Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot
Schody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schody na piętro
Wyłożony zakurzonymi dywanami korytarz ciągnie się przez całą długość domu, a na samym jego końcu wpada w pokój, w którym znajdują się schody prowadzące na piętro. Rośliny zajmujące większą część przestrzeni nie potrzebują pielęgnacji. Zaklęte przez profesor Bagshot, nie schną, ale też nie rosną. Tutaj też znajduje się wyjście do zarośniętego, zaniedbanego ogrodu.
Myślała, że nie może być już gorzej, że poszli jednak w dobrą stronę, przestając się szarpać i próbując rozmawiać. Pomyliła się i to jak bardzo dotarło do niej szybciej, niż by chciała. Nagły ruch nieco z boku przyciągnął jej uwagę, przywołał ciemne tęczówki. Z niedowierzaniem patrzyła, jak cios spada na twarz Jamesa, a jego głowa odskakuje w bok. Miała wrażenie, że świat się zatrzymał, gdy z niedowierzaniem spoglądała na to, co się stało. Pełne usta rozchyliły się delikatnie, ale żadne słowo nie padło. Nie wierzyła w to, co się dzieje. Spięła się, mięśnie napięły się, znów gotowe by zerwać się z miejsca, chociaż wiedziała dobrze, że nie uciekłaby bez rodziny, a poza tym i tak nie uciekłaby daleko.
Poczuła łzy napływające do oczu, kiedy patrzyła na Jamesa. Chciała wyciągnąć do niego dłoń, zacisnąć na jego ręce, ale nie potrafiła zmusić ciała do ruchu. Ignorowała otoczenie, a słowa, które padały w tle umykały jej, nie przebijając się przez ścianę szoku. Mimowolnie pociągnęła nosem, dopiero orientując się, że z kącików oczu wymknęło się kilka łez. Przeniosła spojrzenie na mężczyznę, który ciągle zajmował swe miejsce. Ciemne oczy, zdradzały nienawiść, która powoli zaczynała płonąć w duszy pożerając wszystkie inne emocje. Przykryła wcześniejszy strach, złość i zdezorientowanie, gdy ci przeklęci łaskawcy przyznali się do bycia aurorami. Nie wierzyła już w to ani trochę. Chyba że byli tak beznadziejni w swym fachu, że wysyłano ich do rozpędzania band o wiele młodszych od siebie, bo do niczego innego się nie nadawali. Tylko z dzieciakami mogli sobie poradzić, bo łatwiej było warczeć i wymachiwać pięścią do kogoś słabszego od siebie. Nie wzbudziło w niej nic, gdy usłyszała, że to ich dawna baza. Chociaż samo słowo przywołało dziecięce zabawy i na końcu języka miała już pytanie za które miała szansę zarobić w twarz. Powstrzymała się, nie mając ochoty nawet na pyskówkę, ten człowiek ją obrzydzał. Pieprzony bohater przy dwudziestolatkach. Kiedy napomknął o tym, że powinni popytać w okolicy o dom, zacisnęła usta w wąską kreskę. Geniusz się znalazł. Wzięła głębszy oddech, próbując się zebrać w sobie i nie płakać. To było trudne, gdy słyszała obok oddech Jamesa i mimo że nie patrzyła na niego to przed oczami, ciągle miała ten moment, gdy padał cios.
- Mieszkałam już wcześniej sama w Dolinie Godryka, jeszcze zanim zamieszkaliśmy w tym domu. Wiem, co ludzie mówili i mówią o tym domu, ale nawet dla nich to tylko dom. Budynek, który od śmierci właścicielki stał i niszczał, bo jakimś sposobem nikt z rodziny Bagshot nie upominał się o to miejsce.... – urwała, kiedy mężczyzna napomknął o Zakonie Feniksa. Zmarszczyła lekko brwi, bo to w sumie nie robiło jej żadnej różnicy, ale mimo to sprawiło, że zamilkła.- Nie ukrywaliśmy się tutaj, żyliśmy, tak jak żyją wszyscy w Dolinie.- dodała, bo wcale nie liczyli, że nikt ich nie zauważy. Przynajmniej ona nie, znając część ludzi mieszkających w okolicy. Wiedziała kogo unikać, komu lepiej nie wchodzić w drogę, a kogo zwyczajnie się nie obawiać. Myślała, że było tu dla niej miejsce, skoro przez tyle miesięcy nikomu nie przeszkadzali i nikt nie próbował ich przepędzić.
Nie odezwała się, kiedy zarzucił jej, że mogła mniej mówić, a więcej słuchać. Skoro właśnie tego chciał to miał, bardzo proszę. Spojrzenie ciemnych oczu nie zmieniło się, gdy dał jej otwarcie do zrozumienia, że za jej potknięcie zapłaci James.
Wypuściła powoli powietrze z płuc, gdy spytał o ości. W głowie miała kilka odpowiedzi, ironicznych, przepełnionych sarkazmem, ale zostawiła je dla siebie. Wiedziała już, jak skończy się otwarta kpina skierowana do nich.- W śmietniku.- odparła lakonicznie, zdradzając im tę największą oczywistość. Nie wiedziała, czego innego się spodziewał.
- Mówiłam już, potrzebuję czasu, by znaleźć bezpieczne miejsce dla córki. Ma tylko dwa miesiące, nie mogę spędzić z nią nocy na dworze to dla niej niebezpieczne.- powtarzała się, ale co innego chcieli usłyszeć. Zaczynała się zastanawiać czy może mówiła za szybko, skoro nie rozumieli, że nie mogła ryzykować życiem małej. Powinna wolniej, jak do dziecka?
Odwróciła głowę, kiedy kobieta znalazła się bliżej. Uniosła lekko brew z nie wypowiedzianym jeszcze pytaniem. Przecież to jej właśnie powiedziała przez kilkoma minutami, bo skoro wiedzieli już o niej, Jamesie i Aishy to tylko Djilia pozostawała osobą, której nie widzieli jeszcze.
- No tak.- rzuciła, chociaż nie wiedziała, czy powinna to potwierdzać. Stopniowo powracało do niej niezrozumienie z tego, czego oni finalnie chcieli. Pytali o coś po parę razy, a odpowiedzi się nie zmieniały, bo innych nie było.
Skrzywiła się, gdy została pchnięta w kierunku schodów. Nie odzywała się, kiedy kobieta jeszcze postanowiła jej pogrozić. To nie robiło wrażenia żadnego. Obejrzała się przez ramię, gdy padło pytanie.
- Mlekiem.- czy nieznajoma spodziewała się usłyszeć coś innego? To była chyba kolejna oczywistość, ale nie komentowała.- Niedługo przed waszym pojawieniem się.- nie potrafiła dokładnie oszacować czasu, nie wiedziała ile czasu już minęło.- Dostaje mleko, kiedy jest głodna.- nie wiedziała jak inaczej to ogarnąć, więc mała dostawała zawsze na zawołanie. Szczęściem w nieszczęściu było, że nie brakowało jej pokarmu, więc i Gilly nie musiała oswajać się z głodem od pierwszych tygodni życia.
Przymknęła oczy, kiedy piętro rozświetliła kula. Przetarła lekko powieki, zatrzymując się przy drzwiach do pokoju; sypialni, którą zajmowała z Jamesem i teraz z Djilią. Nacisnęła na klamkę i zdziwiła się, gdy drzwi pod lekkim naporem nie drgnęły.
- Aish, to ja. Wejdę do środka, ale nie rób nic.- odezwała się po romsku, opierając na chwilę skronią o powierzchnię drzwi. Jej głos był złudnie kojący, bo nie chciała wystraszyć ani szwagierki, ani córki. Pchnęła mocniej drzwi, krzywiąc się, kiedy dotarł do niej dźwięk przesuwanej się po podłodze skrzyni.
- Z małą wszystko dobrze? – spytała, gdy tylko weszła. Zerknęła na kobietę, która jak cień przemieszczała się za nią.- Spakujemy się, Aisha. Gadzie nie pozwolą nam tu zostać.- podeszła bliżej, ale przykucnęła zaraz przy łóżku, by wyjąć spod niego torbę. Wrzuciła do środka rzeczy swoje i Jamesa, nie musiała nawet upychać na siłę, bo nie mieli wiele. Kilka ciuchów, rzeczy dla małej, parę prywatnych i potrzebnych im. Przejrzała na szybko szafki i szuflady, czy nie zostawiła niczego niezbędnego. Sięgnęła jeszcze raz pod łóżko po futerał ze skrzypcami, postawiła go przy torbie. Dopiero wtedy odwróciła się znów do Aishy i wzięła od niej Gilly.- Spakuj się.- poleciła jej ze spokojem, uśmiechając się delikatnie, by dodać Doe otuchy. Kąciki ust unosiły się fałszywie, ale liczyła, że Aisha tego nie dostrzeże. Odwróciła się do kobiety, którą przez te kilka minut po prostu ignorowała.
- Jest cała i zdrowa, nie dzieje jej się krzywda. Nie pozwoliłabym jej skrzywdzić.- odezwała się ponownie poważna. Spuściła wzrok na maleństwo trzymane w ramionach, natrafiając na jeszcze granatowe oczka. Nie spała, ale nie zaniosła się też płaczem... jeszcze.
Zerknęła ku wyjściu z pokoju, ponad ramieniem kobiety. Martwiła się o Jamesa, o to, że został z tym psycholem sam na sam.
Poczuła łzy napływające do oczu, kiedy patrzyła na Jamesa. Chciała wyciągnąć do niego dłoń, zacisnąć na jego ręce, ale nie potrafiła zmusić ciała do ruchu. Ignorowała otoczenie, a słowa, które padały w tle umykały jej, nie przebijając się przez ścianę szoku. Mimowolnie pociągnęła nosem, dopiero orientując się, że z kącików oczu wymknęło się kilka łez. Przeniosła spojrzenie na mężczyznę, który ciągle zajmował swe miejsce. Ciemne oczy, zdradzały nienawiść, która powoli zaczynała płonąć w duszy pożerając wszystkie inne emocje. Przykryła wcześniejszy strach, złość i zdezorientowanie, gdy ci przeklęci łaskawcy przyznali się do bycia aurorami. Nie wierzyła już w to ani trochę. Chyba że byli tak beznadziejni w swym fachu, że wysyłano ich do rozpędzania band o wiele młodszych od siebie, bo do niczego innego się nie nadawali. Tylko z dzieciakami mogli sobie poradzić, bo łatwiej było warczeć i wymachiwać pięścią do kogoś słabszego od siebie. Nie wzbudziło w niej nic, gdy usłyszała, że to ich dawna baza. Chociaż samo słowo przywołało dziecięce zabawy i na końcu języka miała już pytanie za które miała szansę zarobić w twarz. Powstrzymała się, nie mając ochoty nawet na pyskówkę, ten człowiek ją obrzydzał. Pieprzony bohater przy dwudziestolatkach. Kiedy napomknął o tym, że powinni popytać w okolicy o dom, zacisnęła usta w wąską kreskę. Geniusz się znalazł. Wzięła głębszy oddech, próbując się zebrać w sobie i nie płakać. To było trudne, gdy słyszała obok oddech Jamesa i mimo że nie patrzyła na niego to przed oczami, ciągle miała ten moment, gdy padał cios.
- Mieszkałam już wcześniej sama w Dolinie Godryka, jeszcze zanim zamieszkaliśmy w tym domu. Wiem, co ludzie mówili i mówią o tym domu, ale nawet dla nich to tylko dom. Budynek, który od śmierci właścicielki stał i niszczał, bo jakimś sposobem nikt z rodziny Bagshot nie upominał się o to miejsce.... – urwała, kiedy mężczyzna napomknął o Zakonie Feniksa. Zmarszczyła lekko brwi, bo to w sumie nie robiło jej żadnej różnicy, ale mimo to sprawiło, że zamilkła.- Nie ukrywaliśmy się tutaj, żyliśmy, tak jak żyją wszyscy w Dolinie.- dodała, bo wcale nie liczyli, że nikt ich nie zauważy. Przynajmniej ona nie, znając część ludzi mieszkających w okolicy. Wiedziała kogo unikać, komu lepiej nie wchodzić w drogę, a kogo zwyczajnie się nie obawiać. Myślała, że było tu dla niej miejsce, skoro przez tyle miesięcy nikomu nie przeszkadzali i nikt nie próbował ich przepędzić.
Nie odezwała się, kiedy zarzucił jej, że mogła mniej mówić, a więcej słuchać. Skoro właśnie tego chciał to miał, bardzo proszę. Spojrzenie ciemnych oczu nie zmieniło się, gdy dał jej otwarcie do zrozumienia, że za jej potknięcie zapłaci James.
Wypuściła powoli powietrze z płuc, gdy spytał o ości. W głowie miała kilka odpowiedzi, ironicznych, przepełnionych sarkazmem, ale zostawiła je dla siebie. Wiedziała już, jak skończy się otwarta kpina skierowana do nich.- W śmietniku.- odparła lakonicznie, zdradzając im tę największą oczywistość. Nie wiedziała, czego innego się spodziewał.
- Mówiłam już, potrzebuję czasu, by znaleźć bezpieczne miejsce dla córki. Ma tylko dwa miesiące, nie mogę spędzić z nią nocy na dworze to dla niej niebezpieczne.- powtarzała się, ale co innego chcieli usłyszeć. Zaczynała się zastanawiać czy może mówiła za szybko, skoro nie rozumieli, że nie mogła ryzykować życiem małej. Powinna wolniej, jak do dziecka?
Odwróciła głowę, kiedy kobieta znalazła się bliżej. Uniosła lekko brew z nie wypowiedzianym jeszcze pytaniem. Przecież to jej właśnie powiedziała przez kilkoma minutami, bo skoro wiedzieli już o niej, Jamesie i Aishy to tylko Djilia pozostawała osobą, której nie widzieli jeszcze.
- No tak.- rzuciła, chociaż nie wiedziała, czy powinna to potwierdzać. Stopniowo powracało do niej niezrozumienie z tego, czego oni finalnie chcieli. Pytali o coś po parę razy, a odpowiedzi się nie zmieniały, bo innych nie było.
Skrzywiła się, gdy została pchnięta w kierunku schodów. Nie odzywała się, kiedy kobieta jeszcze postanowiła jej pogrozić. To nie robiło wrażenia żadnego. Obejrzała się przez ramię, gdy padło pytanie.
- Mlekiem.- czy nieznajoma spodziewała się usłyszeć coś innego? To była chyba kolejna oczywistość, ale nie komentowała.- Niedługo przed waszym pojawieniem się.- nie potrafiła dokładnie oszacować czasu, nie wiedziała ile czasu już minęło.- Dostaje mleko, kiedy jest głodna.- nie wiedziała jak inaczej to ogarnąć, więc mała dostawała zawsze na zawołanie. Szczęściem w nieszczęściu było, że nie brakowało jej pokarmu, więc i Gilly nie musiała oswajać się z głodem od pierwszych tygodni życia.
Przymknęła oczy, kiedy piętro rozświetliła kula. Przetarła lekko powieki, zatrzymując się przy drzwiach do pokoju; sypialni, którą zajmowała z Jamesem i teraz z Djilią. Nacisnęła na klamkę i zdziwiła się, gdy drzwi pod lekkim naporem nie drgnęły.
- Aish, to ja. Wejdę do środka, ale nie rób nic.- odezwała się po romsku, opierając na chwilę skronią o powierzchnię drzwi. Jej głos był złudnie kojący, bo nie chciała wystraszyć ani szwagierki, ani córki. Pchnęła mocniej drzwi, krzywiąc się, kiedy dotarł do niej dźwięk przesuwanej się po podłodze skrzyni.
- Z małą wszystko dobrze? – spytała, gdy tylko weszła. Zerknęła na kobietę, która jak cień przemieszczała się za nią.- Spakujemy się, Aisha. Gadzie nie pozwolą nam tu zostać.- podeszła bliżej, ale przykucnęła zaraz przy łóżku, by wyjąć spod niego torbę. Wrzuciła do środka rzeczy swoje i Jamesa, nie musiała nawet upychać na siłę, bo nie mieli wiele. Kilka ciuchów, rzeczy dla małej, parę prywatnych i potrzebnych im. Przejrzała na szybko szafki i szuflady, czy nie zostawiła niczego niezbędnego. Sięgnęła jeszcze raz pod łóżko po futerał ze skrzypcami, postawiła go przy torbie. Dopiero wtedy odwróciła się znów do Aishy i wzięła od niej Gilly.- Spakuj się.- poleciła jej ze spokojem, uśmiechając się delikatnie, by dodać Doe otuchy. Kąciki ust unosiły się fałszywie, ale liczyła, że Aisha tego nie dostrzeże. Odwróciła się do kobiety, którą przez te kilka minut po prostu ignorowała.
- Jest cała i zdrowa, nie dzieje jej się krzywda. Nie pozwoliłabym jej skrzywdzić.- odezwała się ponownie poważna. Spuściła wzrok na maleństwo trzymane w ramionach, natrafiając na jeszcze granatowe oczka. Nie spała, ale nie zaniosła się też płaczem... jeszcze.
Zerknęła ku wyjściu z pokoju, ponad ramieniem kobiety. Martwiła się o Jamesa, o to, że został z tym psycholem sam na sam.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wiedziała, że po nią przyjdą. Nie liczyła, że takich warunkach i w tak krótkim czasie, uda jej się ukryć wystarczająco dobrze, by napastnicy odpuścili. Serce waliło jej tak mocno, że jego łomot odbijał się echem w skroni, akompaniując zatykanej próbie powstrzymania łez, które ciekły już wypracowaną ścieżką na policzkach. Bała się i nie była w stanie już udawać nawet, ze jest dzielna, ze jakaś młodzieńcza iskra grzmi ochoczo. Czuła paskudną niesprawiedliwość, ale przełykała jej echo razem ze łzami. Wspomnienia z taboru błysnęły wyraźniej, pożerając płynącą we krwi adrenalinę i mieniąc paraliżem drżenia. Centrum, które otulała, niby kruchą tarczą, była trzymana w ramionach dziewczynka. Niemowlę nawet w jej ujęciu zdawało się maleńkie.
Czy miały jeszcze jakąś szansę na ucieczkę?
Przerwała kołysanie ciała dokładnie w momencie, gdy usłyszała kroki. Te miękkie, bardziej znajome, i twarde, jakoś szorstkie w krokach. I chociaż zdawały się męskie, nie miała pewności. Nie kiedy drgnęły drzwi i krucha zapora przerwał się. Głos Eve wywołał dreszcz, serię właściwie, rozchodzącą się drżenie. Nie poruszyła się jednak, nie do końca pewną, jak traktować cichą prośbę.
nie rób nic
Nie robić czegoś głupiego? Nie próbować atakować, czy też trwać w ukryciu do momentu nadążającej się okazji? Wahanie, rodzące niepewność, pozostawiło ją w miejscu, wciąż wspartą o brzeg łóżka, wciąż skuloną i przysłoniętą. Dopiero, gdy obie kobiety znalazły się w środku, wychyliła się, szukając spojrzenia bratowej i tego - co mogła odnaleźć w jej twarzy. Podpowiedzi, ostrzeżenia, czegokolwiek, co dałoby sygnał, że powinna była...
nie rób nic
Spokój w głosie nie należał do prawdziwych. Nie kiedy, zawistna kobieta obok, z wyciągniętą oskarżycielsko różdżką, podążała za cyganką. Twarz wykrzywiała jej brzydka emocja, cień malował zmrużone powieki. Nienawiść, tak jawnie okazywana, że robiło jej się niedobrze. Naprawdę wystarczyło tak niewiele? Ciemniejsze oblicze i plotka pełna fałszywych uprzedzeń?
Na pytanie o małą, tylko niewyraźnie kiwnęła głową, obserwując w przestrachu, jak czarnowłosa zbiera ich skromny dobytek. Uniosła się w końcu do pionu, ostrożnie, by zapewnić małej jak najłagodniejszy ruch. Plecy przytuliła do ściany, jakby chłód drewna mógł w jakiś sposób wchłonąć ją, zakryć przed krzywdą. Łzy zrodziły pełen płacz, szloch tamując przygryzaniem wargi niemal do krwi.
- P-pozwolą mi? - zapytała, starając się, by łkanie nie rozmazało znaczenia słów. Nie miała pojęcia, co napastnicy planowali. Jeśli zasłużyli sobie na takie traktowanie - Aisha nie czuła się winna. Nie w obliczu wydarzeń, które dotykały niemal każdego, pozbawiając dachu nad głową, dobytku i życia. Czy taką zbrodnią było zajęcie pustego, niszczejącego bez nich budynku? Czy dwójka niechcianych gości miała w ogóle świadomość z czym mierzyła się Anglia? Czy chroniło ich zaślepienie? Patrzyła na Eve, ignorując obecność aurorki?, jakby była duchem. Poltergeistem, którego bała się i dlatego, z całych sił próbowała udawać, że go nie ma. Być może, wtedy ją oszczędzi. Nie próbowała pytać o nic, czego próbowała dowiedzieć się wcześniej, całkowicie zignorowana. Nadzieję, pokładała w rodzinie - Moje rzeczy są w drugim pokoju - zaznaczyła, wciąż nie próbując nawet spojrzeć na drugą kobietę, w obawie, że ściągnie na siebie wrogą uwagę. Z jakąś czułą niechęcią pozwoliła, by mała znalazła się w objęciach mamy. Uderzył ją chłód, zupełnie, jakby brak dzieciątka w jej ramionach, wystawiał na fantomowy ból.
Z niepokojem widocznym na smagłych licach, czekała na pozwolenie, na gest, który świadczyć mógł, że może zgarnąć swoje rzeczy, łącznie z niewielkim kociołkiem, jaki otrzymała jeszcze od swojej dawnej opiekunki oraz muszlą zarobioną podczas festiwalu. Różdżka, niewyjmowana, wciąż tkwiła w kieszeni spódnicy. I jeśli tylko miała okazję, krążyła wokół Eve i małej możliwie blisko, nie chcąc, by zostały rozdzielone. Przecierała wciąż płynące łzy, rękaw znaczył się wilgocią, gdy nasłuchiwała, co mogło dziać się na dole. Z jej bratem. I ze strasznym nieznajomym.
Czy miały jeszcze jakąś szansę na ucieczkę?
Przerwała kołysanie ciała dokładnie w momencie, gdy usłyszała kroki. Te miękkie, bardziej znajome, i twarde, jakoś szorstkie w krokach. I chociaż zdawały się męskie, nie miała pewności. Nie kiedy drgnęły drzwi i krucha zapora przerwał się. Głos Eve wywołał dreszcz, serię właściwie, rozchodzącą się drżenie. Nie poruszyła się jednak, nie do końca pewną, jak traktować cichą prośbę.
nie rób nic
Nie robić czegoś głupiego? Nie próbować atakować, czy też trwać w ukryciu do momentu nadążającej się okazji? Wahanie, rodzące niepewność, pozostawiło ją w miejscu, wciąż wspartą o brzeg łóżka, wciąż skuloną i przysłoniętą. Dopiero, gdy obie kobiety znalazły się w środku, wychyliła się, szukając spojrzenia bratowej i tego - co mogła odnaleźć w jej twarzy. Podpowiedzi, ostrzeżenia, czegokolwiek, co dałoby sygnał, że powinna była...
nie rób nic
Spokój w głosie nie należał do prawdziwych. Nie kiedy, zawistna kobieta obok, z wyciągniętą oskarżycielsko różdżką, podążała za cyganką. Twarz wykrzywiała jej brzydka emocja, cień malował zmrużone powieki. Nienawiść, tak jawnie okazywana, że robiło jej się niedobrze. Naprawdę wystarczyło tak niewiele? Ciemniejsze oblicze i plotka pełna fałszywych uprzedzeń?
Na pytanie o małą, tylko niewyraźnie kiwnęła głową, obserwując w przestrachu, jak czarnowłosa zbiera ich skromny dobytek. Uniosła się w końcu do pionu, ostrożnie, by zapewnić małej jak najłagodniejszy ruch. Plecy przytuliła do ściany, jakby chłód drewna mógł w jakiś sposób wchłonąć ją, zakryć przed krzywdą. Łzy zrodziły pełen płacz, szloch tamując przygryzaniem wargi niemal do krwi.
- P-pozwolą mi? - zapytała, starając się, by łkanie nie rozmazało znaczenia słów. Nie miała pojęcia, co napastnicy planowali. Jeśli zasłużyli sobie na takie traktowanie - Aisha nie czuła się winna. Nie w obliczu wydarzeń, które dotykały niemal każdego, pozbawiając dachu nad głową, dobytku i życia. Czy taką zbrodnią było zajęcie pustego, niszczejącego bez nich budynku? Czy dwójka niechcianych gości miała w ogóle świadomość z czym mierzyła się Anglia? Czy chroniło ich zaślepienie? Patrzyła na Eve, ignorując obecność aurorki?, jakby była duchem. Poltergeistem, którego bała się i dlatego, z całych sił próbowała udawać, że go nie ma. Być może, wtedy ją oszczędzi. Nie próbowała pytać o nic, czego próbowała dowiedzieć się wcześniej, całkowicie zignorowana. Nadzieję, pokładała w rodzinie - Moje rzeczy są w drugim pokoju - zaznaczyła, wciąż nie próbując nawet spojrzeć na drugą kobietę, w obawie, że ściągnie na siebie wrogą uwagę. Z jakąś czułą niechęcią pozwoliła, by mała znalazła się w objęciach mamy. Uderzył ją chłód, zupełnie, jakby brak dzieciątka w jej ramionach, wystawiał na fantomowy ból.
Z niepokojem widocznym na smagłych licach, czekała na pozwolenie, na gest, który świadczyć mógł, że może zgarnąć swoje rzeczy, łącznie z niewielkim kociołkiem, jaki otrzymała jeszcze od swojej dawnej opiekunki oraz muszlą zarobioną podczas festiwalu. Różdżka, niewyjmowana, wciąż tkwiła w kieszeni spódnicy. I jeśli tylko miała okazję, krążyła wokół Eve i małej możliwie blisko, nie chcąc, by zostały rozdzielone. Przecierała wciąż płynące łzy, rękaw znaczył się wilgocią, gdy nasłuchiwała, co mogło dziać się na dole. Z jej bratem. I ze strasznym nieznajomym.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie rozumieli. I nie zrozumieją. Jackie próbowała do nich dotrzeć, wyjaśnić cel i przyczynę tej wizyty, ale woleli histeryzować niż próbować się z nią porozumieć. Nie rozumieli. Było to trochę przerażające - że nie rozumieli, dlaczego wzięcie cudzej rzeczy, tak po prostu, nie było właściwe. Dlaczego nie mogli zachować cudzej rzeczy. Kiwnął jej głową, kiedy uprzedziła, że zacznie krzyczeć. Patrzyła na niego, ale tylko pozornie mówiła do niego, to było ostrzeżenie dla nich. Ostrzeżenie, które zignorowali.
Młokos ledwie otworzył usta, ledwie wypowiedział pierwsze słowa, chrapliwe, niezrozumiałe, obce, prosił go o angielski, bo wiedział, że doskonale go znał, prosił o angielski, bo chciał go rozumieć. Nie rozumiał, ale rozumieć nie musiał, tak ton jego głosu, jak kontekst wypowiedzi, zdradzał jej sens. Zwracał się do Jackie obcą mową, bo chciał ją obrazić. Być może nie, ale margines pomyłki był na tyle mały, że był skłonny zaakceptować ryzyko. Zaciśnięta pięść wystrzeliła w kierunku jego twarzy błyskawicznie, nim skończył zdanie, uderzyła w nos, trysnęła krew. Kontrolował siłę uderzenia, ale miało być mocne. Bo tym razem miał usłyszeć ostrzeżenie - i zapamiętać tę lekcję. Cieknąca krew nie sprawiła na nim większego - żadnego - wrażenia. Wiedział, że nic mu nie groziło. Nic, z czego by się nie wylizał.
- Grzeczniej, proszę - przypomniał beznamiętnie, przenosząc wzrok na Jackie, potrząsnął dłonią, bo od silnego ciosu zapiekły go knykcie, zabrudzone krwią Jamesa. - Sprawdzisz z nią te ości? - poprosił, jeszcze nim odeszły. Młody nie miał jak chodzić, a przez jakiś czas może mieć też usprawiedliwione problemy z widzeniem. Nie chcial pytać, co właściwie robili ze śmieciami. Wysypywali je w pobliskich lasach? Brak kradzieży konia stawiała ich w nieco lepszym świetle, ale chciał, powinien, a nawet musiał mieć pewność. Zbierały się na górę, więc zdusił w sobie pytania, które miał do Eve. Mieszkała w Dolinie Godryka już wcześniej. Gdzie? Warunki panience nie odpowiadały? Potrzebowała większego domu? Tego domu? Przedstawił się już jako przyjaciel zmarłej profesor, był tu i upominał się o ten dom, ale najwyraźniej panienka zamierzała ten fakt ignorować - a on nie lubił i nie zamierzał się powtarzać. Spojrzał na Jackie, kiedy James wspomniał o Tonksie, z rezygnacją. Jeszcze jego mu tu brakowało, westchnął.
- Twój brat miał ożenić się z Kerstin Tonks? - powtórzył po nim powoli, chcąc upewnić się, że zrozumiał sens tych słów za pierwszym razem. Poważnie? Kerstin miała żyć z Cyganami? Zgadzali się na to? Michael, Justine? - Wiemy, kim on jest - wtrącił mu w słowo, z czymś pomiędzy rozdrażnieniem a brakiem entuzjazmu. Emocje jednak prędko zniknęły z jego twarzy. Ich sprawy to ich sprawy. Nie zamierzał podważać w ich oczach autorytetu aurora, w szczególności starszego doświadczeniem od siebie. O samym Tonksie mógł się dowiedzieć z plakatów gończych, ale imienia jego siostry nie poznałby w ten sposób. - Ale nie wziął tego ślubu - Głos miał pewny, choć opierał się tylko na tym, co James powiedział. Nie było go zbyt długo, żeby o tym wiedział. Nie miał kontaktu z nikim. Potrafił jednak słuchać. Na tym polegały przesłuchania. - Dlaczego? - Czy to był brakujący element całej tej układanki? - Gdzie jest teraz? - Też tu mieszkał? - Nie próbuj kłamać. Zweryfikuję to - uprzedził, patrząc prosto w oczy Jamesa. Skłonny był uwierzyć, że Tonks się na to zgodził, ale to w zasadzie niewiele zmieniało. Minęło dużo czasu. Nie przeszli tej próby.
