęsła się właściwie, czując jak słona wilgoć puchnie pod powiekami, jak wybija sobie ścieżkę do policzków.
Jeszcze nie teraz. Szepnęła w myśli, poruszając niemo wargami, jakby miała dodać sobie odwagi.
Dygotała, gdy podnosiła się do pionu. Dziwnie lekko jednak lekko, jakby pchał ją wiatr, jakby gdzieś za nią łopotały skrzydła, wcale nie tak czarne, jak rozpuszczone włosy. Materiał spódnicy zakręcił się wokół łysek, gdy w kilku krokach dotarła schodów. Pokonała ledwie kilka stopni, zatrzymując się, by uchwycić dłońmi ramy, w jakiejś desperackiej próbie osłony. Podniosła głos, w równie desperackiej prośbie - Przestańcie, przestańcie już proszę! Zostawcie nas! - jeden świszczący wdech, gdy druga ręka dołączyła do pierwszej. Nawet gdyby czarowała lepiej, nie widziała nikogo, toteż różdżkę ułożyła wzdłuż - Czemu nam to robicie? Nie wystarczy wam wyrządzonej krzywdy? - z każdym wypowiadanym słowem, kolana zdawały się być bardziej miękkie, ale wsparta o drewno oparcia, zdawała się uparcie czekać - na co właściwie? Na sygnał? A może na atak? Gdzieś z tyłu głowy, jak echo wierzgało wspomnienie płonącego taboru. A chociaż tutaj - panowała ciemność - płonęło jej serce i piekły oczy, jakby pod powieki wdarł się popiół - Puśćcie, zostawcie, już wystarczy. Kim naprawdę jesteście? - ostatnie słowo było niemal powtórzeniem słów, które jako ostatnie brzmiały gdzieś wcześniej głosem Eve. Na języku, kołatały się kolejne słowa, ale uwaga, jak trącona struna skrzypiec, pognała za siebie, jakby wyczulone zmysły były wstanie chwycić przełamanie ciszy na górze, ale - kwilenia nie było.
Jeszcze.
- Nie mamy żadnej koniny, nie jemy jej. U nas jej nie znajdziecie. I nie wierzę, by jakikolwiek właściciel oddał wam je na pożarcie - dodała ciszej, z tulonym w gardle łkaniem. Było jej niedobrze na sama myśl. Nie rozumiała po co aurorom - jeśli nimi byli - koniny. Czy nie powinni łapać tych złych? Tych od czarnej magii? Chyba, ze byli szmalcownikami. Ci zdolni byli do największych okropności.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
z szafki
Czy wracał wreszcie do formy? Dawny instynkt łowiecki funkcjonował coraz lepiej, poczuł się dobrze z myślą, że mógł go przetestować w spokojnych, bezpiecznych warunkach, inkantacja spłynęła z ust gładko, zaklęcie błysnęło, rozświetlając pomieszczenie raczej rażąc oczy, niż pozwalając dostrzec coś więcej, gówniarz został skuty. Częściowo oślepiony chwilowym błyskiem bardziej poczuł ruch powietrza, niż dostrzegł, jak osuwa się na Jackie. Wypowiedział inkantację: - Lumos maxima - zamierzając rozświetlić pokój, po czym, przerzuciwszy różdżkę we własne zęby, odnalazł dłonią łańcuch skuwający razem jego nadgarstki i szarpnął go w swoją stronę, zapierając się nogami o podłogę. Gwałtownie, w pierwszej chwili chciał jak najszybciej odciągnąć go od aurorki, uderzenie kajdanami mogło okazać się niebezpieczne, gdyby trafił w czaszkę i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że młokos już się nie szarpie.
- Śmierciożercę przesłucham potem w Plymouth - zażartował sobie do towarzyszki - choć nic, ni ton głosu, ni grymas twarzy, na żart nie wskazywało, był zmęczony ich bezczelnością, a żartował rzeczywiście też nieczęsto. Uniesionego młokosa zamierzał pchnąć na kanapę, na którą zapraszali ich już wcześniej. Przerzucał go jak lalkę, zdając sobie sprawę z niemożności zachowania przez niego równowagi, na tyle, na ile pozwalała mu siła jednej ręki, wsparta ramieniem okaleczonej. Zamierzał wykorzystać ten brak równowagi, przeciągając go na miejsce. Łagodnym kopnięciem odsunął od kanapy stół, przysiadając na jego krańcu. - Wiecie, co grozi za atak na aurora na służbie? - spytał, przechwytując z ust różdżkę, on nie wiedział, odkąd służył ostatnio wiele się zmieniło. Gdy znów pojawił się na świecie, na wolności, zastał go stan wojny, a to sprawiało, że najbardziej przygotowanych kierowano do prowadzenia strategii. Formalnie w zasadzie nie był nawet aurorem, uzdrowiciele w dalszym ciągu nie dopuścili go do obowiązków, a już z całą pewnością nie pełnił dziś roli aurora na służbie. Ale oni o tym nie wiedzieli i nie musieli, wyglądali na kogoś, kto potrzebował dziś przede wszystkim porządnej lekcji pokory. Nie uwierzyli w ostrzeżenie Jackie o tym, kim byli, ale nieszczególnie go to interesowało. - Zajmujecie ten dom bezprawnie. Oczekiwaliście, że zapukamy, przedstawimy się i poprosimy o pozwolenie na wejście do środka? Może jeszcze spytacie o nakaz? - spytał bez emocji, nie przyglądając się młodzianowi - bo i przez myśl nie przeszło mu, że jego fizjonomia mogłaby mieć dla niego znaczenie - rzucił okiem na Jackie i dziewczynę, dostrzegając, że i młódka zaczynała rozumieć swoją sytuację. Poniekąd, mimo jego uwagi jej język stępił się raczej nieszczególnie. Nie odpowiedział na jej słowa. Nie robiła im łaski ogłaszając swoją wyprowadzkę, przyszli ich poinformować, że muszą to zrobić. - Siadaj obok niego - nakazał krótko, kiedy rozległo się jej błaganie, nie mógł wiedzieć, jakie tragedie kryją się za jej prośbą. Gówniarze zawsze reagowali paniką na zatrzymania, nie tylko oni. - Już, nie mamy na to całego dnia - ponaglił ją ostrzejszym tonem, w spojrzeniu błysnęło coś niebezpiecznego, surowy wyraz twarzy mówił więcej niż słowa. - Pani grzecznie prosiła o rozmowę. Radzę jej posłuchać zanim uzna, że jest już za późno - przypomniał, tak o żądaniu, jak i grzecznościowych zwrotach, o których młoda najwyraźniej też zapomniała. - Nie lubię się powtarzać - rzucił, mając nadzieję, że Cyganka przyśpieszy kroku. Kontrolnie zerknął na Jackie, gotów zadziałać na jej prośbę, ale nie zamierzał zachowywać się ze zbędną brutalnością wobec młodej dziewczyny, dotyk towarzyszącej mu aurorki był wobec niej znacznie stosowniejszy. Zignorował jej ostatnie pytanie, byli aurorami i przyjaciółmi właścicielki tego domu, ale te słowa już w rozmowie padły, a on naprawdę nie lubił się powtarzać. Jego uwagę odciągnął dziewczęcy głos dobiegający ze schodów, dostrzegł sylwetkę dziewczyny, chyba jeszcze młodszej. Powinna być teraz z rodzicami. Na jej pytania również nie zamierzał odpowiadać, odpowiedzi już padły.
- Podejdź - nakazał i jej, ni trochę łagodniejszym tonem, niż wcześniej, gestem wskazując na kanapę. - Powoli i z rękoma wyciągniętymi w górę - zażądał, podnosząc w jej kierunku własną dłoń z pochwyconą między palcami różdżką. Uznał taki ruch za zbędny, kiedy pojawił się młokos i przez tę nieostrożność stracili trochę czasu. Biorąc pod uwagę lekkomyślność tej dwójki, po trzeciej też spodziewał się więcej zbędnej brawury niż rozsądku. - Ile osób jeszcze tu przebywa? - zapytał, mając nadzieję, że wbrew zapewnieniom mieszkańców będą w stanie wskazać mu kogoś dorosłego. - Jaką jedliście rybę? Skąd wzięliście kaszę? - spytał na początek, bo samo zaprzeczenie spożycia kradzionej koniny nie było jeszcze rozwiązaniem zagadki, potrzebował dowodów. Wtedy dopiero przeniósł wzrok na skutego, a dłoń ze skierowaną w Aishę różdżką opadła bezwiednie na jego nogi. Przyglądał mu się przez chwilę, na jego twarzy nie wykwitły żadne emocje, nie wstał, wpatrywał się w niego zawzięcie, naprawdę chcąc, żeby stąd po prostu zniknął. Niestety elementy układanki składały się w spójny i kompletny obraz, jego śniada karnacja, niedawne narodziny córki, lekkomyślność, o której Neala wspominała, opowiadając o Weymouth, w tej opowieści znalazło się nawet miejsce na miłość do koni. Czy jego ciotka mogła być aż tak naiwna? Twierdziła, że nigdy ich nie okradł. Gotów był go zaatakować w obronie jej koni, nawet to zrobił. Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Ten młody to recydywista - zwrócił się do Jackie, nie podnosząc głowy.
Już drugi raz atakował aurora.
rzut na zaklęcie
+ kostka na sprawność (?)
Czy wracał wreszcie do formy? Dawny instynkt łowiecki funkcjonował coraz lepiej, poczuł się dobrze z myślą, że mógł go przetestować w spokojnych, bezpiecznych warunkach, inkantacja spłynęła z ust gładko, zaklęcie błysnęło, rozświetlając pomieszczenie raczej rażąc oczy, niż pozwalając dostrzec coś więcej, gówniarz został skuty. Częściowo oślepiony chwilowym błyskiem bardziej poczuł ruch powietrza, niż dostrzegł, jak osuwa się na Jackie. Wypowiedział inkantację: - Lumos maxima - zamierzając rozświetlić pokój, po czym, przerzuciwszy różdżkę we własne zęby, odnalazł dłonią łańcuch skuwający razem jego nadgarstki i szarpnął go w swoją stronę, zapierając się nogami o podłogę. Gwałtownie, w pierwszej chwili chciał jak najszybciej odciągnąć go od aurorki, uderzenie kajdanami mogło okazać się niebezpieczne, gdyby trafił w czaszkę i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że młokos już się nie szarpie.
- Śmierciożercę przesłucham potem w Plymouth - zażartował sobie do towarzyszki - choć nic, ni ton głosu, ni grymas twarzy, na żart nie wskazywało, był zmęczony ich bezczelnością, a żartował rzeczywiście też nieczęsto. Uniesionego młokosa zamierzał pchnąć na kanapę, na którą zapraszali ich już wcześniej. Przerzucał go jak lalkę, zdając sobie sprawę z niemożności zachowania przez niego równowagi, na tyle, na ile pozwalała mu siła jednej ręki, wsparta ramieniem okaleczonej. Zamierzał wykorzystać ten brak równowagi, przeciągając go na miejsce. Łagodnym kopnięciem odsunął od kanapy stół, przysiadając na jego krańcu. - Wiecie, co grozi za atak na aurora na służbie? - spytał, przechwytując z ust różdżkę, on nie wiedział, odkąd służył ostatnio wiele się zmieniło. Gdy znów pojawił się na świecie, na wolności, zastał go stan wojny, a to sprawiało, że najbardziej przygotowanych kierowano do prowadzenia strategii. Formalnie w zasadzie nie był nawet aurorem, uzdrowiciele w dalszym ciągu nie dopuścili go do obowiązków, a już z całą pewnością nie pełnił dziś roli aurora na służbie. Ale oni o tym nie wiedzieli i nie musieli, wyglądali na kogoś, kto potrzebował dziś przede wszystkim porządnej lekcji pokory. Nie uwierzyli w ostrzeżenie Jackie o tym, kim byli, ale nieszczególnie go to interesowało. - Zajmujecie ten dom bezprawnie. Oczekiwaliście, że zapukamy, przedstawimy się i poprosimy o pozwolenie na wejście do środka? Może jeszcze spytacie o nakaz? - spytał bez emocji, nie przyglądając się młodzianowi - bo i przez myśl nie przeszło mu, że jego fizjonomia mogłaby mieć dla niego znaczenie - rzucił okiem na Jackie i dziewczynę, dostrzegając, że i młódka zaczynała rozumieć swoją sytuację. Poniekąd, mimo jego uwagi jej język stępił się raczej nieszczególnie. Nie odpowiedział na jej słowa. Nie robiła im łaski ogłaszając swoją wyprowadzkę, przyszli ich poinformować, że muszą to zrobić. - Siadaj obok niego - nakazał krótko, kiedy rozległo się jej błaganie, nie mógł wiedzieć, jakie tragedie kryją się za jej prośbą. Gówniarze zawsze reagowali paniką na zatrzymania, nie tylko oni. - Już, nie mamy na to całego dnia - ponaglił ją ostrzejszym tonem, w spojrzeniu błysnęło coś niebezpiecznego, surowy wyraz twarzy mówił więcej niż słowa. - Pani grzecznie prosiła o rozmowę. Radzę jej posłuchać zanim uzna, że jest już za późno - przypomniał, tak o żądaniu, jak i grzecznościowych zwrotach, o których młoda najwyraźniej też zapomniała. - Nie lubię się powtarzać - rzucił, mając nadzieję, że Cyganka przyśpieszy kroku. Kontrolnie zerknął na Jackie, gotów zadziałać na jej prośbę, ale nie zamierzał zachowywać się ze zbędną brutalnością wobec młodej dziewczyny, dotyk towarzyszącej mu aurorki był wobec niej znacznie stosowniejszy. Zignorował jej ostatnie pytanie, byli aurorami i przyjaciółmi właścicielki tego domu, ale te słowa już w rozmowie padły, a on naprawdę nie lubił się powtarzać. Jego uwagę odciągnął dziewczęcy głos dobiegający ze schodów, dostrzegł sylwetkę dziewczyny, chyba jeszcze młodszej. Powinna być teraz z rodzicami. Na jej pytania również nie zamierzał odpowiadać, odpowiedzi już padły.