- W kilka godzin? - dopytał od niechcenia na odchodne, gdy panienka objawiła, że zamierzała poświęcić ten czas na znalezienie nowego schronienia. Nie, tyle czasu jej nie wystarczy, a już na pewno nie, jeśli podróżowała z niemowlęciem. Chyba, że przez cały czas mieli dokąd pójść, a tutaj przebywali tylko dla wygody, korzystając z dużej przestrzeni domu zmarłej starszej pani.
Wzrok powrócił do Jamesa, kiedy zostali już sam na sam, kiedy James odmówił wykonania polecenia. Pochylił się do przodu, wspierając o kolana łokciami, równając swoją twarz z jego twarzą, patrzył mu prosto w oczy, mierząc się z nim spojrzeniem. Nie podobała mu się odmowa. Być może - tak wyglądał - zamierzał przekonać go do zmiany zdania, ale nim to zrobił, z piętra dobiegły niewyraźne głosy. Uniósł w tamtym kierunku spojrzenie, same źrenice, nie poruszając głową. Wyglądało na to, że Jackie ją już miała, brak szamotaniny zdradzał brak kłopotów. Niech i tak będzie.
No to teraz sobie porozmawiamy - jak mężczyzna z mężczyzną.
- Urodziła ci się córka. Gratuluję, zostałeś ojcem. Dumną głową rodziny, prawdopodobnie, nie widzę na waszych dłoniach obrączek, ale Neala mówiła, że to twoja żona, a wierzę, że nie nie wykorzystałbyś naiwności kogoś, kto nazywa cię swoim przyjacielem. To, co - jako dumna głowa rodziny - potrafiłeś zaoferować swojej kobiecie i swojej córce, to kradziony dom na obrzeżach miasteczka, którego mieszkańcy nie chcą was widzieć, na dodatek dawna baza Zakonu Feniksa, w której, co wedle słów tej młodej damy jest istotne, nie zamierzaliście się ukrywać, tylko żyć jak inni, bo czemu by nie. Chyba nieszczególnie to sobie przemyślałeś, co? - Nie czekał na odpowiedź. Szczerze wątpił, by stały za nim jakiekolwiek kalkulacje powiększenia rodziny, raczej coś, za co w dalszym ciągu młody nieszczególnie brał odpowiedzialność. - Czemu nie jesteście z waszymi ludźmi? Gdzie rodzina tej małej? - Mówił o Aishy, widział ją tylko przez chwilę. Wyglądała na bardzo młodą, była drobna, wyglądała, jakby była jeszcze dzieckiem. Spodziewał się odpowiedzi, trwała wojna. Może i spędził ostatni czas w niewoli, ale zdążył zorientować się, co wydarzyło się w tym czasie ze światem.
rzuty - 42+63 na silny cios w nos (105), 41 obrażeń + pęknięta przegroda nosowa
Młokos ledwie otworzył usta, ledwie wypowiedział pierwsze słowa, chrapliwe, niezrozumiałe, obce, prosił go o angielski, bo wiedział, że doskonale go znał, prosił o angielski, bo chciał go rozumieć. Nie rozumiał, ale rozumieć nie musiał, tak ton jego głosu, jak kontekst wypowiedzi, zdradzał jej sens. Zwracał się do Jackie obcą mową, bo chciał ją obrazić. Być może nie, ale margines pomyłki był na tyle mały, że był skłonny zaakceptować ryzyko. Zaciśnięta pięść wystrzeliła w kierunku jego twarzy błyskawicznie, nim skończył zdanie, uderzyła w nos, trysnęła krew. Kontrolował siłę uderzenia, ale miało być mocne. Bo tym razem miał usłyszeć ostrzeżenie - i zapamiętać tę lekcję. Cieknąca krew nie sprawiła na nim większego - żadnego - wrażenia. Wiedział, że nic mu nie groziło. Nic, z czego by się nie wylizał.
- Grzeczniej, proszę - przypomniał beznamiętnie, przenosząc wzrok na Jackie, potrząsnął dłonią, bo od silnego ciosu zapiekły go knykcie, zabrudzone krwią Jamesa. - Sprawdzisz z nią te ości? - poprosił, jeszcze nim odeszły. Młody nie miał jak chodzić, a przez jakiś czas może mieć też usprawiedliwione problemy z widzeniem. Nie chcial pytać, co właściwie robili ze śmieciami. Wysypywali je w pobliskich lasach? Brak kradzieży konia stawiała ich w nieco lepszym świetle, ale chciał, powinien, a nawet musiał mieć pewność. Zbierały się na górę, więc zdusił w sobie pytania, które miał do Eve. Mieszkała w Dolinie Godryka już wcześniej. Gdzie? Warunki panience nie odpowiadały? Potrzebowała większego domu? Tego domu? Przedstawił się już jako przyjaciel zmarłej profesor, był tu i upominał się o ten dom, ale najwyraźniej panienka zamierzała ten fakt ignorować - a on nie lubił i nie zamierzał się powtarzać. Spojrzał na Jackie, kiedy James wspomniał o Tonksie, z rezygnacją. Jeszcze jego mu tu brakowało, westchnął.
- Twój brat miał ożenić się z Kerstin Tonks? - powtórzył po nim powoli, chcąc upewnić się, że zrozumiał sens tych słów za pierwszym razem. Poważnie? Kerstin miała żyć z Cyganami? Zgadzali się na to? Michael, Justine? - Wiemy, kim on jest - wtrącił mu w słowo, z czymś pomiędzy rozdrażnieniem a brakiem entuzjazmu. Emocje jednak prędko zniknęły z jego twarzy. Ich sprawy to ich sprawy. Nie zamierzał podważać w ich oczach autorytetu aurora, w szczególności starszego doświadczeniem od siebie. O samym Tonksie mógł się dowiedzieć z plakatów gończych, ale imienia jego siostry nie poznałby w ten sposób. - Ale nie wziął tego ślubu - Głos miał pewny, choć opierał się tylko na tym, co James powiedział. Nie było go zbyt długo, żeby o tym wiedział. Nie miał kontaktu z nikim. Potrafił jednak słuchać. Na tym polegały przesłuchania. - Dlaczego? - Czy to był brakujący element całej tej układanki? - Gdzie jest teraz? - Też tu mieszkał? - Nie próbuj kłamać. Zweryfikuję to - uprzedził, patrząc prosto w oczy Jamesa. Skłonny był uwierzyć, że Tonks się na to zgodził, ale to w zasadzie niewiele zmieniało. Minęło dużo czasu. Nie przeszli tej próby.
- W kilka godzin? - dopytał od niechcenia na odchodne, gdy panienka objawiła, że zamierzała poświęcić ten czas na znalezienie nowego schronienia. Nie, tyle czasu jej nie wystarczy, a już na pewno nie, jeśli podróżowała z niemowlęciem. Chyba, że przez cały czas mieli dokąd pójść, a tutaj przebywali tylko dla wygody, korzystając z dużej przestrzeni domu zmarłej starszej pani.
Wzrok powrócił do Jamesa, kiedy zostali już sam na sam, kiedy James odmówił wykonania polecenia. Pochylił się do przodu, wspierając o kolana łokciami, równając swoją twarz z jego twarzą, patrzył mu prosto w oczy, mierząc się z nim spojrzeniem. Nie podobała mu się odmowa. Być może - tak wyglądał - zamierzał przekonać go do zmiany zdania, ale nim to zrobił, z piętra dobiegły niewyraźne głosy. Uniósł w tamtym kierunku spojrzenie, same źrenice, nie poruszając głową. Wyglądało na to, że Jackie ją już miała, brak szamotaniny zdradzał brak kłopotów. Niech i tak będzie.
No to teraz sobie porozmawiamy - jak mężczyzna z mężczyzną.
- Urodziła ci się córka. Gratuluję, zostałeś ojcem. Dumną głową rodziny, prawdopodobnie, nie widzę na waszych dłoniach obrączek, ale Neala mówiła, że to twoja żona, a wierzę, że nie nie wykorzystałbyś naiwności kogoś, kto nazywa cię swoim przyjacielem. To, co - jako dumna głowa rodziny - potrafiłeś zaoferować swojej kobiecie i swojej córce, to kradziony dom na obrzeżach miasteczka, którego mieszkańcy nie chcą was widzieć, na dodatek dawna baza Zakonu Feniksa, w której, co wedle słów tej młodej damy jest istotne, nie zamierzaliście się ukrywać, tylko żyć jak inni, bo czemu by nie. Chyba nieszczególnie to sobie przemyślałeś, co? - Nie czekał na odpowiedź. Szczerze wątpił, by stały za nim jakiekolwiek kalkulacje powiększenia rodziny, raczej coś, za co w dalszym ciągu młody nieszczególnie brał odpowiedzialność. - Czemu nie jesteście z waszymi ludźmi? Gdzie rodzina tej małej? - Mówił o Aishy, widział ją tylko przez chwilę. Wyglądała na bardzo młodą, była drobna, wyglądała, jakby była jeszcze dzieckiem. Spodziewał się odpowiedzi, trwała wojna. Może i spędził ostatni czas w niewoli, ale zdążył zorientować się, co wydarzyło się w tym czasie ze światem.
rzuty - 42+63 na silny cios w nos (105), 41 obrażeń + pęknięta przegroda nosowa
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przemknęła jej po głowie myśl, która wzbudziła w niej wciąż żywe, ale, jak zdawało jej się do tej chwili, trzymane na krótkim łańcuchu demony. Te łańcuchy zagrzechotały ponuro, przypomniały jej, że całkiem niedawno była taka sama - tak samo nie była w stanie oszacować, gdzie była granica między walką o życie i honor a walką o własną głupotę. Spojrzała na niego ostrzej, kiedy usłyszała wypowiedziane w swoim kierunku dziwnie ostre, nieznane słowa, ale kojarzące się z paskudnym wyzwiskiem. Jakim mięsem w nią rzucił? Nie wiedziała, chociaż wiedzieć bardzo chciała. Wymierzony jednak przez Brendana cios poczuła sobie za zwrócenie honoru. Zerknęła na niego prędko; chciała mu podziękować, ale nie było na to czasu, najdrobniejszy nawet mięsień nie spiął się, nie wygiął w grymasie wdzięczności, tylko głowa kiwnęła na znak zgody, że zatroszczy się o pewność zeznań na temat tego, co przyszło im jeść na obiad. Przyjdzie na słowo podziękowania jeszcze czas. Teraz należało wypełnić obowiązki. Nie słyszała dalszej części ich rozmowy, całą swoją uwagę przeniosła na Cygankę, skupiając się na tym, co robiła, na jej ruchach i gestach. Nie wierzyła już w jej szczerość, podejrzewała, że dziewczyna rzuci się na nią i ucieknie, jeśli tylko nadarzy się okazja. Przymrużyła lekko powieki, kiedy światło pojaśniało w otulonym wcześniej ciemnością korytarzu. Dyskomfort trwał zaledwie sekundę albo dwie; światło zaklęcia nie oślepiało, grzało skórę ciepłem magii i dawało przyjemny blask, znacznie łatwiej było się przyzwyczaić do niego niż do ciemności.
- Bardzo ciekawe, że wcześniej mieszkałaś w Dolinie Godryka, a teraz postanowiliście rozstawić namiocik w cudzym domu. Wcześniejsza hacjenda nie odpowiadała poziomem? Za mała? Bez ogrodu na tyłach? Czy właściciele nie dostawali może miesięcznego czynszu? Bo rozumiem, że tutaj za nic nie płacicie. Dzieje się źle i nie wiem, czy wszyscy w Dolinie tak żyją, ale przeważnie ludzie mieszkają w domach, do których mają pisemne prawa. Pytaliście się w ogóle kogokolwiek tutaj, czy ktokolwiek z rodziny Bagshot albo Zakonu Feniksa nie upomina się o ten dom? Czy wparowaliście bez pytania i troski o cokolwiek? - oparła się jednym ramieniem o ścianę tuż przy drzwiach, krzyżując ręce pod piersiami. Wywróciła oczami na kolejne obce słowo. - Umiesz mówić po angielsku i będziesz mówić po angielsku, czy to jest jasne? - chciała mieć więcej cierpliwości, bo przecież o kobietach mówi się, że są prawdziwymi aniołami, jeśli o to chodzi, ale los poskąpił jej matki, która mogłaby ją tego nauczyć, więc miała co miała. A miała tego niewiele.
Weszła do pokoju zaraz za nią. Wciągnęła kilka razy powietrze nosem chcąc sprawdzić, czy rozchodził się tu zapach alkoholu, ale aromat albo ginął w powietrzu albo ta młoda zdążyła wywietrzyć pokój. Wszędzie było tak samo zimno. Stała z tyłu, rozglądając się, zerkając raz po raz na obie młode kobiety, aż nie dostrzegła dziecka w zawiniątku podawanym z rąk do rąk. Podeszła bliżej, by móc przyjrzeć się dziecko odrobinę bardziej. Było dziwnie małe, coś w niej zaskomlało ostrzegawczo, boleśnie. W Andorze rodzące się z gwałtów dzieci nie płakały, rodziły się martwe albo umierały po kilku chwilach. Samo wspomnienie było dla niej trudne, ale chęć dopełnienia obowiązków przeważała. Patrzyła więc na dziecko z uwagą. Zachodzące granatem powieki. Dlaczego było takie małe? Małe jak te rodzące się w bólu w Andorze.
- Obudź je, wygląda jak martwe. Jest chore? - poleciła głosem tak różnym od tego, którym operowała wcześniej. Był łagodniejszy, chociaż wciąż nosił ślady stanowczości. Zerknęła na młodą i zaraz potem znów na Eve. - Jeśli ty się spakowałaś, możecie wziąć torby i idziemy do drugiego pokoju.
Tylko to dziecko... dlaczego. Co się w niej działo, że tak bardzo się o nie troszczyła? Dlaczego tak bardzo chciała, żeby żyło? Dlaczego czuła o nie taki strach?
- Bardzo ciekawe, że wcześniej mieszkałaś w Dolinie Godryka, a teraz postanowiliście rozstawić namiocik w cudzym domu. Wcześniejsza hacjenda nie odpowiadała poziomem? Za mała? Bez ogrodu na tyłach? Czy właściciele nie dostawali może miesięcznego czynszu? Bo rozumiem, że tutaj za nic nie płacicie. Dzieje się źle i nie wiem, czy wszyscy w Dolinie tak żyją, ale przeważnie ludzie mieszkają w domach, do których mają pisemne prawa. Pytaliście się w ogóle kogokolwiek tutaj, czy ktokolwiek z rodziny Bagshot albo Zakonu Feniksa nie upomina się o ten dom? Czy wparowaliście bez pytania i troski o cokolwiek? - oparła się jednym ramieniem o ścianę tuż przy drzwiach, krzyżując ręce pod piersiami. Wywróciła oczami na kolejne obce słowo. - Umiesz mówić po angielsku i będziesz mówić po angielsku, czy to jest jasne? - chciała mieć więcej cierpliwości, bo przecież o kobietach mówi się, że są prawdziwymi aniołami, jeśli o to chodzi, ale los poskąpił jej matki, która mogłaby ją tego nauczyć, więc miała co miała. A miała tego niewiele.
Weszła do pokoju zaraz za nią. Wciągnęła kilka razy powietrze nosem chcąc sprawdzić, czy rozchodził się tu zapach alkoholu, ale aromat albo ginął w powietrzu albo ta młoda zdążyła wywietrzyć pokój. Wszędzie było tak samo zimno. Stała z tyłu, rozglądając się, zerkając raz po raz na obie młode kobiety, aż nie dostrzegła dziecka w zawiniątku podawanym z rąk do rąk. Podeszła bliżej, by móc przyjrzeć się dziecko odrobinę bardziej. Było dziwnie małe, coś w niej zaskomlało ostrzegawczo, boleśnie. W Andorze rodzące się z gwałtów dzieci nie płakały, rodziły się martwe albo umierały po kilku chwilach. Samo wspomnienie było dla niej trudne, ale chęć dopełnienia obowiązków przeważała. Patrzyła więc na dziecko z uwagą. Zachodzące granatem powieki. Dlaczego było takie małe? Małe jak te rodzące się w bólu w Andorze.
- Obudź je, wygląda jak martwe. Jest chore? - poleciła głosem tak różnym od tego, którym operowała wcześniej. Był łagodniejszy, chociaż wciąż nosił ślady stanowczości. Zerknęła na młodą i zaraz potem znów na Eve. - Jeśli ty się spakowałaś, możecie wziąć torby i idziemy do drugiego pokoju.
Tylko to dziecko... dlaczego. Co się w niej działo, że tak bardzo się o nie troszczyła? Dlaczego tak bardzo chciała, żeby żyło? Dlaczego czuła o nie taki strach?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miał ochotę ją przekląć, ale jego słowa nie miały żadnej mocy. Miał ochotę powiedzieć jej, jak bardzo jest wredna i pozbawiona serca, ale brakowało mu słów zarówno w angielskim jak i romskim. Miał ochotę wykrzyczeć jej w twarz, że była nędzną kreaturą, nie kobietą, nie aurorem a prymitywną formą przypominającą człowieka, ale nie stać go było na kwieciste epitety. Powiedział co pomyślał i znów pożałował, że podzielił się tym głośno. Pragnienie wyplucia tych słów przewyższyło wszystko inne. Pożałował tego dopiero, gdy krew trysnęła z nosa na sofę, w środku coś chrupnęło. Stracił wzrok, nie widział nic przez chwilę, dzwoniło mu tylko w uszach, a świat zrobił się czarny i nijaki. Siedział? A może leżał? Nie wiedział, nic nie czuł, nic nie słyszał. Dźwięki przestały do niego docierać. I był gdzieś indziej póki ból nie rozpalił się w jego nosie jak nagle wzniecony płomień — wtedy jednak krew ciekła już po brodzie na pierś, a nawet i spodnie i kanapę. Podpierał się ugiętymi rękami, skutymi dłońmi, uległszy sile ciosu. Kark obezwładniło odrętwienie, jakby ktoś wsadził mu szyję w imadło i trzymał, nie pozwalając nią poruszyć, nos pulsował tępym bólem, żuchwa płonęła od gorąca. Twarz zaczęła nabierać ogólnych kolorów wyraźnie odznaczających się na jego ciemniejszej i po lecie, mocno opalonej twarzy — głównie czerwień. Zamrugał, a mroczki przed oczami powoli ustąpiły. Odepchnął od siedziska powoli, by znów usiąść i z chwiejną, lekko kołyszącą głową wrócił do pionu. Klatka piersiowa unosiła się ciężko, oddychał przy otwarte usta, nie mogąc już przez nos, a z rozchylonych warg ciekła mu krew. Kiedy zaczął w końcu cokolwiek dostrzegać rozpoznał przed sobą znów sylwetkę. Postać aurora, Brendana Weasleya. Zakaszlał, wypluwając z siebie gromadzone w ustach płyny. Zamrugał i zmrużył oczy, próbując wyostrzyć widzenie, ale było to rudne. Był już słaby, dwa silne ciosy wystarczyły by z małego buntownika uczynić wątłą lalkę. Miał w sobie jeszcze iskrę, miał siłę. Patrzył na Brendana z nienawiścią i pogardą, jakby chciał mu powiedzieć, że tym go nie zniszczy, tym go nie pokona. Nawet jeśli walka rozgrywała się tylko w jego własnej głowie, bo od dawna był na straconej pozycji. Buta wymalowana na jego twarzy była marnym pokazem wytrwałości. Przerażenie związane z zakuciem go w kajdany i panika uruchamiały kolejne procesy, wyłączając jego myślenie próbował przeobrazić skórę w niewidzialną zbroję.
— Tak — wycharczał, próbując skoncentrować wzrok na aurorze. Zmrużył oczy mocniej, zmarszczył brwi. Zerknął na skute magicznymi kajdanami nadgarstki, a potem znów na mężczyznę przed sobą, który zaczynał go przesłuchiwać. Bo on też już wiedział, że to było przesłuchanie. Zogniskował na nim spojrzenie, nie odnajdując żadnych cech łączących go z Nealą. Nie miał jej mądrych oczy, nie miał jej ognistej czupryny i słodkiego uśmiechu. Jego oczy przypominały spojrzenie człowieka, któremu odebrano człowieczeństwo, pozostawiając w sercu pustą wyrwę tylko po to, by w życiu kierował się czystą chłodną kalkulacją, moralnym kompasem lub zasadami, ale z pewnością nie sercem. Gruba blizna na brodzie dodawała mu przerażającego wyrazu; człowiek taki jak on musiał nosić tak samo wiele blizn na ciele jak i w sercu. Jak on. Obaj mieli siostry, a jednak różniło ich tak wiele. Spuścił wzrok na jego rękę, którą zdobiły kolejne blizny. — Nie — wychrypiał, powstrzymując się przed splunięcim przed siebie, gdy w ustach nagromadziło się zbyt dużo śliny. Oddychał chrapliwie i ciężko, bulgotanie co jakiś czas wydostawało się z gardła. Głowę miał zadartą zuchwale, większość krwi spływała do ust i po brodzie zamiast kapać na ziemię pomiędzy nogami. — Nie wiem. — Nie wiedział gdzie był Thomas i nie do końca wiedział, co zaszło między nim a Kerstin.— Zniknął... Pół roku temu... Michael... Michael Tonks... chciał go przygotować... nauczyć... czegoś... dla jej... bezpieczeństwa. — Tyle przynajmniej zrozumiał z jego postawy i propozycji; pytał o pułapki, ale nie wydawał się być przeciwny temu związkowi. To on miał do brata pretensje, że ją wybrał, że chciał z nią być, nie pasowała do nich. Nie pasowała do taboru, była rozpieszczona, chowana pod kloszem jak lalka zza witryny sklepowej. Nie wiedziała nic o życiu i mogła ściągnąć na nich kłopoty. Nie chciał jej w rodzinie. Kąciki ust uniosły się w ironicznym uśmiechu klauna, umazany był krwią. Brendan nie mógł mieć pojęcia, że nie tylko dla niego było to irracjonalne. — A potem Thomas... — Uciekł, uciekł jak tchórz. Porzucił ich jak zawsze. Przymknął powieki, czując jak oczy zaczynają go piec. Thomas pozostawił go samego robi jak zawsze; nigdy nie było go w pobliżu, gdy go potrzebował. A potrzebował go właśnie teraz. By był przy nim, by się pojawił, by go wsparł, by go obronił. Jak starszy brat powinien bronić młodszego. Odwrócił się od nich, nie wiedział dlaczego. Nie wiedział, czym sobie na to zasłużył, czym zawinił. Naprawdę byli taką złą rodziną? Wolał wieść samotne życie niż z nim? Zacisnął zęby, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo za nim tęsknił i jak potwornie mu go brakowało. Myślał, że pogodził się już z jego nieobecnością, ale zawsze rozczarowanie bolało tak samo mocno. — Zniknął — powiedział po chwili z wciąż zamkniętymi oczami. Mógł brata wyzwać od najgorszych, ale nigdy przed obcymi. Przed nimi gotów był za niego umrzeć.— Nie wiem... gdzie...on jest — powtórzył, powoli podnosząc na niego wzrok. Brendan pochylił się w jego stronę. Nie wiedział co to oznaczało, przez ułamek sekundy mógłby przysiąc, że miało to w sobie coś z pozy starszego brata radzącego młodszemu, dającemu reprymendę, ostatnie ostrzeżenie. Wpatrywał się w niego i z każdym jego kolejnym słowem głowa bezwiednie mu opadała. Wycofywał się — pozą ciała, spojrzeniem, nawet oddechem, który robił się coraz cichszy. Jak łatwo go było złamać, jak łatwo nacisnąć tam, gdzie bolało najmocniej. Spuścił wzrok w końcu ze wstydem, jak wtedy przy jabłonce, odsuwając się od niego na tyle ile nieświadomie mógł to uczynić. Milczał, słuchając gorzkich słów do końca, czując jak każde z nich przeszywa go na wskroś. Nie był nikim więcej, był niedorajdą, porażką, która nie była w stanie zapewnić rodzinie podstawowych potrzeb. Weasley nie mógł tego rozumieć. Tej sytuacji. Gdyby byli wśród swoich nie musiałby walczyć. Żyli inaczej. Bez niej byli nikim innym jak tylko żebrakami, a on — w oczach obcych, porażką. Ostatecznie nie był tym, za kogo się miał a sumą spojrzeń i myśli innych ludzi. Niczym więcej. Niczego nie osiągnął, niczego nie zdobył. To, co w jego mniemaniu było walką o każdy dzień mogło być pasmem nieszczęść, hańbiącą go w oczach każdego. Był nikim. Tyle usłyszał z jego wywodu. Przełknął krew ze śliną po chwili znów otwierając usta, by móc normalnie oddychać.
— Zamordowali ich — wydukał cicho, patrząc gdzieś pomiędzy jego nogami w podłogą. Ciemną plamę na dywanie. Głos miał miękki, cienki, potulny. — Przyszli i zabili wszystkich... Całą... rodzinę... cały tabor... Spalili ich, spalili co mieliśmy... Dziadek wsadził Aishę na konia... Eve zdążyła... uciec... z siostrą. Thomas... też... Tylko ja... Tylko ja zostałem. I tylko ja przeżyłem — wyszeptał z trudem. Po tamtym zdarzeniu miał wiele pamiątek. — To stało się trzy... lata... temu. Zaraz po ślubie. Nie nosimy... obrączek. Nie musimy — Nie miał sił tego tłumaczyć, nie był nawet pewien czy musiał. Czy go to obchodziło. Odpowiadał, bo pytał. Nie chciał już przechodzić przez to samo, nie chciał być bity. Już będzie grzeczny, już zrobi to, co trzeba. Był nikim, był tylko małym, głupiutkim chłopcem, który nie radził sobie z życiem. Był tylko bezmyślnym buntownikiem, idącym plecami przez życie.— Nie mieliśmy tu zostać... Nie planowaliśmy... My tak... nie żyjemy. Podróżujemy... Ciągle... Więc poprosiłem Nealę o pomoc...Błagałem. O pracę. Pomogła mi. A potem...kupiłem wóz — Za pierwsza zarobione u nich, u Weasleyów pieniądze. — A potem konia, by... go ciągnął...— Wstrzymał się, by wziąć powoli głębszy wdech. — Ale powiedziano mi... że Eve w tym stanie... nie może... Że jak urodzi... nie powinna żyć tak... w podróży. Nie sama... — Gdy podróżowali w kilkanaście rodzin czuli się bezpieczni. A we trójkę? Wszystko stanowiło dla nich zagrożenie. — Nie w trakcie... wojny. Więc zostaliśmy... By przeczekać zimę — wyznał zgodnie z prawdą, szukając — w zimnych oczach aurora — odrobiny zrozumienia. Czy na próżno? — Ona o tym... nie wie... Ale wóz stoi w Weston-super-Mare... Wymaga... naprawy. To nie jej wina. To nie... była... jej decyzja... Ma pan... rację... Myślały, że zaznamy tu... spokoju, ale tu... Jak wszędzie... Patrzą na nas... jak Pan— Z pogardą i niechęcią. A one myślały, że wśród mieszkańców Doliny odnalazły współczucie takie sako jak ludzie poszkodowani podczas wojny. Były naiwne, ale to wciąż była jego wina. Mógł je stąd zabrać, mógł coś wymyślić. Mógł postarać się bardziej, a nie zrobił nic, myślał tylko o sobie. Myślał tylko o tym, czego on sam pragnął. — Proszę, pozwólcie... im tu przeczekać... zimę. Nie będą sprawiać... kłopotów... Nikomu... — Nie jemu, nie budził zaufania u obcych, ale może nad kobietą z małym dzieckiem mogliby się zlitować. Może Eve była butna, może była pyskata i nie miała pojęcia o tym, jak z nimi rozmawiać inaczej niż z wrogością, ale to on zawalił. To na jego barkach ciążyła odpowiedzialność za rodzinę, za bliskich. Sir Weasley miał rację, to on powinien o nich zadbać, on powinien zapewnić im byt. Nie był mężczyzną, był tylko małym chłopcem. — Proszę— powtórzył, podnosząc wzrok na Brendana. — Tylko im, tylko... do wiosny. Zrobię... wszystko. Podróż z dzieckiem jest trudna, pogoda jest zła. Ona jest taka mała.— Jeśli wyrzucą ich teraz, nie będą mieli gdzie pójść. Do Steffena? A jeśli pójdą za nimi? Jeśli ściągną na niego kłopoty? Nie chciał, by przyjacielowi się dostało za tę znajomość, też był w Zakonie. Nie chciał kazać mu dokonywać wyboru; już raz to zrobił, wybrał Zakon. Drugi raz nie był potrzebny.— Tutaj — odparł nie do końca rozumiejąc o kogo pytał w sprawie rodziny, ale o córce wspomniał wcześniej. Musiało mu chodzić o Aishe. — To moja młodsza siostra. Aisha. Proszę.