- Podejdź - nakazał i jej, ni trochę łagodniejszym tonem, niż wcześniej, gestem wskazując na kanapę. - Powoli i z rękoma wyciągniętymi w górę - zażądał, podnosząc w jej kierunku własną dłoń z pochwyconą między palcami różdżką. Uznał taki ruch za zbędny, kiedy pojawił się młokos i przez tę nieostrożność stracili trochę czasu. Biorąc pod uwagę lekkomyślność tej dwójki, po trzeciej też spodziewał się więcej zbędnej brawury niż rozsądku. - Ile osób jeszcze tu przebywa? - zapytał, mając nadzieję, że wbrew zapewnieniom mieszkańców będą w stanie wskazać mu kogoś dorosłego. - Jaką jedliście rybę? Skąd wzięliście kaszę? - spytał na początek, bo samo zaprzeczenie spożycia kradzionej koniny nie było jeszcze rozwiązaniem zagadki, potrzebował dowodów. Wtedy dopiero przeniósł wzrok na skutego, a dłoń ze skierowaną w Aishę różdżką opadła bezwiednie na jego nogi. Przyglądał mu się przez chwilę, na jego twarzy nie wykwitły żadne emocje, nie wstał, wpatrywał się w niego zawzięcie, naprawdę chcąc, żeby stąd po prostu zniknął. Niestety elementy układanki składały się w spójny i kompletny obraz, jego śniada karnacja, niedawne narodziny córki, lekkomyślność, o której Neala wspominała, opowiadając o Weymouth, w tej opowieści znalazło się nawet miejsce na miłość do koni. Czy jego ciotka mogła być aż tak naiwna? Twierdziła, że nigdy ich nie okradł. Gotów był go zaatakować w obronie jej koni, nawet to zrobił. Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Ten młody to recydywista - zwrócił się do Jackie, nie podnosząc głowy.
Już drugi raz atakował aurora.
rzut na zaklęcie
+ kostka na sprawność (?)
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Pomyślała, że to nie ona krzyczała o tym, że są aurorami - to była Jackie pracująca i żyjąca jeszcze w latach sprzed panowania Malfoya, nawet sprzed panowania szalonej minister, za której czasy wyszło zezwolenia na używanie zaklęcia uśmiercającego przez aurorów. To słowo straciło już wagę, jaką miało kiedyś; straciło poważanie i szacunek, jakim je darzono. Aurorzy dbali wtedy o bezpieczeństwo angielskich ziem, rozganiali mgłę czarnej magii. A teraz? Jasny gwint, ich twarze przypisywano tytułowi morderców i przyszło im łapać gagatków zajmujących bezprawnie opuszczone domy. Jakaś jej część zaklęła pod adresem Malfoya, inna westchnęła pod ciężarem spychania na dalszy margines. Ile dziś znaczyło słowo aurora?
Walka dobiegała końca, dziewczyna w końcu przestała się szarpać, a jej mięśnie zwiotczały, ale dla Jackie nie był to znak całkowitego poddania się. Każdy taki ruch traktowała jak blef i tutaj nie miała zamiaru zrobić wyjątku. Chciała już sięgnąć po różdżkę schowaną wcześniej w pośpiechu za pas, ale nim to zrobiła, jakieś cielsko, na pewno mniejsze od Brendana i chudsze, zwaliło się na nią, przygwożdżając do ciała młodej dziewczyny. Stęknęła z bólem, bark znów zapulsował boleśnie i tym razem nie mogła już zignorować tej wiązki prądu - poczuła, jak drętwieje jej ramię, zacisnęła powieki, czując przebiegające po skórze rozgrzane do czerwoności węgle.
- Złaź ze mnie, ty mały chujku! - warknęła do niego, ale Brendan zareagował pierwszy, podnosząc chłopaka do góry. Przetoczyła się na bok, na bezpieczne ramię. - Różdżka, dalej. Bez żadnych sztuczek. - wyciągnęła do niej rękę, oczekując natychmiastowej reakcji. - Wstawaj i idź za nimi. Teraz faktycznie pogawędzimy - nie pomogła jej, oczekiwała, że dziewczyna, tak chętna do walki jeszcze przed kilkoma chwilami, znajdzie siłę, żeby wstać o własnych siłach. Sama mocno pochwyciła swoją różdżkę, celując ją w kobietę. Chciała współpracować, więc proszę bardzo, współpracujmy. Podniosła się obok niej, wciąż mając ją na celowniku. Już sama miała iść, ale na schodach pokazała się kolejna dziewczęca sylwetka. Wysłuchała jej, ale jej serce zbyt mocno obrosło lodem, żeby jakikolwiek głosik opowiadający o krzywdzie w takich warunkach mógł się przez nie przebić. - Powiedziałam już, kim jesteśmy. Powinniście nam dziękować, że to akurat my wpadliśmy z odwiedzinami, a nie rozwścieczeni mieszkańcy Doliny z widłami w rękach. - syknęła, spojrzenie wwiercając raz w młodą matkę, zaraz w drugą dziewczynę. - Różdżka do mnie, raz dwa. - rzuciła do dziewczyny, która ledwo co się pojawiła. Zerknęła w stronę Brena, kiedy zaczął przesłuchanie. - Gdzie jest to dziecko? Powinno już dawno zapłakać, zrobiliście taki raban, że słychać nas było w pałacu Westminsterskim. - warknęła do nich, ciszej niż wcześniej, ale tonem nadrabiając bulgoczącą wciąż i wciąż w niej złość. - W samej Dolinie ludzie szukają pomocy, w całej Anglii, a wy zdecydowaliście się akurat na dzikie lokatorstwo, psia mać. Jednak głupota naprawdę idzie za rękę z młodością. - zerknęła na dziewczyny. - Jak na siebie zarabiacie? Kto was tutaj zna? - może jednak ktoś ich to tego pomysłu nakłonił, stawał się wtedy tak samo winny.
Zerknęła na Weasleya, kiedy wspomniał o jego kartotece.
- Ładnie, młody, ładnie. I pewnie mimo wszystko nie chcesz trafić znów za kratki? Co za pech. - zamlaskała, kręcąc głową.
Walka dobiegała końca, dziewczyna w końcu przestała się szarpać, a jej mięśnie zwiotczały, ale dla Jackie nie był to znak całkowitego poddania się. Każdy taki ruch traktowała jak blef i tutaj nie miała zamiaru zrobić wyjątku. Chciała już sięgnąć po różdżkę schowaną wcześniej w pośpiechu za pas, ale nim to zrobiła, jakieś cielsko, na pewno mniejsze od Brendana i chudsze, zwaliło się na nią, przygwożdżając do ciała młodej dziewczyny. Stęknęła z bólem, bark znów zapulsował boleśnie i tym razem nie mogła już zignorować tej wiązki prądu - poczuła, jak drętwieje jej ramię, zacisnęła powieki, czując przebiegające po skórze rozgrzane do czerwoności węgle.
- Złaź ze mnie, ty mały chujku! - warknęła do niego, ale Brendan zareagował pierwszy, podnosząc chłopaka do góry. Przetoczyła się na bok, na bezpieczne ramię. - Różdżka, dalej. Bez żadnych sztuczek. - wyciągnęła do niej rękę, oczekując natychmiastowej reakcji. - Wstawaj i idź za nimi. Teraz faktycznie pogawędzimy - nie pomogła jej, oczekiwała, że dziewczyna, tak chętna do walki jeszcze przed kilkoma chwilami, znajdzie siłę, żeby wstać o własnych siłach. Sama mocno pochwyciła swoją różdżkę, celując ją w kobietę. Chciała współpracować, więc proszę bardzo, współpracujmy. Podniosła się obok niej, wciąż mając ją na celowniku. Już sama miała iść, ale na schodach pokazała się kolejna dziewczęca sylwetka. Wysłuchała jej, ale jej serce zbyt mocno obrosło lodem, żeby jakikolwiek głosik opowiadający o krzywdzie w takich warunkach mógł się przez nie przebić. - Powiedziałam już, kim jesteśmy. Powinniście nam dziękować, że to akurat my wpadliśmy z odwiedzinami, a nie rozwścieczeni mieszkańcy Doliny z widłami w rękach. - syknęła, spojrzenie wwiercając raz w młodą matkę, zaraz w drugą dziewczynę. - Różdżka do mnie, raz dwa. - rzuciła do dziewczyny, która ledwo co się pojawiła. Zerknęła w stronę Brena, kiedy zaczął przesłuchanie. - Gdzie jest to dziecko? Powinno już dawno zapłakać, zrobiliście taki raban, że słychać nas było w pałacu Westminsterskim. - warknęła do nich, ciszej niż wcześniej, ale tonem nadrabiając bulgoczącą wciąż i wciąż w niej złość. - W samej Dolinie ludzie szukają pomocy, w całej Anglii, a wy zdecydowaliście się akurat na dzikie lokatorstwo, psia mać. Jednak głupota naprawdę idzie za rękę z młodością. - zerknęła na dziewczyny. - Jak na siebie zarabiacie? Kto was tutaj zna? - może jednak ktoś ich to tego pomysłu nakłonił, stawał się wtedy tak samo winny.
Zerknęła na Weasleya, kiedy wspomniał o jego kartotece.
- Ładnie, młody, ładnie. I pewnie mimo wszystko nie chcesz trafić znów za kratki? Co za pech. - zamlaskała, kręcąc głową.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Magiczne kajdany, które go spętały nie sprawiały bólu, ale z bólem wiązał się upadek, który zaliczył. Ból eksplodował w jego ramieniu, ale obita ręka była w tej chwili najmniejszym jego zmartwieniem. Koncentrował się na zniewoleniu, na pułapce, w którą wpadł, i która mogła — musiała zakończyć się więzieniem, ale wiedział, że na to nie dopuści. Krew wrzała w jego żyłach. Nie zamkną mnie, nie dzisiaj, powtarzał sobie w myślach, próbując uspokoić oddech. Oczy błądziły w ciemności, próbując odnaleźć coś, co nagle odpowiedziało mu co mógł jeszcze zrobić, jak zmienić aktualną sytuację.
— Co? — wychrypiał, kiedy dotarły do niego słowa Eve, słowa dotyczące domu. Wspomniała coś o wyniesieniu się z domu. Nie zdążył odszukać jej spojrzenia. Świetlistą kula lumos maximy, która zawisła nad nimi oślepiła go zupełnie. Zamknął oczy, mocno zaciskając powieki. Już prawie przywykł do ciemności. Stęknął, kiedy przybysz szarpnął go za łańcuch. Ale wtedy usłyszał głos swojej siostry, świadomość napłynęła do niego nagle, a w jego żyłach zapłonął ogień.
— Wracaj na górę, bierz małą i schowaj się dobrze. Nie ufaj tym ludziom!— krzyknął do niej po romsku. W jego tonie głosu słychać było desperację, strach, ale też rozkaz nieznoszący sprzeciwu. Nie walczył, wręcz przeciwnie — spróbował mu pomóc się podnieść, choć nie było w tym wcale kapitulacji i uległości. Pociągnięcie za łańcuchy i zmuszenie go do zmiany pozycji z horyzontalnej na pionową wywołało w nim falę bólu, a wraz z nim mdłości; czuł, jakby tym szarpnięcim wyrwał mu nadgarstki ze stawów. Instynktownie uciekając przed bolączko zaparł się nogami, starając się podążyć rękami za kierunkiem, w którym go pociągnął, choć wciąż pochylał nisko głowę, starając się osłonić twarz przed intensywnym światłem wiszącym pod sklepieniem.