— Tak — wycharczał, próbując skoncentrować wzrok na aurorze. Zmrużył oczy mocniej, zmarszczył brwi. Zerknął na skute magicznymi kajdanami nadgarstki, a potem znów na mężczyznę przed sobą, który zaczynał go przesłuchiwać. Bo on też już wiedział, że to było przesłuchanie. Zogniskował na nim spojrzenie, nie odnajdując żadnych cech łączących go z Nealą. Nie miał jej mądrych oczy, nie miał jej ognistej czupryny i słodkiego uśmiechu. Jego oczy przypominały spojrzenie człowieka, któremu odebrano człowieczeństwo, pozostawiając w sercu pustą wyrwę tylko po to, by w życiu kierował się czystą chłodną kalkulacją, moralnym kompasem lub zasadami, ale z pewnością nie sercem. Gruba blizna na brodzie dodawała mu przerażającego wyrazu; człowiek taki jak on musiał nosić tak samo wiele blizn na ciele jak i w sercu. Jak on. Obaj mieli siostry, a jednak różniło ich tak wiele. Spuścił wzrok na jego rękę, którą zdobiły kolejne blizny. — Nie — wychrypiał, powstrzymując się przed splunięcim przed siebie, gdy w ustach nagromadziło się zbyt dużo śliny. Oddychał chrapliwie i ciężko, bulgotanie co jakiś czas wydostawało się z gardła. Głowę miał zadartą zuchwale, większość krwi spływała do ust i po brodzie zamiast kapać na ziemię pomiędzy nogami. — Nie wiem. — Nie wiedział gdzie był Thomas i nie do końca wiedział, co zaszło między nim a Kerstin.— Zniknął... Pół roku temu... Michael... Michael Tonks... chciał go przygotować... nauczyć... czegoś... dla jej... bezpieczeństwa. — Tyle przynajmniej zrozumiał z jego postawy i propozycji; pytał o pułapki, ale nie wydawał się być przeciwny temu związkowi. To on miał do brata pretensje, że ją wybrał, że chciał z nią być, nie pasowała do nich. Nie pasowała do taboru, była rozpieszczona, chowana pod kloszem jak lalka zza witryny sklepowej. Nie wiedziała nic o życiu i mogła ściągnąć na nich kłopoty. Nie chciał jej w rodzinie. Kąciki ust uniosły się w ironicznym uśmiechu klauna, umazany był krwią. Brendan nie mógł mieć pojęcia, że nie tylko dla niego było to irracjonalne. — A potem Thomas... — Uciekł, uciekł jak tchórz. Porzucił ich jak zawsze. Przymknął powieki, czując jak oczy zaczynają go piec. Thomas pozostawił go samego robi jak zawsze; nigdy nie było go w pobliżu, gdy go potrzebował. A potrzebował go właśnie teraz. By był przy nim, by się pojawił, by go wsparł, by go obronił. Jak starszy brat powinien bronić młodszego. Odwrócił się od nich, nie wiedział dlaczego. Nie wiedział, czym sobie na to zasłużył, czym zawinił. Naprawdę byli taką złą rodziną? Wolał wieść samotne życie niż z nim? Zacisnął zęby, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo za nim tęsknił i jak potwornie mu go brakowało. Myślał, że pogodził się już z jego nieobecnością, ale zawsze rozczarowanie bolało tak samo mocno. — Zniknął — powiedział po chwili z wciąż zamkniętymi oczami. Mógł brata wyzwać od najgorszych, ale nigdy przed obcymi. Przed nimi gotów był za niego umrzeć.— Nie wiem... gdzie...on jest — powtórzył, powoli podnosząc na niego wzrok. Brendan pochylił się w jego stronę. Nie wiedział co to oznaczało, przez ułamek sekundy mógłby przysiąc, że miało to w sobie coś z pozy starszego brata radzącego młodszemu, dającemu reprymendę, ostatnie ostrzeżenie. Wpatrywał się w niego i z każdym jego kolejnym słowem głowa bezwiednie mu opadała. Wycofywał się — pozą ciała, spojrzeniem, nawet oddechem, który robił się coraz cichszy. Jak łatwo go było złamać, jak łatwo nacisnąć tam, gdzie bolało najmocniej. Spuścił wzrok w końcu ze wstydem, jak wtedy przy jabłonce, odsuwając się od niego na tyle ile nieświadomie mógł to uczynić. Milczał, słuchając gorzkich słów do końca, czując jak każde z nich przeszywa go na wskroś. Nie był nikim więcej, był niedorajdą, porażką, która nie była w stanie zapewnić rodzinie podstawowych potrzeb. Weasley nie mógł tego rozumieć. Tej sytuacji. Gdyby byli wśród swoich nie musiałby walczyć. Żyli inaczej. Bez niej byli nikim innym jak tylko żebrakami, a on — w oczach obcych, porażką. Ostatecznie nie był tym, za kogo się miał a sumą spojrzeń i myśli innych ludzi. Niczym więcej. Niczego nie osiągnął, niczego nie zdobył. To, co w jego mniemaniu było walką o każdy dzień mogło być pasmem nieszczęść, hańbiącą go w oczach każdego. Był nikim. Tyle usłyszał z jego wywodu. Przełknął krew ze śliną po chwili znów otwierając usta, by móc normalnie oddychać.
— Zamordowali ich — wydukał cicho, patrząc gdzieś pomiędzy jego nogami w podłogą. Ciemną plamę na dywanie. Głos miał miękki, cienki, potulny. — Przyszli i zabili wszystkich... Całą... rodzinę... cały tabor... Spalili ich, spalili co mieliśmy... Dziadek wsadził Aishę na konia... Eve zdążyła... uciec... z siostrą. Thomas... też... Tylko ja... Tylko ja zostałem. I tylko ja przeżyłem — wyszeptał z trudem. Po tamtym zdarzeniu miał wiele pamiątek. — To stało się trzy... lata... temu. Zaraz po ślubie. Nie nosimy... obrączek. Nie musimy — Nie miał sił tego tłumaczyć, nie był nawet pewien czy musiał. Czy go to obchodziło. Odpowiadał, bo pytał. Nie chciał już przechodzić przez to samo, nie chciał być bity. Już będzie grzeczny, już zrobi to, co trzeba. Był nikim, był tylko małym, głupiutkim chłopcem, który nie radził sobie z życiem. Był tylko bezmyślnym buntownikiem, idącym plecami przez życie.— Nie mieliśmy tu zostać... Nie planowaliśmy... My tak... nie żyjemy. Podróżujemy... Ciągle... Więc poprosiłem Nealę o pomoc...Błagałem. O pracę. Pomogła mi. A potem...kupiłem wóz — Za pierwsza zarobione u nich, u Weasleyów pieniądze. — A potem konia, by... go ciągnął...— Wstrzymał się, by wziąć powoli głębszy wdech. — Ale powiedziano mi... że Eve w tym stanie... nie może... Że jak urodzi... nie powinna żyć tak... w podróży. Nie sama... — Gdy podróżowali w kilkanaście rodzin czuli się bezpieczni. A we trójkę? Wszystko stanowiło dla nich zagrożenie. — Nie w trakcie... wojny. Więc zostaliśmy... By przeczekać zimę — wyznał zgodnie z prawdą, szukając — w zimnych oczach aurora — odrobiny zrozumienia. Czy na próżno? — Ona o tym... nie wie... Ale wóz stoi w Weston-super-Mare... Wymaga... naprawy. To nie jej wina. To nie... była... jej decyzja... Ma pan... rację... Myślały, że zaznamy tu... spokoju, ale tu... Jak wszędzie... Patrzą na nas... jak Pan— Z pogardą i niechęcią. A one myślały, że wśród mieszkańców Doliny odnalazły współczucie takie sako jak ludzie poszkodowani podczas wojny. Były naiwne, ale to wciąż była jego wina. Mógł je stąd zabrać, mógł coś wymyślić. Mógł postarać się bardziej, a nie zrobił nic, myślał tylko o sobie. Myślał tylko o tym, czego on sam pragnął. — Proszę, pozwólcie... im tu przeczekać... zimę. Nie będą sprawiać... kłopotów... Nikomu... — Nie jemu, nie budził zaufania u obcych, ale może nad kobietą z małym dzieckiem mogliby się zlitować. Może Eve była butna, może była pyskata i nie miała pojęcia o tym, jak z nimi rozmawiać inaczej niż z wrogością, ale to on zawalił. To na jego barkach ciążyła odpowiedzialność za rodzinę, za bliskich. Sir Weasley miał rację, to on powinien o nich zadbać, on powinien zapewnić im byt. Nie był mężczyzną, był tylko małym chłopcem. — Proszę— powtórzył, podnosząc wzrok na Brendana. — Tylko im, tylko... do wiosny. Zrobię... wszystko. Podróż z dzieckiem jest trudna, pogoda jest zła. Ona jest taka mała.— Jeśli wyrzucą ich teraz, nie będą mieli gdzie pójść. Do Steffena? A jeśli pójdą za nimi? Jeśli ściągną na niego kłopoty? Nie chciał, by przyjacielowi się dostało za tę znajomość, też był w Zakonie. Nie chciał kazać mu dokonywać wyboru; już raz to zrobił, wybrał Zakon. Drugi raz nie był potrzebny.— Tutaj — odparł nie do końca rozumiejąc o kogo pytał w sprawie rodziny, ale o córce wspomniał wcześniej. Musiało mu chodzić o Aishe. — To moja młodsza siostra. Aisha. Proszę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kolejny cios, który spadł na Jamesa, sprawił, że sama spięła się. Uczucie ucisku we wnętrznościach pogłębiło się, a kolejna łza popłynęła po jej policzku. Patrzyła na chłopaka z niemym błaganiem, by wytrzymał to. Był silny, wiedziała, że nie raz obrywał pakując się w kłopoty, a jednak miała wrażenie, że siła tych ciosów mogła być większa, niż podczas bójek w które wdawał się Jamie. Milczała, bojąc się wydusić chociaż słowo, nie panując nad bezczelnością, która opanowywała ją. Nie chciała zaryzykować, że kolejny cios padnie przez nią. Nie mogła tego zrobić, przyczynić się do jeszcze większej krzywdy chłopaka. Rozchyliła lekko usta, ale jedyne co wydobyło się to płytki oddech, który poruszał szybko klatką piersiową.
Wchodząc po schodach, czuła rezygnację. Ciemne tęczówki ślizgały się po znajomych ścianach domu, który naiwnie uznała za bezpieczny dla nich. Straszono ją szmalcownikami, którzy mogli tu wejść i zrobić im krzywdę, ale prawdziwymi potworami okazywała się para aurorów o ile naprawdę nimi byli.
Obejrzała się na kobietę przez ramię, ale spojrzenie miała przepełnione niechęcią, wręcz wstrętem, jaki czuła teraz do niej i do tego człowieka, który został na dole. Nienawiść i wstręt przepełniały ją.
- Byłam sama, gdy mieszkałam z panią Dubois. To starsza czarownica, która potrzebowała pomocy, a w zamian dała mi dach nad głową. Kiedy odnalazłam się z rodziną, nie mogliśmy z nią zostać, nie było na to warunków i nie chciałam jej tego robić. Trzy dorosłe osoby i później dziecko to za dużo.- wyjaśniała, nie dbając już czy kobieta jej uwierzy. Próby tłumaczenia nie zdawały się działać nic, weszli tu z jasnym przekonaniem i zamiarami, wcale nie chcieli słuchać prawdy. Każde jej słowo odbijało się od nich, powtarzała się, a to i tak nie trafiało. Czemu więc to, co mówiła teraz, miało cokolwiek zmienić. Mimo to mówiła dalej, może tylko po to, aby skupić na czymś myśli.- To ona opowiadała mi o tym domu, gdy któregoś dnia spytałam czemu stoi pusty i nikogo nie interesował.- dodała i wzruszyła lekko ramionami.- Nie wiem, co wam naopowiadano...- urwała, bo po co w ogóle się produkowała i traciła czas. Po co próbowała szukać zrozumienia u kogoś, kto jawnie pokazywał jej, że wcale nie trafiła na dobrych ludzi. Znała tą wzgardę, patrzenie na nią i jej bliskich, jak na gorszych.
Milczała, kiedy kobieta zażądała od niej, by mówiła po angielsku. Niczego innego się nie spodziewała, obcy nie lubili ich odmienności.
Przekraczając próg pokoju, skupiła się głównie na Aishy, jakby kobieta za nią straciła całkowicie na wartości, by poświęcić jej uwagę. Pytanie, które padło ze strony Doe, sprawiło, że zawahała się. Powinna jej pozwolić, skoro tak bardzo chcieli się ich pozbyć stąd i wyrzucić na ulicę.
Spojrzała na kobietę z jawną wrogością, kiedy ta podeszła bliżej, aby spojrzeć na Djilię. Przytuliła nieco mocniej dziecko do siebie, chcąc ją chronić za wszelką cenę. Słowa, które padły rozlały się chłodem po ciele, prawie wywołując nieprzyjemny dreszcz.
- Nie jest martwa.- wycedziła, kiedy ocknęła się w niej przytłumiona dotąd zaciętość. Niechętnie zrobiła to, czego chciała nieznajoma. Odsunęła delikatnie kocyk, którym była otulona mała.- Urodziła się za wcześnie, ale była po urodzeniu i jest pod opieką medyka.- nie zdradziła wszystkiego, nie wspomniała o konieczności przyjmowania przez małą eliksirów. Nie chciała docierać do takich szczegółów, a ona nie wydawała się znać się na tym, skoro dopytywała. Delikatnie rozbudziła maleństwo, mając nadzieję, że ta nie będzie już w nastroju na płacze. Uśmiechnęła się pod nosem, kiedy drobną twarzyczkę, wykrzywił grymas najpewniej niezadowolenia z przerwanego snu. Malutkie powieki uniosły się, ukazując granatowe tęczówki dziecka.- Hej, maleńka. Ktoś tu bardzo chciał cię poznać.- głos miała delikatny, całkiem inny od słów wypowiadanych wcześniej. Musnęła palcami policzek niemowlaka, a uśmiech ustąpił zmartwieniu, kiedy mała po chwilowej ciszy rozpłakała się.- Ciii, cichutko.- szepnęła, kołysząc ją lekko. Uniosła tak samo niechętne i wrogie spojrzenie na kobietę.
- Jeszcze coś? – spytała szorstko. Zerknęła na Aishę, kiedy dostały zgodę, aby pójść do drugiego pokoju. Odłożyła na chwilę córeczkę na łóżko, by przewiesić sobie przez szyję torbę, a na ramieniu zawiesić futerał ze skrzypcami. Wzięła znów swoje ukochane maleństwo na ręce i wyszła ponownie na korytarz. Kołysała małą, by przestała płakać, nie chcąc, aby zaczęła się zanosić. Spojrzenie ponownie pomknęło ku schodom, bo chciała już tam wrócić i być blisko Jamesa, nawet jeżeli nie mogła mu pomóc. Zwyczajnie nie chciała zostawiać go tam z nim. Odwróciła się ku Aishy i niby aurorce, podążając za nimi do drugiego pokoju. Zaczęła nucić znaną sobie dobrze kołysankę, by chwilę później zacząć ją śpiewać cichutko. Cokolwiek, byle Gilli znów zasnęła i przespała ten koszmar.
Wchodząc po schodach, czuła rezygnację. Ciemne tęczówki ślizgały się po znajomych ścianach domu, który naiwnie uznała za bezpieczny dla nich. Straszono ją szmalcownikami, którzy mogli tu wejść i zrobić im krzywdę, ale prawdziwymi potworami okazywała się para aurorów o ile naprawdę nimi byli.
Obejrzała się na kobietę przez ramię, ale spojrzenie miała przepełnione niechęcią, wręcz wstrętem, jaki czuła teraz do niej i do tego człowieka, który został na dole. Nienawiść i wstręt przepełniały ją.
- Byłam sama, gdy mieszkałam z panią Dubois. To starsza czarownica, która potrzebowała pomocy, a w zamian dała mi dach nad głową. Kiedy odnalazłam się z rodziną, nie mogliśmy z nią zostać, nie było na to warunków i nie chciałam jej tego robić. Trzy dorosłe osoby i później dziecko to za dużo.- wyjaśniała, nie dbając już czy kobieta jej uwierzy. Próby tłumaczenia nie zdawały się działać nic, weszli tu z jasnym przekonaniem i zamiarami, wcale nie chcieli słuchać prawdy. Każde jej słowo odbijało się od nich, powtarzała się, a to i tak nie trafiało. Czemu więc to, co mówiła teraz, miało cokolwiek zmienić. Mimo to mówiła dalej, może tylko po to, aby skupić na czymś myśli.- To ona opowiadała mi o tym domu, gdy któregoś dnia spytałam czemu stoi pusty i nikogo nie interesował.- dodała i wzruszyła lekko ramionami.- Nie wiem, co wam naopowiadano...- urwała, bo po co w ogóle się produkowała i traciła czas. Po co próbowała szukać zrozumienia u kogoś, kto jawnie pokazywał jej, że wcale nie trafiła na dobrych ludzi. Znała tą wzgardę, patrzenie na nią i jej bliskich, jak na gorszych.
Milczała, kiedy kobieta zażądała od niej, by mówiła po angielsku. Niczego innego się nie spodziewała, obcy nie lubili ich odmienności.
Przekraczając próg pokoju, skupiła się głównie na Aishy, jakby kobieta za nią straciła całkowicie na wartości, by poświęcić jej uwagę. Pytanie, które padło ze strony Doe, sprawiło, że zawahała się. Powinna jej pozwolić, skoro tak bardzo chcieli się ich pozbyć stąd i wyrzucić na ulicę.
Spojrzała na kobietę z jawną wrogością, kiedy ta podeszła bliżej, aby spojrzeć na Djilię. Przytuliła nieco mocniej dziecko do siebie, chcąc ją chronić za wszelką cenę. Słowa, które padły rozlały się chłodem po ciele, prawie wywołując nieprzyjemny dreszcz.
- Nie jest martwa.- wycedziła, kiedy ocknęła się w niej przytłumiona dotąd zaciętość. Niechętnie zrobiła to, czego chciała nieznajoma. Odsunęła delikatnie kocyk, którym była otulona mała.- Urodziła się za wcześnie, ale była po urodzeniu i jest pod opieką medyka.- nie zdradziła wszystkiego, nie wspomniała o konieczności przyjmowania przez małą eliksirów. Nie chciała docierać do takich szczegółów, a ona nie wydawała się znać się na tym, skoro dopytywała. Delikatnie rozbudziła maleństwo, mając nadzieję, że ta nie będzie już w nastroju na płacze. Uśmiechnęła się pod nosem, kiedy drobną twarzyczkę, wykrzywił grymas najpewniej niezadowolenia z przerwanego snu. Malutkie powieki uniosły się, ukazując granatowe tęczówki dziecka.- Hej, maleńka. Ktoś tu bardzo chciał cię poznać.- głos miała delikatny, całkiem inny od słów wypowiadanych wcześniej. Musnęła palcami policzek niemowlaka, a uśmiech ustąpił zmartwieniu, kiedy mała po chwilowej ciszy rozpłakała się.- Ciii, cichutko.- szepnęła, kołysząc ją lekko. Uniosła tak samo niechętne i wrogie spojrzenie na kobietę.
- Jeszcze coś? – spytała szorstko. Zerknęła na Aishę, kiedy dostały zgodę, aby pójść do drugiego pokoju. Odłożyła na chwilę córeczkę na łóżko, by przewiesić sobie przez szyję torbę, a na ramieniu zawiesić futerał ze skrzypcami. Wzięła znów swoje ukochane maleństwo na ręce i wyszła ponownie na korytarz. Kołysała małą, by przestała płakać, nie chcąc, aby zaczęła się zanosić. Spojrzenie ponownie pomknęło ku schodom, bo chciała już tam wrócić i być blisko Jamesa, nawet jeżeli nie mogła mu pomóc. Zwyczajnie nie chciała zostawiać go tam z nim. Odwróciła się ku Aishy i niby aurorce, podążając za nimi do drugiego pokoju. Zaczęła nucić znaną sobie dobrze kołysankę, by chwilę później zacząć ją śpiewać cichutko. Cokolwiek, byle Gilli znów zasnęła i przespała ten koszmar.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Chłodne spojrzenie prześlizgnęło się po sylwetce obolałego młokosa, odnajdując dziewczynę, która - wreszcie - zdecydowała się zamknąć usta. Jej pyskaty język zaczynał go denerwować, obiecał, że karę za jej dalszą bezczelność poniesie jej mąż i nie zwykł rzucać gróźb na wiatr - a ten wydawał się już mieć dosyć. Patrzył na niego w milczeniu, zakrwawionego i wściekłego. Przypominał mu psa pod ciężkim batogiem, a każdy wściekły kundel musi w końcu zrozumieć, że ujadaniem niczego nie osiągnie. Nie zareagował, kiedy w resztkach buty zadzierał brodę, nie pozwalając krwi wypłynąć. Wiedział, że wkrótce anatomia zrobi swoje, James zakrztusi się lub zadławi spływającą z nosa krwią, zmuszając go do pochylenia głowy. Widywał takich jak on, cwaniaków, którzy nawet leżąc nie oswoją się ze smakiem przegranej. Na swój sposób nawet doceniał tę nieugiętość - szkoda, że nie potrafił jej odpowiednio ukierunkować.
Za to Michael Tonks nabity w butelkę przez młodocianego Cygana był dla niego nowością. Nie był na tyle naiwny, żeby na poważnie sądzić, że to Tonks pozbył się absztyfikanta swojej siostry, choć i taka myśl przeszła mu na krótko przez głowę - postąpiłby w ten sposób rozsądniej, niż zapraszając go na nauki, na które - zaskakujące - nigdy nie zamierzał przyjść. Najpewniej niedoszły pan młody zawinął się, kiedy zrozumiał, kim była panienka, którą wyrwał albo kiedy w ogóle zaczynało robić się poważnie. Miał nadzieję, że Kerstin nie ucierpiała na tym zbyt mocno. Obserwując okrwawiony uśmiech Jamesa nawet nie mrugnął, a dzięki temu dostrzegł jego opadające powieki, przytrzymane o chwilę zbyt długo, napiętą linię szczęki, nawet ślepiec dostrzegłby trudne emocje. Patrzył na jego złość, gniew, gęste i ciężkie jak burzowe chmury, słuchając przy tym słów, które równie dobrze Neala mogłaby wypowiedzieć w jego kierunku. Zniknął, a ona nie wiedziała, gdzie był. Zniknął i ją zostawił. Porzucił. Została sama. Przez zamknięte oczy James nie mógł dostrzec jego zahipnotyzowanego spojrzenia. Nigdy nie chciał jej zostawiać. Nie myślał o tym, że to zrobi, nawet kiedy kierowany troską Bathildy Bagshot, która ich dzisiaj gościła, próbował na to Nealę przygotować. Nie była na niego zła, ale to niczego nie zmieniało, zawiódł też ją.
Jaka istniała szansa na to, że brat Jamesa wciąż żył? Niewielka.
Z jego buty zostało niewiele, głowa powoli chyliła się ku piersi, w wycofanej pokorze, która wreszcie pozwalała im na rozmowę. Doprowadzony do tego stanu wydawał się szczery, zwykle byli, ale nie znaczyło to, że wierzył jego słowom bezkrytycznie. Wyprostował się, krzyżując ramiona na piersi, słuchając jego opowieści w milczeniu, nie przerywając mu ni razu. Opowieści strasznej, jednakowo nie budzącej grozy u kogoś, kto ludzkich dramatów poznał tak wiele. Mord na taborze - nie szmalcowników, fakt zdarzył się przed wojną, ale to zmieniało niewiele - rozpaczliwa ucieczka, wspomnienie dziadka, odrzucenie angielskich tradycji. Młoda była jego siostrą, te trzy dziewczyny miały tylko jego. Wpatrywał się w niego, kiedy wspomniał o Neali, o tym, że to ona mu pomogła. Miał ją za naiwną małą dziewczynkę, ale dorosła, kiedy go nie było. Czy nie powinien ufać jej bardziej? Martwił się o nią, czy to źle?
- Koń zniknął - wtrącił mu w słowo, jego głos pozostał niewzruszony. Mieszkańcy miasteczka o tym mówili. - Przez to, że zniknął, okoliczni uznali, że zjedliście też ich konia - wyjaśnił, Eve zapierała się, że to nieprawda, a teraz rozmawiał z młodym człowiekiem, który nie wahał się chronić koni jego ciotki własną piersią przed kimś o jego posturze. Mogli być niezbyt rozgarnięci, ale nic nie wskazywało na to, żeby kłamali akurat w tej sprawie. Ości miały to rozstrzygnąć, ale teraz - spodziewał się, że rzeczywiście uda się je znaleźć. - Zabrała go fala - wyjaśnił zamiast niego, bo Neala mu o tym opowiadała. Nie mógł tego skojarzyć, nie wiedząc, że spotka na miejscu akurat jego. Pokręcił głową, życie w ciągłej podróży - bez stałego środowiska, pracy, dostępu do żywności - nie było dobre dla nikogo, a co dopiero dla kobiet z dziećmi, do tego tak małymi. - Co trzeba zrobić z wozem? - Mówił, że wymagał naprawy. Trwała wojna, szerzył się głód. Istniał powód, dla którego i bez wojny współczesna cywilizacja porzuciła koczownictwo. Młokos szukał w jego oczach zrozumienia, po chwili zawahania Brendan powoli pokręcił głową, potwierdzając jego domysły, podróżowanie podczas wojny wozem, grupą, składającą się z jednego chłopca, dwóch dziewcząt i jednego niemowlęcia, nie było dobrym pomysłem. Pokręcił głową stanowczo, jeszcze raz, z jednej strony zażenowany tym, że w ogóle przeszło mu to przez myśl, z drugiej chcąc upewnić go w przekonaniu, że wnioski, do których ostatecznie - choć nie sam, to jednak - doszedł, były słuszne.
- Ani Eve - imię powtarzał po nim - ani druga dziewczyna, ani dziecko. Ani na wojnie ani poza nią - przytaknął, wyraźnie, powoli, wymieniając każdą z osób i na każdą z nich kładąc mocny akcent, żadna z nich nie powinna żyć w ten sposób. Młokos dałby sobie radę, ale dziewczyny wymagały innych warunków. Patrzył mu przy tym prosto w oczy, upewniając się, że do niego dotarł sens tych słów. Klarownie. Dobitnie. Zarówno dziewczyny, jak i dziecko, wymagały higieny. Matka z dzieckiem musiały wiedzieć, jak dostać się do najbliższego uzdrowiciela. Matka musiała być zdrowa, żeby zdrowe mogło być dziecko. Czy na żadną z tych rzeczy naprawdę nie wpadł sam? Życie w ciągłej podróży mogło wydawać się piękne, ale było nieustanną walką o przetrwanie, a ten James był sam z trzeba kobietami pod swoją opieką. Nie mieli nikogo więcej.
Bo tu patrzyli na niego jak on. Przyglądał mu się, kiedy wypowiedział te słowa, milczał dłuższą chwilę.
- Te imprezy, które tu urządzaliście, pewnie nie mają z tym podejściem nic wspólnego. Parę razy nieźle się tu zabawiliście, co? - spytał jak od niechcenia, od początku skory był uwierzyć, że mieszkańcy przesadzali w swoich ocenach, ale ci młodzi ludzie nie pomagali wykrzesać wzgłędem nich współczucie, kiedy zaatakowali ich tak bezmyślnie. Zaproponowali im rozmowę, gdyby przystali na nią od razu, obeszłoby się bez łez i krwi. Swój stan James zawdzięczał tylko sobie, udowadniając wszystkim wokół, że to miejsce nie było dla nich bezpieczne. - Wasza gościnność wobec obcych też robi wrażenie. - postanowił podkreślić, miał prawo wejść do tego domu jak do siebie. Profesor Bagshot go znała i ceniła, ich nie. Byli wandalami, którzy wdarli się do jej domu i korzystali z jej rzeczy. James może i siedział przed nim skuty i pobity, ale o jedno i drugie mocno się postarał. Czy kradł, nie wiedział. Uprzedzenia nie brały się znikąd, chcieli żyć w podróży - skąd zamierzali brać pieniądze? I teraz nie dostawał wysokiej pensji. Był pewien, że ciotka płaciła przyzwoicie, ale jak na to, że miał na utrzymaniu trzy kobiety, to przecież niewiele. - Nie możecie tu zostać. Żadne z was. Trzeba było o tym pomyśleć zanim zraziliście do siebie mieszkańców - odparł, ze zdecydowaniem, mógł brzmieć bezdusznie, ale tak naprawdę to nawet nie była jego decyzja. Słowa tamtego człowieka były jasne, jeśli on teraz pozwoliłby im tu dalej mieszkać, za kilka dni przepędziliby ich sami mieszkańcy, trudno powiedzieć, z jakim efektem. Biorąc pod uwagę ich dzisiejszą wybuchowość, wolałby nie musieć się przekonywać. Dziewczyna zapewniała ich, że gdyby ktoś przyszedł, usłuchaliby go i się wynieśli, ale dzisiaj przyszli oni i zostali zaatakowani. - W sierpniu dużo rodzin straciło dachy nad głowami. Pod tym dachem rodzin zmieści się nawet kilka. - Sienniki można było rozrzucić po podłogach, trwała wojna, nikt nie potrzebował wygodnego salonu. Nie wykorzystywali tej przestrzeni, żyli tu jak w willi. Umilkł na chwilę, pozwalając mu przetrawić te słowa, ich faktyczne znaczenie. Rodzin zmieści się kilka, ale żadna z nich nie będzie chciała tu mieszkać z romską rodziną. Od niechcenia zsunął ze stołu, na którym siedział, serwetkę, zmiął ją między palcami i zwiniętą rzucił Jamesowi na kolana. - Wytrzyj nos - zwrócił się do niego jak do smarkacza, jakby nos miał zasmarkany, nie okrwawiony i połamany. Krew ciekła, powinien to zatamować. Nie poruszył się, żeby mu pomóc, nie oswobodził też jego rąk. Nie mógł o tym wiedzieć, ale James zrobił na nim wrażenie, biorąc rodzinę w rozpaczliwą obronę. Nie zmieniało to faktu, że same chęci to o wiele za mało. - Jak to sobie wyobrażasz? Jak miałyby zostać tu same? Bez żadnej opieki? Zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, że jesteś za nie odpowiedzialny? - Chyba zdawał, inaczej nie próbowałby walczyć w ten sposób. Ale chciał, żeby dotarło to do niego dosadniej. Czas dorosnąć, młody. - Zdajesz sobie sprawę z tego, co by się z nimi stało, gdyby ciebie tu nie było, a ja faktycznie okazałbym się szmalcownikiem? - Nie rozmawialiby tak długo. Nie byłby taki cierpliwy. - Macie dokumenty, które pozwalają na podróż? - Nie dało się ich zdobyć w Plymouth, ale nie wiedział, skąd przybyli, ani od jak dawna żyli poza prawem. Co mieli z nimi zrobić? Przecież nie wyrzucą kobiety z dzieckiem na ulicę, na dodatek tuż przed zimą. Nie mogli ich też tutaj zostawić. - Powiedziałeś, że zrobisz wszystko - przypomniał, powoli, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Nie powinni puszczać ich tak po prostu, wtedy niczego się nie nauczą. - Jeśli podam ci adres w Londynie, zabierzesz je tam? - spytał, ton jego głosu nie przybrał cieplejszej barwy. Chłodne spojrzenie jasnych oczu wpatrywało się w jego twarz z podobną ostrością, co wcześniej. Obserwował go z uwagą, bo potrzebował jasnej i rzeczowej odpowiedzi. Obawiał się, że ma do czynienia ze zgrają nieodpowiedzialnych smarkaczy, którzy domagali się wszystkiego, ale niewiele zamierzali dać od siebie i chciał usłyszeć, że było inaczej.
Za to Michael Tonks nabity w butelkę przez młodocianego Cygana był dla niego nowością. Nie był na tyle naiwny, żeby na poważnie sądzić, że to Tonks pozbył się absztyfikanta swojej siostry, choć i taka myśl przeszła mu na krótko przez głowę - postąpiłby w ten sposób rozsądniej, niż zapraszając go na nauki, na które - zaskakujące - nigdy nie zamierzał przyjść. Najpewniej niedoszły pan młody zawinął się, kiedy zrozumiał, kim była panienka, którą wyrwał albo kiedy w ogóle zaczynało robić się poważnie. Miał nadzieję, że Kerstin nie ucierpiała na tym zbyt mocno. Obserwując okrwawiony uśmiech Jamesa nawet nie mrugnął, a dzięki temu dostrzegł jego opadające powieki, przytrzymane o chwilę zbyt długo, napiętą linię szczęki, nawet ślepiec dostrzegłby trudne emocje. Patrzył na jego złość, gniew, gęste i ciężkie jak burzowe chmury, słuchając przy tym słów, które równie dobrze Neala mogłaby wypowiedzieć w jego kierunku. Zniknął, a ona nie wiedziała, gdzie był. Zniknął i ją zostawił. Porzucił. Została sama. Przez zamknięte oczy James nie mógł dostrzec jego zahipnotyzowanego spojrzenia. Nigdy nie chciał jej zostawiać. Nie myślał o tym, że to zrobi, nawet kiedy kierowany troską Bathildy Bagshot, która ich dzisiaj gościła, próbował na to Nealę przygotować. Nie była na niego zła, ale to niczego nie zmieniało, zawiódł też ją.
Jaka istniała szansa na to, że brat Jamesa wciąż żył? Niewielka.
Z jego buty zostało niewiele, głowa powoli chyliła się ku piersi, w wycofanej pokorze, która wreszcie pozwalała im na rozmowę. Doprowadzony do tego stanu wydawał się szczery, zwykle byli, ale nie znaczyło to, że wierzył jego słowom bezkrytycznie. Wyprostował się, krzyżując ramiona na piersi, słuchając jego opowieści w milczeniu, nie przerywając mu ni razu. Opowieści strasznej, jednakowo nie budzącej grozy u kogoś, kto ludzkich dramatów poznał tak wiele. Mord na taborze - nie szmalcowników, fakt zdarzył się przed wojną, ale to zmieniało niewiele - rozpaczliwa ucieczka, wspomnienie dziadka, odrzucenie angielskich tradycji. Młoda była jego siostrą, te trzy dziewczyny miały tylko jego. Wpatrywał się w niego, kiedy wspomniał o Neali, o tym, że to ona mu pomogła. Miał ją za naiwną małą dziewczynkę, ale dorosła, kiedy go nie było. Czy nie powinien ufać jej bardziej? Martwił się o nią, czy to źle?
- Koń zniknął - wtrącił mu w słowo, jego głos pozostał niewzruszony. Mieszkańcy miasteczka o tym mówili. - Przez to, że zniknął, okoliczni uznali, że zjedliście też ich konia - wyjaśnił, Eve zapierała się, że to nieprawda, a teraz rozmawiał z młodym człowiekiem, który nie wahał się chronić koni jego ciotki własną piersią przed kimś o jego posturze. Mogli być niezbyt rozgarnięci, ale nic nie wskazywało na to, żeby kłamali akurat w tej sprawie. Ości miały to rozstrzygnąć, ale teraz - spodziewał się, że rzeczywiście uda się je znaleźć. - Zabrała go fala - wyjaśnił zamiast niego, bo Neala mu o tym opowiadała. Nie mógł tego skojarzyć, nie wiedząc, że spotka na miejscu akurat jego. Pokręcił głową, życie w ciągłej podróży - bez stałego środowiska, pracy, dostępu do żywności - nie było dobre dla nikogo, a co dopiero dla kobiet z dziećmi, do tego tak małymi. - Co trzeba zrobić z wozem? - Mówił, że wymagał naprawy. Trwała wojna, szerzył się głód. Istniał powód, dla którego i bez wojny współczesna cywilizacja porzuciła koczownictwo. Młokos szukał w jego oczach zrozumienia, po chwili zawahania Brendan powoli pokręcił głową, potwierdzając jego domysły, podróżowanie podczas wojny wozem, grupą, składającą się z jednego chłopca, dwóch dziewcząt i jednego niemowlęcia, nie było dobrym pomysłem. Pokręcił głową stanowczo, jeszcze raz, z jednej strony zażenowany tym, że w ogóle przeszło mu to przez myśl, z drugiej chcąc upewnić go w przekonaniu, że wnioski, do których ostatecznie - choć nie sam, to jednak - doszedł, były słuszne.
- Ani Eve - imię powtarzał po nim - ani druga dziewczyna, ani dziecko. Ani na wojnie ani poza nią - przytaknął, wyraźnie, powoli, wymieniając każdą z osób i na każdą z nich kładąc mocny akcent, żadna z nich nie powinna żyć w ten sposób. Młokos dałby sobie radę, ale dziewczyny wymagały innych warunków. Patrzył mu przy tym prosto w oczy, upewniając się, że do niego dotarł sens tych słów. Klarownie. Dobitnie. Zarówno dziewczyny, jak i dziecko, wymagały higieny. Matka z dzieckiem musiały wiedzieć, jak dostać się do najbliższego uzdrowiciela. Matka musiała być zdrowa, żeby zdrowe mogło być dziecko. Czy na żadną z tych rzeczy naprawdę nie wpadł sam? Życie w ciągłej podróży mogło wydawać się piękne, ale było nieustanną walką o przetrwanie, a ten James był sam z trzeba kobietami pod swoją opieką. Nie mieli nikogo więcej.
Bo tu patrzyli na niego jak on. Przyglądał mu się, kiedy wypowiedział te słowa, milczał dłuższą chwilę.
- Te imprezy, które tu urządzaliście, pewnie nie mają z tym podejściem nic wspólnego. Parę razy nieźle się tu zabawiliście, co? - spytał jak od niechcenia, od początku skory był uwierzyć, że mieszkańcy przesadzali w swoich ocenach, ale ci młodzi ludzie nie pomagali wykrzesać wzgłędem nich współczucie, kiedy zaatakowali ich tak bezmyślnie. Zaproponowali im rozmowę, gdyby przystali na nią od razu, obeszłoby się bez łez i krwi. Swój stan James zawdzięczał tylko sobie, udowadniając wszystkim wokół, że to miejsce nie było dla nich bezpieczne. - Wasza gościnność wobec obcych też robi wrażenie. - postanowił podkreślić, miał prawo wejść do tego domu jak do siebie. Profesor Bagshot go znała i ceniła, ich nie. Byli wandalami, którzy wdarli się do jej domu i korzystali z jej rzeczy. James może i siedział przed nim skuty i pobity, ale o jedno i drugie mocno się postarał. Czy kradł, nie wiedział. Uprzedzenia nie brały się znikąd, chcieli żyć w podróży - skąd zamierzali brać pieniądze? I teraz nie dostawał wysokiej pensji. Był pewien, że ciotka płaciła przyzwoicie, ale jak na to, że miał na utrzymaniu trzy kobiety, to przecież niewiele. - Nie możecie tu zostać. Żadne z was. Trzeba było o tym pomyśleć zanim zraziliście do siebie mieszkańców - odparł, ze zdecydowaniem, mógł brzmieć bezdusznie, ale tak naprawdę to nawet nie była jego decyzja. Słowa tamtego człowieka były jasne, jeśli on teraz pozwoliłby im tu dalej mieszkać, za kilka dni przepędziliby ich sami mieszkańcy, trudno powiedzieć, z jakim efektem. Biorąc pod uwagę ich dzisiejszą wybuchowość, wolałby nie musieć się przekonywać. Dziewczyna zapewniała ich, że gdyby ktoś przyszedł, usłuchaliby go i się wynieśli, ale dzisiaj przyszli oni i zostali zaatakowani. - W sierpniu dużo rodzin straciło dachy nad głowami. Pod tym dachem rodzin zmieści się nawet kilka. - Sienniki można było rozrzucić po podłogach, trwała wojna, nikt nie potrzebował wygodnego salonu. Nie wykorzystywali tej przestrzeni, żyli tu jak w willi. Umilkł na chwilę, pozwalając mu przetrawić te słowa, ich faktyczne znaczenie. Rodzin zmieści się kilka, ale żadna z nich nie będzie chciała tu mieszkać z romską rodziną. Od niechcenia zsunął ze stołu, na którym siedział, serwetkę, zmiął ją między palcami i zwiniętą rzucił Jamesowi na kolana. - Wytrzyj nos - zwrócił się do niego jak do smarkacza, jakby nos miał zasmarkany, nie okrwawiony i połamany. Krew ciekła, powinien to zatamować. Nie poruszył się, żeby mu pomóc, nie oswobodził też jego rąk. Nie mógł o tym wiedzieć, ale James zrobił na nim wrażenie, biorąc rodzinę w rozpaczliwą obronę. Nie zmieniało to faktu, że same chęci to o wiele za mało. - Jak to sobie wyobrażasz? Jak miałyby zostać tu same? Bez żadnej opieki? Zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, że jesteś za nie odpowiedzialny? - Chyba zdawał, inaczej nie próbowałby walczyć w ten sposób. Ale chciał, żeby dotarło to do niego dosadniej. Czas dorosnąć, młody. - Zdajesz sobie sprawę z tego, co by się z nimi stało, gdyby ciebie tu nie było, a ja faktycznie okazałbym się szmalcownikiem? - Nie rozmawialiby tak długo. Nie byłby taki cierpliwy. - Macie dokumenty, które pozwalają na podróż? - Nie dało się ich zdobyć w Plymouth, ale nie wiedział, skąd przybyli, ani od jak dawna żyli poza prawem. Co mieli z nimi zrobić? Przecież nie wyrzucą kobiety z dzieckiem na ulicę, na dodatek tuż przed zimą. Nie mogli ich też tutaj zostawić. - Powiedziałeś, że zrobisz wszystko - przypomniał, powoli, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Nie powinni puszczać ich tak po prostu, wtedy niczego się nie nauczą. - Jeśli podam ci adres w Londynie, zabierzesz je tam? - spytał, ton jego głosu nie przybrał cieplejszej barwy. Chłodne spojrzenie jasnych oczu wpatrywało się w jego twarz z podobną ostrością, co wcześniej. Obserwował go z uwagą, bo potrzebował jasnej i rzeczowej odpowiedzi. Obawiał się, że ma do czynienia ze zgrają nieodpowiedzialnych smarkaczy, którzy domagali się wszystkiego, ale niewiele zamierzali dać od siebie i chciał usłyszeć, że było inaczej.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Historia kreślona przez Cygankę uwidaczniała coraz więcej szczegółów, chociaż brak konkretnej osi czasowej poniekąd utrudniał poukładanie sobie tego w pełni. Mimo to wiedziała już, że w tej rodzinie to nie mężczyzna dbał o bezpieczeństwo kobiet, a same kobiety. Pracował? W jaki sposób? Kradzieżą? Dołożył jej ciężar powicia dziecka wiedząc, w jakiej są sytuacji? W czasie wojny, kiedy najwyraźniej nie byli tu mile widziani? Oczywiście, że była przeciwniczką jakiegokolwiek poniżania ludzi, ale rozumiała niestety przewagę siłową i liczebną mieszkańców Doliny nad trójką panoszących się w domostwie Cyganów. Westchnęła.
- Zamieniłaś ciepły dom i pracę na stary, zniszczony, bezprawnie przez was przejęty dom. To on nakłonił cię, żebyś urodziła dziecko w takich warunkach? - wychwyciła dziwny ton w swoim głosie. Jakiejś troski, obcej i dzikiej, nieujarzmionej, przez co wyglądającej jak nagana starej, syczącej nad uchem baby. Nie umiała okazywać współczucia, sama nigdy go nie potrzebowała. - Naopowiadano nam o waszym złodziejstwie, kurwieniu się na boku, zakrapianych wódką balangach, usypianiu dziecka alkoholem i koniokradztwie. Ludzie nie zmyślają sobie podobnych rzeczy, jeśli nie dostaną ku temu powodu, a wy musieliście im podobny podać tuż pod nos. Pomyśl o tym. - westchnęła cicho. Z jednej strony jedzenie koniny było dla dziewczyny ohydą, ale z drugiej zamieszkanie w pustym domu, który w okolicy miał, ma i najprawdopodobniej będzie miał renomę azylu Zakonu Feniksa było w porządku; prawo więc można było naginać według własnych potrzeb. Niegdyś aurorzy mieli łatwe zadanie, granice były ustalone i jasne dla każdego, każdy występek był karany według litery prawa. Na wojnie mord i niemoralność miały się świetnie, bo nikt nie dbał już o dobre traktowanie sprawiedliwości, lejce wolnej woli były luźne, anarchia rosła na potęgę. Przymrużyła powieki obserwując zachowanie Cyganki w napięciu. Szczęka zacisnęła się mimowolnie, palce objęła ramię nieco mocniej, ciało oczekiwało na reakcję. Chciała, żeby to dziecko żyło, żeby pokazało jej to. I pokazało. Płacz rozluźnił jej mięśnie, ale nie udało mu się zmyć do końca obaw, które odnalazły potwierdzenie w kolejnych słowach dziewczyny. Urodziło się za wcześnie. Coś nie pozwalało jej uwierzyć do końca w to, że dziecko mimo wszystko tak długo żyło - te, które przychodziły na świat w Andorze, prędko umierały. Zbyt prędko. Błysnęła jakaś delikatność przez rysy jej twarzy, ale prędko zniknęła, zastąpiona dobrze znanym uporem. Wypuściła dziewczyny przodem, na koniec sprawdzając, w jakim stanie zostawiły pokój. Był pusty, sprzęty były stare, nadgryzione wiatrem hulającym po domu, nieobecnością człowieka dbającego o to, co ma. Gdy przeszły do następnego pokoju, Jackie zajęła podobnie jak wcześniej miejsce - tuż przy drzwiach. Wyciągnęła z kieszeni spódnicy małą portmonetkę, a z niej kilka okrągłych monet, tak cennych w tych czasach. Głos miała twardy, nie litowała się nad nimi. - Weź to. Uzdrowiciele każą sobie teraz płacić krocie, a jeśli chcesz, żeby to dziecko przeżyło, będziesz potrzebowała tych pieniędzy. Aurorzy mają uszy i oczy szeroko otwarte, więc jeśli usłyszę albo zobaczę, że te pieniądze poszły na alkohol albo inne uciechy, a dowiem się, możesz być tego pewna, odwiedzimy was znowu. Wiem jednak - podała jej monety, ale nie wpychała ich do jej rąk. Jeśli nie przyjmie, to jej decyzja. - Wiem, że jesteś mądrą dziewczyną i zrobisz z tym coś odpowiedniego. Jeśli chłopak na was nie zarabia, a powinien, i nie dba o was, a powinien, to może lepiej zmienić ścieżkę. Zadbaj o siebie i dziecko, nie o niego, bo tracisz w ten sposób cenną energię, której sama możesz potrzebować do przeżycia.
Ona też błądziła, ale w tak ponurych czasach jak te błądzić należało jak najrzadziej.
| daję Eve 10 PM ze swojej skrytki; jeśli przyjmie, w mojej skrytce już jest wpis <3
- Zamieniłaś ciepły dom i pracę na stary, zniszczony, bezprawnie przez was przejęty dom. To on nakłonił cię, żebyś urodziła dziecko w takich warunkach? - wychwyciła dziwny ton w swoim głosie. Jakiejś troski, obcej i dzikiej, nieujarzmionej, przez co wyglądającej jak nagana starej, syczącej nad uchem baby. Nie umiała okazywać współczucia, sama nigdy go nie potrzebowała. - Naopowiadano nam o waszym złodziejstwie, kurwieniu się na boku, zakrapianych wódką balangach, usypianiu dziecka alkoholem i koniokradztwie. Ludzie nie zmyślają sobie podobnych rzeczy, jeśli nie dostaną ku temu powodu, a wy musieliście im podobny podać tuż pod nos. Pomyśl o tym. - westchnęła cicho. Z jednej strony jedzenie koniny było dla dziewczyny ohydą, ale z drugiej zamieszkanie w pustym domu, który w okolicy miał, ma i najprawdopodobniej będzie miał renomę azylu Zakonu Feniksa było w porządku; prawo więc można było naginać według własnych potrzeb. Niegdyś aurorzy mieli łatwe zadanie, granice były ustalone i jasne dla każdego, każdy występek był karany według litery prawa. Na wojnie mord i niemoralność miały się świetnie, bo nikt nie dbał już o dobre traktowanie sprawiedliwości, lejce wolnej woli były luźne, anarchia rosła na potęgę. Przymrużyła powieki obserwując zachowanie Cyganki w napięciu. Szczęka zacisnęła się mimowolnie, palce objęła ramię nieco mocniej, ciało oczekiwało na reakcję. Chciała, żeby to dziecko żyło, żeby pokazało jej to. I pokazało. Płacz rozluźnił jej mięśnie, ale nie udało mu się zmyć do końca obaw, które odnalazły potwierdzenie w kolejnych słowach dziewczyny. Urodziło się za wcześnie. Coś nie pozwalało jej uwierzyć do końca w to, że dziecko mimo wszystko tak długo żyło - te, które przychodziły na świat w Andorze, prędko umierały. Zbyt prędko. Błysnęła jakaś delikatność przez rysy jej twarzy, ale prędko zniknęła, zastąpiona dobrze znanym uporem. Wypuściła dziewczyny przodem, na koniec sprawdzając, w jakim stanie zostawiły pokój. Był pusty, sprzęty były stare, nadgryzione wiatrem hulającym po domu, nieobecnością człowieka dbającego o to, co ma. Gdy przeszły do następnego pokoju, Jackie zajęła podobnie jak wcześniej miejsce - tuż przy drzwiach. Wyciągnęła z kieszeni spódnicy małą portmonetkę, a z niej kilka okrągłych monet, tak cennych w tych czasach. Głos miała twardy, nie litowała się nad nimi. - Weź to. Uzdrowiciele każą sobie teraz płacić krocie, a jeśli chcesz, żeby to dziecko przeżyło, będziesz potrzebowała tych pieniędzy. Aurorzy mają uszy i oczy szeroko otwarte, więc jeśli usłyszę albo zobaczę, że te pieniądze poszły na alkohol albo inne uciechy, a dowiem się, możesz być tego pewna, odwiedzimy was znowu. Wiem jednak - podała jej monety, ale nie wpychała ich do jej rąk. Jeśli nie przyjmie, to jej decyzja. - Wiem, że jesteś mądrą dziewczyną i zrobisz z tym coś odpowiedniego. Jeśli chłopak na was nie zarabia, a powinien, i nie dba o was, a powinien, to może lepiej zmienić ścieżkę. Zadbaj o siebie i dziecko, nie o niego, bo tracisz w ten sposób cenną energię, której sama możesz potrzebować do przeżycia.
Ona też błądziła, ale w tak ponurych czasach jak te błądzić należało jak najrzadziej.
| daję Eve 10 PM ze swojej skrytki; jeśli przyjmie, w mojej skrytce już jest wpis <3
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Płomień gniewu rozniecał się w nim szybko, gasł powoli, drażniąc żarem, uporczywym pieczeniem narastającego wstydu i myśli, które wstępowały w niego po czasie. Twarz próbował zachować znacznie dłużej niż czuł w głębi siebie, bo wciąż gdzieś tkwił w świecie chłopięcych przepychanek z ulic Birmingham, czy Cambridge, gdzie wygrywał ten, który potrafił dłużej wytrwać, w walce na spojrzenia nie miał z nim szans. Był szczeniakiem przy warczącym ostrzegawczo wilku, szybko więc podkulił ogon i poddał się, złamany w pół w kolejnych przypomnieniach na temat życiowej nieporadności. Wiara, że był zaradny i wiele potrafił zdziałać znikała przygnieciona ciężarem odpowiedzialności. Nie miał dla siebie usprawiedliwienia, nie mógł i nie chciał przyznać się, że był tylko chłopcem, któremu za szybko kazano dorosnąć, którego nie przygotowano do życia poza cygańskimi orszakami bo to nigdy nie miało się wydarzyć. Zdarzyło. Zakrztusił się krwią, która zamiast pod nosem i ustach przelała mu się tyłem do gardła. Bryzgający krwią kaszel poplamił mu spodnie, a metaliczny smak krwi wywołał w nim okrutne mdłości. Nim jednak zwymiotował między własnymi nogami zacisnął wargi i przestał oddychać, by nie dopuścić do upokarzającego czynu. Wiedział, że w Tower zasłużyłby sobie tym na kolejny cios, wolał więc zatrzymać zawartość trzewi za zębami i połknąć na wstrzymanym oddechu. Nabrał powietrza dopiero po chwili, przy rozchylone wargi; nos miał zapchany krwią. Chciał się zaśmiać, a może zapłakać — koń zniknął, to prawda. Uniósł brwi pod linię ciemnych włosów lepiących się już do czoła. Pulsująca bólem żuchwa kazała mu milczeć, nie musiał odpowiadać, gdy nie był pytany. Miał ochotę położyć się na boku, odpocząć, ale dobrze wiedział już na czym polegały przesłuchania. Głupi, bardzo głupi mieszkańcy Doliny Godryka. Było mu przez chwilę żal tego, jak wiele nienawiści i strachu mają w sercach. Izolują się we własnych domach, chroniąc przed obcymi. Romowie przyjęli taką samą taktykę. Zadbali o to, by żywlił ostrożność a nawet niechęć do obcych. Do innych niż on. I było mu tym nawet wygodnie do czasu, gdy wszyscy żyli, a teraz, gdy został sam — gdy oni byli sami — wszystko było tak potwornie ciężkie. Głupi mieszkańcy Doliny Godryka wierzyli, że nastoletni Romowie byli potworami, a byli ludźmi znacznie bardziej niż oni zagubionymi w rzeczywistości i świecie, który nie był im przychylny. Koło wzajemnej niechęci, nienawiści i pogardy nigdy nie miało przestać się toczyć. Tak jak wiele lat nienawidził swojego ojca, mugola, któremu z powodu braku czarodziejskiego pierwiastka przypisywał najgorsze przymioty, tak potem z łatwością gardził ludźmi, którzy odważyli się na niego nieprzychylnie spojrzeć. Emocje były tak zdradliwe, tak trudne do okiełzania.
— My... darzymy konie... miłością. — Było wiele innych sformułowań, które wydały się bardziej adekwatne i bliższe prawdzie, a jednak to było najprostsze i najbardziej dosadne. Najszybsze w przekazaniu. Mógł powiedzieć o szacunku, czując, że lepiej by to zrozumiał, ale nie miał sił myśleć nad tym więcej. Przymknął oczy z bólu i zmęczenia na moment. Nie sądził, by musiał mu mówić, że nie jedli koniny, brzydzili się nią. Konie były niemalże święte, a to oskarżenie absurdalne. — Umarlibyśmy... z głodu... a nie zjedlibyśmy konia — wymamrotał z dziwnym smutkiem w głosie, jakby zdał sobie sprawę z pewnej idiotyczności tych słów. Czy poświęciłby dziś życie tej małej dziewczynki, nie karmiąc ją jedynym mięsiem jakie mógłby mieć? Nie sądził by mógł. Tak jak nie sądził, by kiedykolwiek — mimo całej buty i wściekłości jaką w sobie miał — nie umiałby zabić człowieka. Nawet tego strażnika z Tower, któremu to poprzysiągł w myślach. Gdy wspomniał, że zabrała go fala, uniósł na niego wzrok w końcu. Nie wiedział tego, nie miał pojęcia, co stało się z Betty. Przez cały ten czas wierzył; liczył, że jeśli jej się nie udało, miała szybką i bezbolesną śmierć. Ale utonięcie było potworne. Wiedział dobrze, ile strachu i bólu ze sobą niosło. — Miała miłe... usposobienie — wyszeptał, patrząc na niego. Krew spłynęła mu na usta i po brodzie znów, ale stopniowo płynęła coraz wolniej, krzepnąć choć z trudem. — Nie była... duża, ani szybka, ale... silna... łagodna — wspomniał ją z tęsknotą, choć nie wiedział nawet czemu mu to mówił. Gdy go spotkał nie zdawał się pałać do koni nawet szacunkiem, choć jego bliscy mieli konie tak piękne i różnorodne, że odnajdywał w każdym nich serdecznego przyjaciela. Niewiele rozmawiał o niej z Eve, podobnie jak o tamtym dniu. Pierwszy raz o tym sobie wspomniał. Opuścił wzrok zaraz. — Dach jest... dziurawy. Wymaga uszczelnienia... ścian. — Malowania też, to wierzył, że jakoś był w stanie zrobić, gorzej lub lepiej. — Oś jest popsuta... i tego nie umiem... naprawić — I choć nie był specjalista wiedział, że krzywa nie pozwoli im podróżować bezpiecznie. Zaniechał jakichkolwiek prac, gdy stwierdził, że to nie był najlepszy pomysł. Wytknął mu to, ale nie zabolało go bardziej. Jego opinia nie była dla niego istotna, a może przebijała się w jego umyśle świadomość, że Weasley nie miał o tym pojęcia. O tym jak żyli. Dla niego, może urodzonego w pięknym domu, w którym — choć jak już widział po Neali— się nie przelewało jak u arystokratów, to wciąż w bezpieczeństwie i dostatku, podróże i wolność, którą znali kojarzył z marnością i biedą. Dla niego, może przez wzgląd na utraconą rodzinę i wciąż ziejąca pustką tęsknotę po rodzinie, kojarzącą się z radością. Hogwart dał mu luksusy, których nie znał, wygodę, o której nawet nie śnił, ale to nie za świeżą pościelą i suto nastawionym stołem dziś tętnił, a za kolorowymi wozami i romskim śpiewem wujów i ciotek, a nawet obowiązkami, do których był oddelegowywany od maleńkości. Oowiązkami, od których zależało przetrwanie całego taboru. Pamiętał odmarznięte palce w dziurawych butach, którymi nikt się nie przejmował, gdy szedł po drewno do ogniska, w którym gotował się wywar dla wszystkich. Pamiętał deszcz siekący chłopięce policzki, gdy zbierał grzyby i jagody. Dziciństwo upływało mu na pracy, ale o tym Brendan nie miał pojęcia. Podniósł na niego powoli wzrok. Miał go za lenia i nieudacznika. Może nim był, ale nikt nie zaszczepił w nim nigdy ambicji zostania aurorem. Był zwykłym parobkiem.
— Żyjemy tak... Żyliśmy. — Nie wiedział, po co zadawał sobie trud, by próbować mu cokolwiek wyjaśnić. — Między światami — między światem skrajnej niewygody i nędzy, bez toalet, myjąc się w rzekach i w dobrobycie, który był mu bliższy. — To nie jest złe — wiedział, że nie zrozumie, ale to właśnie przynależność do tych ludzi pozwoliła mu znaleźć miejsce na ziemi. Ich kultury, z zwyczajów, życia dla wielu zupełnie niezrozumiałego. — Jeśli są inni. — Każdy miał swoje obowiązki, swoją rolę. Razem było łatwiej, a teraz zostali we troje, a z małą, we czworo. — Gdybyśmy... tu nie zostali... żyłyby pod mostem... — To nie było miejsce dla niemowlaka, sam to wiedział, powtarzał to przecież. To nie było miejsce dla żadnej z nich, a więc była w nim choć krzta człowieczeństwa. — Rozumiem... Że to miejsce... Jest ważne... — Dla tej dwójki, dla Zakonu. Ani Marcel ani Steffen, jeśli wiedzieli w ogóle, nie kręcili nosem. Może przymykali na to oko, za co byłby im wdzięczny. — Nie weszliśmy tu... by je hańbić... Tylko by przetrwać — wyjaśnił szczerze, patrząc mu w oczy. Może dla niego była to wygoda, była to najłatwiejsza ścieżka, ale nie sądził, by sir Wealsey cokolwiek rozumiał z jego świata. — nawet... Nawet gdybym miał pieniądze, nikt nie wynająłby... mi żadnego mieszkania. — Przecież musiał zdawać sobie z tego sprawę. Patrzył na niego chwilę, al zaraz spuścił wzrok, gdy wspomniał o imprezach. Co miał mu powiedzieć? Było ich kilka, niewiele. Bawili się, wydawało, że bawili się jak młodzi, którzy próbowali czerpać resztki radości z życia jakie im zostało, chowając się w okopach wojny. Nie miał jednak nic na ich usprawiedliwienie, zapraszali przyjaciół, chcieli nimi znaleźć sens życia. Czy mógł powiedzieć, że byli wśród nich lepsi od nich? Nie. Bo nigdy nie dali im odczuć, by byli lepsi. Każdego z nich, mimo pochodzenia, kochał jak członka własnej rodziny. Jeśli te parę imprez było jego winą, przyjmie ją. Zasłużyli na to. Mimo to, nie żałował ani jednej chwili, ani jednej butelki Mocarza, ani jednego dźwięku muzyki. Spuścił jednak wzrok, przytaknął pokornie. To prawda. Na tych imprezach była też Neala, czy o tym wiedział? Nawet jeśli nie, nie zamierzał mu wspominać. To wszystko było tego warte. — Zaprosiłbym... cię... Na Romskie przyjęcie. Zobaczyłbyś... co to znaczy pativ i jak bardzo... gościnni potrafimy być... dla przyjaciół. Sir.— Nie podniósł na niego wzroku. Nie miał słów dla niego, ale nie miał też szczerej pokory. Zajmowali ten dom bezprawnie, ale dziś prawo nie istniało, gdy byli w trakcie wojny. Korzystali na tym, to prawda i nie mógł zaprzeczyć temu, a jednak wielu to umykało. Wielu pobłażano. Anglików uciekających z Londynu nazywano uchodźcami, ich... Cyganami bezprawnie przywłaszczającymi cudzą własność. Chcieli tego samego. Życia. Przytaknął w smutnym rozumieniu, gdy wspomniał, że nie mogli tu zostać. Mimo prośby, spodziewał się odmowy. Z rozgoryczeniem ją przyjął kiwając głową. Zerknął na niego na chwilę tylko, gdy wspomniał ile ludzi mogło tu zostać i chwilę mu zajęło zrozumienie, że mimo to, nie mogli tu być. Bo byli inni, byli ważniejsi. A nawet jeśli nie, przeszkadzali, a więcej mogło przetrwać. Czysta, chłodna kalkulacja. Mogli poświęcić ich życie, jeśli mogli zapewnić życie pięciu innym rodzinom. Przełknął ślinę z krwią i przytknął do nosa w końcu rzuconą na kolana chatkę. Dotknął ją tylko lekko, nos bolał, bolała go szczęka i twarz. Bolał go kark, bolały go myśli i bolało go serce. Myślał chwilę nad kolejnymi pytaniami, zasłaniając się wycieranym nosem niezgrabnie dwoma skutymi dłońmi.