Pytano, czy wiedział, czy zdawał sobie sprawę, co groziło za zaatakowanie aurora na służbie. To samo, co zaatakowanie funkcjonariusza patrolu egzekucyjnego. Więzienie. Wiedział, ale nie odezwał się. Nie był świadkiem rozmowy, która Eve przeprowadziła z nimi — czy już wtedy się przedstawili? Czy źle zinterpretował jej spojrzenie, jej obawę? Aurorzy niewiele różnili się od zwykłych policjantów, musieli kierować się takimi samymi zasadami. Byli nad nimi, byli darzeni większym szacunkiem, jak specjaliści. Mówiono, że nimi byli, szukali przecież czarnoksiężników. O specyfice ich pracy nie wiedział wiele więcej, nie licząc Tonksa nigdy nie spotkał na swojej drodze żadnego aurora — nie znał się na czarnej magii wcale, nigdy nie sądził, że mógłby im w ogóle stanąć na drodze. Ich przedstawienie się nie zmieniło jego podejścia, bo ich obecność w tym miejscu nie miała sensu, on go nie widział. Nie uwierzył. Ale teraz miał już wątpliwości, bo obcy brzmiał tak pewnie, a jego głos tak znajomo. Nie odpowiedział nic, powoli, otwierając oczy, kiedy oparty o nieznajomego, który go sobie przewiesił prawie bezwładnie zastygł w bezruchu. Jakie miał opcje?
Zajmowali ten dom bezprawnie. Nie mógł się nie zgodzić.
— I tym się dziś zajmują aurorzy, podczas gdy pierdoleni mordercy i czarnoksiężnicy przebrani za przywódców mordują niewinnych i dzieci? Windykacją? — spytał, wciąż nie rozumiejąc całej tej sytuacji. To, co mówili nijak miało się do tego domu. Nie brał pod uwagę, że nie był świadkiem całej rozmowy, nie brał pod uwagę żadnego marginesu własnego błędu. Pociągnięty w stronę salonu i popchnięty na sofę, podparł się rękami o mebel i usiadł. Zerknął w kierunku okna, światło z korytarza docierało do salonu, ale oświetlało pomieszczenie tylko połowicznie, a oni skąpani byli w półcieniu. Szanse oswobodzenia były żadne, nie miał pojęcia, gdzie była jego różdżka. Na górze była Aisha, była jego córka. Spojrzał powoli na Eve. Wciąż oddychał szybko, walczył z napływem paniki — nie był jeszcze w więzieniu, nie był za kratami. Nie wróci tam. Nie dzisiaj.
— Nie zrobiliśmy nic złego, nawet nie znamy się na magii, a co dopiero czarnej, obecność aurorów jest więc dość zaskakująca — warknął drwiąco, obracając głowę w kierunku przybysza. — Naprawdę sądzicie, że wejdziecie do pierwszego lepszego domu, powiecie, że jesteście aurorami i ktoś wam uwierzy? W Dolinie Godryka buszują szmalcownicy, jest pieprzona wojna, a wy się dziwicie, że za pierwszym razem nie dotarło? — Nie mieli pojęcia, bo skąd. — Urwaliście się z drzewa? Wiecie co tu się dzieje? — pytał dalej, ale nie podniósł głosu. Brzmieli idiotycznie, ich zaskoczenie było idiotyczne. Gdyby byli naprawdę aurorami wiedzieliby, że Dolina Godryka nie jest bezpieczna i pojawiają się mniej od czasu do czasu znacznie gorsze męty niż cyganie, bo właśnie za nich musieli ich mieć. Za społeczne męty. Dlatego wspomnieli o wyniesieniu się z tego domu, prawda? Brzmieli jak zwyczajni bandyci nasłani przez mieszkańców. Nigdy nie lubił tego miejsca, nigdy nie ufał tym ludziom wokół. Patrzyli na nich jak na zbirów. I może jego brat zdążył tu narozrabiać, ale on nie zamierzał rzucać się w oczy póki w tym miejscu Eve powinna zostać. Sądził, że chciała tu być, że polubiła to miejsce; że tylko on marzył o tym by wrócić do starego życia, ale rozmowa nie szła im najlepiej.
A potem dostrzegł w końcu twarz człowieka, który go pojmał. Oczy rozszerzyły mu się do krążków wielkości galeonów. Sir Brendan Weasley, jego nieformalny pracodawca. Brat Neali. To wyjaśniało, że niewiele wiedział o tym, co działo się w Dolinie Godryka. Nie mógł, był tak długo nieobecny. Zalało go w pierwszej chwili poczucie wstydu, ale prędko ustąpiło rozgoryczeniu i zwątpieniu. Kiedy go poznał — to prawda, zupełnie jak dziś wydał mu się nikim innym jak zwykłym bandytą. Wzbudził w nim strach, bo był przerażający, ale i szacunek ze względu na Nealę. Czy można go było winić za to nieporozumienie? Dziś patrzył na niego, prosto w twarz, prosto w oczy, nie mrugając ani razu. Nieustępliwie a potem z zawodem, kiedy usłyszał to słowo, którego nawet nie do końca znaczenie rozumiał, choć wiedział, że używano go do określania przestępców. Zaskoczenie i zawód ustąpiły zdezelowaniu. Opuścił wzrok, zawieszając go w jednym miejscu przed siebie. Krew odpłynęła mu z twarzy wraz ze wszystkimi poprzednimi emocjami, zostawiając go całkiem beznamiętnego. Przelotnie spojrzał na Eve, nic jednak nie powiedział. Spuścił wzrok, pozwalając, by jego twarz nie wyrażała niczego. Jakby się poddał zupełnie. Rozpadł w środku i zaakceptował beznadzieję, która nie chciała go opuścić, choć nie było w tym ani grama pokory.
Recydywista. Więc tym był po prostu.
Milczał, bo wiedział już, że jego słowa na nic się nie zdadzą. Niczego nie zmienią. Niczego nie naprawią i nie wyjaśnią.
— Co? — wychrypiał, kiedy dotarły do niego słowa Eve, słowa dotyczące domu. Wspomniała coś o wyniesieniu się z domu. Nie zdążył odszukać jej spojrzenia. Świetlistą kula lumos maximy, która zawisła nad nimi oślepiła go zupełnie. Zamknął oczy, mocno zaciskając powieki. Już prawie przywykł do ciemności. Stęknął, kiedy przybysz szarpnął go za łańcuch. Ale wtedy usłyszał głos swojej siostry, świadomość napłynęła do niego nagle, a w jego żyłach zapłonął ogień.
— Wracaj na górę, bierz małą i schowaj się dobrze. Nie ufaj tym ludziom!— krzyknął do niej po romsku. W jego tonie głosu słychać było desperację, strach, ale też rozkaz nieznoszący sprzeciwu. Nie walczył, wręcz przeciwnie — spróbował mu pomóc się podnieść, choć nie było w tym wcale kapitulacji i uległości. Pociągnięcie za łańcuchy i zmuszenie go do zmiany pozycji z horyzontalnej na pionową wywołało w nim falę bólu, a wraz z nim mdłości; czuł, jakby tym szarpnięcim wyrwał mu nadgarstki ze stawów. Instynktownie uciekając przed bolączko zaparł się nogami, starając się podążyć rękami za kierunkiem, w którym go pociągnął, choć wciąż pochylał nisko głowę, starając się osłonić twarz przed intensywnym światłem wiszącym pod sklepieniem.
Pytano, czy wiedział, czy zdawał sobie sprawę, co groziło za zaatakowanie aurora na służbie. To samo, co zaatakowanie funkcjonariusza patrolu egzekucyjnego. Więzienie. Wiedział, ale nie odezwał się. Nie był świadkiem rozmowy, która Eve przeprowadziła z nimi — czy już wtedy się przedstawili? Czy źle zinterpretował jej spojrzenie, jej obawę? Aurorzy niewiele różnili się od zwykłych policjantów, musieli kierować się takimi samymi zasadami. Byli nad nimi, byli darzeni większym szacunkiem, jak specjaliści. Mówiono, że nimi byli, szukali przecież czarnoksiężników. O specyfice ich pracy nie wiedział wiele więcej, nie licząc Tonksa nigdy nie spotkał na swojej drodze żadnego aurora — nie znał się na czarnej magii wcale, nigdy nie sądził, że mógłby im w ogóle stanąć na drodze. Ich przedstawienie się nie zmieniło jego podejścia, bo ich obecność w tym miejscu nie miała sensu, on go nie widział. Nie uwierzył. Ale teraz miał już wątpliwości, bo obcy brzmiał tak pewnie, a jego głos tak znajomo. Nie odpowiedział nic, powoli, otwierając oczy, kiedy oparty o nieznajomego, który go sobie przewiesił prawie bezwładnie zastygł w bezruchu. Jakie miał opcje?
Zajmowali ten dom bezprawnie. Nie mógł się nie zgodzić.
— I tym się dziś zajmują aurorzy, podczas gdy pierdoleni mordercy i czarnoksiężnicy przebrani za przywódców mordują niewinnych i dzieci? Windykacją? — spytał, wciąż nie rozumiejąc całej tej sytuacji. To, co mówili nijak miało się do tego domu. Nie brał pod uwagę, że nie był świadkiem całej rozmowy, nie brał pod uwagę żadnego marginesu własnego błędu. Pociągnięty w stronę salonu i popchnięty na sofę, podparł się rękami o mebel i usiadł. Zerknął w kierunku okna, światło z korytarza docierało do salonu, ale oświetlało pomieszczenie tylko połowicznie, a oni skąpani byli w półcieniu. Szanse oswobodzenia były żadne, nie miał pojęcia, gdzie była jego różdżka. Na górze była Aisha, była jego córka. Spojrzał powoli na Eve. Wciąż oddychał szybko, walczył z napływem paniki — nie był jeszcze w więzieniu, nie był za kratami. Nie wróci tam. Nie dzisiaj.
— Nie zrobiliśmy nic złego, nawet nie znamy się na magii, a co dopiero czarnej, obecność aurorów jest więc dość zaskakująca — warknął drwiąco, obracając głowę w kierunku przybysza. — Naprawdę sądzicie, że wejdziecie do pierwszego lepszego domu, powiecie, że jesteście aurorami i ktoś wam uwierzy? W Dolinie Godryka buszują szmalcownicy, jest pieprzona wojna, a wy się dziwicie, że za pierwszym razem nie dotarło? — Nie mieli pojęcia, bo skąd. — Urwaliście się z drzewa? Wiecie co tu się dzieje? — pytał dalej, ale nie podniósł głosu. Brzmieli idiotycznie, ich zaskoczenie było idiotyczne. Gdyby byli naprawdę aurorami wiedzieliby, że Dolina Godryka nie jest bezpieczna i pojawiają się mniej od czasu do czasu znacznie gorsze męty niż cyganie, bo właśnie za nich musieli ich mieć. Za społeczne męty. Dlatego wspomnieli o wyniesieniu się z tego domu, prawda? Brzmieli jak zwyczajni bandyci nasłani przez mieszkańców. Nigdy nie lubił tego miejsca, nigdy nie ufał tym ludziom wokół. Patrzyli na nich jak na zbirów. I może jego brat zdążył tu narozrabiać, ale on nie zamierzał rzucać się w oczy póki w tym miejscu Eve powinna zostać. Sądził, że chciała tu być, że polubiła to miejsce; że tylko on marzył o tym by wrócić do starego życia, ale rozmowa nie szła im najlepiej.
A potem dostrzegł w końcu twarz człowieka, który go pojmał. Oczy rozszerzyły mu się do krążków wielkości galeonów. Sir Brendan Weasley, jego nieformalny pracodawca. Brat Neali. To wyjaśniało, że niewiele wiedział o tym, co działo się w Dolinie Godryka. Nie mógł, był tak długo nieobecny. Zalało go w pierwszej chwili poczucie wstydu, ale prędko ustąpiło rozgoryczeniu i zwątpieniu. Kiedy go poznał — to prawda, zupełnie jak dziś wydał mu się nikim innym jak zwykłym bandytą. Wzbudził w nim strach, bo był przerażający, ale i szacunek ze względu na Nealę. Czy można go było winić za to nieporozumienie? Dziś patrzył na niego, prosto w twarz, prosto w oczy, nie mrugając ani razu. Nieustępliwie a potem z zawodem, kiedy usłyszał to słowo, którego nawet nie do końca znaczenie rozumiał, choć wiedział, że używano go do określania przestępców. Zaskoczenie i zawód ustąpiły zdezelowaniu. Opuścił wzrok, zawieszając go w jednym miejscu przed siebie. Krew odpłynęła mu z twarzy wraz ze wszystkimi poprzednimi emocjami, zostawiając go całkiem beznamiętnego. Przelotnie spojrzał na Eve, nic jednak nie powiedział. Spuścił wzrok, pozwalając, by jego twarz nie wyrażała niczego. Jakby się poddał zupełnie. Rozpadł w środku i zaakceptował beznadzieję, która nie chciała go opuścić, choć nie było w tym ani grama pokory.
Recydywista. Więc tym był po prostu.
Milczał, bo wiedział już, że jego słowa na nic się nie zdadzą. Niczego nie zmienią. Niczego nie naprawią i nie wyjaśnią.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Słowa mężczyzny nie brzmiały, jak żart, chociaż bardzo chciałaby, aby tym właśnie były. Jim nie wyglądał na śmierciożercę, ale durne słowa mogły obrócić się przeciwko niemu. Cholera. Nie zdołała się do niego przysunąć, zanim gbur szarpnął za łańcuch i podniósł go do góry. Zerknęła na nieznajomą, gdy ta odsunęła się i dała się tym samym trochę przestrzeni. Usiadła powoli, przechyliła się do przodu, odnajdując w tym nieco wygody. Zmęczenie powoli wracało do niej, wykończenie tym dniem i szarpaniną. Rozlewały się po ciele, obejmowały mięśnie. Nie miała już siły na kolejną szarpaninę.
Uniosła wzrok, gdy padło polecenie, a może bardziej żądanie. Nie do końca sprecyzowane, a jednak gest powiedział jej wszystko. Nie chciała oddawać różdżki, nie była jej wyjątkowo potrzebna, ale oddanie budziło trudny do opisania bunt. Zwlekała dłuższą chwilę, rozważając możliwości, których nie było wiele. Zacznie z nimi współpracować albo znów wrócą do sytuacji sprzed chwili. Oto całe możliwości. Zamknęła na moment oczy, sięgając na ślepo do kieszeni w sukience. Poczuła pod palcami znajomą fakturę drewna. Szlag, szlag! Wypuściła powoli powietrze z płuc, unosząc tym samym powieki.
- Prosze.- odparła jedynie, oddając różdżkę. Dźwignęła się na nogi, czując, że ma je jak z waty. Obejrzała się, kiedy słowa obcego przykuły jej uwagę.
- Nie doszłoby do tego, gdybyście powiedzieli, kim jesteście. Pytałam na samym początku, ale nie chcieliście nic powiedzieć poza żądaniem odpowiedzi.- sami byli winni temu, co się wydarzyło. Wiedzieli, że trwa wojna, teraz kiedy podali się za aurorów tym bardziej wiedzieli, jak groźny jest świat. Mimo to wyszli z założenia, że dwójce obcych ludzi, którzy weszli jak do siebie, odpowie na każde pytanie z uśmiechem na ustach. To było głupie, niepoważne.- Nie, niczego nie oczekuję.- odparła z trudem tłumiąc ostrość w głosie. Pogoniona na miejsce, ruszyła się niechętnie. Opadła lekko na kanapę, by z pewną ulgą, której nie powinna teraz czuć, przyjąć miękkość materiału.
Zawiesiła spojrzenie na twarzy mężczyzny, gdy wyraźnie oczekiwał grzecznościowych zwrotów. Oczywiście, jak każdy jego pokroju chciał szacunku, nawet jeżeli nie zrobił nic, by go dostać. To nie był pierwszy raz, gdy zderzała się z ludźmi, wymagających czegokolwiek uprzejmego. Takimi, którzy nie zasługiwali na niego swoimi czynami względem niej. Zerknęła w dół, jakby szukała wzrokiem plamy własnej krwi, gdy wspomnienia wróciły do niej. Póki co nie różnił się niczym od oprawców, których spotykała na drodze w różnych etapach życia. Spojrzała znów wyżej, krzyżując z nim spojrzenie. Wiedziała, co robić, a teraz, gdy wrócił spokój i mogła skupić myśli, wydawało się to tylko bardziej oczywiste. Przerabiała to już nie raz, nie miało to być nic nowego.
Dasz radę, tylko się skup. No już, już.
Zamarła na krótki moment, kiedy dotarł do niej głos Aishy. Strach przyspieszył serce, które zaczęło tłuc się w piersi, aż miała wrażenie, że za mocno obija się o żebra. Dlaczego była tutaj, a nie z małą na górze? Dlaczego zostawiła ją samą? Spojrzenie wbite w przestrzeń nabrało pustki, zanim zamrugała szybko.
- Proszę, nie róbcie jej krzywdy. Nie zrobiła nic złego... to ja was nie posłuchałam, a nie ona.- nie chciała ściągać na siebie uwagi, ale przywykła do płacenia za błędy. Znała gorycz konsekwencji i tym razem nie chciała, aby te dosięgnęły kogokolwiek innego poza nią. Rozpoczęła to złymi decyzjami, musiała to naprawić nieco lepszymi.
- Tylko moja córka i nikt więcej.- odparła, przenosząc spojrzenie między mężczyzną, a kobietą.- Mogę do niej iść? Pójdzie, pani ze mną? – spytała, sięgając po to, czego oczekiwał od niej auror.- Nie płacze, bo śpi. Miała dziś gorszy dzień, płakała większość dnia. Jest zmęczona.- sięgała po szczerość, bezpieczną paplaninę, która pozwalała kupić czas. Zwykle robiła to by znaleźć szansę ucieczki, a dziś po prostu wyciszała stres. Świadomość, że mała była na górze sama i to zdecydowanie za daleko, budziła niepokój. Zignorowała pytanie o to, jak na siebie zarabiają. Co to miało do rzeczy?
- Z targu w Bridgwater, proszę pana. Jest tam jeszcze parę straganów, kupiłyśmy tam kaszę i ryby. Nie wiem, co to były za ryby... nie miało to znaczenia.- sztuczna uprzejmość ściskała gardło, ale nie miała dumy, która dusiłaby ją mocniej. Pozbyła jej się długo przed dzisiejszym wieczorem, roztrzaskała ją o rzeczywistość, która nie była dla niej przyjazna.
Nic z tego, co dziś jadły nie było najlepszej świeżości, lecz kiedy głód skręca żołądek, można było zjeść wszystko bez zastanawiania się. Czy znali to uczucie? Szczerze wątpiła. Wracając do domu, byli pewnie witani ciepłym obiadem, nie zastanawiając się, czy kolejnego dnia również będzie, co jeść.
Odwróciła głowę, kiedy mężczyzna spojrzał na Jamesa. Obserwowała, jak ich spojrzenia się spotykają i zamarła. Ciemne tęczówki na moment skrzyżowały się, kiedy Jim przelotnie zerknęł na nią. Widziała, jak spuszcza wzrok, zdawał się poddać. Nie, Jimmy. Nie rób tego, proszę. Słowa nie przeszły jej przez gardło. Została sama? Naprawdę skapitulował do tego stopnia? Poczuła ukłucie zawodu, ale nie zostało z nią na długo. Nie zostawiała już miejsca na rozczarowanie, nie obwiniała go. Może po prostu nie potrafił postawić się, nie mogła go za to winić. Powróciła wzrokiem do tej dwójki, nie wiedząc przez chwilę co zrobić. Mówić jeszcze cokolwiek?
- Nie jest recydywistą. Myli się pan.- grymas ozdobił pełne usta i pogłębił się, gdy usłyszała o powrocie za kratki.
- Chcecie, byśmy się stąd wynieśli, dobrze. Zrobimy już to bez powodowania kłopotów. Przepraszam, że je sprawiliśmy.- pokorniała, czując, że innego rozwiązania nie znajdą.- Możemy dostać trochę czasu? Parę godzin, mogę prosić o tyle? – uginała kark, łagodniała, bo może tak ugra dla nich szansę, by zaraz nie znaleźć się na bruku. Musiała zastanowić się co dalej.
Uniosła wzrok, gdy padło polecenie, a może bardziej żądanie. Nie do końca sprecyzowane, a jednak gest powiedział jej wszystko. Nie chciała oddawać różdżki, nie była jej wyjątkowo potrzebna, ale oddanie budziło trudny do opisania bunt. Zwlekała dłuższą chwilę, rozważając możliwości, których nie było wiele. Zacznie z nimi współpracować albo znów wrócą do sytuacji sprzed chwili. Oto całe możliwości. Zamknęła na moment oczy, sięgając na ślepo do kieszeni w sukience. Poczuła pod palcami znajomą fakturę drewna. Szlag, szlag! Wypuściła powoli powietrze z płuc, unosząc tym samym powieki.
- Prosze.- odparła jedynie, oddając różdżkę. Dźwignęła się na nogi, czując, że ma je jak z waty. Obejrzała się, kiedy słowa obcego przykuły jej uwagę.
- Nie doszłoby do tego, gdybyście powiedzieli, kim jesteście. Pytałam na samym początku, ale nie chcieliście nic powiedzieć poza żądaniem odpowiedzi.- sami byli winni temu, co się wydarzyło. Wiedzieli, że trwa wojna, teraz kiedy podali się za aurorów tym bardziej wiedzieli, jak groźny jest świat. Mimo to wyszli z założenia, że dwójce obcych ludzi, którzy weszli jak do siebie, odpowie na każde pytanie z uśmiechem na ustach. To było głupie, niepoważne.- Nie, niczego nie oczekuję.- odparła z trudem tłumiąc ostrość w głosie. Pogoniona na miejsce, ruszyła się niechętnie. Opadła lekko na kanapę, by z pewną ulgą, której nie powinna teraz czuć, przyjąć miękkość materiału.
Zawiesiła spojrzenie na twarzy mężczyzny, gdy wyraźnie oczekiwał grzecznościowych zwrotów. Oczywiście, jak każdy jego pokroju chciał szacunku, nawet jeżeli nie zrobił nic, by go dostać. To nie był pierwszy raz, gdy zderzała się z ludźmi, wymagających czegokolwiek uprzejmego. Takimi, którzy nie zasługiwali na niego swoimi czynami względem niej. Zerknęła w dół, jakby szukała wzrokiem plamy własnej krwi, gdy wspomnienia wróciły do niej. Póki co nie różnił się niczym od oprawców, których spotykała na drodze w różnych etapach życia. Spojrzała znów wyżej, krzyżując z nim spojrzenie. Wiedziała, co robić, a teraz, gdy wrócił spokój i mogła skupić myśli, wydawało się to tylko bardziej oczywiste. Przerabiała to już nie raz, nie miało to być nic nowego.
Dasz radę, tylko się skup. No już, już.
Zamarła na krótki moment, kiedy dotarł do niej głos Aishy. Strach przyspieszył serce, które zaczęło tłuc się w piersi, aż miała wrażenie, że za mocno obija się o żebra. Dlaczego była tutaj, a nie z małą na górze? Dlaczego zostawiła ją samą? Spojrzenie wbite w przestrzeń nabrało pustki, zanim zamrugała szybko.
- Proszę, nie róbcie jej krzywdy. Nie zrobiła nic złego... to ja was nie posłuchałam, a nie ona.- nie chciała ściągać na siebie uwagi, ale przywykła do płacenia za błędy. Znała gorycz konsekwencji i tym razem nie chciała, aby te dosięgnęły kogokolwiek innego poza nią. Rozpoczęła to złymi decyzjami, musiała to naprawić nieco lepszymi.
- Tylko moja córka i nikt więcej.- odparła, przenosząc spojrzenie między mężczyzną, a kobietą.- Mogę do niej iść? Pójdzie, pani ze mną? – spytała, sięgając po to, czego oczekiwał od niej auror.- Nie płacze, bo śpi. Miała dziś gorszy dzień, płakała większość dnia. Jest zmęczona.- sięgała po szczerość, bezpieczną paplaninę, która pozwalała kupić czas. Zwykle robiła to by znaleźć szansę ucieczki, a dziś po prostu wyciszała stres. Świadomość, że mała była na górze sama i to zdecydowanie za daleko, budziła niepokój. Zignorowała pytanie o to, jak na siebie zarabiają. Co to miało do rzeczy?
- Z targu w Bridgwater, proszę pana. Jest tam jeszcze parę straganów, kupiłyśmy tam kaszę i ryby. Nie wiem, co to były za ryby... nie miało to znaczenia.- sztuczna uprzejmość ściskała gardło, ale nie miała dumy, która dusiłaby ją mocniej. Pozbyła jej się długo przed dzisiejszym wieczorem, roztrzaskała ją o rzeczywistość, która nie była dla niej przyjazna.
Nic z tego, co dziś jadły nie było najlepszej świeżości, lecz kiedy głód skręca żołądek, można było zjeść wszystko bez zastanawiania się. Czy znali to uczucie? Szczerze wątpiła. Wracając do domu, byli pewnie witani ciepłym obiadem, nie zastanawiając się, czy kolejnego dnia również będzie, co jeść.