— Mogę być niewidzialny — zapewnił go; mógł doglądać ich nawet z ulicy. Spać po drugiej stronie, na trawie, to nie miało najmniejszego znaczenia. Mężczyźni tacy jak on zawsze budzili więcej obaw niż bezbronne kobiety. To nie była wielka cena dla niego, musiał spróbować. Zaraz potem jednak uniósł wzrok. — Zdaję sobie sprawę, że gdybym nie chodził do pracy skazałbym je na pewną śmierć głodową — odparł smętnie, ale prędko zdał sobie sprawę jak butnie i arogancko brzmiały jego słowa. — Pracuje, by nie kraść — wyznał szczerze, ze wstydem tak wielkim, że odmalowywał się z wzbierających łzach w jego oczach, ale czuł się przyparty do muru. Z policją w Tower nie mógłby nawet rozmawiać, ale jeśli Brendan był choć trochę bratem Neali, mógł choć trochę pojąć jego sytuację. Nie w forma usprawiedliwienia, w formie sięganie po wszystkie możliwości jakie posiadał. — Pracując nie mogę mieć ich na oku cały czas. Tu nie było mniej bezpiecznie niż w każdym jednym mieszkaniu w Londynie, które mogliśmy tak samo zająć po uciekinierach lub martwich po Bezksiężycowej Nocy. Po mieszkaniach, z których tak samo mogli nas wyrzucić, policja, szmalcownicy, inni potrzebujący. — Przestało mieć dla niego znaczenie kto dobijał się do drzwi, wiedział, że ktoś będzie. Ale jego wyborem było albo praca od świtu do nocy, za którą mógł kupić jakiekolwiek jedzenie albo życie na ulicy i tkwienie z nimi, by mieć je na oku. Nie zastanawiał się, co w oczach Weasleya wydawało się bardziej odpowiednie. To co robił, nie było dla niego ani łatwe ani naturalne, ale praca nigdy nie była mu obca. Szczególnie ta ciężka. Nudna, monotonna, ale nie obca. — W Dolinie Godryka czasem grasują szmalcownicy — wspomniał, szukając jego spojrzenia. Nie chodziło mu jednak o to, by się pożalić, by usprawiedliwić, dlaczego tak agresywnie na nich naskoczyli. Sądził, że się bronili, ale wpadł tu za późno, zareagował instynktownie, wiedząc, że albo zwiedzie i się pomyli albo spróbuje ratować dziewczynom życie. To był łatwy wybór. — Ludzie potrzebują waszej pomocy, obecności. I nie jest tu... bezpiecznie — dodał, znów krztusząc się krwią. teraz już zastygającą. Skrzepy stały się uciążliwe, za moment przestanie cieknąć mu znosi cokolwiek. Nie dbał o tych ludzi. Gardził mieszkańcami Doliny, którzy gardzili nim samym i nie obchodził go ich los zupełnie, ale przyjaciele zaszczepili w nim ideę pomocy, którą kiedyś miał tylko w taborze. Steffen nie mógł obronić całej Doliny, Wealsey był tu z jakiegoś powodu, mylnie odbierając ich jako zagrożenie. Ze smutkiem, żalem i beznadzieją odbierał swoje miejsce w drabinie. Ale był z tym pogodzony. Wiedział, że wśród obcych nigdy nie znajdzie miejsca. I nie powinien go nawet potrzebować.— Mamy... dokumenty. Na fałszywe nazwiska, wszystkie — wyjawił, zakładając, że zechce je sprawdzić. Za wczasu wolał go uprzedzić. — Swoje... mam w kieszeni — Gdzie były Aishy i Eve nie wiedział. Poruszał się po Londynie, zawsze miał je przy sobie.
Z chwilową rozpaczą godził się z odmową i przymusem opuszczenia tego miejsca. Nie dlatego, ze dążył je sentymentem. Zaraz wybije godzina policyjna, musiał o tym pomyśleć, zadbać o rodzinę. Zapewnić im czas, którego nie dali aurorzy. Gillie miała dwa miesiące, złość wzbierała w nim na myśl, że wyrzucali ich na ulicę. Dla porządku. Poświęcali życie małego dziecka, bo tak trzeba. Żadna oferta nie mogła złagodzić wstydu, jakim się okryli, wynagrodzić jej trudów. Wiedział, że jego pragnienia były wygórowane, bo to on był od tego, by to wszystko zapewnić, by do taki sytuacji nie dopuścić. Wstyd i ból, rozpalały mu klatkę piersiową, a ból pulsował w nosie i żuchwie. Mimo to, z zawodem przyjął wieść, że świadomie skazywali dziecko na taki los. Wiele to mówiło o człowieku. Niezależnie od tego gdzie spoczywała odpowiedzialność.
— Co to za adres?— spytał nie podnosząc wzroku. jak powiedział, zrobiłby wszystko, by zapewnić im bezpieczeństwo. Czuł gdzieś w głębi siebie, że mogło to być miejsce pozornie bezpieczne, ale Londyn mimo swoich barier i czystych ulic krył wiele sekretów. Dla takich jak oni nigdzie nie było miejsca.
— My... darzymy konie... miłością. — Było wiele innych sformułowań, które wydały się bardziej adekwatne i bliższe prawdzie, a jednak to było najprostsze i najbardziej dosadne. Najszybsze w przekazaniu. Mógł powiedzieć o szacunku, czując, że lepiej by to zrozumiał, ale nie miał sił myśleć nad tym więcej. Przymknął oczy z bólu i zmęczenia na moment. Nie sądził, by musiał mu mówić, że nie jedli koniny, brzydzili się nią. Konie były niemalże święte, a to oskarżenie absurdalne. — Umarlibyśmy... z głodu... a nie zjedlibyśmy konia — wymamrotał z dziwnym smutkiem w głosie, jakby zdał sobie sprawę z pewnej idiotyczności tych słów. Czy poświęciłby dziś życie tej małej dziewczynki, nie karmiąc ją jedynym mięsiem jakie mógłby mieć? Nie sądził by mógł. Tak jak nie sądził, by kiedykolwiek — mimo całej buty i wściekłości jaką w sobie miał — nie umiałby zabić człowieka. Nawet tego strażnika z Tower, któremu to poprzysiągł w myślach. Gdy wspomniał, że zabrała go fala, uniósł na niego wzrok w końcu. Nie wiedział tego, nie miał pojęcia, co stało się z Betty. Przez cały ten czas wierzył; liczył, że jeśli jej się nie udało, miała szybką i bezbolesną śmierć. Ale utonięcie było potworne. Wiedział dobrze, ile strachu i bólu ze sobą niosło. — Miała miłe... usposobienie — wyszeptał, patrząc na niego. Krew spłynęła mu na usta i po brodzie znów, ale stopniowo płynęła coraz wolniej, krzepnąć choć z trudem. — Nie była... duża, ani szybka, ale... silna... łagodna — wspomniał ją z tęsknotą, choć nie wiedział nawet czemu mu to mówił. Gdy go spotkał nie zdawał się pałać do koni nawet szacunkiem, choć jego bliscy mieli konie tak piękne i różnorodne, że odnajdywał w każdym nich serdecznego przyjaciela. Niewiele rozmawiał o niej z Eve, podobnie jak o tamtym dniu. Pierwszy raz o tym sobie wspomniał. Opuścił wzrok zaraz. — Dach jest... dziurawy. Wymaga uszczelnienia... ścian. — Malowania też, to wierzył, że jakoś był w stanie zrobić, gorzej lub lepiej. — Oś jest popsuta... i tego nie umiem... naprawić — I choć nie był specjalista wiedział, że krzywa nie pozwoli im podróżować bezpiecznie. Zaniechał jakichkolwiek prac, gdy stwierdził, że to nie był najlepszy pomysł. Wytknął mu to, ale nie zabolało go bardziej. Jego opinia nie była dla niego istotna, a może przebijała się w jego umyśle świadomość, że Weasley nie miał o tym pojęcia. O tym jak żyli. Dla niego, może urodzonego w pięknym domu, w którym — choć jak już widział po Neali— się nie przelewało jak u arystokratów, to wciąż w bezpieczeństwie i dostatku, podróże i wolność, którą znali kojarzył z marnością i biedą. Dla niego, może przez wzgląd na utraconą rodzinę i wciąż ziejąca pustką tęsknotę po rodzinie, kojarzącą się z radością. Hogwart dał mu luksusy, których nie znał, wygodę, o której nawet nie śnił, ale to nie za świeżą pościelą i suto nastawionym stołem dziś tętnił, a za kolorowymi wozami i romskim śpiewem wujów i ciotek, a nawet obowiązkami, do których był oddelegowywany od maleńkości. Oowiązkami, od których zależało przetrwanie całego taboru. Pamiętał odmarznięte palce w dziurawych butach, którymi nikt się nie przejmował, gdy szedł po drewno do ogniska, w którym gotował się wywar dla wszystkich. Pamiętał deszcz siekący chłopięce policzki, gdy zbierał grzyby i jagody. Dziciństwo upływało mu na pracy, ale o tym Brendan nie miał pojęcia. Podniósł na niego powoli wzrok. Miał go za lenia i nieudacznika. Może nim był, ale nikt nie zaszczepił w nim nigdy ambicji zostania aurorem. Był zwykłym parobkiem.
— Żyjemy tak... Żyliśmy. — Nie wiedział, po co zadawał sobie trud, by próbować mu cokolwiek wyjaśnić. — Między światami — między światem skrajnej niewygody i nędzy, bez toalet, myjąc się w rzekach i w dobrobycie, który był mu bliższy. — To nie jest złe — wiedział, że nie zrozumie, ale to właśnie przynależność do tych ludzi pozwoliła mu znaleźć miejsce na ziemi. Ich kultury, z zwyczajów, życia dla wielu zupełnie niezrozumiałego. — Jeśli są inni. — Każdy miał swoje obowiązki, swoją rolę. Razem było łatwiej, a teraz zostali we troje, a z małą, we czworo. — Gdybyśmy... tu nie zostali... żyłyby pod mostem... — To nie było miejsce dla niemowlaka, sam to wiedział, powtarzał to przecież. To nie było miejsce dla żadnej z nich, a więc była w nim choć krzta człowieczeństwa. — Rozumiem... Że to miejsce... Jest ważne... — Dla tej dwójki, dla Zakonu. Ani Marcel ani Steffen, jeśli wiedzieli w ogóle, nie kręcili nosem. Może przymykali na to oko, za co byłby im wdzięczny. — Nie weszliśmy tu... by je hańbić... Tylko by przetrwać — wyjaśnił szczerze, patrząc mu w oczy. Może dla niego była to wygoda, była to najłatwiejsza ścieżka, ale nie sądził, by sir Wealsey cokolwiek rozumiał z jego świata. — nawet... Nawet gdybym miał pieniądze, nikt nie wynająłby... mi żadnego mieszkania. — Przecież musiał zdawać sobie z tego sprawę. Patrzył na niego chwilę, al zaraz spuścił wzrok, gdy wspomniał o imprezach. Co miał mu powiedzieć? Było ich kilka, niewiele. Bawili się, wydawało, że bawili się jak młodzi, którzy próbowali czerpać resztki radości z życia jakie im zostało, chowając się w okopach wojny. Nie miał jednak nic na ich usprawiedliwienie, zapraszali przyjaciół, chcieli nimi znaleźć sens życia. Czy mógł powiedzieć, że byli wśród nich lepsi od nich? Nie. Bo nigdy nie dali im odczuć, by byli lepsi. Każdego z nich, mimo pochodzenia, kochał jak członka własnej rodziny. Jeśli te parę imprez było jego winą, przyjmie ją. Zasłużyli na to. Mimo to, nie żałował ani jednej chwili, ani jednej butelki Mocarza, ani jednego dźwięku muzyki. Spuścił jednak wzrok, przytaknął pokornie. To prawda. Na tych imprezach była też Neala, czy o tym wiedział? Nawet jeśli nie, nie zamierzał mu wspominać. To wszystko było tego warte. — Zaprosiłbym... cię... Na Romskie przyjęcie. Zobaczyłbyś... co to znaczy pativ i jak bardzo... gościnni potrafimy być... dla przyjaciół. Sir.— Nie podniósł na niego wzroku. Nie miał słów dla niego, ale nie miał też szczerej pokory. Zajmowali ten dom bezprawnie, ale dziś prawo nie istniało, gdy byli w trakcie wojny. Korzystali na tym, to prawda i nie mógł zaprzeczyć temu, a jednak wielu to umykało. Wielu pobłażano. Anglików uciekających z Londynu nazywano uchodźcami, ich... Cyganami bezprawnie przywłaszczającymi cudzą własność. Chcieli tego samego. Życia. Przytaknął w smutnym rozumieniu, gdy wspomniał, że nie mogli tu zostać. Mimo prośby, spodziewał się odmowy. Z rozgoryczeniem ją przyjął kiwając głową. Zerknął na niego na chwilę tylko, gdy wspomniał ile ludzi mogło tu zostać i chwilę mu zajęło zrozumienie, że mimo to, nie mogli tu być. Bo byli inni, byli ważniejsi. A nawet jeśli nie, przeszkadzali, a więcej mogło przetrwać. Czysta, chłodna kalkulacja. Mogli poświęcić ich życie, jeśli mogli zapewnić życie pięciu innym rodzinom. Przełknął ślinę z krwią i przytknął do nosa w końcu rzuconą na kolana chatkę. Dotknął ją tylko lekko, nos bolał, bolała go szczęka i twarz. Bolał go kark, bolały go myśli i bolało go serce. Myślał chwilę nad kolejnymi pytaniami, zasłaniając się wycieranym nosem niezgrabnie dwoma skutymi dłońmi.
— Mogę być niewidzialny — zapewnił go; mógł doglądać ich nawet z ulicy. Spać po drugiej stronie, na trawie, to nie miało najmniejszego znaczenia. Mężczyźni tacy jak on zawsze budzili więcej obaw niż bezbronne kobiety. To nie była wielka cena dla niego, musiał spróbować. Zaraz potem jednak uniósł wzrok. — Zdaję sobie sprawę, że gdybym nie chodził do pracy skazałbym je na pewną śmierć głodową — odparł smętnie, ale prędko zdał sobie sprawę jak butnie i arogancko brzmiały jego słowa. — Pracuje, by nie kraść — wyznał szczerze, ze wstydem tak wielkim, że odmalowywał się z wzbierających łzach w jego oczach, ale czuł się przyparty do muru. Z policją w Tower nie mógłby nawet rozmawiać, ale jeśli Brendan był choć trochę bratem Neali, mógł choć trochę pojąć jego sytuację. Nie w forma usprawiedliwienia, w formie sięganie po wszystkie możliwości jakie posiadał. — Pracując nie mogę mieć ich na oku cały czas. Tu nie było mniej bezpiecznie niż w każdym jednym mieszkaniu w Londynie, które mogliśmy tak samo zająć po uciekinierach lub martwich po Bezksiężycowej Nocy. Po mieszkaniach, z których tak samo mogli nas wyrzucić, policja, szmalcownicy, inni potrzebujący. — Przestało mieć dla niego znaczenie kto dobijał się do drzwi, wiedział, że ktoś będzie. Ale jego wyborem było albo praca od świtu do nocy, za którą mógł kupić jakiekolwiek jedzenie albo życie na ulicy i tkwienie z nimi, by mieć je na oku. Nie zastanawiał się, co w oczach Weasleya wydawało się bardziej odpowiednie. To co robił, nie było dla niego ani łatwe ani naturalne, ale praca nigdy nie była mu obca. Szczególnie ta ciężka. Nudna, monotonna, ale nie obca. — W Dolinie Godryka czasem grasują szmalcownicy — wspomniał, szukając jego spojrzenia. Nie chodziło mu jednak o to, by się pożalić, by usprawiedliwić, dlaczego tak agresywnie na nich naskoczyli. Sądził, że się bronili, ale wpadł tu za późno, zareagował instynktownie, wiedząc, że albo zwiedzie i się pomyli albo spróbuje ratować dziewczynom życie. To był łatwy wybór. — Ludzie potrzebują waszej pomocy, obecności. I nie jest tu... bezpiecznie — dodał, znów krztusząc się krwią. teraz już zastygającą. Skrzepy stały się uciążliwe, za moment przestanie cieknąć mu znosi cokolwiek. Nie dbał o tych ludzi. Gardził mieszkańcami Doliny, którzy gardzili nim samym i nie obchodził go ich los zupełnie, ale przyjaciele zaszczepili w nim ideę pomocy, którą kiedyś miał tylko w taborze. Steffen nie mógł obronić całej Doliny, Wealsey był tu z jakiegoś powodu, mylnie odbierając ich jako zagrożenie. Ze smutkiem, żalem i beznadzieją odbierał swoje miejsce w drabinie. Ale był z tym pogodzony. Wiedział, że wśród obcych nigdy nie znajdzie miejsca. I nie powinien go nawet potrzebować.— Mamy... dokumenty. Na fałszywe nazwiska, wszystkie — wyjawił, zakładając, że zechce je sprawdzić. Za wczasu wolał go uprzedzić. — Swoje... mam w kieszeni — Gdzie były Aishy i Eve nie wiedział. Poruszał się po Londynie, zawsze miał je przy sobie.
Z chwilową rozpaczą godził się z odmową i przymusem opuszczenia tego miejsca. Nie dlatego, ze dążył je sentymentem. Zaraz wybije godzina policyjna, musiał o tym pomyśleć, zadbać o rodzinę. Zapewnić im czas, którego nie dali aurorzy. Gillie miała dwa miesiące, złość wzbierała w nim na myśl, że wyrzucali ich na ulicę. Dla porządku. Poświęcali życie małego dziecka, bo tak trzeba. Żadna oferta nie mogła złagodzić wstydu, jakim się okryli, wynagrodzić jej trudów. Wiedział, że jego pragnienia były wygórowane, bo to on był od tego, by to wszystko zapewnić, by do taki sytuacji nie dopuścić. Wstyd i ból, rozpalały mu klatkę piersiową, a ból pulsował w nosie i żuchwie. Mimo to, z zawodem przyjął wieść, że świadomie skazywali dziecko na taki los. Wiele to mówiło o człowieku. Niezależnie od tego gdzie spoczywała odpowiedzialność.
— Co to za adres?— spytał nie podnosząc wzroku. jak powiedział, zrobiłby wszystko, by zapewnić im bezpieczeństwo. Czuł gdzieś w głębi siebie, że mogło to być miejsce pozornie bezpieczne, ale Londyn mimo swoich barier i czystych ulic krył wiele sekretów. Dla takich jak oni nigdzie nie było miejsca.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie szukała zrozumienia u kobiety, nie szukała niczego konkretnego, co miało naprawdę poprawić obecną sytuację. Chciała to jedynie zakończyć, wyrwać się stąd już i zacząć układać plan, co dalej. Gdyby była sama, poszłaby w świat w ciemno, podobnie, gdyby była tylko z Jamesem i Aishą. Wszystko skomplikowała mała, której życiem nie mogła zaryzykować.
Uniosła wzrok, milcząc przez chwilę, bo nie bardzo wiedziała, co miała jej odpowiedzieć. Tak to rozumiała? Jak bardzo musiała być nieszczęśliwa w życiu, by jej wybór tak oczywisty postrzegać w podobnych kategoriach.
- Zamieniłam ciepły i obcy dom na rodzinę.- poprawiła ją niepewnie. Nie wyszło jej to na dobre, ale tego już nie musiała mówić. Ten fragment ich historii nie niósł za sobą żadnej wartości dla obecnej sytuacji.- Nakłonił? – zmarszczyła lekko brwi z niezrozumieniem.- Nie, nie rób z niego potwora.- wychrypiała, czując, jak na moment zagotowały się w niej emocje. Nigdy nie pozbyła się odruchu bronienia Jamesa, gdy ktoś obcy mówił coś złego na niego. Po takich momentach czuła się głupia i żałosna, czując, że tego samego nie zrobiłby dla niej. Tym razem jednak nie było czasu, by rykoszetem oberwała od własnych słów i odruchów.
Słuchała, kiedy kobieta opowiadała, co mówiono na ich temat. Z każdym słowem czuła jak coś w niej gaśnie, bo kolejny raz działo się to samo. Powinna już dawno przywyknąć, oswoić się z tym, że ludzie nimi po prostu gardzili. Niesprawiedliwie przekreślali, pluli w ich kierunku, przeganiali jak szkodniki. Tak było kiedyś, później, teraz i będzie nadal. Nic się w tej kwestii nie zmieni, nic nie polepszy.
- Jesteśmy romami, cyganami to wystarczające, by ludzie wymyślali sobie na nasz temat, co tylko chcą. Jeszcze, kiedy byłam dzieckiem pluli na nas, rzucali kamieniami i przeganiali, bo mogli. Kto o tym mówił? Ci wszyscy niby przykładni mieszkańcy? – umilkła, gdy ścisnęło ją w gardle, a głos na chwilę uciekł.- To, co mówisz to nie fakty, a uprzedzenia i wymysły. Nic nowego, co nie stałoby się wcześniej, bo przecież cygan to złodziej.- bolało, znów bolało, że ktoś im to robił. Nie wchodzili ludziom w drogę, żyli po prostu tak jak żyją ludzie w ich wieku, którzy nie mieli szczęścia po prostu. Wiązali koniec z końcem, bo jakoś trzeba było i tyle.- Kurwieniu na boku? Wiele razy w życiu to słyszałam, że jestem dziwką, bo przecież jako cyganka nie mam wielkiego wyboru, mogę być złodziejką, żebraczką lub kurwą.- usta wygięły się w brzydkim uśmiechu, grymasie, który wykrzywił twarz.- Nigdy nie usypiałam małej alkoholem, a ostatni raz, kiedy się bawiliśmy to witając ją na świecie. To takie straszne? Tak bardzo niedopuszczalne? Anglicy mogą świętować w gronie rodziny, ale my nie? – to było niedorzeczne, ale czemu spodziewała się czegokolwiek innego.- Nie kradniemy koni, nie żylibyśmy w takich warunkach, gdybyśmy je mieli.- nic by ich tu nie trzymało. Mieliby albo konie albo pieniądze z nich, byliby zdecydowanie daleko stąd. Uspokoiła się, gdy skupiła swoją uwagę na córce. Kiedy uspokajała maleństwo po nieprzyjemnej pobudce na żądanie kobiety.
Nie odzywała się, kiedy przeszły do drugiego pokoju. Zerkała tylko co parę chwil na Aishę, gdy ta się pakowała. Zastanawiała się, czy mieli wszystko, ale chyba tak. Tyle by dali radę przetrwać, chociaż i bez tego byłoby to do zrobienia.
Uniosła wzrok na nią, kiedy zobaczyła wyciągniętą dłoń i usłyszała słowa. Zerknęła na monety w jej dłoni, a później na twarz, próbując zrozumieć, co właśnie miało miejsce. Upór zderzył się z rozsądkiem, sprawił, że zawahała się. Nie chciała pieniędzy, które oblepione były dramatem dzisiejszego dnia, okrucieństwem tej dwójki i krwią Jima. Z drugiej strony każdy knut był dla nich istotny, mógł poprawić sytuację. Kiedyś odtrąciłaby jej rękę, zbyt dumna, by przyjąć jałmużnę, ale dziś nie miała w sobie ani odrobiny dumy. Tylko dalej czuła opór, pogłębiający się przez nieufność. Nie wierzyła już w jej dobry gest ani jej, ani mężczyzny na dole. Wyrzucali ich na ulicę, a teraz co? Chciała ją jeszcze upokorzyć? Podkreślić, jak żałosna była, by przyjąć pieniądze od oprawców?
- Nie chcę ich.- odparła, patrząc na nią z nieufnością.- Nie chcę Twoich pieniędzy.- dodała, chcąc podkreślić, co szło za tą decyzją. Potrzebowała ich, ale po prostu nie mogła, nie chciała ryzykować. Nie obchodziło ją, że teraz postanowiła określić ją mądrą dziewczyną, że brzmiało to, jakby z jakiegoś niezrozumiałego powodu, chciała załagodzić sytuację. Nie wiedziała, co kieruje kobietą, więc nie zamierzała podejmować ryzyka. Nie tu i nie teraz.
Zmrużyła lekko oczy, gdy usłyszała, co powinna zrobić.
Może lepiej zmienić ścieżkę.
- Miałaś kiedyś w życiu kogoś, kogo kochałaś? Zostawiłabyś go, bo nie sprostał oczekiwaniom? To żałosne – mówiła z lekką złością, która zabarwiła głos, nadając mu ostrości.- Nie zostawię go, bo jest gorzej i trudniej. Robi co może, by było lepiej.- wiedziała, że te słowa nie padłyby jeszcze kilka tygodni temu. Nie miałyby takiego wydźwięku.
Uniosła wzrok, milcząc przez chwilę, bo nie bardzo wiedziała, co miała jej odpowiedzieć. Tak to rozumiała? Jak bardzo musiała być nieszczęśliwa w życiu, by jej wybór tak oczywisty postrzegać w podobnych kategoriach.
- Zamieniłam ciepły i obcy dom na rodzinę.- poprawiła ją niepewnie. Nie wyszło jej to na dobre, ale tego już nie musiała mówić. Ten fragment ich historii nie niósł za sobą żadnej wartości dla obecnej sytuacji.- Nakłonił? – zmarszczyła lekko brwi z niezrozumieniem.- Nie, nie rób z niego potwora.- wychrypiała, czując, jak na moment zagotowały się w niej emocje. Nigdy nie pozbyła się odruchu bronienia Jamesa, gdy ktoś obcy mówił coś złego na niego. Po takich momentach czuła się głupia i żałosna, czując, że tego samego nie zrobiłby dla niej. Tym razem jednak nie było czasu, by rykoszetem oberwała od własnych słów i odruchów.
Słuchała, kiedy kobieta opowiadała, co mówiono na ich temat. Z każdym słowem czuła jak coś w niej gaśnie, bo kolejny raz działo się to samo. Powinna już dawno przywyknąć, oswoić się z tym, że ludzie nimi po prostu gardzili. Niesprawiedliwie przekreślali, pluli w ich kierunku, przeganiali jak szkodniki. Tak było kiedyś, później, teraz i będzie nadal. Nic się w tej kwestii nie zmieni, nic nie polepszy.
- Jesteśmy romami, cyganami to wystarczające, by ludzie wymyślali sobie na nasz temat, co tylko chcą. Jeszcze, kiedy byłam dzieckiem pluli na nas, rzucali kamieniami i przeganiali, bo mogli. Kto o tym mówił? Ci wszyscy niby przykładni mieszkańcy? – umilkła, gdy ścisnęło ją w gardle, a głos na chwilę uciekł.- To, co mówisz to nie fakty, a uprzedzenia i wymysły. Nic nowego, co nie stałoby się wcześniej, bo przecież cygan to złodziej.- bolało, znów bolało, że ktoś im to robił. Nie wchodzili ludziom w drogę, żyli po prostu tak jak żyją ludzie w ich wieku, którzy nie mieli szczęścia po prostu. Wiązali koniec z końcem, bo jakoś trzeba było i tyle.- Kurwieniu na boku? Wiele razy w życiu to słyszałam, że jestem dziwką, bo przecież jako cyganka nie mam wielkiego wyboru, mogę być złodziejką, żebraczką lub kurwą.- usta wygięły się w brzydkim uśmiechu, grymasie, który wykrzywił twarz.- Nigdy nie usypiałam małej alkoholem, a ostatni raz, kiedy się bawiliśmy to witając ją na świecie. To takie straszne? Tak bardzo niedopuszczalne? Anglicy mogą świętować w gronie rodziny, ale my nie? – to było niedorzeczne, ale czemu spodziewała się czegokolwiek innego.- Nie kradniemy koni, nie żylibyśmy w takich warunkach, gdybyśmy je mieli.- nic by ich tu nie trzymało. Mieliby albo konie albo pieniądze z nich, byliby zdecydowanie daleko stąd. Uspokoiła się, gdy skupiła swoją uwagę na córce. Kiedy uspokajała maleństwo po nieprzyjemnej pobudce na żądanie kobiety.
Nie odzywała się, kiedy przeszły do drugiego pokoju. Zerkała tylko co parę chwil na Aishę, gdy ta się pakowała. Zastanawiała się, czy mieli wszystko, ale chyba tak. Tyle by dali radę przetrwać, chociaż i bez tego byłoby to do zrobienia.