Odwróciła głowę, kiedy mężczyzna spojrzał na Jamesa. Obserwowała, jak ich spojrzenia się spotykają i zamarła. Ciemne tęczówki na moment skrzyżowały się, kiedy Jim przelotnie zerknęł na nią. Widziała, jak spuszcza wzrok, zdawał się poddać. Nie, Jimmy. Nie rób tego, proszę. Słowa nie przeszły jej przez gardło. Została sama? Naprawdę skapitulował do tego stopnia? Poczuła ukłucie zawodu, ale nie zostało z nią na długo. Nie zostawiała już miejsca na rozczarowanie, nie obwiniała go. Może po prostu nie potrafił postawić się, nie mogła go za to winić. Powróciła wzrokiem do tej dwójki, nie wiedząc przez chwilę co zrobić. Mówić jeszcze cokolwiek?
- Nie jest recydywistą. Myli się pan.- grymas ozdobił pełne usta i pogłębił się, gdy usłyszała o powrocie za kratki.
- Chcecie, byśmy się stąd wynieśli, dobrze. Zrobimy już to bez powodowania kłopotów. Przepraszam, że je sprawiliśmy.- pokorniała, czując, że innego rozwiązania nie znajdą.- Możemy dostać trochę czasu? Parę godzin, mogę prosić o tyle? – uginała kark, łagodniała, bo może tak ugra dla nich szansę, by zaraz nie znaleźć się na bruku. Musiała zastanowić się co dalej.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie powinna się dziwić, wcale a wcale okrucieństwo, jakie toczyło się wokół niej. Tyle razy była świadkiem i doświadczała niesprawiedliwego uprzedzenia, upokorzenia, że wydawało się to oczywiste. Niezależnie od strony. Czarodzieje nienawidzili mugoli, mugole czarodziei, a wśród jednych i drugich, wystarczyło być innym, by przypisać cechy i "wartości" które kreował ich strach. A aurorzy, mieli być przecież dobrzy, ci co walczyli ze straszną, czarną magią, tą samą, która - słyszała zbyt wiele razy - zajmowała Anglię. Być może - była na tyle przerażająca, że nawet aurorzy nie mogli nic zdziałać i woleli zajmować się czymś prostszym. Jak przepędzanie dzikich lokatorów w opuszczonym budynku. Bolała ją ta myśl, piekła niesprawiedliwość, dusiło poczucie, że - jeśli dobrze rozumiała, to ludzie z okolicy nasłali tu "żołdaków".
Niepotrzebnie miała nadzieję, niepotrzebnie ufała, by oberwać brzydką lekcją. Słuszną zapewne w perspektywie najeźdźców. Ale wciąż - wydawali się dopasowywać plotki do własnej teorii, rzucając oskarżeniami bez zastanowienia. Niemiała szansy się bronić inaczej - niż przez posłuszeństwo. Ale - nie tych obcych.
Początkowo, schodziła z jakąś wibrującą w piersi bezsilnością, z błaganiem, by zakończono krzywdę. Serce wyrwało się, gdy jasność rzuconego zaklęcia odsłoniła obraz leżącego i spętanego Jamesa, ale zanim to nastąpiło, zanim surowość męskiego głosu nakazała jej uniesienie rąk, poddanie, to głos brata przeciął powietrze, nadając jej ciału nagłego impulsu, w którym odepchnęła się od poręczy, niemal gubiąc różdżkę, która zaciśnięta tkwiła między pobielałymi palcami. To samo drżenie, które miękczyło utrzymanie pionu, teraz pobudziło mięśnie do biegu.
Wracaj na górę, bierz małą i schowaj się dobrze. Nie ufaj tym ludziom!
Nie odezwała się ani słowem więcej, bo otrzymane ostrzeżenie, jak kołaczący dzwon, dudniło w uszach. Pognała w stronę góry, wewnętrznie wdzięczna, że pozwoliła sobie na pokonanie w dół tylko początku zejścia. Dopadła drzwi, które za sobą zamknęła, zawahała się krótko, blokując wejście najpierw wspartym o drewno ciałem, potem, dopadając do znajdującej się w pomieszczeniu skrzyni. Marna zapora, ale - jakaś była. Dająca szansę, moment, by chociaż spróbować się zasłonić. Siebie i małą. Ta, jak zaklęta, spałą, chociaż dostrzegała, że porusza się coraz bardziej niespokojnie. Uciążliwe zmęczenie i całodniowy płacz, były w tej chwili - dla nich cudem. Wsunęła różdżkę w kieszeń spódnicy i opadła na kolana przy małej, najpierw poprawiając kocyk, którym była otulona, potem - dokładnie tak jak była nauczona, wsunęła ostrożnie dłonie pod drobne ciałko, pod główkę, by nie dać jej opaść, gdy unosiła wyżej, w swoje ramiona - Ciiii - cichutko - szeptała po romsku, próbując pokonać drżenie w krtani i w końcu puszczone łzy przestrachu.
Miejsc na ukrycie nie było wiele, ale przejście po drugiej stronie łóżka, dawało szansę - osłonić choćby małą. Zakołysała się, kuląc w rogu, pochylając tak, by byłą jak najmniej widoczna. Głowę wsparła o ścianę, pozwalając by fragment koca zakrywał czerń włosów. Nuciła cicho, modląc się do... świata? By jej maleńka bratanica nie zdecydowała się na pobudkę i płacz - właśnie teraz.
Bała się. A strach szturchał szyderczo paluchem w plecy, jakby wskazywał miejsce, gdzie miało nastąpić uderzenie.
| Nie wiem czy powinnam, ale rzucam na zwinność, jak idzie mi ucieczka/ukrycie.
Niepotrzebnie miała nadzieję, niepotrzebnie ufała, by oberwać brzydką lekcją. Słuszną zapewne w perspektywie najeźdźców. Ale wciąż - wydawali się dopasowywać plotki do własnej teorii, rzucając oskarżeniami bez zastanowienia. Niemiała szansy się bronić inaczej - niż przez posłuszeństwo. Ale - nie tych obcych.
Początkowo, schodziła z jakąś wibrującą w piersi bezsilnością, z błaganiem, by zakończono krzywdę. Serce wyrwało się, gdy jasność rzuconego zaklęcia odsłoniła obraz leżącego i spętanego Jamesa, ale zanim to nastąpiło, zanim surowość męskiego głosu nakazała jej uniesienie rąk, poddanie, to głos brata przeciął powietrze, nadając jej ciału nagłego impulsu, w którym odepchnęła się od poręczy, niemal gubiąc różdżkę, która zaciśnięta tkwiła między pobielałymi palcami. To samo drżenie, które miękczyło utrzymanie pionu, teraz pobudziło mięśnie do biegu.
Wracaj na górę, bierz małą i schowaj się dobrze. Nie ufaj tym ludziom!
Nie odezwała się ani słowem więcej, bo otrzymane ostrzeżenie, jak kołaczący dzwon, dudniło w uszach. Pognała w stronę góry, wewnętrznie wdzięczna, że pozwoliła sobie na pokonanie w dół tylko początku zejścia. Dopadła drzwi, które za sobą zamknęła, zawahała się krótko, blokując wejście najpierw wspartym o drewno ciałem, potem, dopadając do znajdującej się w pomieszczeniu skrzyni. Marna zapora, ale - jakaś była. Dająca szansę, moment, by chociaż spróbować się zasłonić. Siebie i małą. Ta, jak zaklęta, spałą, chociaż dostrzegała, że porusza się coraz bardziej niespokojnie. Uciążliwe zmęczenie i całodniowy płacz, były w tej chwili - dla nich cudem. Wsunęła różdżkę w kieszeń spódnicy i opadła na kolana przy małej, najpierw poprawiając kocyk, którym była otulona, potem - dokładnie tak jak była nauczona, wsunęła ostrożnie dłonie pod drobne ciałko, pod główkę, by nie dać jej opaść, gdy unosiła wyżej, w swoje ramiona - Ciiii - cichutko - szeptała po romsku, próbując pokonać drżenie w krtani i w końcu puszczone łzy przestrachu.
Miejsc na ukrycie nie było wiele, ale przejście po drugiej stronie łóżka, dawało szansę - osłonić choćby małą. Zakołysała się, kuląc w rogu, pochylając tak, by byłą jak najmniej widoczna. Głowę wsparła o ścianę, pozwalając by fragment koca zakrywał czerń włosów. Nuciła cicho, modląc się do... świata? By jej maleńka bratanica nie zdecydowała się na pobudkę i płacz - właśnie teraz.
Bała się. A strach szturchał szyderczo paluchem w plecy, jakby wskazywał miejsce, gdzie miało nastąpić uderzenie.
| Nie wiem czy powinnam, ale rzucam na zwinność, jak idzie mi ucieczka/ukrycie.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aisha Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Jackie miała rację, sprawy zabrnęły daleko, a samosądy wydawały się prawdopodobne. Przemoc rodzi przemoc, zdesperowani ludzie są żądni krwi, opuszczony dom mógł zostać wykorzystany lepiej, niż pełniąc rolę willi dla trójki średnio rozgarniętych dzieciaków - nawet, jeśli faktycznie nie byli złodziejami, za których ich tu brano. Niestety, jej słowa nie zrobiły większego wrażenia. Nie rozumieli, że sprawa była poważna. Nie rozumieli, że rzeczywistość, do której się przywiązali, miała bardzo kruche fundamenty. Nie wchodził Jackie w słowo, pozostając jej cieniem, uważniej przyglądając się dziewczynie - cwaniara wyglądała, jakby nie zamierzała rezygnować z kombinacji. Spodziewał się, że ci młodzi ludzie pojmą wreszcie swoje położenie, jednak, cóż, nic bardziej mylnego. Zatem musieli zacząć bawić się inaczej.
Młokos - nie pierwszy raz - sięgnął po obcy język, mowę, której nie mogli zrozumieć, mowę, która dawała im świadomą przewagę, słowa były rzucane z jawną intencją ukrycia ich przed nimi. Czy wysyłał tę młodą, żeby schowała łupy z ostatniej kradzieży? Reagowali na ich obecność taką paniką, że przecież musieli mieć coś do ukrycia - tylko co? Być może podążenie za dziewczyną przyniosłoby odpowiedzi, kątem oka zerknął na Jackie, wiedząc, że się zrozumieją. Miał ochotę westchnąć na jego dalsze słowa, po prawdzie się nim zgadzając, tu i teraz wolałby być gdzie indziej. W innym miejscu, w innym czasie, zajmując się poważniejszymi sprawami, do których wciąż go nie dopuszczano. Ale to, że się z tym zgadzał, nie dawało mu jeszcze prawa zwracania się do nich w taki sposób, usłyszał drwinę w jego glosie i, jeszcze nim dojrzał jego twarz, zareagował instynktownie, zacisnął zdrową pięść i odwinął się sierpowym, zamierzając otrzeźwić go uderzeniem z pięści w twarz.
- Znasz angielski, więc będziesz mówił po angielsku - postanowił, nie spodziewając się oporu. Ostrzeżeń padło już wystarczająco dużo, teraz zaczną ich słuchać - i współpracować - albo naprawdę wezmą ich na dołek.
- Śmierciożerca, który nie zna czarnej magii? Nie bujaj - rzucił, nie potrzebował tych zapewnień, nie spodziewając się po nich znajomości zaawansowanych arkanów chyba jakiejkolwiek magii. Nigdy nie pracował dla egzekutorów, ale jeśli na co dzień mierzyli się z taką głupotą, zaczynał im szczerze współczuć roboty. Nie zamierzał wdawać się w pyskówki, ci gówniarze nie będą uczyli ich, czym była wojna, ani kim są szmalcownicy. Prawie dwa lata spał w gnoju i pił wodę z rynsztoka w ich obozie.
I dlatego - dlatego, ze go nie było - nie mógł poznać parobka ciotki od razu. Przyglądał mu się spode łba, taksując jego twarz wzrokiem, uważnym, choć milczącym, Neala nazywała go swoim przyjacielem, dlaczego? Dlaczego musiała to tak komplikować? Jakim cudem jego mała siostra wpadła w takie towarzystwo? Nie poznała go jako parobka, ciotka mu powiedziała, że to ona uprosiła jego zatrudnienie. Poznała go inaczej, wcześniej, sama. Miał w pamięci dzień, w którym wszedł do własnego mieszkania i napotkał głupkowato uśmiechniętego Botta, dekadę albo i więcej starszego od Neali, który - nie mniej zadowolony - powitał go znad talerza, jedząc z nią obiad pod jego nieobecność. Kiedy wpatrywał się w jego oczy, podchwytując jego nieustępliwe spojrzenie, miał wrażenie, że James Doe uśmiechał się tak samo, nawet jeśli teraz nie uśmiechał się wcale.
Zrobiło mu się niedobrze na myśl, że mogła tu nocować, kiedy szła do znajomych w Dolinie Godryka.