Uniosła wzrok na nią, kiedy zobaczyła wyciągniętą dłoń i usłyszała słowa. Zerknęła na monety w jej dłoni, a później na twarz, próbując zrozumieć, co właśnie miało miejsce. Upór zderzył się z rozsądkiem, sprawił, że zawahała się. Nie chciała pieniędzy, które oblepione były dramatem dzisiejszego dnia, okrucieństwem tej dwójki i krwią Jima. Z drugiej strony każdy knut był dla nich istotny, mógł poprawić sytuację. Kiedyś odtrąciłaby jej rękę, zbyt dumna, by przyjąć jałmużnę, ale dziś nie miała w sobie ani odrobiny dumy. Tylko dalej czuła opór, pogłębiający się przez nieufność. Nie wierzyła już w jej dobry gest ani jej, ani mężczyzny na dole. Wyrzucali ich na ulicę, a teraz co? Chciała ją jeszcze upokorzyć? Podkreślić, jak żałosna była, by przyjąć pieniądze od oprawców?
- Nie chcę ich.- odparła, patrząc na nią z nieufnością.- Nie chcę Twoich pieniędzy.- dodała, chcąc podkreślić, co szło za tą decyzją. Potrzebowała ich, ale po prostu nie mogła, nie chciała ryzykować. Nie obchodziło ją, że teraz postanowiła określić ją mądrą dziewczyną, że brzmiało to, jakby z jakiegoś niezrozumiałego powodu, chciała załagodzić sytuację. Nie wiedziała, co kieruje kobietą, więc nie zamierzała podejmować ryzyka. Nie tu i nie teraz.
Zmrużyła lekko oczy, gdy usłyszała, co powinna zrobić.
Może lepiej zmienić ścieżkę.
- Miałaś kiedyś w życiu kogoś, kogo kochałaś? Zostawiłabyś go, bo nie sprostał oczekiwaniom? To żałosne – mówiła z lekką złością, która zabarwiła głos, nadając mu ostrości.- Nie zostawię go, bo jest gorzej i trudniej. Robi co może, by było lepiej.- wiedziała, że te słowa nie padłyby jeszcze kilka tygodni temu. Nie miałyby takiego wydźwięku.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Chciałaby naprawdę móc zamknąć oczy. Udawać, że nie widzi, nie słyszy. Ale zmysły, jak na złość, zdawały się chwytać więcej wrażeń. Te, zwinięte w nieufną wrogość aurorki, w uprzedzenia, które tak otwarcie sugerowała, jakby w ogóle nie brała pod uwagę, że mogło być inaczej. Bolało ją wciskane kłamstwo, ale uparcie - milczała. Ignorowana jednak w większości przez kobietę, która wyraźnie zainteresowała się jej bratową i kołysaną w jej ramionach kruszyną. Czuła jak gniew pali krtań, opada na język niewysłowioną goryczą, jak drzy we krwi strachem, który bez przeszkód już od dłuższego czasu mieszał się z płynącymi łzami. Kiedyś, tak dawno - zdawało się - temu, słysząc o aurorach - mieściła ich w kategorii bohaterów. Tych walczących ze złem. Teraz, obraz się wywrócił, a rzeczywistość sama zweryfikowała naiwna historię. Bo - jak widać, wciąż była naiwna, wciąż, mimo tylu uprzedzeń, mierzyć musiała się z prawdą. Ludzie nie lubili inności, przypisując w pierwszej kolejności - to co złe. Taka była ludzka natura. Nie powinna się dziwić. Ale bolało tak samo za każdym razem.
- To jej mąż, proszę pani - odezwała się po raz pierwszy do aurorki, z jakimś płaczliwym niezrozumieniem. I nawet jeśli słowa nie były kierowane do niej, insynuacja, ze jej brat mógł w ogóle być zdolny do takich okropieństw, burzyła w niej krew poczuciem niesprawiedliwości - i mój brat - dodała, mają wrażenie, że wargi drżą jej nazbyt niespokojnie - on nas chroni, on jedyny - szlochała, starając się wytłumaczyć - dla niej - oczywistość. Czemu nie rozumiała?
Do spakowania nie miała wiele, kilka czystych, poskładanych, schludnie ubrań, kociołek, muszla i drobiazgi, które spakowała w torbie. Znowu, nie próbowała patrzeć na kobietę, oglądając się tylko na Eve, starając się wsłuchać w melodię, która służyć miała ukojeniu płaczu dziewczynki. Być może, w innych warunkach, dołączyłaby do nuconej melodii, ale bardziej starała się skupić opanowaniu własnych łez i nieporadnej czujności, jakby dyrygująca nimi kobieta, miała znienacka strzelić im zaklęciem w plecy.
Zbladła i poczerwieniała chwilę potem, gdy usłyszała co jeszcze mówiono o nich. Kurwienie. Zapowietrzyła się przełykanym gorzko wstydem. Palce zwinęły się w pięści, zaciskając na rączce kociołka, jakby metal był w stanie wchłonąć targające nią napięcie. Zgryzła wargi, nie chcąc odzywać się niepotrzebnie, nie kiedy paskudne zawstydzenie rozlało się przez smagłe policzki i osiadało w ciemni źrenic, niby połyskliwa tarcza. I chociaż gdzieś po głowie chodziło, by dać upust nazbieranej emocji, to lęk grał pierwsze skrzypce. Nawet mimo jakieś zmiany w podejściu nieznajomej - nie umiała zaufać, nie umiała dać wiary, w dobre intencje. Nie po tym co się działo. Nie, po wciąż huczącym w głowie ostrzeżeniu Jima i samego strachu - co działo się na dole. To sprawiało, że gdy niewielki tobołek znajdował się u jej boku, kiedy przelotnie spojrzała na zadbane pomieszczenie, załzawione spojrzenie uniosła na bratową, szukając i maleńkiej, dziecięcej twarzyczki wtulonej w jej ramiona - Mogę ją wziąć? - spytała cicho. Nieśmiało nawet, wplatając ciepło, które dedykowała rodzinie, tym ukochanym. Byc może, drobny ciężar niemowlęcia, było w stanie ukoić ból, kołysząc się w płaczliwej melodii jej łkania. I własnej, cichej kołysance, urwanej i poruszonej w tym samym momencie. Chciała być blisko. Mieć ją blisko. Zapomnieć, jakich okrutnych lekcji lubił udzielać los.
- To jej mąż, proszę pani - odezwała się po raz pierwszy do aurorki, z jakimś płaczliwym niezrozumieniem. I nawet jeśli słowa nie były kierowane do niej, insynuacja, ze jej brat mógł w ogóle być zdolny do takich okropieństw, burzyła w niej krew poczuciem niesprawiedliwości - i mój brat - dodała, mają wrażenie, że wargi drżą jej nazbyt niespokojnie - on nas chroni, on jedyny - szlochała, starając się wytłumaczyć - dla niej - oczywistość. Czemu nie rozumiała?
Do spakowania nie miała wiele, kilka czystych, poskładanych, schludnie ubrań, kociołek, muszla i drobiazgi, które spakowała w torbie. Znowu, nie próbowała patrzeć na kobietę, oglądając się tylko na Eve, starając się wsłuchać w melodię, która służyć miała ukojeniu płaczu dziewczynki. Być może, w innych warunkach, dołączyłaby do nuconej melodii, ale bardziej starała się skupić opanowaniu własnych łez i nieporadnej czujności, jakby dyrygująca nimi kobieta, miała znienacka strzelić im zaklęciem w plecy.
Zbladła i poczerwieniała chwilę potem, gdy usłyszała co jeszcze mówiono o nich. Kurwienie. Zapowietrzyła się przełykanym gorzko wstydem. Palce zwinęły się w pięści, zaciskając na rączce kociołka, jakby metal był w stanie wchłonąć targające nią napięcie. Zgryzła wargi, nie chcąc odzywać się niepotrzebnie, nie kiedy paskudne zawstydzenie rozlało się przez smagłe policzki i osiadało w ciemni źrenic, niby połyskliwa tarcza. I chociaż gdzieś po głowie chodziło, by dać upust nazbieranej emocji, to lęk grał pierwsze skrzypce. Nawet mimo jakieś zmiany w podejściu nieznajomej - nie umiała zaufać, nie umiała dać wiary, w dobre intencje. Nie po tym co się działo. Nie, po wciąż huczącym w głowie ostrzeżeniu Jima i samego strachu - co działo się na dole. To sprawiało, że gdy niewielki tobołek znajdował się u jej boku, kiedy przelotnie spojrzała na zadbane pomieszczenie, załzawione spojrzenie uniosła na bratową, szukając i maleńkiej, dziecięcej twarzyczki wtulonej w jej ramiona - Mogę ją wziąć? - spytała cicho. Nieśmiało nawet, wplatając ciepło, które dedykowała rodzinie, tym ukochanym. Byc może, drobny ciężar niemowlęcia, było w stanie ukoić ból, kołysząc się w płaczliwej melodii jej łkania. I własnej, cichej kołysance, urwanej i poruszonej w tym samym momencie. Chciała być blisko. Mieć ją blisko. Zapomnieć, jakich okrutnych lekcji lubił udzielać los.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Ostatnio zmieniony przez Aisha Doe dnia 29.04.24 16:55, w całości zmieniany 1 raz
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obserwował go z tej samej zdystansowanej pozycji, z ramionami splecionymi na piersi, krwawy kaszel, odruch, który doskonale znał, nieruchomą krtań, zastygniętą klatkę piersiową, widywał to w trakcie prawdziwych przesłuchań, widywał także w trakcie wycieńczających aurorskich szkoleń. Zastanawiał się, czy wytrzyma, nie spodziewał się sukcesu, ale młokos ponownie zaskoczył go hartem ducha i wytrzymał, wstrzymując wymioty. Patrzył, przyglądał się temu, ale nie reagował. Dostrzegał ból, fizyczny, nie tylko, gdy siłował się sam ze sobą wobec spływającej krwi. Mógł usłuchać go wcześniej, pohamować język. Nie zrobił tego, więc odebrał lekcję, której nie powinien łatwo zapomnieć. Głupio robił, wyskakując do nich w taki sposób. Jeśli zapamięta dzisiejszy ból, być może wstrzyma język przy kimś, kto będzie dla niego większym zagrożeniem niż oni. Wiedział, widział, że nie było mu nic poważnego, bo nie próbował wcale naprawdę zrobić mu krzywdy. Patrzył na to, w co uderza, unikał newralgicznych miejsc celowo.
I słuchał go - słuchał w milczeniu. Słuchał o tym, że darzyli konie miłością, nie wiedział nic o jego ludziach i zdawał sobie sprawę z tego, że mógł mu teraz próbować wmówić całkowicie wszystko, a on nie miałby podstaw, aby odejmować temu wiary, ale te konkretne słowa brzmiały wiarygodnie, bo widział Jamesa przy pracy. Widział go także w trakcie drzemki ucinanej w godzinach pracy, ale sposób, w jaki na niego wtedy zareagował, mówił więcej niż słowa. Żadna emocja nie odmalowała się na jego twarzy, gdy wspomniał o głodzie. Kiedyś pewnie powiedziałby to samo, ale ostatnie miesiące sprawiły, że zrozumiał, jak wiele człowiek - czarodziej - był w stanie zrobić, aby przetrwać, nawet wtedy, kiedy zdawało się, że trwa już właściwie po nic. Westchnął, na krótko uciekając od niego wzrokiem, gdy pogrążył się we wspomnieniach za koniem, którego stracił. Tak zrozumiał ze słów Neali - czy istniała jakakolwiek szansa, aby przetrwał? - ale po prawdzie do żywota zwierzęcia nie przywiązywał większej wagi. Zmierzał do sedna problemu, jakim ponownie stał się wóz pozbawiony konia, a skończył z dzieciakiem przechodzącym przy nim żałobę po klaczy, która przypadkiem znalazła się w epicentrum zdarzeń. Nie był pewien, czy powinien coś powiedzieć, bo młody patrzył prosto na niego. Złożyć kondolencje? Bez przesady, zostawił mu chwilę intymności, te rany wyglądały na świeże. Nie przepadał za zwierzętami. Nie lubiły go. Uwierzył mu, choć nie sprawiało to, by zamierzał wycofać się z danego słowa.
Dziurawy dach, nieszczelne ściany, popsuta oś, czymkolwiek była, krótko mówiąc - willa na kółkach. Nie brzmiało to jak praca na chwilę, nie brzmiało jak coś, co dało się naprawić w tydzień. Wymagało - na pewno - dużych nakładów. I umiejętności, Bill pewnie byłby w stanie coś z tym zrobić, ale też miał teraz dużo pracy. I tak nic im po wozie, który pojedzie bez dachu i ciepłych ścian.
- Jeśli są inni - powtórzył za nim, źrenice uniosły się wyżej, szukał jego spojrzenia własnym. Nie było innych, zginęli wszyscy. James nie mógł go przekonać, że żyjąc w ten sposób dało się żyć godnie, że brak higieny nie przeszkadzał w szczególności dziewczętom, że ciągłe rozjeżdżanie pasterskich pól i szukanie miejsca, w których można było wozy zatrzymać, nie było złym życiem. Że nie morzyły ich łatwo uleczalne choroby. Tęsknił do tego, bo tak się wychował, bo taki świat znał. Bo był wtedy dzieckiem, który nie czuł na barkach ciężaru odpowiedzialności ani za siebie ani za innych. Bo połowa trosk przyświecających wtedy jego rodzinie była mu nieznana. Ale wiedział też, że on nie przekona Jamesa, więc nie próbował. Może ten twór był w stanie działać - lepiej lub gorzej - gdy podróżowali całą grupą, ale nie taką, jaką tworzyli we czworo. Żyliby pod mostem, pewnie tak, czyja byłaby to wina? Na Jamesie ciążyła duża odpowiedzialność, nieadekwatnie duża względem jego możliwości. Zdawał sobie z tego sprawę, nawet jeśli w jego oczach niczego nie zmieniało.
- Możliwe - Że nie taki był ich cel, zhańbienie pamięci wielkiej bohaterki. - Ale to zrobiliście. Spaliście w jej łóżku, używaliście jej łazienki, jedliście z jej talerzy, korzystaliście z szaf, w których wisiały jej ubrania, a teraz brudzisz krwią jej kanapę... i wycierasz nos w jej obrus. - Serwetkę, nieważne, którą zresztą sam mu dał. - Choć nie wiadomo, czy całe to miasteczko w ogóle wciąż by istniało, gdyby nie profesor Bagshot. Pewnie o tym nie wiecie, ale my wszyscy, ja, ty, twoja córka, zawdzięczamy jej życie. - Ile mogli o tym wiedzieć? Niewiele. Czy Tonks im powiedział cokolwiek? To ona poprowadziła ich w krytycznej chwili, ona ich ukierunkowała, ona pomogła ocalić im kraj. Bez niej wszystko byłoby stracone. To ona uczyniła go kaleką, ale ten sam czyn pozwolił przetrwać wszystkiemu innemu. Działali na jej wezwanie i wykonywali jej polecenia. - Wiedzieliście, że ludzie Malfoya wiedzą o tym miejscu? Że sam Lord Voldemort wie, kim była Bathilda Bagshot? Że sam Lord Voldemort ma powody, poważne powody, mieć osobiste ambicje, żeby dotrzeć do jej sekretów? - spytał, bo nie mogli czuć wielkości zmarłej kobiety, ale z pewnością mogli poczuć wielkość - obrzydliwą i do cna zepsutą - ludzi, którzy byli nią zainteresowani. Szansa, że mogliby się nimi zainteresować przez wzgląd na to, gdzie mieszkali, nie była żadna. Tonks pewnie miał ich na oku, skoro pozwolił im tutaj zostać, ale rozmowa w pubie pozwoliła zrozumieć, że w razie jakichkolwiek problemów mieszkańcy Doliny nie pomogą podnieść alarmu na czas. Wielu z nich nie wie pewnie, czym jest ten dom, ani kim była mieszkająca tu ekscentryczna staruszka, spodziewał się też, że po takim czasie Ministerstwo Magii dawno już zrobiło tu swoją robotę, a nawet jeśli nie, to Zakon Feniksa równie dawno zabezpieczył pozostałości. Los Bathildy Bagshot był już melodią przeszłości, ale powinni o tym wiedzieć. Powinni mieć świadomość, w co się tutaj wpakowali. Uniósł wzrok, ponad Jamesa, by odnaleźć spojrzeniem portret kociego pupila czarownicy. Nigdy za nim nie przepadał, ale właściwie nie wiedział, co się z nim stało. Może Ptyś wciąż kręcił się gdzieś przy tym domu, a może już nie żył.
Powrócił ku niemu wzrokiem, gdy wspomniał o najmie, nie, miał rację, nie byłoby mu łatwo - zwłaszcza teraz, kiedy nikt nie ufał nikomu. - Próbowałeś? - spytał mimo to, bo znacznie lepiej od niego wiedział, że niemożliwe stawało się możliwe przy odpowiedniej determinacji. Nie mógł mówić o porażce ani o przeszkodach, gdy nawet nie próbował stanąć w szrankach. Mógł mówić o rezygnacji. Ucieczce lub dezercji. Nie widział nic gorszego od tego. Szanowałby jego wyznanie bardziej, gdyby było wsparte jakimkolwiek doświadczeniem, niezależnie od tego, czy efekt byłby taki sam, czy też nie. Miał obowiązek się starać. Nie dla siebie, dla nich. O podjęciu pracy mógł przecież powiedzieć to samo, a jednak ją znalazł, na dodatek zaskakująco przyzwoitą jak na jego ogólną ogładę.
- Słyszałem o paru, tyle będzie musiało mi wystarczyć. Może gdybyście rzeczywiście dali wyraz tej gościny i zaprosili sąsiadów, byliby bardziej wyrozumiali wobec nocnych hałasów - odparł w odpowiedzi na rozważania o cygańskich przyjęciach, ton jego głosu niezmiennie pozostawał spokojny. Nie wiedział, czym było pativ, wizja romskiej popijawy malowała w jego oczach obrazy ognia, alkoholu i krzyków. Pewnie tak się tutaj bawili, wśród swoich pilnowali ich chociaż starsi. Tutaj - nikt. Puścił te słowa mimo uszu, choć ociekały ironią i po prawdzie nie wiedział, czy były bardziej obietnicą czy groźbą. Ani jedno ani drugie nie miało szansy się ziścić, a młody miał już raczej dość.
Mógł być niewidzialny. Pewnie mógł, widział jego pokrętną odwagę, głupią, ale nadal odwagę. Dobrze o nim świadczyło, że był na to gotowy, choć zastanawiał się, jak długo ten zapał mógłby u niego wytrwać. To nie byłoby łatwe życie, a młody preferował rozwiązania łatwe. Ile czasu musiałoby minąć, żeby ciężar codzienności okazał się zbyt przytłaczający? Wróciliby do punktu wyjścia najdalej po kilku tygodniach, nawet gdyby udało im się przekonać mieszkańców, że Romki będą tutaj żyły według ich zasad.
- To dobrze - odparł krótko na jego dalsze wyznania, o pracy, o świadomości. Raz jeden wyraził - choć oszczędną - aprobatę, bo to, co powiedział, było ważne i powinien o tym wiedzieć. Pamiętać. Nie sądził, by kłamał, takich wyznan nie skladalo sie falszywie. Czy oklamywał samego siebie, tego wiedziec nie mogl. Nie był dobry w pochwałach, nie odjął od niego ostrego spojrzenia, choć dostrzegał szklistość jego oczu. Czy to było aż takie poświęcenie - pracować, żeby nie kraść? Zachował te słowa dla siebie. - Tak - przytaknął, trudno było się z nim nie zgodzić. - Inny cudzy dom zdecydowanie w dalszym ciągu będzie cudzy. - Zastanawiał się, czy sens tej konkluzji prędzej czy później do niego dotrze, ale chyba ostatecznie pogodził się z myślą, że raczej nie. Mogli mieć szczęście i trafić na miejsce, które faktycznie nikogo nie obchodziło. A mogli mieć pecha i trafić prosto pod nos aurorów odwiedzających ich, najwyraźniej wciąż tak samo zaskoczonych, regularnie co kilka miesięcy. Mógł żyć w ten sposób sam, ale nie z rodziną, nie z małym dzieckiem i jego matką. Czasy były trudne, ale na nadejście łatwiejszych się nie zanosiło.
Nie był głupi, domyślał się, że szmalcowników było pełno wszędzie, ale James nie mógł wiedzieć, ile czasu spędził z nimi ostatnio sam na sam. Zdążył się sporo nasłuchać o ich działalności, nawet pomimo zejścia z warty. Nie dopuścili go jeszcze do obowiązków, ale determinacja pomagała mu zdrowieć. Dbał o ciało. Przybierał na masie, jego skóra traciła trupią szarość, zapadnięte oczy zyskiwały ostrość spojrzenia. Był coraz silniejszy.
- Wiem - Że ich tutaj potrzebowali. Że było niebezpiecznie. Wszędzie teraz było. - Każdy rozsądny czarodziej zareagowałby nerwowo na obcych w swoim domu. Ale to nie jest wasz dom, tutaj to wy jestescie obcy - przypomniał cierpliwie. Weszli tu jak do siebie nie bez powodu, musieli to zrozumieć, że poprzez włamanie nie zyskali prawa do niczego, co znajdowało się w tym miejscu. Włamali się, a potem bronili tego, co ukradli, na dodatek przed ludźmi, którzy nie byli pod tym dachem intruzami i którzy mieli pełne prawo wystąpić dziś w imieniu zmarłej.
Mieszkańcy potrzebowali ich obecności, ale nigdy naprawdę jej nie docenią. Zupełnie jak ci gówniarze. Nikt nie lubił tych, którzy odpowiadali za rozlew krwi, wypierając to, że robili to za innych i po to, aby inni już nie musieli. Walczyć, umierać, bać się. Krew była krwią, brzydziła tak ona, jak ci, którzy dopuszczali się przemocy. Ich wizytacja tutaj nie była podyktowana aurorskim obowiązkiem, nie wykonywał ich teraz. Nie dostawali rozkazów tego typu, wysiedleń dzieciaków okupujących cudze domy, ale on nie podlegał teraz rozkazom wcale, tak jak nie był wcale na służbie. Pomagali miejscowym jak mogli. Tego wieczoru nie przyszli rozlewać krwi, przyszli temu zapobiec. - Wydaje ci się, że gdyby zamiast nas przyszedł tu rzeźnik z miasteczka razem z czarodziejem przekonanym, że przerobiliście jego zwierzę na koninę, ten dzień skończyłby się lepiej? - Nie, zaatakowaliby ich tak samo, jak zaatakowali dziś jego i Jackie, rozpędzając i tak już napiętą spiralę nienawiści, która doprowadziłaby do tragedii. Jeśli próbował wyrzucić mu, że powinien zająć się swoimi obowiązkami, celował źle. Zrobił to, co należało. Nie dlatego, że spodziewał się znaleźć w tym domu niebezpiecznych przestępców, a dlatego, że nienawiść była niebezpieczna. Jackie próbowała im to wytłumaczyć, ale wtedy jeszcze nie byli gotowi słuchać. - Zajmiemy się nimi - dodał po chwili. Szmalcownikami. Spojrzenie utknęło na jego twarzy o chwilę za długo, pytająco, czy jeśli zaczął ten temat, miał do powiedzenia więcej?
- Pokaż je - rzucił od niechcenia, może i brzmiało jak polecenie, ale nim nie było, James nie był w stanie go wykonać. Wypowiedział je raczej celem ostrzeżenia przed tym, co zamierzał zrobić - wiedział, że w pierwszym odruchu James poczuje się zagrożony, może będzie chciał uchronić się przed uderzeniem. Nachylił się, żeby wyciągnąć dokumenty ze spodni Jamesa. Nie cofnął się, stał nad nim, w milczeniu badawczo wodząc wzrokiem po zdjęciu, imieniu i nazwisku, statusie krwi. Nie znał ich prawdziwego statusu i nie pytał, dlaczego dokumenty są fałszywe. Status w papierach powinien zapewnić im bezpieczeństwo, pieczęć wyglądała na autentyczną, choć wydało mu się obrzydliwe, że wcale jej nie zmienili. Tyle mu wystarczy. Pokiwał głową sam do siebie, nie mówiąc nic, po czym przysiadł z powrotem na stole, naprzeciw niego. Nim odłożył papiery obok, zastukał kilka razy krańcami o blat, zbierając myśli. Zrobiłby wszystko. Powinien coś za to zrobić. Odwdzięczyć się. Nachylił się w jego stronę, wspierając się łokciami o kolana. - Chancery Lane 13 - odpowiedział w końcu. Mieszkanie było małe, za małe dla nich, w szczególności po tym, jak przyzwyczaili się do wygód tutaj. Ale mogli tam zamieszkać. Dawniej ulica miała wyższy prestiż niż ten, do którego przyzwyczajony był James i jego rodzina, ale spodziewał się, że niewiele dziś po nim zostało. To nie był rejon bogatych czarodziejów, choć definicja bogactwa zależała zawsze od perspektywy. - Numer 21. To obrzeża centrum, cicha i nie rzucająca się w oczy okolica, na południe od Camden. W mieście będziecie bardziej anonimowi, niż tutaj. Mieszkanie należało do jednego z naszych ludzi, ale zmarł jeszcze przed wojną. Szmalcownicy nie mają tam czego szukać. - Dziwną goryczą smakowały mu te słowa, nie potrafił w pełni powstrzymać cierpkiego grymasu twarzy. - Możliwe, że wnętrze jest przeszukane. Ludzie Ministerstwa mogli tam szukać informacji. Ale podobnie możliwe jest, że łóżka dalej nadają się do użytku. - Były dwa, łóżko i materac. Powinno im wystarczyć. - Drzwi mogą być wyłamane, ale z tym sobie poradzisz. - Prędzej czy później zaczną go szukać znowu, ale nie będą go szukać tam. Nietrudno będzie im dotrzeć do tego, gdzie przebywał. Wiedział, że budynek wciąż stał, rozmawiał z Maeve po powrocie. - Mogę dać ci słowo, że rodzina zmarłego nie upomni się o to miejsce przed końcem wojny. Ale to zachowasz dla siebie, bo im mniej będą wiedziały one - kiwnął głową na schody - tym wiarygodniej wypadną przed władzami, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Nie wiedział, kto pilnował teraz ulic Londynu, ale wiedział, że Ministerstwo Magii nie miało już swoich najlepszych ludzi. Wiedział o tym, bo był jednym z nich. Bo byli nimi jego przyjaciele i towarzysze broni. Została im banda nieporadnych idiotów. - Jeśli ktokolwiek was tam najdzie, powiecie prawdę, bo nikomu, kto tam przyjdzie, nie będzie zależało na tym miejscu. Ale w tej prawdzie nie będzie mnie. Znajdziesz to mieszkanie sam, zajmiecie je, żeby nie mieszkać pod mostem, tak jak powiedziałeś to mi - mówił powoli, ale zdecydowanie, chcąc, by przyswoił sobie każde jedno słowo. - Upewnisz się, że pyskata będzie potrafiła milczeć. Jeśli chce przeżyć, musi się tego nauczyć. Twoja córka będzie najbezpieczniejsza w rękach twojej siostry. Nie twoich, nie twojej żony. Ona zdenerwuje każdego. Ciebie nie będzie żałował nikt, a jeśli dasz się głupio zabić, zginą też one. Twoja siostra z dzieckiem wzbudzi litość i tak może zapewnić przetrwanie wam wszystkim. Niech udaje, ze jest jej. To bezpieczniejsze od ucieczki. - Pracował ze zwierzętami, powinien wiedzieć, czym kończy się próba ucieczki przed wściekłym psem. Pies miał cztery łapy, on tylko dwie nogi, nie mógł uciec. Tych, którzy zdolni byliby skrzywdzić wystraszoną dziewczynę z małym dzieckiem nie delegowano do patrolowania ulic stolicy. Nie wiedział tego, ale miał powody podejrzewać. Znał te sztuczki, uczulano go na nie, ale dopiero, gdy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę z tego, że mimo ich świadomości sam też dał dzisiaj Aishy odejść. Niezależnie od tego co zrobią, czy go usłuchają, czy ruszą własną drogą, ta rada mogła zapewnić im przetrwanie.
Jeśli tylko będą potrafili słuchać.
I słuchał go - słuchał w milczeniu. Słuchał o tym, że darzyli konie miłością, nie wiedział nic o jego ludziach i zdawał sobie sprawę z tego, że mógł mu teraz próbować wmówić całkowicie wszystko, a on nie miałby podstaw, aby odejmować temu wiary, ale te konkretne słowa brzmiały wiarygodnie, bo widział Jamesa przy pracy. Widział go także w trakcie drzemki ucinanej w godzinach pracy, ale sposób, w jaki na niego wtedy zareagował, mówił więcej niż słowa. Żadna emocja nie odmalowała się na jego twarzy, gdy wspomniał o głodzie. Kiedyś pewnie powiedziałby to samo, ale ostatnie miesiące sprawiły, że zrozumiał, jak wiele człowiek - czarodziej - był w stanie zrobić, aby przetrwać, nawet wtedy, kiedy zdawało się, że trwa już właściwie po nic. Westchnął, na krótko uciekając od niego wzrokiem, gdy pogrążył się we wspomnieniach za koniem, którego stracił. Tak zrozumiał ze słów Neali - czy istniała jakakolwiek szansa, aby przetrwał? - ale po prawdzie do żywota zwierzęcia nie przywiązywał większej wagi. Zmierzał do sedna problemu, jakim ponownie stał się wóz pozbawiony konia, a skończył z dzieciakiem przechodzącym przy nim żałobę po klaczy, która przypadkiem znalazła się w epicentrum zdarzeń. Nie był pewien, czy powinien coś powiedzieć, bo młody patrzył prosto na niego. Złożyć kondolencje? Bez przesady, zostawił mu chwilę intymności, te rany wyglądały na świeże. Nie przepadał za zwierzętami. Nie lubiły go. Uwierzył mu, choć nie sprawiało to, by zamierzał wycofać się z danego słowa.
Dziurawy dach, nieszczelne ściany, popsuta oś, czymkolwiek była, krótko mówiąc - willa na kółkach. Nie brzmiało to jak praca na chwilę, nie brzmiało jak coś, co dało się naprawić w tydzień. Wymagało - na pewno - dużych nakładów. I umiejętności, Bill pewnie byłby w stanie coś z tym zrobić, ale też miał teraz dużo pracy. I tak nic im po wozie, który pojedzie bez dachu i ciepłych ścian.