- Pierwszy lepszy dom? - powtórzył za nim, z zastanowieniem, mieszkali tu sobie jak w willi i jeszcze mieli pretensje, że ktoś ich tutaj naszedł. - Nie wydaje mi się. Ten dom to nasza dawna baza. - Poniekąd. Spotykali się tutaj. Nie tylko aurorzy, choć głównie, aurorzy zjednoczeni przez Bathildę Bagshot, gwardziści Zakonu Feniksa. To tutaj feniks śpiewał swoją pieśń i to tutaj pieśń pani profesor umilkła na zawsze. - Nie wiedzieliście, co? Jak na włamywaczy wydajecie się wybitnie nierozgarnięci. Nie pomyśleliście, żeby popytać o ten dom w okolicy zanim się tu zagnieździliście? Większość złodziei tak robi i dzięki temu nie ładuje się do łóżka zmarłej bohaterki, dawnej pionierki Zakonu Feniksa, sądząc, że nikt ich w takim miejscu nie zauważy - podsunął, przenosząc wzrok z problematycznego młodego człowieka na jego, jak się okazało, małżonkę. Jeśli dziecko należało do niej, musiała mieć na imię Eve.
- Trzeba było mniej mówić, a więcej słuchać. Nie doszłoby do tego, gdybyś słuchała nas od samego początku. Wyciągnęłaś z tego jakieś wnioski, czy potrzebujesz na to więcej czasu? - spytał, czy naprawdę spodziewała się, że pozwoli jej siebie pouczać? Jemu nie przeszkadzało jego aktualne położenie, nie był pewien, czy ta trójka - wystraszona dziewczyna, jej skuty mąż, porzucone w którymś z pokoi niemowlę i płaczliwe dziecko biegnące w tym momencie korytarzem - mogli powiedzieć o sobie to samo. Zignorował jej prośbę o nie robienie krzywdy jej - komu? przyjaciółce, siostrze? - odkąd przekroczyli próg tego domu nie skrzywdzili tu (prawie) nikogo, zgodnie z tym, co zapowiedzieli zresztą na samym początku. Przeniósł wzrok na Jackie, kiedy poprosiła ją o pójście do dziecka, wyczekując jej decyzji. Milczał, choć wydawało mu się, że zamierzała prosić ją o pomoc, niewiele dając w zamian. Ignorowała pytania aurorki. Był kontent z szacunku, jaki mu okazała, ale prosił o szacunek nie tylko wobec siebie i zamierzał go wyegzekwować.
- Słuchaj, panienko, to nie jest trudne. My zadajemy pytania, a ty odpowiadasz. Albo zaczniesz współpracować, albo twój mąż znowu oberwie - zaproponował, nie chciał tego robić, miał nadzieję, że dziewczyna porzuci tę śmieszną butę, przestanie ich pouczać i zrozumie, że zrobi dokładnie to, czego będą od niej chcieli, przestanie negować ich słowa i odpowie na wszystkie pytania, jakie usłyszy, jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Twierdziła, że się mylił, ale mówił do swojej towarzyszki, nie do niej, a jej zdanie odnośnie znanych mu faktów nie interesowało ani jego ani Jackie. Założył ręce na piersi. - Młody pracuje - odpowiedział na przemilczane pytanie aurorki, nie wdając się w szczegóły, bo sam jeszcze nie wiedział, co te szczegóły właściwie oznaczały. Sam fakt, że dla dziewczyny ta informacja wydawała się zbędna, dużo mówił o jej podejściu. - Raczej tylko on - Bo, pomijając podejście, była młodą matką, nie miała jak. Na temat trzeciej Cyganki nie miał zdania, wydawała mu się młodsza od Neali. Mogła coś zarobić, raczej niewiele. Przelotnie spojrzał na Jackie, nie sądząc, by wiele lepiej od niego orientowała się w okolicznych targach. - Gdzie są ości, które zostały po rybie? - spytał zatem, bo dotrzeć do dowodów prawdomówności nie powinno być, wbrew pozorom, trudno.
- Po co wam te parę godzin? Chcecie rozkraść resztę rzeczy, która jeszcze tu została? - spytał wprost, czy naprawdę rozgościli się tu na tyle, że potrzebowali tak dużo czasu, aby zebrać swoje graty i ruszyć w drogę?
- Zawołaj ją - zwrócił się do Jamesa, kiwając głową na korytarz, musiał mieć na myśli trzecią Cygankę. - Niech tu przyjdzie, teraz, a obejdzie się bezj szarpaniny - wyjaśnił spokojnie, choć ton jego głosu pozostał nieprzyjemny. Przychodził mu naturalnie w sytuacjach takich jak ta, opuszczenie gardy choć na chwilę pozwalało na utratę posłuchu. To na słowa Jamesa dziewczyna pognała w inną stronę, cokolwiek jej nie powiedział, nie powinna zawrócić. Zanim zrobi to, czego od niej chciał, cokolwiek by to nie było. - Co jej powiedziałeś? - spytał, wciąż na niego patrząc. Pracował dla jego rodziny, jedli te ryby i kaszę za ich pieniądze. Czy zamierzał go okłamać?
silny cios w żuchwę (+60)
Młokos - nie pierwszy raz - sięgnął po obcy język, mowę, której nie mogli zrozumieć, mowę, która dawała im świadomą przewagę, słowa były rzucane z jawną intencją ukrycia ich przed nimi. Czy wysyłał tę młodą, żeby schowała łupy z ostatniej kradzieży? Reagowali na ich obecność taką paniką, że przecież musieli mieć coś do ukrycia - tylko co? Być może podążenie za dziewczyną przyniosłoby odpowiedzi, kątem oka zerknął na Jackie, wiedząc, że się zrozumieją. Miał ochotę westchnąć na jego dalsze słowa, po prawdzie się nim zgadzając, tu i teraz wolałby być gdzie indziej. W innym miejscu, w innym czasie, zajmując się poważniejszymi sprawami, do których wciąż go nie dopuszczano. Ale to, że się z tym zgadzał, nie dawało mu jeszcze prawa zwracania się do nich w taki sposób, usłyszał drwinę w jego glosie i, jeszcze nim dojrzał jego twarz, zareagował instynktownie, zacisnął zdrową pięść i odwinął się sierpowym, zamierzając otrzeźwić go uderzeniem z pięści w twarz.
- Znasz angielski, więc będziesz mówił po angielsku - postanowił, nie spodziewając się oporu. Ostrzeżeń padło już wystarczająco dużo, teraz zaczną ich słuchać - i współpracować - albo naprawdę wezmą ich na dołek.
- Śmierciożerca, który nie zna czarnej magii? Nie bujaj - rzucił, nie potrzebował tych zapewnień, nie spodziewając się po nich znajomości zaawansowanych arkanów chyba jakiejkolwiek magii. Nigdy nie pracował dla egzekutorów, ale jeśli na co dzień mierzyli się z taką głupotą, zaczynał im szczerze współczuć roboty. Nie zamierzał wdawać się w pyskówki, ci gówniarze nie będą uczyli ich, czym była wojna, ani kim są szmalcownicy. Prawie dwa lata spał w gnoju i pił wodę z rynsztoka w ich obozie.
I dlatego - dlatego, ze go nie było - nie mógł poznać parobka ciotki od razu. Przyglądał mu się spode łba, taksując jego twarz wzrokiem, uważnym, choć milczącym, Neala nazywała go swoim przyjacielem, dlaczego? Dlaczego musiała to tak komplikować? Jakim cudem jego mała siostra wpadła w takie towarzystwo? Nie poznała go jako parobka, ciotka mu powiedziała, że to ona uprosiła jego zatrudnienie. Poznała go inaczej, wcześniej, sama. Miał w pamięci dzień, w którym wszedł do własnego mieszkania i napotkał głupkowato uśmiechniętego Botta, dekadę albo i więcej starszego od Neali, który - nie mniej zadowolony - powitał go znad talerza, jedząc z nią obiad pod jego nieobecność. Kiedy wpatrywał się w jego oczy, podchwytując jego nieustępliwe spojrzenie, miał wrażenie, że James Doe uśmiechał się tak samo, nawet jeśli teraz nie uśmiechał się wcale.
Zrobiło mu się niedobrze na myśl, że mogła tu nocować, kiedy szła do znajomych w Dolinie Godryka.
- Pierwszy lepszy dom? - powtórzył za nim, z zastanowieniem, mieszkali tu sobie jak w willi i jeszcze mieli pretensje, że ktoś ich tutaj naszedł. - Nie wydaje mi się. Ten dom to nasza dawna baza. - Poniekąd. Spotykali się tutaj. Nie tylko aurorzy, choć głównie, aurorzy zjednoczeni przez Bathildę Bagshot, gwardziści Zakonu Feniksa. To tutaj feniks śpiewał swoją pieśń i to tutaj pieśń pani profesor umilkła na zawsze. - Nie wiedzieliście, co? Jak na włamywaczy wydajecie się wybitnie nierozgarnięci. Nie pomyśleliście, żeby popytać o ten dom w okolicy zanim się tu zagnieździliście? Większość złodziei tak robi i dzięki temu nie ładuje się do łóżka zmarłej bohaterki, dawnej pionierki Zakonu Feniksa, sądząc, że nikt ich w takim miejscu nie zauważy - podsunął, przenosząc wzrok z problematycznego młodego człowieka na jego, jak się okazało, małżonkę. Jeśli dziecko należało do niej, musiała mieć na imię Eve.
- Trzeba było mniej mówić, a więcej słuchać. Nie doszłoby do tego, gdybyś słuchała nas od samego początku. Wyciągnęłaś z tego jakieś wnioski, czy potrzebujesz na to więcej czasu? - spytał, czy naprawdę spodziewała się, że pozwoli jej siebie pouczać? Jemu nie przeszkadzało jego aktualne położenie, nie był pewien, czy ta trójka - wystraszona dziewczyna, jej skuty mąż, porzucone w którymś z pokoi niemowlę i płaczliwe dziecko biegnące w tym momencie korytarzem - mogli powiedzieć o sobie to samo. Zignorował jej prośbę o nie robienie krzywdy jej - komu? przyjaciółce, siostrze? - odkąd przekroczyli próg tego domu nie skrzywdzili tu (prawie) nikogo, zgodnie z tym, co zapowiedzieli zresztą na samym początku. Przeniósł wzrok na Jackie, kiedy poprosiła ją o pójście do dziecka, wyczekując jej decyzji. Milczał, choć wydawało mu się, że zamierzała prosić ją o pomoc, niewiele dając w zamian. Ignorowała pytania aurorki. Był kontent z szacunku, jaki mu okazała, ale prosił o szacunek nie tylko wobec siebie i zamierzał go wyegzekwować.
- Słuchaj, panienko, to nie jest trudne. My zadajemy pytania, a ty odpowiadasz. Albo zaczniesz współpracować, albo twój mąż znowu oberwie - zaproponował, nie chciał tego robić, miał nadzieję, że dziewczyna porzuci tę śmieszną butę, przestanie ich pouczać i zrozumie, że zrobi dokładnie to, czego będą od niej chcieli, przestanie negować ich słowa i odpowie na wszystkie pytania, jakie usłyszy, jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Twierdziła, że się mylił, ale mówił do swojej towarzyszki, nie do niej, a jej zdanie odnośnie znanych mu faktów nie interesowało ani jego ani Jackie. Założył ręce na piersi. - Młody pracuje - odpowiedział na przemilczane pytanie aurorki, nie wdając się w szczegóły, bo sam jeszcze nie wiedział, co te szczegóły właściwie oznaczały. Sam fakt, że dla dziewczyny ta informacja wydawała się zbędna, dużo mówił o jej podejściu. - Raczej tylko on - Bo, pomijając podejście, była młodą matką, nie miała jak. Na temat trzeciej Cyganki nie miał zdania, wydawała mu się młodsza od Neali. Mogła coś zarobić, raczej niewiele. Przelotnie spojrzał na Jackie, nie sądząc, by wiele lepiej od niego orientowała się w okolicznych targach. - Gdzie są ości, które zostały po rybie? - spytał zatem, bo dotrzeć do dowodów prawdomówności nie powinno być, wbrew pozorom, trudno.
- Po co wam te parę godzin? Chcecie rozkraść resztę rzeczy, która jeszcze tu została? - spytał wprost, czy naprawdę rozgościli się tu na tyle, że potrzebowali tak dużo czasu, aby zebrać swoje graty i ruszyć w drogę?
- Zawołaj ją - zwrócił się do Jamesa, kiwając głową na korytarz, musiał mieć na myśli trzecią Cygankę. - Niech tu przyjdzie, teraz, a obejdzie się bezj szarpaniny - wyjaśnił spokojnie, choć ton jego głosu pozostał nieprzyjemny. Przychodził mu naturalnie w sytuacjach takich jak ta, opuszczenie gardy choć na chwilę pozwalało na utratę posłuchu. To na słowa Jamesa dziewczyna pognała w inną stronę, cokolwiek jej nie powiedział, nie powinna zawrócić. Zanim zrobi to, czego od niej chciał, cokolwiek by to nie było. - Co jej powiedziałeś? - spytał, wciąż na niego patrząc. Pracował dla jego rodziny, jedli te ryby i kaszę za ich pieniądze. Czy zamierzał go okłamać?
silny cios w żuchwę (+60)
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Przesłuchiwanie młodych zawsze kończyło się tak samo - mącili, odwracali uwagę od swoich win albo odwracali uwagę nawet od siebie samych, kiedy pytano ich zaledwie, co widzieli, czy człowiek, który przebiegł obok, miał na sobie coś odróżniającego się od reszty ubrania. Wina nakazywała być głośnym, zakryć ją nadmiarowymi decybelami, żeby zmylić napastnika, a w tym przypadku dwóch aurorów chcących się rozejrzeć w sytuacji i ogarnąć ten chaos. Z początku Jackie sądziła, że spotkają bandę pijanych w sztok Cyganów, których zwyczajnie będzie trzeba wywalić na zbity pysk, zetrzeć pył z ramion i pójść w swoją stronę, ale teraz pomyślała, że tym dzieciakom, zwłaszcza teraz, gdy okazywało się jednak, że dziecko może żyć, wypadało chociaż wskazać kierunek, w którym mogli się udać. Mogli też zabrać dziecko i dać mu lepszy dom, przy Opoce mieszkało w leśniczówce samotne małżeństwo Wayów, Cathrine była zaradną kobietą, znała ich, ale wahała się, czy powinna obciążać ich podobnym darem od losu. Na razie sprawa sama pchała się do przodu, a Jackie, słysząc kolejną falę litanii ze strony dzieciaków, obróciła się do Brendana i wywróciła oczami najmocniej jak tylko potrafiła.
- Przestań pierdolić, młody, bo zaczynasz mnie naprawdę wkurwiać. To nie jest pierwszy lepszy dom, tu mieszkała Bathilda Bagshot - wysyczała w jego stronę, zaciskając w dłoni różdżkę dziewczyny. - Wszędzie dzieje się teraz tak samo źle i być może pouczając takich jak wy sprawiamy, że nie jest jeszcze gorzej! Może za kilka dni przyszłoby nam sprzątać wasze rozkładające się ciała, nie rozumiecie?!
Brendan wyjaśnił im to lepiej, nie wchodziła mu w słowo, ale najwyraźniej i tak zderzali się co rusz ze ścianą. Żadne argumenty do nich nie przemówią. Młoda zdawała się trochę mięknąć, ale mimo wszystko i tak pochwyciła się kłamstwa mówiąc, że w tym domu nikogo prócz nich i dziecka nie ma.
- Nikt więcej, co? - chwyciła dziewczynę za sukienkę na ramionach i pchnęła w stronę schodów, po których uciekła kolejna Cyganka, najwyraźniej zachęcona do tego obcymi słowami wypływającymi z ust chłopaka. - Do góry, już. Pokażesz mi dziecko i zaczniesz się pakować. Żadnych sztuczek, bo naprawdę jestem na skraju cierpliwości - warknęła do ciemnowłosej, oglądając się jeszcze na Brendana. - W razie czego zacznę krzyczeć - odparła niechętnie. Nie chciała przewidywać podobnych scenariuszy, ale służba nauczyła ją dostatecznie wiele, by wiedziała, że nawet dzieciaków nie wolno było lekceważyć. Poprawiła bark, kość nieprzyjemnie i głośno strzeliła, aż poczuła dreszcze na karku i głowie. Poprawiła uścisk na rączce swojej różdżki, na celowniku trzymając sylwetkę młodej matki. Aż żar w niej wzbierał, kiedy wyobrażała sobie, w jakich warunkach przyszło im to dziecko chować. W Andorze co rusz jakaś kobieta traciła płód po brutalnych aktach ze strony bezlitosnych strażników albo rodziła dziecko nierozwinięte do końca, bo była zbyt wychudzona, by donosić je do końca. Skrzywiła się częściowo ze złością, a częściowo z obrzydzeniem. Te dzieci nie były niczemu winne.
A już na pewno nie to, któremu przyszło żyć, bo młodym rodzicom nie udało się opanować chuci.
Wciąż nie słyszała płaczu, a przecież cały czas się kręcili - oni po parterze, najmłodsza Cyganka po piętrze. Był chaos, w domu aż kipiało od nerwów, hałas rzucających się ciał słychać było przecież wszędzie, dlatego ta młoda do nich zeszła.
- Czym karmisz dziecko? Kiedy ostatni raz cokolwiek dostało do jedzenia? - brak płaczu tłumaczyła zmęczeniem, ale strach był uczuciem o wiele silniejszym od niego. Psy skomlą, kiedy matce dzieje się coś złego. - Zbierasz tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Mam dobry wzrok - zobaczę, że zabierasz z regału coś więcej niż swój ciuch, wracamy znowu do punktu wyjścia.
Światło tutaj nie docierało, zostało na piętrze, mdły blask rzucając jedynie na półpiętro schodów.
- Lumox maxima - wyszeptała, różdżkę ciągnąc na korytarz na piętrze.
| a tutaj chyba dziecko za długo nie płacze
- Przestań pierdolić, młody, bo zaczynasz mnie naprawdę wkurwiać. To nie jest pierwszy lepszy dom, tu mieszkała Bathilda Bagshot - wysyczała w jego stronę, zaciskając w dłoni różdżkę dziewczyny. - Wszędzie dzieje się teraz tak samo źle i być może pouczając takich jak wy sprawiamy, że nie jest jeszcze gorzej! Może za kilka dni przyszłoby nam sprzątać wasze rozkładające się ciała, nie rozumiecie?!
Brendan wyjaśnił im to lepiej, nie wchodziła mu w słowo, ale najwyraźniej i tak zderzali się co rusz ze ścianą. Żadne argumenty do nich nie przemówią. Młoda zdawała się trochę mięknąć, ale mimo wszystko i tak pochwyciła się kłamstwa mówiąc, że w tym domu nikogo prócz nich i dziecka nie ma.
- Nikt więcej, co? - chwyciła dziewczynę za sukienkę na ramionach i pchnęła w stronę schodów, po których uciekła kolejna Cyganka, najwyraźniej zachęcona do tego obcymi słowami wypływającymi z ust chłopaka. - Do góry, już. Pokażesz mi dziecko i zaczniesz się pakować. Żadnych sztuczek, bo naprawdę jestem na skraju cierpliwości - warknęła do ciemnowłosej, oglądając się jeszcze na Brendana. - W razie czego zacznę krzyczeć - odparła niechętnie. Nie chciała przewidywać podobnych scenariuszy, ale służba nauczyła ją dostatecznie wiele, by wiedziała, że nawet dzieciaków nie wolno było lekceważyć. Poprawiła bark, kość nieprzyjemnie i głośno strzeliła, aż poczuła dreszcze na karku i głowie. Poprawiła uścisk na rączce swojej różdżki, na celowniku trzymając sylwetkę młodej matki. Aż żar w niej wzbierał, kiedy wyobrażała sobie, w jakich warunkach przyszło im to dziecko chować. W Andorze co rusz jakaś kobieta traciła płód po brutalnych aktach ze strony bezlitosnych strażników albo rodziła dziecko nierozwinięte do końca, bo była zbyt wychudzona, by donosić je do końca. Skrzywiła się częściowo ze złością, a częściowo z obrzydzeniem. Te dzieci nie były niczemu winne.
A już na pewno nie to, któremu przyszło żyć, bo młodym rodzicom nie udało się opanować chuci.
Wciąż nie słyszała płaczu, a przecież cały czas się kręcili - oni po parterze, najmłodsza Cyganka po piętrze. Był chaos, w domu aż kipiało od nerwów, hałas rzucających się ciał słychać było przecież wszędzie, dlatego ta młoda do nich zeszła.
- Czym karmisz dziecko? Kiedy ostatni raz cokolwiek dostało do jedzenia? - brak płaczu tłumaczyła zmęczeniem, ale strach był uczuciem o wiele silniejszym od niego. Psy skomlą, kiedy matce dzieje się coś złego. - Zbierasz tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Mam dobry wzrok - zobaczę, że zabierasz z regału coś więcej niż swój ciuch, wracamy znowu do punktu wyjścia.
Światło tutaj nie docierało, zostało na piętrze, mdły blask rzucając jedynie na półpiętro schodów.
- Lumox maxima - wyszeptała, różdżkę ciągnąc na korytarz na piętrze.
| a tutaj chyba dziecko za długo nie płacze
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Była wina, była też i kara. Wiedział, że ją otrzyma już w chwili, w której wypowiadał tamte słowa i zwykle żałował tego, co mówił, gdy nie potrafił się kontrolować, a emocje przejmowały stery prowadząc go na mieliznę. Żałował i teraz, bo nie było w nim na tyle pewności siebie i animuszu ile okazywał, był głównie gniew, strach, panika. Emocjonalnie szarpał się jak schwytane w metalową pułapkę dzikie zwierze. Miotał bez sensu, myląc odwag z bezczelnością. Z jednej strony nie był nowicjuszem, wiedział, że to mu nie pomoże, a z drugiej poddawał się emocjom raz za razem. Ból był tępy i eksplodował wpierw w jego głowie, dopiero potem rozlewając się na całą twarz i żuchwę, w którą trafiła stalowa pięść. Świat wokół zawirował, ciemność wypełniona migocącymi plamkami przysłoniła mu i tak dość ciemne pomieszczenie, nieznanego jeszcze wtedy oprawcę. Zaskoczeniem była dla niego siła ciosu, ledwie złapał oddech. Z pękniętej wargi po brodzie spłynęła krew cienką strużką; spłynęła prędko, bo zmieszana ze śliną, której nie potrafił przełknąć. Przetrącona szczęka chrupnęła, nie mogąc wrócić na swoje miejsce, domknąć zębów. Słowa mężczyzny dotarły do niego jak przez mgłę, a znajome choć wcale nie utęsknione wrażenie objęło go znów, zachodząc od tyłu; zatrzymało w objęciach na kilka chwil, wywołując nieprzyjemny dreszcz i poczucie przegranej. Dopiero gdy minął szok, zdezorientowanie, zalała go fala ciepła promieniującą od szczęki, odbijała się łupaniem w głowie. Przymknął powieki na chwilę, oddychając powoli i dopiero wyprostował sylwetkę, choć miał wrażenie, że efekt ciosu promieniował na cały kark i bark, siła z jaką go uderzono odbije się nie tylko na zębach.
— Jebał cię pies, cholerna pizdo— wychrypiał po romsku do kobiety, która zwróciła się do niego z taką pogardą, że nie potrafił zamilknąć. Ona naprawdę wierzyła, że ich obecność tutaj była szlachetna, ale ze zbiegowiskiem mieszkańców by sobie poradzili. Łypnął na nią wzrokiem; łzy napłynęły mu do nich, kiedy ból zaczął ogniskować się w obolałej żuchwie.
Spojrzał na mężczyznę spod byka, spojrzeniem kogoś, kogo na chwilę mogła opuścić własna dusza. Wyraz jego twarzy nie zmienił się w następnych chwilach, choć świadomość, że była tu jakakolwiek baza aurorów lub zwolenników Zakonu Feniksa zupełnie go zaskoczyła. Mimo wszystko nie zmieniało to zbyt wiele w ich położeniu. Świadomość niezbędnego szacunku dla tego miejsca przebijała się do niego powoli, potrafił uszanować święte miejsca, oni wszyscy przykładali do tego wielką wagę, ale nie miał o tym pojęcia. Być może gdyby wiedział nigdy nie weszliby do tego domu, jak do pustego domu w naprawdę dobrym stanie, w którym mogą z przyjaciółmi świętować nadejście nowego roku; być może zostaliby w Londynie, w dokach.