- Jeśli są inni - powtórzył za nim, źrenice uniosły się wyżej, szukał jego spojrzenia własnym. Nie było innych, zginęli wszyscy. James nie mógł go przekonać, że żyjąc w ten sposób dało się żyć godnie, że brak higieny nie przeszkadzał w szczególności dziewczętom, że ciągłe rozjeżdżanie pasterskich pól i szukanie miejsca, w których można było wozy zatrzymać, nie było złym życiem. Że nie morzyły ich łatwo uleczalne choroby. Tęsknił do tego, bo tak się wychował, bo taki świat znał. Bo był wtedy dzieckiem, który nie czuł na barkach ciężaru odpowiedzialności ani za siebie ani za innych. Bo połowa trosk przyświecających wtedy jego rodzinie była mu nieznana. Ale wiedział też, że on nie przekona Jamesa, więc nie próbował. Może ten twór był w stanie działać - lepiej lub gorzej - gdy podróżowali całą grupą, ale nie taką, jaką tworzyli we czworo. Żyliby pod mostem, pewnie tak, czyja byłaby to wina? Na Jamesie ciążyła duża odpowiedzialność, nieadekwatnie duża względem jego możliwości. Zdawał sobie z tego sprawę, nawet jeśli w jego oczach niczego nie zmieniało.
- Możliwe - Że nie taki był ich cel, zhańbienie pamięci wielkiej bohaterki. - Ale to zrobiliście. Spaliście w jej łóżku, używaliście jej łazienki, jedliście z jej talerzy, korzystaliście z szaf, w których wisiały jej ubrania, a teraz brudzisz krwią jej kanapę... i wycierasz nos w jej obrus. - Serwetkę, nieważne, którą zresztą sam mu dał. - Choć nie wiadomo, czy całe to miasteczko w ogóle wciąż by istniało, gdyby nie profesor Bagshot. Pewnie o tym nie wiecie, ale my wszyscy, ja, ty, twoja córka, zawdzięczamy jej życie. - Ile mogli o tym wiedzieć? Niewiele. Czy Tonks im powiedział cokolwiek? To ona poprowadziła ich w krytycznej chwili, ona ich ukierunkowała, ona pomogła ocalić im kraj. Bez niej wszystko byłoby stracone. To ona uczyniła go kaleką, ale ten sam czyn pozwolił przetrwać wszystkiemu innemu. Działali na jej wezwanie i wykonywali jej polecenia. - Wiedzieliście, że ludzie Malfoya wiedzą o tym miejscu? Że sam Lord Voldemort wie, kim była Bathilda Bagshot? Że sam Lord Voldemort ma powody, poważne powody, mieć osobiste ambicje, żeby dotrzeć do jej sekretów? - spytał, bo nie mogli czuć wielkości zmarłej kobiety, ale z pewnością mogli poczuć wielkość - obrzydliwą i do cna zepsutą - ludzi, którzy byli nią zainteresowani. Szansa, że mogliby się nimi zainteresować przez wzgląd na to, gdzie mieszkali, nie była żadna. Tonks pewnie miał ich na oku, skoro pozwolił im tutaj zostać, ale rozmowa w pubie pozwoliła zrozumieć, że w razie jakichkolwiek problemów mieszkańcy Doliny nie pomogą podnieść alarmu na czas. Wielu z nich nie wie pewnie, czym jest ten dom, ani kim była mieszkająca tu ekscentryczna staruszka, spodziewał się też, że po takim czasie Ministerstwo Magii dawno już zrobiło tu swoją robotę, a nawet jeśli nie, to Zakon Feniksa równie dawno zabezpieczył pozostałości. Los Bathildy Bagshot był już melodią przeszłości, ale powinni o tym wiedzieć. Powinni mieć świadomość, w co się tutaj wpakowali. Uniósł wzrok, ponad Jamesa, by odnaleźć spojrzeniem portret kociego pupila czarownicy. Nigdy za nim nie przepadał, ale właściwie nie wiedział, co się z nim stało. Może Ptyś wciąż kręcił się gdzieś przy tym domu, a może już nie żył.
Powrócił ku niemu wzrokiem, gdy wspomniał o najmie, nie, miał rację, nie byłoby mu łatwo - zwłaszcza teraz, kiedy nikt nie ufał nikomu. - Próbowałeś? - spytał mimo to, bo znacznie lepiej od niego wiedział, że niemożliwe stawało się możliwe przy odpowiedniej determinacji. Nie mógł mówić o porażce ani o przeszkodach, gdy nawet nie próbował stanąć w szrankach. Mógł mówić o rezygnacji. Ucieczce lub dezercji. Nie widział nic gorszego od tego. Szanowałby jego wyznanie bardziej, gdyby było wsparte jakimkolwiek doświadczeniem, niezależnie od tego, czy efekt byłby taki sam, czy też nie. Miał obowiązek się starać. Nie dla siebie, dla nich. O podjęciu pracy mógł przecież powiedzieć to samo, a jednak ją znalazł, na dodatek zaskakująco przyzwoitą jak na jego ogólną ogładę.
- Słyszałem o paru, tyle będzie musiało mi wystarczyć. Może gdybyście rzeczywiście dali wyraz tej gościny i zaprosili sąsiadów, byliby bardziej wyrozumiali wobec nocnych hałasów - odparł w odpowiedzi na rozważania o cygańskich przyjęciach, ton jego głosu niezmiennie pozostawał spokojny. Nie wiedział, czym było pativ, wizja romskiej popijawy malowała w jego oczach obrazy ognia, alkoholu i krzyków. Pewnie tak się tutaj bawili, wśród swoich pilnowali ich chociaż starsi. Tutaj - nikt. Puścił te słowa mimo uszu, choć ociekały ironią i po prawdzie nie wiedział, czy były bardziej obietnicą czy groźbą. Ani jedno ani drugie nie miało szansy się ziścić, a młody miał już raczej dość.
Mógł być niewidzialny. Pewnie mógł, widział jego pokrętną odwagę, głupią, ale nadal odwagę. Dobrze o nim świadczyło, że był na to gotowy, choć zastanawiał się, jak długo ten zapał mógłby u niego wytrwać. To nie byłoby łatwe życie, a młody preferował rozwiązania łatwe. Ile czasu musiałoby minąć, żeby ciężar codzienności okazał się zbyt przytłaczający? Wróciliby do punktu wyjścia najdalej po kilku tygodniach, nawet gdyby udało im się przekonać mieszkańców, że Romki będą tutaj żyły według ich zasad.
- To dobrze - odparł krótko na jego dalsze wyznania, o pracy, o świadomości. Raz jeden wyraził - choć oszczędną - aprobatę, bo to, co powiedział, było ważne i powinien o tym wiedzieć. Pamiętać. Nie sądził, by kłamał, takich wyznan nie skladalo sie falszywie. Czy oklamywał samego siebie, tego wiedziec nie mogl. Nie był dobry w pochwałach, nie odjął od niego ostrego spojrzenia, choć dostrzegał szklistość jego oczu. Czy to było aż takie poświęcenie - pracować, żeby nie kraść? Zachował te słowa dla siebie. - Tak - przytaknął, trudno było się z nim nie zgodzić. - Inny cudzy dom zdecydowanie w dalszym ciągu będzie cudzy. - Zastanawiał się, czy sens tej konkluzji prędzej czy później do niego dotrze, ale chyba ostatecznie pogodził się z myślą, że raczej nie. Mogli mieć szczęście i trafić na miejsce, które faktycznie nikogo nie obchodziło. A mogli mieć pecha i trafić prosto pod nos aurorów odwiedzających ich, najwyraźniej wciąż tak samo zaskoczonych, regularnie co kilka miesięcy. Mógł żyć w ten sposób sam, ale nie z rodziną, nie z małym dzieckiem i jego matką. Czasy były trudne, ale na nadejście łatwiejszych się nie zanosiło.
Nie był głupi, domyślał się, że szmalcowników było pełno wszędzie, ale James nie mógł wiedzieć, ile czasu spędził z nimi ostatnio sam na sam. Zdążył się sporo nasłuchać o ich działalności, nawet pomimo zejścia z warty. Nie dopuścili go jeszcze do obowiązków, ale determinacja pomagała mu zdrowieć. Dbał o ciało. Przybierał na masie, jego skóra traciła trupią szarość, zapadnięte oczy zyskiwały ostrość spojrzenia. Był coraz silniejszy.
- Wiem - Że ich tutaj potrzebowali. Że było niebezpiecznie. Wszędzie teraz było. - Każdy rozsądny czarodziej zareagowałby nerwowo na obcych w swoim domu. Ale to nie jest wasz dom, tutaj to wy jestescie obcy - przypomniał cierpliwie. Weszli tu jak do siebie nie bez powodu, musieli to zrozumieć, że poprzez włamanie nie zyskali prawa do niczego, co znajdowało się w tym miejscu. Włamali się, a potem bronili tego, co ukradli, na dodatek przed ludźmi, którzy nie byli pod tym dachem intruzami i którzy mieli pełne prawo wystąpić dziś w imieniu zmarłej.
Mieszkańcy potrzebowali ich obecności, ale nigdy naprawdę jej nie docenią. Zupełnie jak ci gówniarze. Nikt nie lubił tych, którzy odpowiadali za rozlew krwi, wypierając to, że robili to za innych i po to, aby inni już nie musieli. Walczyć, umierać, bać się. Krew była krwią, brzydziła tak ona, jak ci, którzy dopuszczali się przemocy. Ich wizytacja tutaj nie była podyktowana aurorskim obowiązkiem, nie wykonywał ich teraz. Nie dostawali rozkazów tego typu, wysiedleń dzieciaków okupujących cudze domy, ale on nie podlegał teraz rozkazom wcale, tak jak nie był wcale na służbie. Pomagali miejscowym jak mogli. Tego wieczoru nie przyszli rozlewać krwi, przyszli temu zapobiec. - Wydaje ci się, że gdyby zamiast nas przyszedł tu rzeźnik z miasteczka razem z czarodziejem przekonanym, że przerobiliście jego zwierzę na koninę, ten dzień skończyłby się lepiej? - Nie, zaatakowaliby ich tak samo, jak zaatakowali dziś jego i Jackie, rozpędzając i tak już napiętą spiralę nienawiści, która doprowadziłaby do tragedii. Jeśli próbował wyrzucić mu, że powinien zająć się swoimi obowiązkami, celował źle. Zrobił to, co należało. Nie dlatego, że spodziewał się znaleźć w tym domu niebezpiecznych przestępców, a dlatego, że nienawiść była niebezpieczna. Jackie próbowała im to wytłumaczyć, ale wtedy jeszcze nie byli gotowi słuchać. - Zajmiemy się nimi - dodał po chwili. Szmalcownikami. Spojrzenie utknęło na jego twarzy o chwilę za długo, pytająco, czy jeśli zaczął ten temat, miał do powiedzenia więcej?
- Pokaż je - rzucił od niechcenia, może i brzmiało jak polecenie, ale nim nie było, James nie był w stanie go wykonać. Wypowiedział je raczej celem ostrzeżenia przed tym, co zamierzał zrobić - wiedział, że w pierwszym odruchu James poczuje się zagrożony, może będzie chciał uchronić się przed uderzeniem. Nachylił się, żeby wyciągnąć dokumenty ze spodni Jamesa. Nie cofnął się, stał nad nim, w milczeniu badawczo wodząc wzrokiem po zdjęciu, imieniu i nazwisku, statusie krwi. Nie znał ich prawdziwego statusu i nie pytał, dlaczego dokumenty są fałszywe. Status w papierach powinien zapewnić im bezpieczeństwo, pieczęć wyglądała na autentyczną, choć wydało mu się obrzydliwe, że wcale jej nie zmienili. Tyle mu wystarczy. Pokiwał głową sam do siebie, nie mówiąc nic, po czym przysiadł z powrotem na stole, naprzeciw niego. Nim odłożył papiery obok, zastukał kilka razy krańcami o blat, zbierając myśli. Zrobiłby wszystko. Powinien coś za to zrobić. Odwdzięczyć się. Nachylił się w jego stronę, wspierając się łokciami o kolana. - Chancery Lane 13 - odpowiedział w końcu. Mieszkanie było małe, za małe dla nich, w szczególności po tym, jak przyzwyczaili się do wygód tutaj. Ale mogli tam zamieszkać. Dawniej ulica miała wyższy prestiż niż ten, do którego przyzwyczajony był James i jego rodzina, ale spodziewał się, że niewiele dziś po nim zostało. To nie był rejon bogatych czarodziejów, choć definicja bogactwa zależała zawsze od perspektywy. - Numer 21. To obrzeża centrum, cicha i nie rzucająca się w oczy okolica, na południe od Camden. W mieście będziecie bardziej anonimowi, niż tutaj. Mieszkanie należało do jednego z naszych ludzi, ale zmarł jeszcze przed wojną. Szmalcownicy nie mają tam czego szukać. - Dziwną goryczą smakowały mu te słowa, nie potrafił w pełni powstrzymać cierpkiego grymasu twarzy. - Możliwe, że wnętrze jest przeszukane. Ludzie Ministerstwa mogli tam szukać informacji. Ale podobnie możliwe jest, że łóżka dalej nadają się do użytku. - Były dwa, łóżko i materac. Powinno im wystarczyć. - Drzwi mogą być wyłamane, ale z tym sobie poradzisz. - Prędzej czy później zaczną go szukać znowu, ale nie będą go szukać tam. Nietrudno będzie im dotrzeć do tego, gdzie przebywał. Wiedział, że budynek wciąż stał, rozmawiał z Maeve po powrocie. - Mogę dać ci słowo, że rodzina zmarłego nie upomni się o to miejsce przed końcem wojny. Ale to zachowasz dla siebie, bo im mniej będą wiedziały one - kiwnął głową na schody - tym wiarygodniej wypadną przed władzami, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Nie wiedział, kto pilnował teraz ulic Londynu, ale wiedział, że Ministerstwo Magii nie miało już swoich najlepszych ludzi. Wiedział o tym, bo był jednym z nich. Bo byli nimi jego przyjaciele i towarzysze broni. Została im banda nieporadnych idiotów. - Jeśli ktokolwiek was tam najdzie, powiecie prawdę, bo nikomu, kto tam przyjdzie, nie będzie zależało na tym miejscu. Ale w tej prawdzie nie będzie mnie. Znajdziesz to mieszkanie sam, zajmiecie je, żeby nie mieszkać pod mostem, tak jak powiedziałeś to mi - mówił powoli, ale zdecydowanie, chcąc, by przyswoił sobie każde jedno słowo. - Upewnisz się, że pyskata będzie potrafiła milczeć. Jeśli chce przeżyć, musi się tego nauczyć. Twoja córka będzie najbezpieczniejsza w rękach twojej siostry. Nie twoich, nie twojej żony. Ona zdenerwuje każdego. Ciebie nie będzie żałował nikt, a jeśli dasz się głupio zabić, zginą też one. Twoja siostra z dzieckiem wzbudzi litość i tak może zapewnić przetrwanie wam wszystkim. Niech udaje, ze jest jej. To bezpieczniejsze od ucieczki. - Pracował ze zwierzętami, powinien wiedzieć, czym kończy się próba ucieczki przed wściekłym psem. Pies miał cztery łapy, on tylko dwie nogi, nie mógł uciec. Tych, którzy zdolni byliby skrzywdzić wystraszoną dziewczynę z małym dzieckiem nie delegowano do patrolowania ulic stolicy. Nie wiedział tego, ale miał powody podejrzewać. Znał te sztuczki, uczulano go na nie, ale dopiero, gdy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę z tego, że mimo ich świadomości sam też dał dzisiaj Aishy odejść. Niezależnie od tego co zrobią, czy go usłuchają, czy ruszą własną drogą, ta rada mogła zapewnić im przetrwanie.
Jeśli tylko będą potrafili słuchać.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miała ochotę cały czas wzdychać - ze zniecierpliwienia całą sytuacją, ze złości, bo ta nagła odezwa mieszkańca Doliny Godryka przerwała jej spotkanie, na którym okrutnie jej zależało, z bezradności, bo te dziewczyny nie chciały słuchać, a ich indywidualność wypływała już jej uszami. Więc westchnęła, ale dzisiaj prawdopodobnie po raz ostatni, kwitując w ten sposób brak jakiegokolwiek zdrowego rozsądku z ich strony. Albo właściwie ze strony widocznie starszej z Cyganek, młodszej winić nie za bardzo miała jak, była ofiarą podobnie jak dziecko trzymane w rękach przez matkę. Chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. Miały zupełnie inne spojrzenie na tę sytuację i aktualnie nie było jak z tego chociaż i glinianej miski ulepić.
- Domyślam się, że nie jest wam łatwo, o ile dobrze kojarzę, to Cyganie mieszkali w taborach, ale wy nawet nie próbujecie poprawić swojej sytuacji. Wkradacie się do domu, który dla Doliny znaczy wszystko, zajmujecie go bezprawnie i nawet nie dbacie o to, żeby chociaż udawać, że was tu nie ma. Dzieci urodzone wojennym czasem powinny być chowane w ciszy, ale wy o to nie dbacie, ty o to nie dbasz jako jego matka, zgadzając się na huczne imprezy na cześć nowego życia, chociaż dookoła mieszkają ludzie, którzy was tu nie chcą - z obojętnie jakiego problemu - i którzy mogą raz dwa skrzyknąć się i wyciągnąć was stąd siłą, obojętnie czy żywych, czy martwych. Ludzie pragnący sprawiedliwości wyżywają się na tych, którzy najmniej na to zasługują, ale wtedy cel uświęca środki. Zamiast się buntować, trzeba trochę utemperować język i być czasami grzecznym. - musiała ugryźć się w język niedostatecznie mocno, bo słowa wylały się wartkim strumieniem. Schowała pieniądze, skoro ich nie chciała. Rineheart nie miała zamiaru powtarzać i prosić, żeby je wzięły, bo, wspominając słowa ojca, prosi to się świnia. Decyzja była odpowiedzialnością Cyganki. - Mąż, brat, kuzyn, dziadek czy ojciec, wszystko jedno. To mężczyzna i powinien o was zadbać, przede wszystkim o wasze bezpieczeństwo. Młody wiek nie jest usprawiedliwieniem, ani waszym, ani jego. - patrzyła na nie z uwagą, mnąc delikatnie zębami wewnętrzny kącik ust. Musiała przy tym wyglądać jak swoja własna ciotka. Ta, której tak nie cierpiała. - Oczekiwaniom? Na dupę Merlina, w głowie ci się poprzewracało od tej miłości. Zostawiłabym go, gdyby dostał w okolicy łatkę recydywisty, atakował funkcjonariuszy państwowych i włamywał się do domów. - syknęła do niej. Obie wciąż były uparte i ducha miały niestrapionego czymkolwiek, co działo się dookoła. Może kamienie, które rzucano Cyganom, wyrzeźbiły w nich syczące, palące piętno; może były ciężarem pokoleń. Pokręciła tylko głową. Nie wiedziała, gdzie pójdą, ale coraz mniej chciała im w tym pomagać, głównie dlatego, że tej pomocy pewnie nie przyjmą. - Idziemy na dół, dokończymy rozmowę w salonie, w towarzystwie waszego męża i brata - ostatnie słowa wypowiedziała z gorzką ironią. Dłonią wskazała im schody, sama kończąc pochód swoją sylwetką. Zakończyła zaklęcie, pogrążając korytarz w wieczornych ciemnościach. - Niech młoda weźmie dziecko, pokażesz mi śmietnik, do którego wyrzuciliście resztki z obiadu. Utrzymujesz, że nie kradniecie koni, więc obym nie znalazła tam zgniłego kopyta - burknęła w ostatnich słowa.
Zerknęła do salonu, sprawdzając, w jakiej sytuacji był Brendan i młodzieniaszek, który zapewne wciąż miał jej wiele do zarzucenia.
- Spakowane i gotowe do wyprowadzki - zaraportowała głośniej, stojąc przy kuchni, w której spodziewała się znaleźć śmietnik i całą jego zawartość, cokolwiek mogło to być. - Ja tylko sprawdzę, co mieli dzisiaj na menu - poruszyła zachęcająco brwiami na Eve, oczekując od niej wskazania kierunku. Wiadro stało pod stołem, nie zauważyła go wcześniej. Przykucnęła, przyciągnęła je bliżej siebie i zerknęła do środka, potrząsając na tyle, żeby rozejrzeć się w odpadkach. Ziarna spalonej kaszy, papiery, gnijąca piętka od chleba, bliżej niezidentyfikowane resztki. I ości. Połowiczny szkielet, jakieś pojedyncze, większe i mniejsze, skrawki skóry, nie wysuszonej na wiór. Świeże. Kosz położyła na miejsce, otrzepała dłonie i wróciła do korytarza, ramieniem opierając się o futrynę. - Żadnego konia, Bren, ani żywego, ani martwego. Znalazłam tylko rybie ości i jakieś stare śmieci. Nic ciekawego.
Ani podejrzanego, ale tego dodawać już nie zamierzała.
- Domyślam się, że nie jest wam łatwo, o ile dobrze kojarzę, to Cyganie mieszkali w taborach, ale wy nawet nie próbujecie poprawić swojej sytuacji. Wkradacie się do domu, który dla Doliny znaczy wszystko, zajmujecie go bezprawnie i nawet nie dbacie o to, żeby chociaż udawać, że was tu nie ma. Dzieci urodzone wojennym czasem powinny być chowane w ciszy, ale wy o to nie dbacie, ty o to nie dbasz jako jego matka, zgadzając się na huczne imprezy na cześć nowego życia, chociaż dookoła mieszkają ludzie, którzy was tu nie chcą - z obojętnie jakiego problemu - i którzy mogą raz dwa skrzyknąć się i wyciągnąć was stąd siłą, obojętnie czy żywych, czy martwych. Ludzie pragnący sprawiedliwości wyżywają się na tych, którzy najmniej na to zasługują, ale wtedy cel uświęca środki. Zamiast się buntować, trzeba trochę utemperować język i być czasami grzecznym. - musiała ugryźć się w język niedostatecznie mocno, bo słowa wylały się wartkim strumieniem. Schowała pieniądze, skoro ich nie chciała. Rineheart nie miała zamiaru powtarzać i prosić, żeby je wzięły, bo, wspominając słowa ojca, prosi to się świnia. Decyzja była odpowiedzialnością Cyganki. - Mąż, brat, kuzyn, dziadek czy ojciec, wszystko jedno. To mężczyzna i powinien o was zadbać, przede wszystkim o wasze bezpieczeństwo. Młody wiek nie jest usprawiedliwieniem, ani waszym, ani jego. - patrzyła na nie z uwagą, mnąc delikatnie zębami wewnętrzny kącik ust. Musiała przy tym wyglądać jak swoja własna ciotka. Ta, której tak nie cierpiała. - Oczekiwaniom? Na dupę Merlina, w głowie ci się poprzewracało od tej miłości. Zostawiłabym go, gdyby dostał w okolicy łatkę recydywisty, atakował funkcjonariuszy państwowych i włamywał się do domów. - syknęła do niej. Obie wciąż były uparte i ducha miały niestrapionego czymkolwiek, co działo się dookoła. Może kamienie, które rzucano Cyganom, wyrzeźbiły w nich syczące, palące piętno; może były ciężarem pokoleń. Pokręciła tylko głową. Nie wiedziała, gdzie pójdą, ale coraz mniej chciała im w tym pomagać, głównie dlatego, że tej pomocy pewnie nie przyjmą. - Idziemy na dół, dokończymy rozmowę w salonie, w towarzystwie waszego męża i brata - ostatnie słowa wypowiedziała z gorzką ironią. Dłonią wskazała im schody, sama kończąc pochód swoją sylwetką. Zakończyła zaklęcie, pogrążając korytarz w wieczornych ciemnościach. - Niech młoda weźmie dziecko, pokażesz mi śmietnik, do którego wyrzuciliście resztki z obiadu. Utrzymujesz, że nie kradniecie koni, więc obym nie znalazła tam zgniłego kopyta - burknęła w ostatnich słowa.
Zerknęła do salonu, sprawdzając, w jakiej sytuacji był Brendan i młodzieniaszek, który zapewne wciąż miał jej wiele do zarzucenia.
- Spakowane i gotowe do wyprowadzki - zaraportowała głośniej, stojąc przy kuchni, w której spodziewała się znaleźć śmietnik i całą jego zawartość, cokolwiek mogło to być. - Ja tylko sprawdzę, co mieli dzisiaj na menu - poruszyła zachęcająco brwiami na Eve, oczekując od niej wskazania kierunku. Wiadro stało pod stołem, nie zauważyła go wcześniej. Przykucnęła, przyciągnęła je bliżej siebie i zerknęła do środka, potrząsając na tyle, żeby rozejrzeć się w odpadkach. Ziarna spalonej kaszy, papiery, gnijąca piętka od chleba, bliżej niezidentyfikowane resztki. I ości. Połowiczny szkielet, jakieś pojedyncze, większe i mniejsze, skrawki skóry, nie wysuszonej na wiór. Świeże. Kosz położyła na miejsce, otrzepała dłonie i wróciła do korytarza, ramieniem opierając się o futrynę. - Żadnego konia, Bren, ani żywego, ani martwego. Znalazłam tylko rybie ości i jakieś stare śmieci. Nic ciekawego.
Ani podejrzanego, ale tego dodawać już nie zamierzała.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Ostatnio zmieniony przez Jackie Rineheart dnia 29.04.24 13:31, w całości zmieniany 1 raz
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przytrzymywał materiał przy nosie — rzeczywiście nie dbając o to, czy był to obrus, czy skrawek koszuli, czy kuchenna ścierka. Ból nie zelżał, ale się zmieniał. Przestawał emanować gorącem jak żywym ogniem, stawał się tępy i irytujący bardziej niż dotkliwy. Nie pierwszy raz dostał w zęby, nie pierwszy raz z nosa tryskała krew. Nie był już prosty, lekki garb u szczytu grzbietu świadczył o wielokrotnych stłuczeniach i szkodach. Teraz spuchł, nabrał odcień czerwieni i fioletów. Nie potrafił przez niego oddychać, oddychał więc cieżko przez gardło, chrapliwie. — Dla zmarłych ludzie gotowi są poświęcić żywych — wymamrotał przez zakrwawioną serwetkę, która skryła częściowo smutny, pełen goryczy i nieszczęścia uśmiech. Nieładny, żałosny. Wiele to mówiło o ludzkich priorytetach, o porządku tego świata. Wiedział, że nie mieli żadnego obowiązku wobec nich, nie musieli przejawiać litości. To odkrycie go zwyczajnie przygnębiło, rozczarowało, a jednocześnie było jak surowa nauczka, że widział w życiu już wystarczająco, by wyzbyć się dziecięcej naiwności; sądził, że dobrze znał rządzące tym światem prawa i zasady. Może rozczarowanie wynikało z czegoś innego — może po prostu nadawał najdroższemu Neali bratu ludzkich cech, ludzkich emocji, nie wiedząc kim naprawdę był. Mierzył go swoją miarą błędnie, różniło ich wszystko. — Dla idei, dla pamięci, dla racji i nauczki dla głupców poświęcić życie niewinnego dziecka. — Ich samych miał za głupców, nie sposób było nie zgodzić się z zarzutami, z którymi do nich przyszli. Nikt ich nie chciał, nikt ich nie mógł znieść. Tak jak oni nie mogli znieść innych, całe pokolenia pracowały na tą reputację, niechęć, na krytykę, zmuszając rodzące się dzieci, by tkwiły tylko ze sobą, u ich boku — tam, gdzie będą bezpieczne. I tam, przy bliskich i krewnych dziś tacy by byli. Z dumą i butą zadzierając głowę przed wszystkimi. Bez nich byli sami, byli wyrzutkami. Ochłapem, który należało sprzątnąć z widoku, tylko dlatego, że psuł czyjeś samopoczucie. Ludzie nie różnili się od siebie aż tak bardzo. Ci czysto krwiści, ci bogaci, od tych biednych i poszkodowanych. Wszyscy potrafili stać się wrogami w jednej chwili. Nie powinien być zaskoczony, choć Eve uważała, że Gillie zyskała sympatię wiejskich gospodyń. Trudno mu było w to uwierzyć i nie mylił się, wiedząc, że w fałszywych zachwytach czaił się jad i zawiść. Nie wiedział o tym, że profesor Bagshot uratowała kogokolwiek i dla kogoś tak małego jak on nie miało to znaczenia teraz i nie robiło na nim żadnego wrażenia. Był jednostką, której życie zależało od wielu zmiennych, mógł zostać zabity już wtedy w taborze. Mógł umrzeć z głodu wiele tygodni później, a nawet zdechnąć w Tower jak szczur. Ratunek idolki Zakonu Feniksa nie miał dla niego wartości, tak jak on, jak i jego rodzina mogła nie żyć już dawno. Długo myślał nawet o tym, że lepiej by się stało, gdyby nie przetrwali. I długo myślał o tym, że wcale nie chciał już żyć. Jego świat był mały, o wiele mniejszy niż sądził siedzący przed nim auror. Nie było w nim społeczeństwa Wielkiej Brytanii i nie było całej ludzkości, a jego mały rozum nie był w stanie wyobrazić sobie spraw tak wielkich. Myślał tylko o ludziach, których kochał, reszta była prawie bez znaczenia. Dlatego milczał, nie chcąc zdradzać się ze swoim lekceważeniem. Pokręcił tylko głową. Nie, nie wiedział o tym. Nie podniósł na niego wzroku też wtedy, gdy wspomniał o ludziach Voldemorta. Nie było różnicy, czy byli to szmalcownicy, czy jebnięci fanatycy. Dziś nie miało już nawet znaczenia czy byli to mieszkańcy Doliny Godryka, którzy chcieli ich stad wypędzić. Wszyscy byli tacy sami, wszyscy. Pokręcił głową raz jeszcze, serwetka coraz wolniej barwiła się szkarłatem. Krew powoli krzepła w nosie.
— Kiedy... tu przyszliśmy... wszystko było... zdemolowane. — Jakby co najmniej kilka razy ktoś przewrócił to miejsce do góry nogami. Czy byli to bezdomni, czy ludzie Voldemorta, czy rozbójnicy, wszystko jedno. — Dlaczego nikt... z Zakonu... nie zadbał o to miejsce... jeśli jest tak ważne? Uprzątnęliśmy tu... Zadbaliśmy... o ten dom... — I wybrali go tylko dlatego, ze był pusty. Mieli rację. Weszli tu i zostali tylko dlatego, że zdawał się być niszczejącym kawałkiem budynku, którego nikt nie chciał, o którego nikt nie dbał. Marne to było wytłumaczenie, ale nie chciał, by patrzył na niego w ten sposób. By oceniał go tak krytycznie i niesprawiedliwie. Było wiele rzeczy, których nie rozumieli, które im zarzucali. Wiele okrutnych stwierdzeń i nieprawdziwych osądów. I zdawał sobie sprawę z tego, że próbował mu to wytłumaczyć tylko i wyłącznie przez wzgląd na Nealę. Gdyby nie ona, nie zależałoby mu na zdaniu tego człowieka. Na jego zrozumieniu. I rozumiał dlaczego Eve tak zareagowała, choć zdawał sobie sprawę, że miała w zanadrzu znacznie więcej sztuczek i gier, którymi mogłaby się wybronić.
— Nie — nie próbował; nie miał powodu by kłamać. Nie podnosił na niego wziąż wzroku. To pytanie było głupie, podobnie jak te wszystkie rady, że by móc wystarczyło chcieć. Nie tracił energii i czasu na sięganie po to, co było poza jego zasięgiem, miał jej wystarczająco mało już, by radzić sobie ze wszystkimi pozostałymi trudnościami, jakie ich napotykały. Nie widział sensu się z tego tłumaczyć. Gdyby był tu Thomas byłoby im łatwiej to ogarnąć, byłoby ich dwóch, ale został z tym wszystkim sam. Już wystarczającą naiwnością było zakładanie, że mieszkańcy niewielkiej mieściny nie będą na nich zwracać uwagi. Nonszalancją wydawało mu się próbowanie wynajęcia mieszkania, zwłaszcza, że nie miał za co, a pensja, którą dostawał u Weasleyów ledwie wystarczała na to, by nie głodowali. Naprawdę Weasley tego nie wiedział? Myślał, że za tę pracę mógł całą trójkę wyżywić i zapłacić jakikolwiek czynsz? Nie musiał na niego patrzeć by wiedzieć, że był rozczarowany brakiem próby, tak jak każdego w jego sytuacji brano za zwykłego lenia. Ale był niemalże pewien, że spędził na pracy o wiele więcej czasu niż ta durna kobieta, z którą tu przyszedł. Która w kilku minutach udowodniła mu, że żąda traktowania ją jako ważną bo dano jej ten przywilej odgórnie.
— Spędziliśmy... z przyjaciółmi sylwestra. I świętowaliśmy narodziny... mojej córki, więc tak... parę— uświadomił go. Tyle właśnie tego było. — Nie mieliśmy... powodu do zabaw. Ani nastroju. — Te dwa wydarzenia dzieliły miesiące; nie sądził, by to cokolwiek zmieniło. Czy Neala wyjawiła bratu, że siedział w areszcie? Czy zdradziła mu za co? Obawiał się tej myśli, już wystarczająco złe światło na niego padało. O prawdę nikt nie dbał. — Ale tak... może... Pewnie tak — odpowiedział beznamiętnie, posłusznie się z nim zgadzając. Nie wypadało mu inaczej niż tylko przyjąć narzuconą wersję, choć uporczywie starał się między tym przemycić tyle prawdy o tym jak tu żyli i co robili, ile tylko się dało. Czy te spotkania były taką wielką zbrodnią? I taką hańbą? Nie pytał. Nie chciał wiedzieć więcej. Rozumiał zarówno swoje położenie, jak i zarzuty. Martwiła go nadchodząca noc, najbliższa przyszłość. Martwiło go to, jak poradzą sobie z małą. Jak zapewni jej bezpieczeństwo. Głowa zbyt go wciąż bolała, by się nad tym lepiej zastanawiał, ale przerażało go to bardziej niż wizja kolejnego ciosu.
Rozumiał, co próbował mu przekazać, ale nie mógł się z nim zgodzić. Własność nieboszczyków może była cudza, ale mogła ratować życie tym, którzy wciąż musieli mierzyć się z przeciwnościami losu. Co z tego, że cudza. Nie odbierali nikomu dachu nad głową, jak rozbójnicy, nie walczyli o przetrwanie jakby byli lepsi, nikogo nie przeganiali. Zajmowali tylko miejsca, z których nikt już nie korzystał, które — jak mógł sądzić — martwemu się nie przydadzą. Opuścił głowę niżej, z pokorą.
— Mogę... o coś spytać, sir? To taka różnica? — spytał głucho i chicho, nie mając odwagi mówić dosadniej i wyraźniej. — Czy dom jest swój, czy cudzy? Czy w swoim można się czuć... bezpieczniej... niż w cudzym? W czasach takich... jak teraz? Czy to dom, czy wóz, czy namiot czy jaskinia... Co za różnica? Czy prawo... daje dziś... cokolwiek? Jakiekolwiek... Poczucie pewności? A jeśli tak, to komu? Tym arystokratom z Londynu? Mieszkańcom Doliny? Czy dziś prawo... kogokolwiek chroni? Kogokolwiek naprawdę... Karze? Sprawiedliwie? Nigdy nie wiadomo na kogo... się trafi. Kto jakie ma... zasady. To wszystko dziś to tylko loteria. Wyrzucicie nas z tego domu... Bo jest dla was ważny. A jutro wyrzucicie z ulicy, bo okaże się dla was istotna. A potem przepędzicie nas z łąki, bo uznacie, że wasze krowy... muszą się tam paść, a potem z lasów, bo będą świętymi gajami. Takie dziś jest prawo. Wygrywa silniejszy — Gdyby miał pieniądze i własne mieszkanie, nikomu dziś nic nie stałoby na przeszkodzie by go z niego wyrzucić. I wiedział to tak samo on, jak i auror przed nim. Nikt prawa nie respektował, bo wojna rządziła się własnym prawem, a oni musieli ją wygrać zamiast skupiać się na jego pilnowaniu. — Przepraszam — wydukał zaraz, przepraszając za to, co powiedział, choć przeprosiny nie były szczere. To co myślał nie obchodziło ani tego aurora ani nikogo poza nim samym. O zdanie go też nie zapytał. Zmarszczył brwi, odejmując chustkę od nosa. Krew zastygła na nosie i wardze, ale od trzymania rąk wysoko ścierpły mu już skute dłonie. Nie podniósł na niego spojrzenia, nie dostrzegł pytającego wzroku i nie powiedział nic więcej. W milczeniu też przeczekał aż obejrzy jego dokumenty. Nie zapytał go o nic. Kiedy podał adres zastanowił się chwilę. Nie znał ulicy zbyt dobrze, ale wiedział, ze odchodzi od Fleet Street. A tam bywał często. Wiele mieszkań stało tam całkiem pustych. Mieszkań po mugolach. Kiwnął głową na znak zrozumienia, unosząc na niego wzrok dopiero potem. Nie wiedział czego się spodziewał, ale nie mieszkania z pewnością. Przez chwilę nie wziął tego na poważnie; w Londynie były setki, jak nie tysiące innych mieszkań, które mogli zająć tak samo jak ten dom. Po prostu wejść i zostać. Mogli ich wyrzucić z niego jak każdego innego. Ale słuchał go uważnie.
— Więc o to chodzi? O pozwolenie? — spytał, unosząc brwi. Coś tak trywialnego jak zgoda na pobyt czyniła wszystko właściwym. Dla niego, w imię jego moralności. W rzeczywistości dla nich nie zmieniało to niczego. Zagrożenia były takie same. Czy naprawdę tego nie widział? Zawiesił na nim wzrok dopiero, gdy wyznał, że mógł mu dać słowo, że nikt się o nie nie upomni. I w tym najbardziej zdumiały go pierwsze słowa, nie fakty na temat jakiegoś mieszkania. Dać słowo, jemu? Sir Brendan Weasley jemu, jakby go to w ogóle obchodziło, jakby mu na tym zależało? Niczym sprawa honoru. Patrzył na niego z większym zainteresowaniem, próbując zrozumieć po co miałby go w czymkolwiek zapewniać, ze spokojem i bez grymasu przyjmując warunek tajemnicy. Niewiele z tego jeszcze rozumiał; ze swojej strony wiedział jednak, że gdyby zdradził Eve, że propozycja wyszła od niego byłaby gotowa poświęcić ofertę ze zwykłej dumy. On nie był tak dumny. Długo żebrał na ulicy o knuty obcych ludzi, nie na alkohol jak pewnie sądzili, a piętkę czerstwego chleba. Ktoś taki nie mógłby gardzić propozycją mieszkania, niezależnie od tego czy miała głębszy sens czy nie. Przemilczał fakt, że gdyby władze zapukały do ich drzwi, po prostu by ich stamtąd wyrzucili, bo nie spodobałby im się odcień skóry. Mógł nie zdawać sobie z tego sprawy. Spojrzenie mu pociemniało, gdy nazwał Eve pyskatą, ale nie mógł zapisać zębów, szczęka bolała go zbyt mocno. Nie odezwał się jednak, słuchając dalej. Nie umiał sobie wyobrazić siebie powtarzającego Eve te słowa, sugerujące by to Aisha wykorzystała małą by je ocalić. Wiedziała, że mogła, że potrafiła. Nie musiałaby nawet zbyt wiele grać, zrobiłaby to naturalnie. W tych gorzkich i nieprzyjemnych słowach dopatrzył się jednak szczerej i choć nieprzyjemnej, istotnej rady na przetrwanie. Wiele mówiła o tym, jak ich odebrał, jak odebrał Eve, Aishę, jego i jakie dawał im szanse. Małe. A on sam o tym nawet nie pomyślał. Siedział potulnie z oczami uniesionymi nieco spod byka, raczej z ostrożnością niż wrogością.
— Co mam za to zrobić? — spytał. Wiedział, że była jakaś cena, ale nie wspomniał o tym jeszcze. Miał coś sam zaproponować? — Mogę w Londynie zdobyć wszystko, czego potrzebujesz, sir — odparł cicho, ale pewnie. Nie był wciąż pewien tej propozycji, czym była i ile go będzie kosztować, ale i tak nie pozostało im nic innego, niż tam wrócić. A mieszkanie w takim miejscu od razu wydało mu się lepsze i bezpieczniejsze niż w dokach. Istniała szansa, że Eve z Aishą długo pozostaną niezauważone, ilość pustych mieszkań po mugolach powinna działać na ich korzyść. Z tego wszystkiego najbardziej liczyło się zadbanie o dziecko, na ulicy tego nie zrobią. W porcie było niebezpiecznie, roiło się od rabusiów. Może Steffen zechce im jakoś pomóc na wypadek obecności intruzów. Szukał jego spojrzenia, jak zbity pies oczekujący ostatecznego werdyktu. W palcach miął pokrwawioną serwetkę.
— Kiedy... tu przyszliśmy... wszystko było... zdemolowane. — Jakby co najmniej kilka razy ktoś przewrócił to miejsce do góry nogami. Czy byli to bezdomni, czy ludzie Voldemorta, czy rozbójnicy, wszystko jedno. — Dlaczego nikt... z Zakonu... nie zadbał o to miejsce... jeśli jest tak ważne? Uprzątnęliśmy tu... Zadbaliśmy... o ten dom... — I wybrali go tylko dlatego, ze był pusty. Mieli rację. Weszli tu i zostali tylko dlatego, że zdawał się być niszczejącym kawałkiem budynku, którego nikt nie chciał, o którego nikt nie dbał. Marne to było wytłumaczenie, ale nie chciał, by patrzył na niego w ten sposób. By oceniał go tak krytycznie i niesprawiedliwie. Było wiele rzeczy, których nie rozumieli, które im zarzucali. Wiele okrutnych stwierdzeń i nieprawdziwych osądów. I zdawał sobie sprawę z tego, że próbował mu to wytłumaczyć tylko i wyłącznie przez wzgląd na Nealę. Gdyby nie ona, nie zależałoby mu na zdaniu tego człowieka. Na jego zrozumieniu. I rozumiał dlaczego Eve tak zareagowała, choć zdawał sobie sprawę, że miała w zanadrzu znacznie więcej sztuczek i gier, którymi mogłaby się wybronić.
— Nie — nie próbował; nie miał powodu by kłamać. Nie podnosił na niego wziąż wzroku. To pytanie było głupie, podobnie jak te wszystkie rady, że by móc wystarczyło chcieć. Nie tracił energii i czasu na sięganie po to, co było poza jego zasięgiem, miał jej wystarczająco mało już, by radzić sobie ze wszystkimi pozostałymi trudnościami, jakie ich napotykały. Nie widział sensu się z tego tłumaczyć. Gdyby był tu Thomas byłoby im łatwiej to ogarnąć, byłoby ich dwóch, ale został z tym wszystkim sam. Już wystarczającą naiwnością było zakładanie, że mieszkańcy niewielkiej mieściny nie będą na nich zwracać uwagi. Nonszalancją wydawało mu się próbowanie wynajęcia mieszkania, zwłaszcza, że nie miał za co, a pensja, którą dostawał u Weasleyów ledwie wystarczała na to, by nie głodowali. Naprawdę Weasley tego nie wiedział? Myślał, że za tę pracę mógł całą trójkę wyżywić i zapłacić jakikolwiek czynsz? Nie musiał na niego patrzeć by wiedzieć, że był rozczarowany brakiem próby, tak jak każdego w jego sytuacji brano za zwykłego lenia. Ale był niemalże pewien, że spędził na pracy o wiele więcej czasu niż ta durna kobieta, z którą tu przyszedł. Która w kilku minutach udowodniła mu, że żąda traktowania ją jako ważną bo dano jej ten przywilej odgórnie.
— Spędziliśmy... z przyjaciółmi sylwestra. I świętowaliśmy narodziny... mojej córki, więc tak... parę— uświadomił go. Tyle właśnie tego było. — Nie mieliśmy... powodu do zabaw. Ani nastroju. — Te dwa wydarzenia dzieliły miesiące; nie sądził, by to cokolwiek zmieniło. Czy Neala wyjawiła bratu, że siedział w areszcie? Czy zdradziła mu za co? Obawiał się tej myśli, już wystarczająco złe światło na niego padało. O prawdę nikt nie dbał. — Ale tak... może... Pewnie tak — odpowiedział beznamiętnie, posłusznie się z nim zgadzając. Nie wypadało mu inaczej niż tylko przyjąć narzuconą wersję, choć uporczywie starał się między tym przemycić tyle prawdy o tym jak tu żyli i co robili, ile tylko się dało. Czy te spotkania były taką wielką zbrodnią? I taką hańbą? Nie pytał. Nie chciał wiedzieć więcej. Rozumiał zarówno swoje położenie, jak i zarzuty. Martwiła go nadchodząca noc, najbliższa przyszłość. Martwiło go to, jak poradzą sobie z małą. Jak zapewni jej bezpieczeństwo. Głowa zbyt go wciąż bolała, by się nad tym lepiej zastanawiał, ale przerażało go to bardziej niż wizja kolejnego ciosu.
Rozumiał, co próbował mu przekazać, ale nie mógł się z nim zgodzić. Własność nieboszczyków może była cudza, ale mogła ratować życie tym, którzy wciąż musieli mierzyć się z przeciwnościami losu. Co z tego, że cudza. Nie odbierali nikomu dachu nad głową, jak rozbójnicy, nie walczyli o przetrwanie jakby byli lepsi, nikogo nie przeganiali. Zajmowali tylko miejsca, z których nikt już nie korzystał, które — jak mógł sądzić — martwemu się nie przydadzą. Opuścił głowę niżej, z pokorą.
— Mogę... o coś spytać, sir? To taka różnica? — spytał głucho i chicho, nie mając odwagi mówić dosadniej i wyraźniej. — Czy dom jest swój, czy cudzy? Czy w swoim można się czuć... bezpieczniej... niż w cudzym? W czasach takich... jak teraz? Czy to dom, czy wóz, czy namiot czy jaskinia... Co za różnica? Czy prawo... daje dziś... cokolwiek? Jakiekolwiek... Poczucie pewności? A jeśli tak, to komu? Tym arystokratom z Londynu? Mieszkańcom Doliny? Czy dziś prawo... kogokolwiek chroni? Kogokolwiek naprawdę... Karze? Sprawiedliwie? Nigdy nie wiadomo na kogo... się trafi. Kto jakie ma... zasady. To wszystko dziś to tylko loteria. Wyrzucicie nas z tego domu... Bo jest dla was ważny. A jutro wyrzucicie z ulicy, bo okaże się dla was istotna. A potem przepędzicie nas z łąki, bo uznacie, że wasze krowy... muszą się tam paść, a potem z lasów, bo będą świętymi gajami. Takie dziś jest prawo. Wygrywa silniejszy — Gdyby miał pieniądze i własne mieszkanie, nikomu dziś nic nie stałoby na przeszkodzie by go z niego wyrzucić. I wiedział to tak samo on, jak i auror przed nim. Nikt prawa nie respektował, bo wojna rządziła się własnym prawem, a oni musieli ją wygrać zamiast skupiać się na jego pilnowaniu. — Przepraszam — wydukał zaraz, przepraszając za to, co powiedział, choć przeprosiny nie były szczere. To co myślał nie obchodziło ani tego aurora ani nikogo poza nim samym. O zdanie go też nie zapytał. Zmarszczył brwi, odejmując chustkę od nosa. Krew zastygła na nosie i wardze, ale od trzymania rąk wysoko ścierpły mu już skute dłonie. Nie podniósł na niego spojrzenia, nie dostrzegł pytającego wzroku i nie powiedział nic więcej. W milczeniu też przeczekał aż obejrzy jego dokumenty. Nie zapytał go o nic. Kiedy podał adres zastanowił się chwilę. Nie znał ulicy zbyt dobrze, ale wiedział, ze odchodzi od Fleet Street. A tam bywał często. Wiele mieszkań stało tam całkiem pustych. Mieszkań po mugolach. Kiwnął głową na znak zrozumienia, unosząc na niego wzrok dopiero potem. Nie wiedział czego się spodziewał, ale nie mieszkania z pewnością. Przez chwilę nie wziął tego na poważnie; w Londynie były setki, jak nie tysiące innych mieszkań, które mogli zająć tak samo jak ten dom. Po prostu wejść i zostać. Mogli ich wyrzucić z niego jak każdego innego. Ale słuchał go uważnie.
— Więc o to chodzi? O pozwolenie? — spytał, unosząc brwi. Coś tak trywialnego jak zgoda na pobyt czyniła wszystko właściwym. Dla niego, w imię jego moralności. W rzeczywistości dla nich nie zmieniało to niczego. Zagrożenia były takie same. Czy naprawdę tego nie widział? Zawiesił na nim wzrok dopiero, gdy wyznał, że mógł mu dać słowo, że nikt się o nie nie upomni. I w tym najbardziej zdumiały go pierwsze słowa, nie fakty na temat jakiegoś mieszkania. Dać słowo, jemu? Sir Brendan Weasley jemu, jakby go to w ogóle obchodziło, jakby mu na tym zależało? Niczym sprawa honoru. Patrzył na niego z większym zainteresowaniem, próbując zrozumieć po co miałby go w czymkolwiek zapewniać, ze spokojem i bez grymasu przyjmując warunek tajemnicy. Niewiele z tego jeszcze rozumiał; ze swojej strony wiedział jednak, że gdyby zdradził Eve, że propozycja wyszła od niego byłaby gotowa poświęcić ofertę ze zwykłej dumy. On nie był tak dumny. Długo żebrał na ulicy o knuty obcych ludzi, nie na alkohol jak pewnie sądzili, a piętkę czerstwego chleba. Ktoś taki nie mógłby gardzić propozycją mieszkania, niezależnie od tego czy miała głębszy sens czy nie. Przemilczał fakt, że gdyby władze zapukały do ich drzwi, po prostu by ich stamtąd wyrzucili, bo nie spodobałby im się odcień skóry. Mógł nie zdawać sobie z tego sprawy. Spojrzenie mu pociemniało, gdy nazwał Eve pyskatą, ale nie mógł zapisać zębów, szczęka bolała go zbyt mocno. Nie odezwał się jednak, słuchając dalej. Nie umiał sobie wyobrazić siebie powtarzającego Eve te słowa, sugerujące by to Aisha wykorzystała małą by je ocalić. Wiedziała, że mogła, że potrafiła. Nie musiałaby nawet zbyt wiele grać, zrobiłaby to naturalnie. W tych gorzkich i nieprzyjemnych słowach dopatrzył się jednak szczerej i choć nieprzyjemnej, istotnej rady na przetrwanie. Wiele mówiła o tym, jak ich odebrał, jak odebrał Eve, Aishę, jego i jakie dawał im szanse. Małe. A on sam o tym nawet nie pomyślał. Siedział potulnie z oczami uniesionymi nieco spod byka, raczej z ostrożnością niż wrogością.
— Co mam za to zrobić? — spytał. Wiedział, że była jakaś cena, ale nie wspomniał o tym jeszcze. Miał coś sam zaproponować? — Mogę w Londynie zdobyć wszystko, czego potrzebujesz, sir — odparł cicho, ale pewnie. Nie był wciąż pewien tej propozycji, czym była i ile go będzie kosztować, ale i tak nie pozostało im nic innego, niż tam wrócić. A mieszkanie w takim miejscu od razu wydało mu się lepsze i bezpieczniejsze niż w dokach. Istniała szansa, że Eve z Aishą długo pozostaną niezauważone, ilość pustych mieszkań po mugolach powinna działać na ich korzyść. Z tego wszystkiego najbardziej liczyło się zadbanie o dziecko, na ulicy tego nie zrobią. W porcie było niebezpiecznie, roiło się od rabusiów. Może Steffen zechce im jakoś pomóc na wypadek obecności intruzów. Szukał jego spojrzenia, jak zbity pies oczekujący ostatecznego werdyktu. W palcach miął pokrwawioną serwetkę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dość. To jedno słowo pojawiło się w jej myślach, kiedy kolejny raz usłyszała kontrę kobiety. Wszystkie słowa, którymi ją uraczyła. Tu i teraz traciła najwięcej czasu oraz sił, a nie stojąc po stronie Jamesa. Właśnie tu próbując nadal zaciekle osiągnąć cokolwiek i oszukiwała się, że nie szukała zrozumienia. Było inaczej, było i dopiero teraz docierało to do niej boleśnie. Oszukiwała się, czy nie to powiedział jej Jim, całkiem niedawno? Wtedy mu nie wierzyła, dziś zderzyła się sama ze sobą. Czuła, jakby poległa od własnej broni, którą chciała się chronić i równocześnie coś zmienić. Ile razy przez całe swoje życie szukała u innych zrozumienia i raz za razem docierała do ściany, której nie dało się zburzyć. Na przegranej pozycji stawiało ją to kim była; inna uroda, inny kolor skóry, inne wartości, inne postrzeganie świata, które wyniosła z domu. Słowo przeciwko słowu, pogląd przeciwko poglądowi. Raz za razem i aż do porzygu, bo nie miała siły przebicia. Dla świata i otaczających ją ludzi była za głupia, aby mieć rację w czymkolwiek. Ta świadomość wzbudziła w końcu rezygnację, która osiadła ciężko na jej ramionach. Sprawiła, że spuściła wzrok, walcząc już tylko z tym, by sylwetka nie ugięła się zauważalnie. Spojrzała na maleństwo w ramionach. Przepraszam, Djilie. Nie mogła wygrać tej ani żadnej innej dyskusji, nie mogła wyszarpnąć, chociaż paru godzin, by nie musiała z małą iść w noc. Myślała, że jakimś sposobem dostaną trochę czasu, ale to było nierealne, niemożliwe. Nie odezwała się już, zamilkła. Opuściła gardę, poddała się, czując obejmujące ją zmęczenie rozmową, która prowadziła donikąd. Dość zabrzmiało w myślach raz jeszcze. Myślała, że los chociaż przez chwilę będzie dla nich łaskawszy, uśmiechnie się w końcu, by nie doświadczać małej. Uśmiechnął się, ale szyderczo pod postacią dwójki aurorów czy kimkolwiek oni byli.
Uniosła wzrok na Aishę, kiedy ta stanęła obok i spytała o dziecko. Skinęła lekko głową, oddała córkę. W jej ramionach będzie bezpieczniejsza, nie skrzywdzą dziewczyny z dzieckiem na rękach. Tego jednego była pewna, ale nawet nie wiedziała dlaczego. Obejrzała się przez ramię, kiedy usłyszała, co przyjdzie jej zrobić. Dobrze, niech będzie. Ostrzeżenie czy może groźba spłynęły po niej, nie dotknęły w żaden sposób. Nie próbowała zapewniać, że nie znajdzie w koszu niczego, co należało do konia. Nie jedli tych zwierząt, ale to przecież mówiła na samym początku i nic to nie zmieniało. Zeszła na dół, palce zacisnęła na pasku torby przewieszonej przez ramię. Zerknęła krótko w kierunku wejścia do salonu, ale nie poszła tam, chociaż martwiła się o Jima. Pozostała w korytarzu, między salonem a kuchnią, bo przecież kobieta już zapowiedziała jej, co miała zrobić. Widząc tą dziwną zachętę, weszła z nią do pomieszczenia i wskazała kosz. Stała, obserwując, jak ta przeszukuje zawartość. Wiedziała dobrze, co tam znajdzie, ale nie odzywała się. Nie miało znaczenia, co powie, nawet jeśli chciałaby oszczędzić jej straty czasu. Widząc, że to koniec przeszukania, poszła do salonu. Słyszała za sobą słowa, które potwierdzały, że nie było tam nic wartego uwagi. Zwykłe resztki i tyle.
Powiodła wzrokiem po Jamesie, czując wewnętrzny ból spowodowany jego stanem. Przeniosła spojrzenie na mężczyznę siedzącego przed nim, a w jej oczach nie dominowała już nienawiść, a obojętność. Nie butna, nie arogancka, a zwykła, pusta i nijaka. Czekała, aż powiedzą im, by stąd spieprzali i tyle. Czekała, aż to się po prostu skończy i zacznie się walka o przetrwanie, bo niczym innym nie będzie ta noc i najpewniej kolejna. Wypuściła powoli powietrze z płuc, by pozbyć się napięcia, które męczyło mięśnie. Czekała na sygnał, by podejść do Jamesa, sprawdzić, czy mężczyzna nie zrobił mu większej krzywdy i czy miał siły iść sam. Była gotowa mu pomóc w razie konieczności, chociaż miała świadomość, że kiedy z organizmu zejdzie adrenalina spowodowana ich pojawieniem się, szarpaniną i wszystkim, co działo się po drodze, dopadnie ją stres, strach i zmęczenie. Stworzą okropną mieszankę, która pewnie ją samą zmiecie z nóg, ale na razie nie czuła, by miało to nadejść. Spojrzała na Aishę i swoją córeczkę, mała kręciła się, ale kołysana przez ostatnie minuty nie zanosiła się płaczem.
Tyle dobrego w tym wszystkim.
Uniosła wzrok na Aishę, kiedy ta stanęła obok i spytała o dziecko. Skinęła lekko głową, oddała córkę. W jej ramionach będzie bezpieczniejsza, nie skrzywdzą dziewczyny z dzieckiem na rękach. Tego jednego była pewna, ale nawet nie wiedziała dlaczego. Obejrzała się przez ramię, kiedy usłyszała, co przyjdzie jej zrobić. Dobrze, niech będzie. Ostrzeżenie czy może groźba spłynęły po niej, nie dotknęły w żaden sposób. Nie próbowała zapewniać, że nie znajdzie w koszu niczego, co należało do konia. Nie jedli tych zwierząt, ale to przecież mówiła na samym początku i nic to nie zmieniało. Zeszła na dół, palce zacisnęła na pasku torby przewieszonej przez ramię. Zerknęła krótko w kierunku wejścia do salonu, ale nie poszła tam, chociaż martwiła się o Jima. Pozostała w korytarzu, między salonem a kuchnią, bo przecież kobieta już zapowiedziała jej, co miała zrobić. Widząc tą dziwną zachętę, weszła z nią do pomieszczenia i wskazała kosz. Stała, obserwując, jak ta przeszukuje zawartość. Wiedziała dobrze, co tam znajdzie, ale nie odzywała się. Nie miało znaczenia, co powie, nawet jeśli chciałaby oszczędzić jej straty czasu. Widząc, że to koniec przeszukania, poszła do salonu. Słyszała za sobą słowa, które potwierdzały, że nie było tam nic wartego uwagi. Zwykłe resztki i tyle.
Powiodła wzrokiem po Jamesie, czując wewnętrzny ból spowodowany jego stanem. Przeniosła spojrzenie na mężczyznę siedzącego przed nim, a w jej oczach nie dominowała już nienawiść, a obojętność. Nie butna, nie arogancka, a zwykła, pusta i nijaka. Czekała, aż powiedzą im, by stąd spieprzali i tyle. Czekała, aż to się po prostu skończy i zacznie się walka o przetrwanie, bo niczym innym nie będzie ta noc i najpewniej kolejna. Wypuściła powoli powietrze z płuc, by pozbyć się napięcia, które męczyło mięśnie. Czekała na sygnał, by podejść do Jamesa, sprawdzić, czy mężczyzna nie zrobił mu większej krzywdy i czy miał siły iść sam. Była gotowa mu pomóc w razie konieczności, chociaż miała świadomość, że kiedy z organizmu zejdzie adrenalina spowodowana ich pojawieniem się, szarpaniną i wszystkim, co działo się po drodze, dopadnie ją stres, strach i zmęczenie. Stworzą okropną mieszankę, która pewnie ją samą zmiecie z nóg, ale na razie nie czuła, by miało to nadejść. Spojrzała na Aishę i swoją córeczkę, mała kręciła się, ale kołysana przez ostatnie minuty nie zanosiła się płaczem.
Tyle dobrego w tym wszystkim.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Schody
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Dom Bathildy Bagshot