— Nie... wiedzieliśmy — powiedział z trudem, czując napływającą do ust krew. To nie miało znaczenia, a mężczyzna nie oczekiwał odpowiedzi zadając to pytanie, ale Tower udowodniło mu, że opór nie ma znaczenia, i tak zrobią z nim, co będą chcieli, niezależnie od tego, czy będzie potulny, czy nie. Nie protestował. Może byli nierozgarnięci, nie zrobili tego z rozmyłem. Prawda była bardzo prosta, weszli jak do siebie i zostali, nie mógł się z tym kłócić. Nie byli wyrachowani, nie ukrywali się tu, nie było w tym większego planu. Naiwnie łudził się, że wojna ludzi wychowała, że mogli na tym skorzystać, korzystając z empatii i współczucia, ich los wcale nie różnił się od ludzi, którzy porzucili własny dobytek w Londynie i nie mieli się gdzie podziać. Różniło ich pochodzenie i to, że takiego dobytku nie posiadali. Ich krewni nie mieli domów, mieli wozy, konie i złoto, które nosili na sobie. Zakon Feniksa. Nie czuł się rozgoryczony, była wojna, a wojny nie wygrywali ludzie słabi. Byłby zażenowany i rozczarowany, gdyby członkowie tej grupy okazali się nieudolni. Nie liczył na ich współczucie, a nawet zrozumienie tylko dlatego, że ich idee wydawały się słuszniejsze niż te, które zalewały teraz świat. Nie liczył na wolność i łaskę tylko dlatego, że ich poparł, bo w tej chwili byli dla niego tylko oprawcami, ale jeśli to przetrwa i jeśli przeżyje tę wojnę mogli wyzwolić świat z mroku, w którym tonął. Jeśli to przeżyje, jego rodzina nie będzie musiała chować się po domach takich jak ten i znów jeździć po Anglii w kolorowych vardo, nie obawiając się nocy, w której nadejdą mordercy. Mógłby spróbować wyciągnąć nazwiska przyjaciół dla ugruntowania swojej pozycji, ale czy poza wydanim ich potencjalnemu sojusznikowi zapewniłoby to Eve, Aishy i Gillie większe bezpieczeństwo? Czy nie skazałby własnych przyjaciół na gniew takich ludzi jak ten, który siedział na stoliku przed nim, tylko dlatego, że mu zaufali i powierzyli mu własne życie? Wyglądał na kogoś kto nie byłby zachwycony, gdyby wiedział, że kręcił się przy członkach rebelii nawet, gdyby nic o nich nie wiedział. Twarz zmieniła mu się dopiero, kiedy ilość krwi i śliny była niemożliwa do utrzymania. Zakaszlał, pozwalając mu ciało szarpnęło mu się w przód i wypluł z siebie wszystko, co miał w ustach.
— W lutym... Mi-ichael Tonks... — zaczął z trudem, czując jak za każdym razem coś przeskakuje mu pod zębami z jednej strony, a ślina zbiera się pod językiem razem z krwią. — Mój... brat... miał brać ślub z Kerstin. — Urwał, bo przecież otoczka tamtej sceny była bz znaczenia. — Micha-ael Tonks pozwolił nam tu zostać — wydukał słabo; pozwolił było małym nadużyciem. Nie powiedział tego ani wprost ani dosłownie, ale ostatecznie nie zabronił im tu być. Wtedy pojawił się tu po to by zyskać pewność, że jego siostra będzie bezpieczna, że nikt jej nie sprzeda. I nikt tego nie zrobił, pomimo tego ile bólu im przyniosła, pomimo tego, że przez nią zniknął Thomas, ale dziś nikt nie przyszedł tu w sprawie Zakonu. Dziś chcieli by się stad wynieśli i zrobiłby to z rozkosz, ale na górze spała jego nowonarodzona córka. Miał być ślub. Thomas miał się szkolić w walce, miał pomóc. A teraz nie było już nic. Tamta sytuacja była jedynym, co mogło pomóc. Nie obchodziło go, że go wkopie jeśli ktoś uzna jego decyzje za błędne, Tonks był ostatnią deską ratunku. — On też... jest aurorem... Członkiem Zakonu Feniksa — A jego słowo musiało coś znaczyć, prawda? Przynajmniej nie dopóki nie zweryfikuje całych zdarza i tego, co zrobił potem Thomas, jeśli jeszcze nie wiedział. Ale to da im czas by się zorganizować, by znaleźć małej bezpieczne miejsce. Powoli spojrzał na sir Weasleya z miną zbitego psa, kiedy napomknął, że pracował. I czuł się jak zbity pies, jego pies. Nie wspomniał o tym, gdzie pracuje, nie wspomniał o tym, że go zna, nie wspomniał, że przyjaźnił się z Nealą. Ale on też milczał. Krew z ust spłynęła mu po brodzie. Zmarszczył brwi, po co te pytania o ości, po co te pytania o jedzenie? Nie rozumiał, ale nie było go w domu, nie jadł z nimi kolacji. Posiłek, który dostał od Weasleyów dziś stanął mu za to w gardle. Nie odzywał si nie pytany i nie zwracał się do Eve ani spojrzeniem ani słowem, wiedząc, że to niczego nie zmieni. Nie zależało mu wcale na pozostaniu tutaj, ale nie miał co zrobić z dzieckiem. Cała ta sytuacja świadczyła tylko o jego nieporadności; o tym, że nie mógł zapewnić rodzinie żadnego bytu. Obrócił się za kobietą, kiedy pociągnęła za sobą Eve w stronę korytarza, ale zaraz opuścił wzrok. Dopiero kiedy Weasley zwrócił się do niego z rozkazem, odezwał się chrapliwym głosem, a krew skapnęła mu na spodnie.
— Nie — zaprotestował, choć bez zawziętości. Cicho. Powoli uniósł na niego wzrok, spoglądał spod byka. Mógł mieć nadzieję, że znalazła jakieś bezpieczne miejsce, w którym jej nie znajdą, ale nawet się nie łudził. Gdy tam pójdą wytargają ją jak wywłokę z burdelu, ale nie potrafił z pełną świadomością jej tu ściągnąć, nie wierząc, że wtedy potraktują ją lepiej. Nie wierzył mu. — Żeby wzięła moją córkę i się dobrze schowała — odpowiedział bez mrugnięcia, wlepiając w niego beznamiętne spojrzenie. I powiedział mu prawdę by pojął, że się bały, nie zamierzali niczego rozkradać.
— Jebał cię pies, cholerna pizdo— wychrypiał po romsku do kobiety, która zwróciła się do niego z taką pogardą, że nie potrafił zamilknąć. Ona naprawdę wierzyła, że ich obecność tutaj była szlachetna, ale ze zbiegowiskiem mieszkańców by sobie poradzili. Łypnął na nią wzrokiem; łzy napłynęły mu do nich, kiedy ból zaczął ogniskować się w obolałej żuchwie.
Spojrzał na mężczyznę spod byka, spojrzeniem kogoś, kogo na chwilę mogła opuścić własna dusza. Wyraz jego twarzy nie zmienił się w następnych chwilach, choć świadomość, że była tu jakakolwiek baza aurorów lub zwolenników Zakonu Feniksa zupełnie go zaskoczyła. Mimo wszystko nie zmieniało to zbyt wiele w ich położeniu. Świadomość niezbędnego szacunku dla tego miejsca przebijała się do niego powoli, potrafił uszanować święte miejsca, oni wszyscy przykładali do tego wielką wagę, ale nie miał o tym pojęcia. Być może gdyby wiedział nigdy nie weszliby do tego domu, jak do pustego domu w naprawdę dobrym stanie, w którym mogą z przyjaciółmi świętować nadejście nowego roku; być może zostaliby w Londynie, w dokach.
— Nie... wiedzieliśmy — powiedział z trudem, czując napływającą do ust krew. To nie miało znaczenia, a mężczyzna nie oczekiwał odpowiedzi zadając to pytanie, ale Tower udowodniło mu, że opór nie ma znaczenia, i tak zrobią z nim, co będą chcieli, niezależnie od tego, czy będzie potulny, czy nie. Nie protestował. Może byli nierozgarnięci, nie zrobili tego z rozmyłem. Prawda była bardzo prosta, weszli jak do siebie i zostali, nie mógł się z tym kłócić. Nie byli wyrachowani, nie ukrywali się tu, nie było w tym większego planu. Naiwnie łudził się, że wojna ludzi wychowała, że mogli na tym skorzystać, korzystając z empatii i współczucia, ich los wcale nie różnił się od ludzi, którzy porzucili własny dobytek w Londynie i nie mieli się gdzie podziać. Różniło ich pochodzenie i to, że takiego dobytku nie posiadali. Ich krewni nie mieli domów, mieli wozy, konie i złoto, które nosili na sobie. Zakon Feniksa. Nie czuł się rozgoryczony, była wojna, a wojny nie wygrywali ludzie słabi. Byłby zażenowany i rozczarowany, gdyby członkowie tej grupy okazali się nieudolni. Nie liczył na ich współczucie, a nawet zrozumienie tylko dlatego, że ich idee wydawały się słuszniejsze niż te, które zalewały teraz świat. Nie liczył na wolność i łaskę tylko dlatego, że ich poparł, bo w tej chwili byli dla niego tylko oprawcami, ale jeśli to przetrwa i jeśli przeżyje tę wojnę mogli wyzwolić świat z mroku, w którym tonął. Jeśli to przeżyje, jego rodzina nie będzie musiała chować się po domach takich jak ten i znów jeździć po Anglii w kolorowych vardo, nie obawiając się nocy, w której nadejdą mordercy. Mógłby spróbować wyciągnąć nazwiska przyjaciół dla ugruntowania swojej pozycji, ale czy poza wydanim ich potencjalnemu sojusznikowi zapewniłoby to Eve, Aishy i Gillie większe bezpieczeństwo? Czy nie skazałby własnych przyjaciół na gniew takich ludzi jak ten, który siedział na stoliku przed nim, tylko dlatego, że mu zaufali i powierzyli mu własne życie? Wyglądał na kogoś kto nie byłby zachwycony, gdyby wiedział, że kręcił się przy członkach rebelii nawet, gdyby nic o nich nie wiedział. Twarz zmieniła mu się dopiero, kiedy ilość krwi i śliny była niemożliwa do utrzymania. Zakaszlał, pozwalając mu ciało szarpnęło mu się w przód i wypluł z siebie wszystko, co miał w ustach.
— W lutym... Mi-ichael Tonks... — zaczął z trudem, czując jak za każdym razem coś przeskakuje mu pod zębami z jednej strony, a ślina zbiera się pod językiem razem z krwią. — Mój... brat... miał brać ślub z Kerstin. — Urwał, bo przecież otoczka tamtej sceny była bz znaczenia. — Micha-ael Tonks pozwolił nam tu zostać — wydukał słabo; pozwolił było małym nadużyciem. Nie powiedział tego ani wprost ani dosłownie, ale ostatecznie nie zabronił im tu być. Wtedy pojawił się tu po to by zyskać pewność, że jego siostra będzie bezpieczna, że nikt jej nie sprzeda. I nikt tego nie zrobił, pomimo tego ile bólu im przyniosła, pomimo tego, że przez nią zniknął Thomas, ale dziś nikt nie przyszedł tu w sprawie Zakonu. Dziś chcieli by się stad wynieśli i zrobiłby to z rozkosz, ale na górze spała jego nowonarodzona córka. Miał być ślub. Thomas miał się szkolić w walce, miał pomóc. A teraz nie było już nic. Tamta sytuacja była jedynym, co mogło pomóc. Nie obchodziło go, że go wkopie jeśli ktoś uzna jego decyzje za błędne, Tonks był ostatnią deską ratunku. — On też... jest aurorem... Członkiem Zakonu Feniksa — A jego słowo musiało coś znaczyć, prawda? Przynajmniej nie dopóki nie zweryfikuje całych zdarza i tego, co zrobił potem Thomas, jeśli jeszcze nie wiedział. Ale to da im czas by się zorganizować, by znaleźć małej bezpieczne miejsce. Powoli spojrzał na sir Weasleya z miną zbitego psa, kiedy napomknął, że pracował. I czuł się jak zbity pies, jego pies. Nie wspomniał o tym, gdzie pracuje, nie wspomniał o tym, że go zna, nie wspomniał, że przyjaźnił się z Nealą. Ale on też milczał. Krew z ust spłynęła mu po brodzie. Zmarszczył brwi, po co te pytania o ości, po co te pytania o jedzenie? Nie rozumiał, ale nie było go w domu, nie jadł z nimi kolacji. Posiłek, który dostał od Weasleyów dziś stanął mu za to w gardle. Nie odzywał si nie pytany i nie zwracał się do Eve ani spojrzeniem ani słowem, wiedząc, że to niczego nie zmieni. Nie zależało mu wcale na pozostaniu tutaj, ale nie miał co zrobić z dzieckiem. Cała ta sytuacja świadczyła tylko o jego nieporadności; o tym, że nie mógł zapewnić rodzinie żadnego bytu. Obrócił się za kobietą, kiedy pociągnęła za sobą Eve w stronę korytarza, ale zaraz opuścił wzrok. Dopiero kiedy Weasley zwrócił się do niego z rozkazem, odezwał się chrapliwym głosem, a krew skapnęła mu na spodnie.
— Nie — zaprotestował, choć bez zawziętości. Cicho. Powoli uniósł na niego wzrok, spoglądał spod byka. Mógł mieć nadzieję, że znalazła jakieś bezpieczne miejsce, w którym jej nie znajdą, ale nawet się nie łudził. Gdy tam pójdą wytargają ją jak wywłokę z burdelu, ale nie potrafił z pełną świadomością jej tu ściągnąć, nie wierząc, że wtedy potraktują ją lepiej. Nie wierzył mu. — Żeby wzięła moją córkę i się dobrze schowała — odpowiedział bez mrugnięcia, wlepiając w niego beznamiętne spojrzenie. I powiedział mu prawdę by pojął, że się bały, nie zamierzali niczego rozkradać.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Schody
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot