Wydarzenia


Ekipa forum
Schody
AutorWiadomość
Schody [odnośnik]04.08.21 15:59
First topic message reminder :

Schody na piętro

Wyłożony zakurzonymi dywanami korytarz ciągnie się przez całą długość domu, a na samym jego końcu wpada w pokój, w którym znajdują się schody prowadzące na piętro. Rośliny zajmujące większą część przestrzeni nie potrzebują pielęgnacji. Zaklęte przez profesor Bagshot, nie schną, ale też nie rosną. Tutaj też znajduje się wyjście do zarośniętego, zaniedbanego ogrodu.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Schody - Page 10 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Schody [odnośnik]29.04.24 18:03
Robiło jej się na zmianę gorąco i zimno, jakby ciało nie mogło się zdecydować, jaką reakcję obrać na dłużej. Niezmiennie wstyd, strach i więżąca ją mieszanka smutku i złości. Słowa, które słyszała, które bez namysłu ciskała ku nim kobieta, były paskudnie niesprawiedliwe. Zdawała się całkiem głucha na próby odsłonięcia prawdy zaślepiona - jak zrozumiała - plotkami. Czy tak działali aurorzy?
- Nie zna pani ani nas, ani jego - jej brata i męża Eve, jak powtórzyła nieznajoma i zdawało się, że to powtórzenie było brzydkie, złośliwe jak wyzwisko, którym raczyła raz za razem - nie jest recydywistą. I cudze uprzedzenia tego nie zmienią - odezwała się, jakby kończąc myśl, drżąc, przejmując dziecinę we własne ramiona. Eve milczała, i Aisha jej wzorem, nie miała zamiaru wybijać się z tym, co gnało niespokojnie w umyśle, dobijając się o uwolnienie. Bała się, że to co powie teraz - znowu odbije się gniewem obcych. Przegryzała więc płaczliwie wargi, rozdarte w kąciku już do krwi. Raz za razem dziwiła się niesprawiedliwości, by potem znowu - powtarzać sobie, że przecież nie było w tym nic odkrywczego. Chciała czy nie, pochodzenie niosło za sobą cień uprzedzeń, plotek, które swoje źródło brało - z inności. Czy byli to aurorzy, czy ludzie z Doliny - widzieli to, co chcieli, to co pasowało im do wymyślonego obrazka i wizji zdegenerowanej ...młodzieży? Być może powinna była rzeczywiście zacząć działać tak, jak przypisywano jej rolę. Skrzywiła się, czując mdłości, znowu zderzając ze wstydem i myślą, że naprawdę ktoś mógł myśleć, że się kurwiła.
Ściśnięte zęby urwały pierwszą próbę nucenia, którą potem, wyrwała ze spiętego gardła. Cichą, niezrozumiałą w melodii, skupioną na dziewczynce, która wierciła się niespokojnie, gdy poruszyła ciałem w delikatnym kołysaniu. Obrana początkowa metoda ignorowania towarzystwa gadzi, skupieniu się na rodzinie, odciągało uwagę.
Serce wybijało dziwny rytm, nietaktem zgrywając do szeptanej dziecku melodii. Schodziła po schodach wolno, miękko, z niepokojem sięgając przejścia do salonu, gdzie - jak zrozumiała, znajdował się Jimmy. I drugi auror. Z wahaniem, obejrzała się za Eve i miejscu, gdzie znajdowały się wyrzucone resztki. Zagubienie pulsowało we krwi, gdy poruszyła ciałem, by z cichym krokiem podążyć w stronę salonu. I chociaż brzydki głos podpowiadał czarny scenariusz krzywdy, dostrzegając w końcu brata - pochylonego, spętanego i z okrwawioną twarzą, ukołysany wcześniej płacz, popłyną na nowo. Zatrzymała się w odległości - równym od obu mężczyzn. Nawet jeśli chciałaby - lub ktokolwiek kazałby jej uciekać, paraliż wspiął się wyżej, zajmując drżące kolana.
- Braciszku, co oni ci zrobili... Przepraszam - za to że nie udało jej się wystarczająco dobrze ukryć, że nie udało zniknąć przed oczami obcych - przepraszam - powtórzyła, tym jednak razem z paniką urywając, bo zrozumiała, że w całym wrażeniu, pierwsze zdanie wypowiedziała po Romsku. Tuż przy nieznajomym, który dla odmiany - nie mógł przecież wiedzieć, o co pytała - przepraszam - powtórzyła po raz trzeci, zapłakane spojrzenie w końcu niosąc ku aurorowi, nie wiedząc, czego się spodziewać. Nie miała okazji przyjrzeć mu się wcześniej, stojąc na schodach, rejestrowała ledwie zwalistą sylwetkę i być może nikły blask (a może cień?), odbity w tak jasnych odcieniach błękitu źrenic - niech go pan już nie bije, proszę... - załkała, hamując jednak wybuch płaczu. Ściszyła znowu głos, czując, jak słone ścieżki ścigają się o pierwszeństwo ukończenia. Trzymane w ramionach niemowlę, mogło jej zawtórować - choćby przez sam jej strach, przez drżenie mieniące się we krwi, wiążące mięśnie. Nie obchodziło jej, że zapewne zabrzmiała żałośnie. Pochyliła w końcu twarz, nie umiejąc długo utrzymać wzroku na tym obcym, stalowym. Tkwiła wciąż zamrożona w bezruchu nóg, słysząc w oddali potwierdzenie od aurorki, że jednak mówili prawdę.
Nie miała pojęcia, co działo się między jej bratem i mężczyzną siedzącym naprzeciw. Widziała scenę, która łamała jej serce i wieściła cień, co wisiał im nad głowami i szczerzył się. Jak noc, w którą za niedługo - mieli wyjść.


...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb

Aisha Doe
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11832-aisha-doe#365247 https://www.morsmordre.net/t12177-poczta-aishy#375018 https://www.morsmordre.net/t12269-aisha-doe https://www.morsmordre.net/f386-dom-bathildy-bagshot https://www.morsmordre.net/t12176-szuflada-skrytka-aishy#375010 https://www.morsmordre.net/t11838-aisha-doe#365410
Re: Schody [odnośnik]29.04.24 21:40
Patrzył na niego, gdy wygłaszał pełną żalu litanię, nie słyszał w niej jego słuszności. Słyszał żal do świata, choć przecież jedyną osobą, do której mógł kierować swój żal, był on sam. Nie o zmarłych tu chodziło, a o żywych, o nich samych zresztą, ale tego dostrzec nie potrafili, nazbyt zacietrzewieni we własnej racji i nienawiści do obcych. Miał grubą skórę, nie obeszły go jego słowa.
- Jesteś teraz mężem i ojcem. - Krótko przemknął wzrokiem po dacie urodzenia Jamesa, kiedy trzymał jego dokumenty, nie musiała być prawdziwa, ale twarz nie odbiegała nadto wiekiem od deklarowanego. Nieistotne, nie był już małym chłopcem. - Nie wypada ci się nad sobą użalać - rzucił, krytycznie, nieporuszony jego słowami. Próbował wziąć go na litość, teraz, kiedy wszystko inne, przemoc i wyzwiska, zawiodły. Nienajlepsza strategia, ale wielu powiedziałoby, że lepsza niż żadna. Na wielu by pewnie zresztą zadziałała i zaczynał powoli rozumieć, jak to możliwe, że Tonks pozwolił im tutaj zostać. Na opinię miejscowych musieli sobie zasłużyć, nikt, kto nie ma nic za uszami, nie ucieka tak po prostu na sam widok służb.
- Więc mieliście bardzo dużo szczęścia - odparł, na wieści o zdemolowanym wnętrzu, usiłując raz jeszcze naprowadzić go na prawidłowy wniosek - że weszliście tu zanim przyszli ludzie, którzy zdemolowali to miejsce. - Mogli tu być nawet i dzień wcześniej, nie wiedział. - To nie był zwykły patrol - podkreślił, wierząc, że jego słowa, w połączeniu z poprzednimi, stworzą wreszcie w głowie Jamesa dostatecznie plastyczny obraz. Co zostałoby z tej czwórki, wtedy jeszcze trójki, gdyby odnalazły ich tutaj zajadłe psy Malfoya? Trochę kości, trochę mięsa, widział to zbyt wiele razy. Wyobraźnia Jamesa nie mogła być tak barwna jak jego, bo nie została nakarmiona równie brutalnym doświadczeniem, ale przecież nie był całkiem głupi. Nie wiedział, dlaczego nikt nie zadbał o ten dom, sam przepadł krótko po Bathildzie. Czy wiedzieli coś o jej rodzinie? Nie miała dzieci ale czy miała żyjące rodzeństwo, dalszych krewnych? Nie wiedział. Byłem ostatnio trochę zajęty, chciał odpowiedzieć z przekąsem, ale nie dostrzegał buty w oczach Jamesa, chyba próbował się tłumaczyć. Przed nim czy przed samym sobą? Znał jedną prawdę, nigdy nie odnaleziono ciała. Bathilda została uznana za zmarłą, a kilka tygodni później - on sam też. On wrócił, a może - został odnaleziony. Profesor Bagshot była wielką, potężną czarownicą. Nie wyprawili jej nigdy pogrzebu. Nikt do końca nie wiedział, co się z nią stało, czuli to, oczywiście, ale jeśli on wrócił do żywych - czy mogli mówić o tym, co niemożliwe? Może żyła. Może wciąż na nią czekali. Może pewnego dnia sama wróci do tego domu. Ale o tym - o tym mówić mu nie chciał. Jeśli zniknęła, jeśli się ukrywa, jeśli istnieje taka szansa, ma ku temu powody.
- Czekaliśmy na rodzinę - odpowiedział zamiast tego, co w zasadzie też było prawdą. - Nie ustalamy zasad po to, żeby samemu ich nie przestrzegać - Tak robili ci w Londynie, nie oni.
Pokiwał głową, kiedy przyznał, że nie próbował, nie odejmując od jego twarzy ostrego spojrzenia chłodnych jasnych oczu, ale nie powiedział nic.
Mówił, że świętowali tu sylwestra, Tonks odwiedził ich w lutym - jak długo właściwie tutaj mieszkali? Wystarczająco długo, żeby uwierzyć, że odnajdą tu swoją enklawę, bezpieczne schronienie.
- O dwa razy za dużo - podkreślił, gdy wzbronił się, że świętowali tylko dwa razy. Narodziny córki to na pewno wielki dzień, sylwester trochę mniej. Może mieszkańcy przesadzali i w tym względzie, a może prawda wiła się gdzieś pośrodku. Nie strofował go dalej, kiedy wspomniał o powodach i nastrojach, czasy były trudne, a oni wiele przeszli, z rodziną, później też. Wolałby, żeby powód braku dalszych hulanek był bardziej przyzwoity. Nawet nie próbowali się ukrywać, mieszkając w cudzym domu. - Nie przyszło wam do głowy, żeby spróbować żyć tu mniej... ekspansywnie? - spytał, nie pomyślał, że to słowo może być dla niego zbyt trudne. Mogli się nie wychylać. Byli młodzi, sprawni, przynajmniej przez kilka miesięcy mogliby się tu ukrywać tak, żeby nikt ich nie zauważył. Wtedy daliby im spokój - przynajmniej o kilka tygodni dłużej. Ale tego nie zrobili. Nieistotne, i tak już było po wszystkim.
Wyprostował się, kiedy zadał pytanie. Słuchał go, nie przerywał mu, choć miał ochotę przywalić mu jeszcze raz - zastanawiając się, czy po przetrąceniu tego złamanego nosa w drugą stronę, byłby w stanie zrozumieć więcej, niż dotąd. Zacisnął palce, ale przeprosiny, które padły później, je rozluźniły, niechętnie, jak od niechcenia.
- Jeśli to żadna różnica - Wzruszył ramionami. - To następnych takich jak wy wyślę do twojego wozu w Weston-super-Mare. Może naprawią ci oś - dodał, śmiertelnie poważnie, nieprzerwanie wbijając w niego spojrzenie. Pracował na to co miał, mógł nie zgadzać się z jego wyborami, mógł mieć go za mało rozgarniętego półgłówka, ale James znał smak ciężkiej pracy, więc wartość pieniądza nie powinna być mu obca. Naprawdę pytał go, jaka była różnica pomiędzy przyzwoitością a kradzieżą? - Arystokratom prawo nigdy w niczym nie przeszkadzało - pominął wzmiankę o Londynie, choć rozumiał, dlaczego ją wtrącił. Zrobił to niepotrzebnie, te słowa nie mogły go urazić, nie tylko dlatego, że nie był nigdy członkiem socjety, do której z racji urodzenia przynależał. Nie bez powodu nie używał swoich tytułów, jego rodzina rozdała wszystko, co miała, włączając w to ziemię. Uczono go nie patrzeć w przeszłość, a skupić się na teraźniejszości. Nie kształtowały go czyny jego przodków, nie dziedziczył przecież chwały ich wielkich dokonań. Był z nich dumny, nic nadto, cały skorowidz był dla niego, dla nich, Weasleyów, śmieszny, a ci, którzy byli im przyjaciółmi, nie byli w tym szaleństwie wcale mniej śmieszni od pozostałych. Wiedział też, że sam nie był bez winy. Wiedział, że w Plymouth był traktowany inaczej, niż pozostali, choć wcale tego nie chciał. Pytał, czy ktokolwiek kogokolwiek karał, stawiając to pytanie aurorowi. Patrzył na niego, milcząc, zastanawiał się, czy celowo podważał właśnie jego kompetencje, czy może mówił o całokształcie świata, w którym żył. Nie zamierzał tłumaczyć się przed nim z własnych czynów i to nie tylko dlatego, że był przypadkowym gówniarzem. Osądzić go mogli dzisiaj jego przełożeni, nikt inny. A on nie zamierzał robić z siebie bohatera, którym nie był. Wydało mu się to przykre, że Zakon Feniksa nie potrafił obronić się przed tymi zarzutami samym symbolem. On wypatrywał w niewoli płomienia Fawkesa. Pomijając jego niezrozumienie odnośnie przyczyn, z których był stąd wypraszany, był w stanie przyznać mu rację. Podejmowanie decyzji w sytuacji, w której miało się do wyboru mniejsze lub większe zło powinno być decyzją brudnych polityków, nie ich. Ale prowadzili wojnę i nikt nie spytał go o zdanie, czy tego chce. Ale prowadzili wojnę i jeśli będą potrzebowali łąki po to, żeby wypasać tam krowy, które pozwolą utrzymać ich ludzi przy życiu, to wezmą ją siłą. Bo walczyli o wartości, za które warto było zginąć. Bo prawo silniejszego dało im, aurorom, władzę, która pozwalała im decydować o losach wystraszonych ludzi. Nie prosili o to. Ani nikt nie spytał, czy tego chcą. Po prostu byli do tego najodpowiedniejsi. Zaufano im, więc hipokryzją było domagać się teraz tłumaczeń.
- To twoja decyzja, młody - odpowiedział po dłuższej chwili. - Czy na wojnie chcesz pozostać człowiekiem, czy stać się zwierzęciem jak oni. - James miał wybór. W odróżnieniu od niego samego, bo za niego tę decyzję już podjęto. Wyciągnięto go z niewoli, żeby walczył i zwyciężył. Młody robił, co musiał, żeby ochronić swoją rodzinę, a oni robili, co musieli, żeby ochronić ich wszystkich. To na tym polegało prawo silniejszego. - I jak zamierzasz wykorzystać swoją siłę. - Bo przecież też był silniejszy od wielu. Od swojej żony, siostry, córki. Czy to dawało mu prawo je krzywdzić? Czy to sprawiało, że je krzywdził? - Na rozliczenia z bandytami przyjdzie czas, kiedy pozbędziemy się ostatnich potworów - obiecał, tonem przestrogi, tonem tak pewnym siebie, jakby rzeczywiście mówił o planach leżących w zasięgu jego rąk. Jeśli James zamierzał żyć w ten sposób, jak rozbójnik, spotka go za to kara. Nie byli w stanie zapanować nad chaosem mając tak ograniczone siły, ale to przecież nie potrwa wiecznie. Żaden terror nie trwał nigdy wiecznie. Strącą koronę ze skroni lorda Voldemorta, powieszą Malfoya, rozleją krew każdego Śmierciożercy. Byli w stanie to zrobić, wiedział o tym. - Sprawiedliwość też potrafi być silna - oznajmił, z nie mniejszym przekonaniem, w jasnym chłodzie tęczówek błysnęło coś niebezpiecznego. Przeżył, przetrwał to, co przeszedł, jak karaluch z podartym pancerzem. Bo prawdziwego ognia nie dało się zgasić ani ostudzić. I wiedział, że wielu pożałuje, że nie zabili go od razu. - Los nie jest loterią. Możesz mu się oddać tak, jak robisz to teraz, żyć chwilą i nie przejmować się konsekwencjami tego, co robisz, póki nie nadejdą. Przeżyjesz albo nie. A możesz chwycić byka za rogi i zacząć wreszcie samemu decydować o tym, co wydarzy się jutro. - Bez śmiesznych oczekiwań i zwalania całej winy na straszny świat wokół. Bo świat nigdy nie zmieni się sam.
- Za mało, co? - spytał, unosząc brew, gdy James zdumiał się, że tyle tylko miał mu do zaoferowania. Zaskoczył go, choć nie powinien. Tę roszczeniowość jego lud pielęgnował pokoleniami, byli z niej znani, podobnie jak wszyscy, dla których charakterystyczne było uliczne życie. Gdyby nie Neala, pewnie wypchnąłby go już z tego domu, ale dał mu szansę, dla niej. Bo był jej winien znacznie więcej niż to. To przyzwolenie nie odgradzało ich od wszystkich niebezpieczeństw, to bardziej niż jasne, ale odgradzało ich od sporej części z nich, dając pewność, że mieszkanie było czyste. Mógł wskazać im drogę, więcej zrobić nie był w stanie, nie miał na to ani czasu ani zasobów. Czy nią podążą, nie zależało już od niego. Zapłatę zaoferował sam, nawet interesującą. Niewielu poznałoby go dzisiaj w Londynie, a podziemie pomogłoby mu wyrobić odpowiednie dokumenty, ale rysy jego twarzy odznaczą się na niej wyraźniej lada moment. Byłoby to głupie i zbędne ryzyko, czy Jim mógł mu się przydać? Być może. Jeszcze nie wiedział, więc powoli kiwnął głową w odpowiedzi, przyjmując złożoną propozycję. Głównie dlatego, że wiedział, że tacy jak on bardziej cenili sobie to, za co musieli zapłacić. I już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, kiedy na schodach rozległ się hałas.
Przeniósł spojrzenie na schodzące dziewczyny, potem znów na Jamesa, nie chciał tego kontynuować przy nich, ale ten przerywnik był mu w zasadzie na rękę. Wkrótce przy framudze stanęła Jackie, kiwnął jej głową. Zaskoczyła go towarzysząca jej pyskata dziewczyna, która milczała, Rineheart musiała sobie z nią poradzić. Ale jeszcze bardziej - zaskoczyła go młodsza z dziewcząt. Gdyby nie była tak przekonująca, pomyślałby, że usłyszała jego słowa chwilę temu, ale gdyby mała potrafiła tak udawać, zrobiłaby to od razu, nie teraz. Podobnie, jak bunt Jamesa wtedy, tak zrozpaczona tonacja teraz, pozwalały zrozumieć kontekst niezrozumiałych słów. Za wcześniejsze James dostał w gębę, bo prosił, żeby rozmawiali po angielsku. Teraz nie poruszył się, uniósł ku niej spojrzenie, nie reagując wcale na skierowane ku niemu przeprosiny ani późniejsze prośby. Jego dłoń odnalazła leżące obok niego papiery Jamesa, pochwycił je i, nie ruszając się z miejsca, powoli wyciągnął w kierunku dziewczyny. - Weź to - zwrócił się do niej, tym samym zmuszając, żeby podeszła bliżej niego. Chciał przyjrzeć się jej twarzy. - On nie da rady - podkreślił intencje, nie zamierzał przecież wciskać mu tego z powrotem do spodni.
- Zwijamy się - Wstając usiłował odnaleźć spojrzenie Jackie. - Wszyscy - dookreślił, na wypadek, gdyby nie zrozumieli. Łagodne poruszenie różdżką wywołało magię niewerbalnej inkantacji oswabadzającej kończyny Jamesa. Schował oręż, po czym chwycił go za ramię, niedelikatnie pomagając stanąć na nogi i kiwnął brodą na wyjście. Zamierzał wyjść jako ostatni.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Schody [odnośnik]30.04.24 0:37
Mężem i ojcem. Godził się z tym od wielu dni, próbując nie rozpatrywać tego w kategorii końca świata. Końca tego, co znał, jakby miał wciąż szansę wrócić do dni beztroski i radości, szaleństwa, którego poszukiwał, za którym tęsknił. Utknął gdzieś skąd już dawno powinien uciec nie oglądając się za siebie. Ale dziś, gdy siedział przed nim pozbawiony litości i zrozumienia auror był mężem i ojcem i bratem i nie mógł zgodzić się ze światem, który próbowano mu zademonstrować. Nie wypadało mu się nad sobą użalać, miał rację. Patrzył w dół beznamiętnym spojrzeniem. Mieli szczęście, zdawało się, że słyszał to w kółko między wierszami. Mieli szczęście, że zjawili się szlachetni autorzy, którzy traktując ich jak ludzi, nie zwierzęta, wyrzucą ich godnie na bruk. Z pamięci dla zmarłej. Mógł mówić co chciał, ale nie zmieniłby jego zdania. To też podkreślał. Wagę tego miejsca, do kogo należało. Powinien być wdzięczny Bathildzie Bagshot, że ocaliła ich wszystkich. Nie. Nie zrobiła niczego za co mogli być jej wdzięczni poza tym, że umarła i mogli tu zostać przez kilka miesięcy. Jej zasługi nie miały być docenione przez takich jak on. Idee miał zbyt przyziemne. Dla siedzącego przed nim aurora mogła być bohaterką, dla niego bohaterem była Neala, która ofiarowała mu pomoc nigdy nie chcąc niczego w zamian. Takich ludzi jak ona było niewielu i to oni tak naprawdę ratowali ten świat. Walka o pamięć dla bohaterki przez wyrzucenie na bruk niewinnego dziecka źle świadczyło o jej wyznawcach. Fanatykach niewiele innych o tych, między którymi obracał się w Londynie.
— Tak — przytaknął, choć nieco z przekąsem, wciąż nie podnosząc na niego wzroku. Mieli szczęście, że nie natknęli się na tych łajdaków, którzy zbezcześcili ten dom. Dom, który doprowadzili do porządku by tak egoistycznie skorzystać z jego dobrodziejstw. Był dla niego za wielki, zbyt pusty i straszny. Kojarzył mu się ze smutkiem i bezsensem, ze strachem i porażką, wbrew naiwnemu przekonaniu o hucznym świętowaniu. Ale mimo wszystko chronił ich przed zimnym wiatrem, chronił głowy przed zaspami śniegu i mrozem szczypiącym policzki. I za to był wdzięczny. Nic nierozumiejący mały Cygan, który zbezcześcił świątynie. Świątynie, o którą nikt nie dbał wyraźnie, świątynie której nikt nie odwiedził przez tyle miesięcy. Wszyscy mieli ten dom gdzieś, tylko to mu próbował powiedzieć. Wszyscy mieli to wspaniałe miejsce w głębokim poważaniu. Skarżący się mieszkańcy chcieli się ich pozbyć tylko dlatego, że byli kim byli, niepotrzebnie dorobiono do tego całą tą otoczkę hańbienia przestrzeni. Zrobiono z nich potwory jedzące konie, chlejących rozbójników, choć od ludzi trzymali się z daleka. Nie szukali nigdy zaczepki nie szukali kłopotów. A kiedy szmalcownicy zaatakowali mieszkających tu chłopaków pomogli im, narażając własne życie zamiast odwrócić się od obcych. Nie było już nic do powiedzenia, rozumiał to wszystko dobrze. Nawet jeśli nie tak, jak chciał tego siedzący przed nim człowiek.
Drapało go w nosie; zastygła krew drażniła wargę i kąciki ust.
— Nie żyliśmy tak — tak ekstrawagancko, czy o cokolwiek mu chodziło. Zanegował to niemalże odruchowo. Tłumaczył się raz za razem, mógł odpuścić, mimo, że gniew nie słabł, nie słabł też żal i niechęć jakie wzbudzili w nim swoim najściem, swoim podejściem. Nie powinno mu tak na tym zależeć, a jednak nie przestawał, choć niewiele to wprawdzie dawało. Popatrzył na niego, kiedy zadrwił z jego pytań. To takie porządne, prostolinijne. Trzymać się własności. Gdyby był martwy byłoby mu wszystko jedno, czy ktoś zająłby ten wóz czy nie, do niczego by mu się nie przydał po śmierci. Nie sądził, by profesor Bagshot miała. Mieli ludzie, którzy wciąż żyli i nadawali temu własne znaczenie i dyktowali własne zasady. Nie był chętny na kontynuowanie tej rozmowy, musiał się pilnować. Miał dość, Weasley rękę miał wyjątkowo twardą. Jeśli poturbuje go mocniej stanie się ciężarem dla Eve i Aishy, nie mógł pozwolić, by próbowały mu pomóc, mając dziecko pod opieką. Nie mógł sam się pod nią znaleźć.
— Prawo nie przeszkadza też strażnikom Tower i politykom — poparł go smętnie, dołączając ich do długiej listy ludzi, którzy robili to, na co żywnie mieli ochotę. Obrywało się tym na końcu łańcucha pokarmowego, tylko lutego, że komuś musiało. Niefart, że to właśnie oni. To była jego decyzja. Ktoś mu już to sugerował wcześniej. Przed Marcelem robił to nawet jego ojciec, próbując nakłonić go do szpiegostwa. W celach czysto sadystycznych, nie mogło mieć to dla niego wartości.
— Ja już dokonałem wyboru — odpowiedział, unosząc na niego wzrok bez cienia skruchy. Uwierzył kiedyś przyjacielowi w to, że musieli opowiedzieć się po czyjejś stronie. Nie walczył, nie zrobił dotąd nic, czym mógłby się pochwalić, nawet tamtym na placu — to stało się przypadkiem, myślał, że idą na piwo, a poszli na rewolucję. Ale był gotów zrobić, co trzeba. Był gotów stanąć po jakiejś stronie, wybrać mniejsze zło. Postawić na ludzi, którzy być może tak jak on dziś oferował mu marne pocieszenie po wyrzuceniu na bruk, ale jednak nie zostawiał go bez planu na jutro. Było w tym coś, co mimo bólu twarzy, mimo nienawiści i bezsensownych zasad, które mu przedstawiali, dawało jakąś iskrę nadziei. Nie mógł wybaczyć im tego, że wyrzucali to dziecko w chłodną noc na ulicę. Gilly nie zasłużyła na to. On tak, Eve być może. Gillie nie zasługiwała na o, by karano ją za nich. Nie szkoda mu było ani siebie ani Eve ani nawet siostry, każde z nich przetrwało do dziś i mogłoby poradzić sobie dalej, ale nie Gilly. Mimo tej zadry było też coś co komplikowało całą tę sprawę i wizytę. Nędzna oferta pomocy, a wciąż lepsza niż to, co mogliby dostać od każdego. Pokiwał głową znowu spuszczając wzrok.
— Wszyscy na to liczą — odparł, przytakując. Trzymając go za słowo, choć dlatego, ze w kategorii bandyty nigdy się nie widział i nie spodziewał, że ktokolwiek mógłby go za takiego brać. Sądził, że wiele dobitnych określeń można mu było przypisać, większości takich, którymi si wstydził. Że był kieszonkowcem, że był żebrakiem. Ale bandytą? Zerknął w bok, w stronę zacienionego kąta, jakby spodziewał się zobaczyć coś w miejscu, do którego nie wpadało światło z korytarza. Ale tam była tylko ciemność. Zimna, przerażająca i dobrze znana. Bo w Tower jak bandytę go potraktowali. — Jaka jest definicja waszej sprawiedliwości, sir? – spytał bez cienia kpiny. Każdy miał własną. Inną posługiwał się członek patrolu egzekucyjnego, inną auror, inną złodziej z ulicy, a inną bezbronna matka z dzieckiem. Ani prawo ani sprawiedliwość nie chroniła takich jak on, nawet gdyby nigdy nie sięgnął do cudzej kieszeni. Ale chroniła tych, którzy to czynili, lecz popierali właściwą stronę. Swoich zawsze traktowało się inaczej niż wszystkich innych. Ale to nie była siła. To była słabość. O wiele trudniej było patrzeć na obcych, jak na ludzi wartych uwagi, wiedział o tym bardzo dobrze.
— Nie — zaprzeczył, kiedy spytał, czy oferował mu mało. — Nie jestem do tego przyzwyczajony — dodał zaraz. Mógłby powiedzieć mu prawdę o tych zagrożeniach, o tym, że nie oferował mu właściwie niczego, czego nie mogli wziąć sobie sami. W ich świecie tak to działało. Ale jego światem rządziło coś innego, pojął to, nawet jeśli nie miało to dla niego zbyt wielkiego sensu. Mógłby mu z dumą o tym opowiedzieć, z powodu dumy ofertą wzgardzić, ale w tym wszystkim było znacznie więcej. Była intencja, która go zaskoczyła. Nie trudno było mu przełknąć gorycz zostania cudzym dłużnikiem, nie był ani chorobliwie ambitny ani przesadnie dumny. Podążenie tą ścieżką było znacznie bardziej opłacalne, nawet jeśli nie na pierwszy rzut oka. Niemądrze było palić ten most gniewem, który go trawił. Nie wiedział tylko, czy znajdzie w sobie na tyle samozaparcia, by go ugasić. By nie wzniecić pożaru. Bał się, że kiedy zdejmą mu kajdany instynkt weźmie górę, a on popełni serię błędów, których pożałuje do końca życia. Może i był jak pies na tresurze, ale wciąż zły i dziki. — Dziękuję — odparł pokornie i z wdzięcznością w głosie, chrapliwym, urywanym. Wciąż mówiło mu się z trudem. Znał swoje miejsce dobrze i bardzo starał się nie wychylać. Mieli szczęście, że pojawili się tu oni a nie rozjuszani mieszkańcy, wypadało im więc podziękować za gest.
Słysząc chodzące z góry kobiety wpierw uniósł wzrok na niego, jakby musiał sprawdzić, czy wolno mu było w ogóle skierować tam uwagę, ale gdy on podążył tam wzrokiem zrobił tak samo, napotykając od razu spojrzenie Eve, a potem siostry, która wybuchnęła szlochem.
— Angielski — przypomniał jej krótko, bał się, że zrobią jej za to krzywdę, że podniosą na nią za to rękę. I gdyby tak się stało, poświęciłby życie za to, żeby rozszarpać im gardła zębami. — Nic mi nie jest — powiedział jej cicho, powracając spojrzeniem między własne nogi i plamę krwi na podłodze. — Nie patrz. — Bywało gorzej przecież. To noc, czego by już nie poczuł, czego by nie przeżył. A jednak czuł uderzenia wciąż, z zaskoczeniem przyjmując jak precyzyjney i dokładne były to ciosy.Patrzył na skute ręce i trzymaną w nich zakrwawioną szmatę. Przez myśl przeszła mu głupia i irracjonalna myśl — czy jeśli ją weźmie teraz zostanie złodziejem? Czy jeśli ją zostawi okaże się brudasem? kajdany na jego rękach i nogach zniknęły, zniknął ich ciężar. Nabrał powietrza w płuca mocniej, głębiej, zaciągając się tym z dziwną mieszanką ulgi i rozgoryczenia. A potem szarpiecie w górę pomogło mu wstać, decydując za niego, a potem pchnęło go w przód. Wypuścił serwetkę z dłoni. Nie był nawet pewien, czy żelazna ręka zaciskała się na jego kołnierzu dalej, czy chwiał się na nogach z powodu czyjegoś kaprysu, czy zwyczajnie miał miękkie kolana. Nie obrócił się za niczym, żadną rzeczą, która w salonie należała do niego. Ruszył przed siebie, wskazaną drogą, w końcu docierając do dziewczyn.— Jesteście całe? — spytał cicho, ledwie słyszalnie. Spojrzał na Eve, wydawała się bardziej opanowana. Błądził szybko wzrokiem po niej, a potem po siostrze szukając siniaków, śladów, które pozostawiłaby na nich ta wywłoka. Chciał je pocieszyć spojrzeniem, ale wyglądał nędznie. Cały we krwi zaschniętej na twarzy, koszuli. Nie dostał ani w brzuch ani nogi, mógł jednak iść. Wyciągnął powoli dłoń po torbę od Eve, by ją wziąć za nią, ale nie wiedział nawet czy zaraz nie runie na podłogę. Światło kuli z korytarza oślepiło go na moment. Wychodzili. Opuszczali to miejsce raz na zawsze.



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Schody [odnośnik]30.04.24 1:06
To nie im było decydować o tym, kto miał w tym konflikcie większą rację - Cyganie, którzy szukali schronienia w czasie wojny, ale odnaleźli je w niewłaściwym miejscu, czy mieszkańcy Doliny, którzy widzieli w nich wrogów, będąc prowadzeni poczuciem niesprawiedliwości i własnego nieszczęścia. W każdej z tych historii było kilka ziaren i prawdy, i fałszu, opowieści musiały być zaprawiane słodyczą niewinności i typowego „ja chciałem dobrze”, bo przecież obie strony chciały coś z tego wyciągnąć - Cyganie zatrzymać dom, mieszkańcy pewnie odczuć to palące zadośćuczynienie, uchwycić dla siebie sprawiedliwość, której reszta świata nie chciała im dać. Między nimi stało prawo, które wyraźnie mówiło, że zajmowanie cudzego domu na dziko jest nielegalne, zwłaszcza w środku tak znanego wśród czarodziejskiej społeczności miasteczka. Inaczej mogliby na to patrzeć, gdyby młodzi zdecydowali się zająć jakąś oddaloną od społeczności chatę, inny dom, mniejszy i stanowiący mniejszą wartość dla wszystkich dookoła wartość. Wtedy najprawdopodobniej nikt nie mógłby stanowić dla nich problemu. Psia robota, pomyślała tylko Jackie, krzyżując dłonie na piersiach. Robiło się chłodniej, wieczór rozwijał się do nocy.
- To nie uprzedzenia, tylko słowa mojego kolegi - do młodej zwracała się inaczej niż do młodej matki, choć nie brakowało w jej głosie niskiej oschłości. Dziewczyna zdawała się być bardziej przerażona niż tamta młoda para, ewidentnie życia nie brała pod włos, choć widać już było wpływ języka bratowej. Jeśli zachowa te resztki zdrowego rozsądku, który jej pozostał, przeżyje - strach jest dobry; strach pokazuje, w którym miejscu jest granica bezpieczeństwa, a w których zaproszenie do ciężkiego ubytku na zdrowiu, a w ostateczności - śmierć. - Wydaje wam się, że jesteśmy tu po to, żeby uczynić wam coś złego, a to nieprawda. Do większego zła doprowadziły was wasze decyzje, a my tu tylko po tych decyzjach sprzątamy. Pomyślcie o tym na przyszłość. To dziecko nie jest niczemu winne, a te same decyzje, wasze, zmusiły je, by teraz kuliło się w chłodzie w ramionach matki. I ciotki. - skwitowała po raz ostatni. Jednym z ich obowiązków było też edukowanie obywateli, co właśnie teraz robiła, godząc się pośrednio z tym, że efekt będzie i tak mierny. Resocjalizacja młodzieży to nie był jej konik. Gdyby mogła, najchętniej klęła by cały czas, jednocześnie, jak jej własny ojciec, krzykiem wciskając im do głów prawa i obowiązki, od razu wyjmując każdą zalęgniętą tam głupotę. Stała się swoją najgorszą zmorą. Ale jak inaczej to mogło wyglądać? - Młoda, różdżka. - rzuciła do Cyganki, w dłoni podając jej wcześniej odebrane na chwilę magiczne narzędzie. To była tylko forma prewencji, sprawdziło się.
Przyglądała się chłopakowi, zaraz zerkając na Brena, i znów wracając spojrzeniem to na dziewczęta, to na młodego ojca. Pobity na własną prośbę, zgarbiony i blady, nie licząc szkarłatu zasychającej krwi - taki oto obraz był człowieka, pod którego ramieniem miało się wychowywać dziecko o cichnącym, gasnącym w świetle zaklęcia płaczu. Najmłodsza dopadła do młodzieniaszka i odezwała się w języku, którego ani ona, ani Brendan nie znali, znowu, ale prędko zmieniła ton. Jackie tylko ją obserwowała, w głębi ducha pragnąc, żeby chociaż ona przeżyła tę wojnę, dbając pewnie też o pozostają trójkę. Trudne cię czeka zadanie, młoda. Może to jej powinna dać pieniądze, może nie uniosłaby się dumą. Patrzyła jeszcze przez kilka następnych chwil na scenę dziejącą się w salonie i sama odepchnęła się lekko od ściany, kiedy zaczęli wychodzić. Celowo poczekała na Brena, dłonią łapiąc go pod łokieć, żeby nieco zwolnić jego krok, ale wciąż nie na tyle, by młodzi ich bardzo wyprzedzili.
- Dziecko urodziło się za wcześnie i ponoć jest pod opieką uzdrowiciela. Może jest prócz tego chore, nie jestem pewna - szepnęła, zbliżając się do jego ucha. - Co mamy teraz z nimi zrobić? Znam małżeństwo, zaopiekowaliby się dzieckiem chociaż przez kilka dni, ale oni... mamy kogoś zaufanego?
Odsunęła się, patrząc wyczekująco na Brendana, szukając w jego oczach odpowiedzi. Na te i inne pytania, ale owe inne pozostawały dziś daleko, o wiele za daleko. Chciała dla dzieciaków dobrze, chociaż nie do końca mogła to okazać - nie potrafiła. Wyszła razem z nim, nie oglądając się na drzwi, na mieszkanie, które za nimi zostawili, a o które przecież przed kilkoma chwilami walczyła jak lwica.

| dla mnie to zt, wspaniale było z wami pisać! hug



pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 10 7sLa9Lq
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5414-jackie-rineheart#122455 https://www.morsmordre.net/t5418-kluska-jackie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f205-opoka-przy-rzece-wye-walia https://www.morsmordre.net/t5423-skrytka-bankowa-nr-1349 https://www.morsmordre.net/t5424-jackie-rineheart
Re: Schody [odnośnik]30.04.24 12:04
Przysłuchiwała się wymianie zdań między Aishą a kobietą. Słuchała, jak dziewczyna próbowała bronić ich, ale tak, jak i przy poprzednich próbach zdawało się to na nic. Ta baba nie chciała ich słuchać, nie chciała zobaczyć, jak to naprawdę wyglądało. Była taka sama jak wszyscy, niczym się nie różniła. Zrzucała całą winę na nich, chociaż nie robili niczego złego i dodawała jeszcze wyssane z palca kłamstwa obcych ludzi. Zanim się tu zjawili, ten dom stał pusty i niszczał, nikogo nie interesował sam w sobie. Zadbali o to miejsce, obie robiły, co mogły, Jim naprawiał szkody, które powstawały, jak w każdym innym domu. Nie dewastowali, nie utrudniali nikomu życia, nie obnosili się ze swoją obecnością tutaj, a częściej przemykali jak cienie. Tylko dwa razy dali o sobie znać bardziej, a nawet to w tak dużym odstępie czasu. Może, gdyby byli jak inni, gdyby nie odróżniał ich kolor skóry, obcy język w którym czasami wtrącali parę słów, inna kultura to nie przeszkadzaliby nikomu. Widziano by w nich Anglików, takich samym jak wszyscy, nijakich i mdłych. Zamrugała, orientując się, że odcięła się od otoczenia, że od paru minut wpatrywała się tępo w jedno miejsce, nie słuchając już wymiany zdań między szwagierką a obcą. Może to i lepiej, bo obojętność powstrzymała chęć wtrącenia się, zawalczenia w słowach jeszcze raz, aby nie traktowano ich jak szkodniki. Tylko kolejny raz zderzyłaby się z przegraną, a na to chyba nie była gotowa.
Skupiła na kobiecie uważne spojrzenie, gdy ta wyciągnęła w jej kierunku odebraną wcześniej różdżkę. Zawahała się przed wyciągnięciem ręki, walcząc z nieufnością. Naprawdę chciała ją oddać czy zabawić się cudzym kosztem? Przygryzła lekko dolną wargę, decydując się sięgnąć jednak po to, co jej. Dobrze było poczuć pod palcami znajome drewno figowca. Schowała różdżkę, bo nie była jej teraz potrzebna.
Kiedy zeszły na dół, przechodziła od punktu do punktu, z jednego pomieszczenia do drugiego, nie szukając już więcej sensu w tym, czego od niej chciano. Nie miała już żadnych słów dla obcych, niczego do obrony. Tęsknie spojrzała tylko raz ku drzwiom, które prowadziły na dwór, bo tam chciała się już znaleźć. Po prostu. Skoro i tak nie mieli tego uniknąć, chciała już stąd wyjść. Wszyscy co działo się teraz, było jak bezsensowne przedłużanie, tracenie czasu, który wcale nie grał na ich korzyść, bo im dłużej będą tu, tym gorzej będzie znaleźć bezpieczny kąt na noc. Mimowolnie zmięła w palcach materiał spódnicy, zaraz puszczając go, by nie zdradzać poddenerwowania. Tylko ono dopiero nadeszło ze zdwojoną siłą, gdy spojrzenie skrzyżowała z Jamesem, jedynie na moment, ale wystarczyło, aby żołądek ścisnął się boleśnie. Słowa Aishy tylko pogłębiły okropne uczucia, które znów ją przepełniały. Poczuła łzy napływające do oczu, ale nie pozwoliła im spłynąć po policzkach, zaciskając na chwilę powieki.
Spojrzała na mężczyznę, kiedy ten wyciągnął w ich kierunku dokumenty Jamesa, ale zwracał się do młodszej Doe. Poczuła wewnątrz buntownicze szarpnięcie, cień zaciętości, bo nie chciała, aby Aisha zbliżała się do tego człowieka, by miał ją na wyciągnięcie ręki. Ten potwór pokazał już, co potrafił. Nie drgnęła z miejsca, chociaż spięła się mimowolnie. Poczuła cień ulgi, kiedy kajdany krępujące Jamesa zniknęły, chociaż to nie jej traumy budziły do życia pęta. Niemniej dawało to pewność, że pozwolą odejść im wszystkim, że nikogo nie zatrzymają. Uniosła wzrok na chłopaka, kiedy ten ruszył się z miejsca, sama zrobiła kilka kroków jego stronę, szybciej zmniejszając dystans. Słysząc pytanie, pokiwała powoli głową.
- Tak, nic nam nie jest. To tylko trochę strachu i złości.- odparła szeptem, niewiele głośniejszym od jego.- Dasz radę? – spytała, próbując ukryć troskę przed obcymi. Zerknęła na jego wyciągniętą dłoń, domyślając się, co chciał zrobić.- Nie jest ciężka.- rzuciła miękko i przysunęła się o krok, by wtulić w bok męża. Pozornie i dla oczu obcych ludzi, szukając jego wsparcia, ale faktycznie obejmując go tak, aby mógł w razie potrzeby oprzeć na niej ciężar ciała. Spojrzała na niego nieco z dołu, błądząc wzrokiem po zakrwawionej twarzy. Wyglądało to strasznie, chociaż wiedziała, że najgorszy efekt robiła ilość krwi na skórze i ubraniu. Obejrzała się na Aishę, delikatnym skinięciem zachęcając ją, by poszła przodem, by wyszła już stąd z małą. Sama dostosowała się do Jima, bo chociaż dusza rwała się na zewnątrz, ciało przemieszczało się wolniej, dopasowując krok.


Learn your place in someone's life,

so you don't overplay your part

Eve Doe
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 10 74cbcdc4b11ab33c3ec9a669efa5b6c69e202914
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9651-eve-doe https://www.morsmordre.net/t9728-raven https://www.morsmordre.net/t12284-eve-doe#377725 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t10225-skrytka-bankowa-nr-2211#311456 https://www.morsmordre.net/t9729-e-doe
Re: Schody [odnośnik]02.05.24 17:29
Usta ledwie zacisnęła, czując jak jej drżą. Aurorka ani nie chciała, ani nawet nie próbowała zrozumieć, zaślepiona...czym właściwie? Nie znała żadnego z nich, a traktowała jak zło, śmieci, które należało wyrzucić. W końcu, to była ich wina. Tak jak ich winą było, że spalili im tabor, wymordowali wszystkich. Przełknęła gulę niezrozumienia. Bo byli gorsi i nie powinni byli pchać się w miejsce, które było  przeznaczone dla lepszych. Taki był świat. Tak patrzył i kpił. A ona, nie miała nawet prawa się temu sprzeciwić.
Odwróciła głowę, chowając spojrzenie. Była przeraźliwie zmęczona, jakby emocje karmiły się na jej siłach, odbierając chęci do większego sprzeciwu. Nie z nimi. I nawet jeśli gorycz płynęła wartko przez gardło, osiadała na języku - mimo okrucieństwa i niesprawiedliwości podanych słów - nieznajoma, nie próbowała wyrządzić innej krzywdy. Nie przypominała kogoś z obrazu przeszłości, gdzie znęcano się ...dla czystej zabawy. Dlatego później, z tamowanym szlochem, uciszanym, gdy pochylała się nad trzymaną dziewczynką, ledwie kątem oka zerkała jak nieznajoma oddaje różdżkę Eve. Milczały teraz obie.
Widok scenerii na dole łamał serce. Trudno było jej zatrzymać jeżyk, trudno było i uciszyć rozpacz, która kołysała się w każdym wypowiedzianym słowie. Zgarbiła ramiona, posłusznie, na prośbę brata, odwracając wzrok od jego twarzy. Nie musiała jednak patrzeć, by zapamiętać widok zaschniętej krwi i zamglonego spojrzenia, które ginęło w ciemnych tarczach, które tak kochała.
- Nic mi nie jest -
Zwarła usta. Przymknęła powieki mocniej, starając się, by łzy chociaż na chwilę przestały płynąć, rozmazując widok.
Kłamiesz, braciszku - mówiłyby jej oczy, gdyby nie chowała ich, tak jak prosił.
Ale to głos mężczyzny obok przeszył ją niespokojnym dreszczem, który jednocześnie kazał jej uciekać i poruszyć się we wskazanym kierunku. Ciało zaprotestowało, napinając każdy mięsień, gdy najpierw zakołysała się w miejscu, niepewnie, zerkając mimowolnie na Eve, jakby szukając potwierdzenia, że powinna to zrobić. Potem, unosząc ostrożnie ramię, przytuliła do siebie małą i w końcu postawiła kilka kroków. Wbrew pozorom - lekkich, nawykłych do tańca. Zatrzymała się tak, by móc sięgnąć wyciągniętych dokumentów. Odjęła drobną dłoń od siebie, by z wahaniem odzyskać zwitek. Próbowała nie patrzeć. Nie unieść brody wyżej, chociaż chłód osiadłego na niej błękitu, zdawał się przeszywać. Wołając o uwagę. Musiał być silnym czarodziejem i coś w tej stanowczości, pełnej stalowego opanowania postawie - robiło wrażenie. A to sprawiało, ze robiło jej się bardziej zimno - Dziękuję. - odpowiedziała wciąż niepewna, co właściwie powinna powiedzieć. I czy powinna. Niemal w tym samym momencie, gdy wycofała się, równając miejsce z Eve. Dokumenty ostrożnie wsunęła do kieszeni spódnicy, tuż obok znajdującej się tam różdżki.
Z ulgą przyjęła zdjęcie kajdan. I Ledwie na moment zbliżyła się, by przysunąć czubek głowy do ramienia brata, potem odsuwając się, dając miejsce bratowej. Z miękkim skinieniem potwierdziła, że rozumie. Wysunęła się z budynku pierwsza, oglądając się raz, dla pewności, ze rzeczywiście wychodzili wszyscy. Nikt nie został w pustym, podobno świętym miejscu, gdzie nie było dla nich miejsca. Zatrzymała się niedaleko wyjścia. Nie miała pojęcia, gdzie miała iść, do kogo, dlatego ciemność źrenic, wciąż błyszczących od łez, śledziła sylwetki rodziny, chwytając w kwadr zainteresowania pochylone, zapewne naradzających się aurorów. Czy nad ich losem?


...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb

Aisha Doe
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11832-aisha-doe#365247 https://www.morsmordre.net/t12177-poczta-aishy#375018 https://www.morsmordre.net/t12269-aisha-doe https://www.morsmordre.net/f386-dom-bathildy-bagshot https://www.morsmordre.net/t12176-szuflada-skrytka-aishy#375010 https://www.morsmordre.net/t11838-aisha-doe#365410
Re: Schody [odnośnik]02.05.24 22:30
Zmarszczył brew, gdy wspomniał o strażnikach Tower i politykach, bo o ile ci drudzy przychodzili na myśl naturalnie, tak ci pierwsi nie powinni nasuwać się wcale, nie tak konkretnie wskazani. Wynikało z tego, że James miał wątpliwą przyjemność z nimi obcować, w ten czy inny sposób. Znał kilku, nie powiedziałby z całą pewnością, że nie pracowali w więzieniu nadal. Trzeba było mieć charakter do takiej roboty, ale dziś ta robota musiała wyglądać inaczej.
- Poznaliście się ze strażnikami więzienia w Tower? - spytał wprost, uważnie obserwując twarz młokosa, fakt, że miał problemy z prawem nieszczególnie go zaskakiwał, choć zastanawiał go ich charakter, w szczególności wobec jego kontaktów z Nealą. - Oby był słuszny. - Podjęty wybór. Ton jego głosu nie uległ zmianie, bo deklaracja Jamesa nie zrobiła na nim wrażenia. Powiedział niewiele, on spodziewał się jeszcze mniej, nie był też czarodziejem, którego łatwo było przekonać do uwierzenia na słowo mniej lub bardziej przypadkowemu obszczymurkowi. Wszyscy na to liczą, twierdził, choć nie było w tych słowach nadziei, która sprawiała, że oni wszyscy bez wahania rzucali na szalę własne życie. Widział w tym ironię, że poświęcali się głównie dla takich jak on - wpatrzonych w siebie, niewdzięcznych, pełnych gniewu, nieufnych i pozbawionych wiary. Czy mógł ich za to winić, bynajmniej. Czy lubił o tym pamiętać, też nie.
- Jeszcze nie poczułeś? - spytał, gdy padło pytanie o definicję sprawiedliwości. Nie potrafił przywołać kilku, dla niego istniała jedna - i jedyna prawdziwa. Jedna istniała uczciwość, jedna prawość, jedna prawda. Jedno prawo, zgodnie z którym mieli jednego prawidłowo wybranego Ministra Magii i nie był nim uzurpator. Wartości, które za nim stały, były oczywiste. Pytanie mógł odebrać tylko jako prowokację, a odpowiedź - miała przypomnieć Jamesowi o tym, z kim rozmawiał. Na podziękowania - oszczędnie kiwnął głową, nie mówiąc już nic. Próbował wybrnąć z poprzednio rzuconych słów i choć zrobił to kulawo, Brendan nie dociekał sensu głębiej.
Zamiast tego przeniósł wzrok na wystraszone oczy najmłodszej dziewczyny, kiedy odbierała od niego dokumenty. Wykorzystał tę chwilę, żeby przyjrzeć się jej twarzy i spróbować oszacować jej wiek. Wydawała się bardzo młoda, młodsza od pozostałej dwójki. Wydawała się być jeszcze dzieckiem. Kiwnął głową, kiedy podziękowała, ale nie odpowiedział.
Nie powiedział też nic, kiedy James upomniał siostrę, przypominając jej jego wcześniejszą prośbę, zadowolony z reakcji. Młody uczył się powoli, ale uczył. Prowadził go do wyjścia, ale nie puścił jego barku, kiedy Eve usiłowała przejąć jego ciężar.
- Weź się w garść - rzucił do niego, naciskiem ramienia chcąc oddalić go pół kroku od żony. - Wystarczy, że niesie twoje graty. - Nie chciała oddać mu torby, ale młokos przynajmniej próbował ją zabrać. Wszystkiego nie poniesie sama, jego nie poniesie sama, w ramionach będzie musiała utrzymać dziecko. Nie sądził, by chciał być dla nich ciężarem, bo podczas rozmowy wypowiadał się rozsądnie, ale wierzył, że te słowa pomogą mu się otrząsnąć z zamroczenia szybciej. Rozlana krew mogła robić wrażenie, ale jego urazy, choć bolesne, nie... nie pogorszą już jego stanu.
Obejrzał się na Jackie, kiedy poczuł jej dotyk i uniósł ku niej spojrzenie, nim jej szept połaskotał jego ucho, westchnął, ciężko, ze zniecierpliwieniem, i co mieli z tym teraz zrobić? Dlaczego młody nie powiedział o tym od razu? Przechylił głowę z rezygnacją, wpatrując się w twarz Jackie pytająco, gdy stwierdziła, że dziecko lepiej byłoby im zabrać. Nerwowość była wyczuwalna, w grymasie jego twarzy, spojrzeniu, gestach.
- Jesteś pewna? - spytał, chcąc się upewnić odnośnie jej intencji, jej oceny. Nie szeptał, to, czego mieli nie usłyszeć, zostało już powiedziane. Nie chciał tego, naprawdę nie chciał, ale nie zamierzał podważać jej słowa. Mówiła o rozdzieleniu matki z dzieckiem, na dodatek dziecka romskiego, przynależnego do innej kultury. Jakkolwiek wierzył, że wychowa się lepiej w każdym angielskim domu, tak czyn, o którym mówiła, niósł za sobą bardzo poważne konsekwencje. Mała nie opuściła dziecka na krok, ciągle miała je przy sobie. James nie wypowiadał się o nim lekceważąco. Czy coś groziło dziecku, jeśli z nimi zostanie? Czy było na tyle chore? Nie wiedział, czy matka potrafiła to rozpoznać? - Jakie problemy ma dziecko? - spytał, odnajdując wzrokiem twarz Eve. Matka, matka powinna wiedzieć najlepiej. Nie zdjął dłoni z barku Jamesa, traktując go jak zakładnika, miał nadzieję, że pamiętała jego wcześniejsze słowa, obietnicę. Nie robiłby tego, gdyby wierzył, że uda mu się z nią porozumieć inaczej, ale nie wierzył w to. - Pod opieką jakiego uzdrowiciela jest? Gdzie? Tu, w Leśnej Lecznicy? - Znał większość z nich, jeśli nie osobiście, to ze słyszenia. - Gorączkuje? - pytał dalej, szukając symptomów czegoś, co mogłoby przynieść choćby częściowe odpowiedzi na wątpliwości Jackie. Nie wiedział, nie znał się na dzieciach.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Schody [odnośnik]03.05.24 7:50
Kiedy spytał go o strażaków, pojął, że niepotrzebnie się odzywał. Powinien siedzieć cicho, nie zabierać głosu niepytany. Był pewien, że Weasleyowie nie wiedzieli o jego przeszłości, o jego tarapatach, bardziej o tym, czego się dopuszczał niż tego, co mu zrobiono. Był też pewien, że nie powiedziała o tym bratu. Ból głowy pulsował w skroniach i na środku czoła. Przymknął na kilka sekund powieki, próbując zebrać myśli, ale te uciekały przed nim w popłochu. Nie odpowiedział. Milczał jak zaklęty. Nie patrzył na niego, kiedy rozchylił znów powieki zerkał między własne nogi i ręce. Czuł jak to wszystko do niego napływa ponownie. Nie mógł zacisnąć szczęki, zacisnął za to pięści, powtarzając samemu sobie, by przestał o tym tak myśleć. W ten sposób to wspomnąć. To już było, to minęło. Sytuacja przerażająco mu to przypominała. Zakute ręce, nogi, przesłuchanie, ból i krew. Wyprostował się, szukając w ciele miejsca, które mogłoby go usztywnić i zabezpieczyć przed złamaniem, które płynęło z jego własnej głowy. Nie odpowiedział mu, nie wiedział, co. Zwykłe tak było za krótkie, nie chciał mu dać satysfakcji do nazywania go bandytą. Tamto to były wygłupy, moralnie wątpliwe i mało zabawne, ale złapali go za durny zakład z bratem. Nie był bandytą. Czy poczuł tę sprawiedliwość? Surową i nieustępliwą? Poczuł. Czy się z nią zgadzał? Nie.
To dobrze, skinął głową lekko, gdy przyznała, że nie ucierpiały. Poczuł przy sobie najpierw ciepło siostry — tak bardzo chciał ją przygarnąć do siebie i wyprowadzić stąd, jak kiedyś, zadbać o nią jakby niezdolna była by opuścić to miejsce samodzielnie — a potem Eve.
— Nic mi nie jest — powtórzył cicho i łagodnie Eve, kiedy spytała, że da radę. Nie silił się na uśmiech. Spojrzał jej jednak w oczy, był po prostu zmęczony, obolały. Głowa mu pękała od krwi, siły ciosów, ale nic więcej. Miał sprawne ręce, nogi, mógł się poruszać i nie było mu już niedobrze, krew przestała płynąć. Nie wsparł się na jej ramieniu, tak jak tego chciała, ale ręką spróbował ją objąć w pasie, mylnie odbierając jej intencje, zakładając, że potrzebowała tej bliskości i wsparcia, chciała go poczuć obok żywego. Zaraz potem jednak poczuł siłę ramienia, ciągnące go palce w bok. Jego słabość wynikała z zawrotów głowy, nie ułomności ciała, więc stanął i zaparł się nogami, ruchem ramienia próbując szarpnąć, wyswobodzić z wielkiej ręki szarpiącej go jak kilkuletniego szczeniaka. Potem ruszył dalej, zrobił krok zanim zostałby popchnięty. Poszedł sam, nie potrzebował pomocy i zachęty. Nie zamierzał tu zostać, wyraził się jasno. Prowadzony był jednak jak więzień i nie podobało mu się to. Mimo oswobodzonych dłoni wciąż nie miał róż∂żuki, nie miał po co uciekać nawet. Trudno było czuć się bezpiecznie w tej sytuacji, a jednak potrafił odnaleźć jakiś idiotyczny komfort w tym, że wyprowadzał go Brendan Weasley, a nie członek patrolu egzekucyjnego, nie szmalcownik. Być może była to kwestia sprawiedliwości, o której rozmawiali. Może podskórnie czuł, że zapłaci tylko za to, czemu był winien, nawet jeśli usilnie się temu wypierał, jeśli usprawiedliwiał swoje czyny, swoją bezradność, swoją nieumiejętność odnalezienia się w obcym świecie. Ale kobieta nie dawała mu tego samego. Kiedy więc auror spytał ją o pewność, co już usłyszał, obejrzał się w jej stronę, do tyłu, z nieufnością dzikiego zwierzęcia w oczach; gdyby dobrze pojął jej słowa, zamiast słyszeć piąte przez dziesiąte, obnażyłby też kły.
Kiedy Weasley spytał o dziecko i jego problemy, grymas wykrzywił jego opuchniętą i barwiąca powoli kolorami tęczy twarz. Nie rozumiem, co go obchodziło, ani o czym właściwie mówił. Ale spojrzał na Eve dopiero kiedy spytał o uzdrowiciela i o to czy dziecko gorączkuje.
— Nie — odpowiedział za Eve od razu; spała między nimi, wiedziałby gdyby miewała gorączkę. Potem uświadomił sobie, że tylko sypiał, niewiele czasu spędzał w domu, a jeszcze mniej przy samym dziecku, podchodząc do niego wciąż trochę jak do jeża. — Urodziła się... za wcześnie — wyjaśnił mu tyle ile sam wiedział, ile zdawał robię sprawę. Nie wiedział, jak przez to miało ułożyć się jej życie, ale Eve zapewniła go, że jest silna. Czy coś przeoczył? Czy coś się zmieniło? To wojowniczka, tak napisała mu w liście wtedy. Ta myśl wyrosła nim jak drzewo, silna i potężna w jego głowie. Nie podobało mu się spojrzenie Weasleya, do czego dążył?



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Schody [odnośnik]05.05.24 18:19
Skrzyżowane na moment spojrzenie z Aishą, sprawiło, że ścisnęło ją w żołądku. Tego było powoli zbyt wiele, zdenerwowanie otulało ją szczelnie, a każda próba rozładowania napięcia, dawała tylko miejsce na kolejne. Nie drgnęła nawet, nie potrafiąc w tej chwili oszacować dobrze, czy dziewczyna powinna zbliżać się do mężczyzny, czy wręcz przeciwnie. Rozsądek mówił nie, ale durne serce wybijało paniczny rytm, bo zignorowanie polecenia mogło odbić się na Jamesie. Spuściła wzrok, nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności, nie teraz. Zerknęła przelotnie, kiedy Doe podeszła jednak do aurora i wzięła od niego dokumenty. Pewną ulgą było, że nie stało się nic złego, jedno ciche słowo dziewczyny i surowe spojrzenie mężczyzny. Tylko tyle.
Uniosła wzrok, zadzierając przy tym brodę, kiedy całą jej uwagę pochłonął Jim. Kącik jej ust drgnął, gdy skinięciem zareagował na zapewnienie, że są całe. Rozchyliła usta, kiedy sam też podtrzymał, że nic mu nie było. Chciała się nie zgodzić, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Gołym okiem widać było, że zdecydowanie było mu wiele, a widok jego obrażeń cały czas na nowo łamał serce. Zawsze denerwowała się, gdy wracał pobity, kiedy szukał zaczepki z silniejszymi lub pakował się w kłopoty i wracał w podobnym stanie. Dziś to było tylko gorsze, okropniejsze. Kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, nie kryła troski i niepokoju ani ciepła, które powoli po prostu ją zalewały. Poczuła, jak próbował ją objąć, ale nie zastanawiała się, co nim naprawdę kieruje. Nie miało to większego znaczenia teraz, była przy jego boku, bo chciała i mogła, a on mógł zrobić z tym, co tylko chciał. Wyjście było już na wyciągnięcie ręki, parę kroków dzieliło ich od chłodnej nocy. Spokojne i wdzięczne spojrzenie zatrzymała na chwilę na plecach Aishy, kiedy ta rozumiejąc jej skinięcie, ruszyła pierwsza do drzwi i zniknęła za nimi. Poczucie, że ten koszmar zaraz się skończy, zaburzyły słowa mężczyzny, którego głosu najchętniej nie słuchałaby już dziś. Przypomniał o swoim istnieniu, jak natrętny owad, który lata koło głowy. Spojrzała na niego uważnie, nie kryjąc niezadowolenia.
- To mój wybór.- odezwała się z ledwie słyszalnym zacięciem w głosie.- To, że chcę nieść rzeczy i to, że chcę być u jego boku. Osiągnął pan swój cel, zrobił co zamierzał, ale to nie jest już pana sprawa.- dodała, nie zapominając o tym sztucznym zwrocie per pan. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale powstrzymała się, każde kolejne słowo i tak obróci przeciwko niej. Tak przecież on i jego towarzyszka działali od początku, chcieli mieć rację i tyle. Zbliżyła się o te półkroku, ale nie przytuliła już do boku Jima, a jedynie wsunęła dłoń w jego dłoń.
Słyszała za sobą wymianę zdań między aurorami, szeptane pytania i wątpliwości. Resztka nadziei podpowiadała, że to nieistotne, że ten temat już był zamknięty. Przecież wyjaśniała kobiecie, a przynajmniej pobieżnie, co jest z małą. Tylko że pytanie zaraz padło. Zatrzymała się i odwróciła do mężczyzny, zawiesiła spojrzenie na surowej twarzy. Nie odwróciła wzroku na Jamesa, kiedy pierwszy odpowiedział. Wiedział niewiele, chyba tylko tyle ile sama mu napisała w pierwszym liście, jeszcze zbyt rozemocjonowana, by wdać się w szczegóły. Kolejny list nigdy nie powstał, gdy odpowiedź nie nadeszła nawet na pierwszy. Nigdy też nie poruszyli tego tematu, Jim nie wydawał się tym zainteresowany, a ona nie miała mu tego za złe. Zaakceptowała, że wolał tak.
- Jest wcześniakiem, to samo w sobie jest już jej problemem.- podjęła, będąc praktycznie pewną, że wyjaśnienie chłopaka wcale nie wystarczy, bo pytań było więcej.- W Plymouth, była pod opieką państwa Reid w pierwszych dwóch tygodniach życia, to starsze małżeństwo uzdrowicieli, którzy zajmują się głównie sierotami, ale po tym, co wydarzyło się w sierpniu, pomagają też innym. W Dolinie doglądają ją uzdrowiciele z Leśnej Lecznicy, głównie pani Cattermole.- dziwnie było powiedzieć o Belli pani, ale padło to mimowolnie i nie planowała poprawić się.- Nie gorączkuje, ale musi, póki co przyjmować Auxilik. Przez to, że urodziła się za szybko, magia w jej ciele jest troszkę za silna, a eliksir pomaga to wyciszać. Nic więcej jej nie dolega i zdecydowanie nic jej nie zagraża. Jest silna.- mówiła już wszystko, to co wiedziała od uzdrowicieli. Spojrzenie miała utkwione w aurorze, nie chcąc widzieć miny męża. Czy szczerość miała im pomóc? Na to liczyła.- To mała wojowniczka, nie da się tak łatwo i nie jest krzywdzona. Nie pozwolę zrobić jej nic, jest moim oczkiem w głowie.- czułość przepełniła jej głos, kiedy przeniosła wzrok na maleństwo w ramionach Aishy. Odwróciła zaraz głowę z powrotem ku mężczyźnie.


Learn your place in someone's life,

so you don't overplay your part

Eve Doe
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 10 74cbcdc4b11ab33c3ec9a669efa5b6c69e202914
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9651-eve-doe https://www.morsmordre.net/t9728-raven https://www.morsmordre.net/t12284-eve-doe#377725 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t10225-skrytka-bankowa-nr-2211#311456 https://www.morsmordre.net/t9729-e-doe
Re: Schody [odnośnik]05.05.24 23:25
Mówiono, że milczenie jest złotem, niekiedy cenniejszym od tysiąca słów, milczenie Jamesa było oczywistą odpowiedzią. Szczeniak siedział - niekoniecznie oznaczało to teraz cokolwiek, nie wiedział, ale podejrzewał, jak działa prawo narzucone przez reżim uzurpatora, ale ktoś taki jak on raczej nie siedział jako męczennik. Czy Neala o tym wiedziała? A przede wszystkim - czy ciotka o tym wiedziała?
- Za co siedziałeś? - zapytał wobec jego milczenia wprost, dość szybko, żeby zrozumiał, że na to pytanie tez potrafił znaleźć odpowiedź sam, jeśli nie dostanie jej od niego. - Wy też? - spytał Aishy, przenosząc surowe spojrzenie wpierw na nią, potem na Eve, raczej chcąc zachęcić do zwierzeń Jamesa, niżeli sądząc, że zamknęli je razem z nim. Nie był pewien, co sądził o drugiej Cygance. Jej język mógł bardzo łatwo rozdrażnić każdego czarodzieja pilnującego porządku, nawet świętego, ale z drugiej strony, gdyby rozumiała, co mogło jej za to grozić, raczej nie byłaby już przy nim taka pyskata. Wytłumaczyliby jej, dlaczego to błąd. James próbował się wyszarpać z jego uścisku - jak niezadowolone szczenię ze smyczy - przeniósł rękę na kołnierz jego koszuli z tyłu. Nie zamierzał go oswobodzić, póki nie usłyszy odpowiedzi na swoje pytanie - i szarpnął go za ten kołnierz ku sobie, kiedy tylko gwałtownie obrócił się w kierunku Jackie. Prewencyjnie, bo James nie powiedział ani słowa.
- E-e! - zawołał, nieznacznie podniesionym tonem głosu, do Eve, wchodząc jej w słowo. Wojskowa dyscyplina niekiedy tego wymagała, a on innej nie znał. - Nie pytałem cię o zdanie - ukrócił jej wywód krótko, bo o tym, co było jego sprawą, a co nią nie było, zamierzał zdecydować bez jej udziału. Jej niezadowolenie, poirytowanie, a tym bardziej bezczelne pyskowanie, nie miało tu żadnego znaczenia. Musiała zrozumieć, że tą drogą nie osiągnie niczego. Zdawał sobie sprawę z tego, że podniosła ciężar z własnej woli i widział przecież, że to zrobiła - tylko dlatego nie kazał Jamesowi przejąć go na siebie, ale ta gówniara naprawdę go denerwowała, kiedy zwracała się do niego w ten sposób. - Nie wstyd ci, młody? - spytał więc z tego samego powodu, wbrew wcześniejszym zamiarom jednak uderzając i tę strunę.
Tłumaczenia dotyczące dziecka, wpierw Jamesa, dość lakoniczne, potem Eve, zgodne, ale dokładniejsze, nie brzmiały dobrze. Wiedział, kiedy urodziło się dziecko, bo tego samego dnia zdarzył się wypadek Neali. Od tamtego dnia minęły jakieś dwa miesiące, chyba nawet równe. Jeśli w dalszym ciągu musiało przyjmować eliksiry, nie było w dobrym stanie. Ale wszystko wskazywało na to, że matka zdawała sobie z tego sprawę, nawet jeśli zaklinała rzeczywistość - lub po prostu chciała, żeby oni w tę zaklętą rzeczywistość uwierzyli. Próbowała ich przekonać, że dziewczynka była silna, a on uwierzył jej, że jej stan jest stabilny. Z pewnością nie był bardziej kompetentny od Reidów. Dziewczyna od Selwynów, o której wspominała Eve, nie mogła mieć dużego doświadczenia, jej wychowanie to wykluczało, ale ostatecznie nie przyjmowała tam sama i z pewnością miała od kogo zaczerpnąć porady. Jeśli miała w sobie tyle zapału, co Steffen, na pewno sobie poradzi. Zagrożenie ze strony magii dziewczynki nie brzmiało jak coś, co powinno się lekceważyć, ale nie zamierzał próbować pouczać matki - brzmiała, jakby miała sytuację pod kontrolą i nie potrzebowała pomocy. Jej głos pełen był miłość do dziecka, Aisha ukrywała się z niemowlęciem i to im kazał ratować się James w pierwszej kolejności. Nie słyszał płaczu dziecka ani teraz, ani zanim weszli do domu. Przeniósł wzrok na Jackie, pytający, szukając u niej sprzeciwu. Kiwnął głową.
- Możecie odejść - odparł, w odpowiedzi na wywód matki. Nie wypuścił kołnierza Jamesa, bo od niego oczekiwał jeszcze odpowiedzi.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Schody [odnośnik]06.05.24 0:01
Przez chwilę wszystko stanęło na głowie. Przez chwilę grunt osunął mu się spod stóp, tracił wszystko w jednej chwili. Powinien być przyzwyczajony, a jednak zawsze było to tak samo dotkliwe. Zostały mu tylko one, tylko one szły przy nim, i to ich kurczowo w niemej rozpaczy zdecydował się chwycić. Drzwi majaczyły przed nim, na ramieniu czuł ciężką rękę aurora. Czuł się szarpany, nic nowego. Szedł pomimo to, przed siebie, tak jak mu kazano, opierając się raz po raz sile ciągnącej i wytrącającej z równowagi. Ziemia osuwała mu się spod nóg, prędko w myślach zaczął podejmować decyzje, choć ból głowy rozsadzał mu czaszkę. To nie mogły być dobre decyzje, ale innych nie miał. Czasu też nie.
— Za próbę kradzieży — odparł cicho, zrezygnowanym tonem, patrząc się tępo przed siebie. Tracił wiarę w niego, w siebie. W to, że jego kolejne słowa cokolwiek dadzą. Chciał mu powiedzieć, że to był głupi zakład, że zamieszanie nie było adekwatne do tego, co się wydarzyło; że skatowali ich jak terrorystów, nie kieszonkowców. Ale nie wierzył, by to miało jakiekolwiek znaczenie. Nie teraz. I nie dla niego. Słysząc jego ton głosu, czując jego oddech za plecami był pewien, że dla niego okoliczności nie miały żadnego znaczenia. Pewnie liczyły się tylko fakty. Pomyślał od razu o tym, że stawi się jutro w pracy po raz ostatni i zwolni sam, zanim zostanie zwolniony. Jeśli cokolwiek mogło zależeć jeszcze od niego to tylko to. Powoli przemknął spojrzeniem w stronę Eve, w kierunku idącej przed nimi Aishy. One nie, one nie były niczemu winne. Ani teraz ani nigdy wcześniej. To on. To tylko on. Nie odpowiedział za nie, nie do niego było to pytanie. Swoją uwagę skoncentrował na aurorce za sobą. Co jej mogło przyjść do głowy? Krew w nim zawrzała na samą myśl, że mogła palnąć coś idiotycznego, a pytania o dziecko wskazywały, że to o nie jej chodziło. I nagle pojął, że ta mała, bezbronna istota ledwie przypominająca małego człowieka należała naprawdę do niego. Była jego. Pojawiła się na tym świecie z jego powodu, to on się do tego przyczynił. Te oczywiste fakty uderzyły w niego nagle jakby dostał obuchem w głowę. Ta mała istota jako jedyna na całym świecie była cała jego. I nie zamierzał ich pozwolić na decydowanie o jej losie.
Kilka kroków, już przez drzwi. Chłód nocy owiał go z zabójczą intensywnością; było chłodno. Październikowe wieczory dawały się już we znaki, sugerując, że powoli nadchodziła zima. A oni właśnie w tej chwili, w tym momencie, zostali wyrzuceni na ulicę.
Łatwo go było złamać. Był cienki i kruchy jak wysuszona na słońcu zapałka. Mógł się odpalić żywym i pełnym energii ogniem i równie szybko zgasnąć. Zgaszony, kruchy, pękł. Czy nie było mu wstyd? Nie byłoby pewnie, gdyby nie spytał. Ale spytał i poczucie beznadziejności zalało go jak wartki górski potok. Było. Jak cholera. Był wyprowadzany z domu obcej mu denatki jak bandyta, jego kobieta niosła kilka należących do nich rzeczy, siostra szła pokornie przed nim, a on jeden nie umiał się im postawić. Nie umiał ich obronić przed dwójką aurorów szlachetnie wyznaczających sprawiedliwość. Nie umiał zadbać o trzy kobiety, które powinny się dla niego liczyć najbardziej. Był zerem, był nikim, idąc potulnie jak baran przed siebie tam gdzie mu mówiono. I nie postawił się już ze strachu. O siebie, o nie. Wciąż ze strachu. Gdzie ta gryfońska odwaga? Kulił się jak psiak, pragnąc uniknąć kolejnego kopnięcia. Żałosny, zrezygnowany. Niewiele wart. Spojrzał na Eve tylko po to by spróbować spojrzeniem jej przekazać, że nie musiała tego robić. Nic mówić, walczyć. Na nic się to nie zda, nie zasługiwał na to, by go broniła w ten sposób. Będąc cicho mogła ochronić samą siebie znacznie lepiej. Kiedy wyznała, że mała musiała by pod opieką uzdrowiciela i przyjmować eliksiry nie wiedział, co powiedzieć, ani co myśleć. Czy to było normalne, czy coś było nie tak? Wpadło mu do głowy tylko, że życie było tak kruche — a to małe dziecko mogło w każdej chwili umrzeć. I ta myśl jakoś perfidnie związała go z nią. Nie chciał tego teraz. Nie chciał, by stało jej się coś złego. Patrzył na Eve przez chwilę, aż w końcu spuścił wzrok.  Zdezelowanym głosem spytał:
— Mogę odzyskać różdżkę?
Nie spojrzał na Brendana, nie obrócił się do niego. Stał prawie nieruchomo, wciąż trzymany za kołnierz. Nieco chwiejnie, bo od bólu kręciło mu się wciąż w głowie. Oto był obraz, ostatni w takim wydaniu. Auror i degenerat, złodziej, gotowy by pokazać wszystkim, że był tylko sumą spojrzeń i myśli innych osób.



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Schody [odnośnik]06.05.24 0:45
Za próbę kradzieży. Nie za kradzież, gdyby zamknęli go niesłusznie, powiedziałby o tym teraz, został złapany na gorącym uczynku? Pracował, żeby nie kraść, tak mówił, a słowa te nie wychodziły z jego ust łatwo. Ciotka będzie wiedziała, czy siedział zanim się zatrudnił, jego dłuższa nieobecność zostałaby łatwo odnotowana. A skoro był wolny - swoje odsiedzieć musiał. Wątpił, by w Tower można było liczyć teraz na litość lub miłosierdzie większe, niżeli wcześniej. Nie był zaskoczony, próbował przecież też ukraść dom Bathildy Bagshot - i całą jego zawartość, a to wymagało już pewnego tupetu. Nie był naiwny, pracując jeszcze w Londynie poznawał takich jak on. Drobnych krętaczy, złodziejaszków, pijaczków. Miejskie szczury. Nie byli jego celem, ale bywali środkiem do tego celu, bo czasem widzieli więcej, niż widzieć chcieli. W ciemnych uliczkach, nocami, kiedy porządni ludzie dawno spali. Istniały oskarżenia, które wybrzmiałyby teraz w jego ustach gorzej, niż to, był tylko złodziejem. Złodziej nie krzywdził, ale degeneracja w każdym postępowała stopniowo. Niezależnie od wszystkiego, ciotka musiała się o tym dowiedzieć i dowie się. W to, co w związku z tym postanowi, wtrącać się nie zamierzał. Puścił go, kiedy wydawało mu się, że trzyma równowagę sam. Nie odpowiedział na jego wyznanie ani słowem, obserwując go uważnym i surowym spojrzeniem. Ściągnął brew z niezrozumieniem, gdy spytał o różdżkę, nie miał jej. Ale potem przypomniał sobie szamotaninę, stukot, kiedy upadla na posadzkę, słyszał to przecież. To dlatego nałożył mu kajdany. James sam ją zgubił, musiała gdzieś tam leżeć.
- Idź jej poszukać - zwrócił się do Aishy, nie chciał tracić ich z oczu, a po niej najmniej spodziewał się kombinowania. Czy słusznie, nie wiedział, ale nie widział sensu w tym, by do środka wracali się wszyscy. Wynieśli już swoje rzeczy, byli gotowi do drogi. Nie chciał tego przeciągać, mieli ze sobą dziecko. Nie zamierzał też gonić się po pokojach od nowa. - Raz, raz, mierzę czas. Masz trzy minuty - pogonił ją, choć czasu nie miał czym zmierzyć. Jeszcze nawet nie wrócił do pracy, a to wszystko już robiło się parszywe. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, poczęstował Jackie, sam zapalił, wspierając się plecami o framugę domu. Wypuszczając z ust gęsty kłęb dymu, przyglądał się Jamesowi i Eve, ale nie mówił nic.


we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej

Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3635-brendan-weasley https://www.morsmordre.net/t3926-victoria#74245 https://www.morsmordre.net/t12222-brendan-weasley#376277 https://www.morsmordre.net/f171-devon-ottery-st-catchpole https://www.morsmordre.net/t3924-skrytka-nr-786#74241 https://www.morsmordre.net/t3925-brendan-weasley#74242
Re: Schody [odnośnik]06.05.24 20:45
Milczała, kiedy padło pytanie o odsiadkę i kiedy spojrzenie mężczyzny przeskoczyło między Aishą a nią. Odwróciła głowę, dość otwarcie unikając skrzyżowania wzroku z nim. Nie zareagowała na jego słowa, obojętnie czemu miały służyć. Jego dociekliwość w sprawy, które nijak miały się do tego po co tu przyszedł, dalej działały drażniąco, lecz nie okazywała emocji już tak otwarcie. Coraz mniej zdradzały ciemne oczy i sama mimika, gdy usta przestawały giąć się w grymasie. Mimo to poczuła, jak zagotowało ją wewnętrznie, kiedy została uciszona. Ostrzejszy dźwięk i wejście w słowo, szarpnęły czułą struną. Był palantem, skończonym bucem. Pieprz się. Zagrało na pełnych wargach, ale słowa nie padły. Gdyby miała pewność, że za jej bezczelność nie oberwie James, powiedziałaby to i wiele więcej. Wysyczałaby całą wiązankę tego, co myślała o tym człowieku.
Mimowolnie spięła się, gdy w powietrzu zawisło pytanie o wstyd. Przeniosła wzrok na Jamiego, czując, jak oddech grzęźnie jej w gardle, kiedy widziała jego minę. Mogła tylko domyślić się, jakie myśli go teraz przepełniały, ale najpewniej nie będzie nawet blisko całokształtu jego odczuć. Rozchyliła pełne usta, ale żaden dźwięk, żadne słowo nie przerwało ciszy z jej strony. Nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć, co z siebie wydusić. Posłała mu nieco smutny uśmiech, kiedy spojrzeli na siebie. Nie zamierzała przestać go bronić, jeżeli była ku temu okazja. Nie obawiała się, że sama oberwie, bo nie byłby to pierwszy raz. Jej skóra nie raz nosiła siniaki po ciosie, promieniowała bólem, który ogłupiał wręcz. Krzywdzono ją zbyt wiele razy, nawet jeśli zwyczajnie się o to prosiła.
Opowiedziała na pytania, zdradzając, tyle ile wiedziała i nie mając pojęcia, co to przyniesie. Nie wierzyła temu człowiekowi i nie interesowało ją czy sam uwierzył we wszystkie jej słowa. Zaciętość, która brzmiała w głosie, gasła tak szybko, że teraz nie pozostało w niej ani odrobina. Chciała już tylko mieć to za sobą i zostawić dwójkę aurorów w przeszłości, jako kolejną historię, którą najlepiej było wymazać z pamięci. Zmrużyła lekko oczy, kiedy niespodziewanie pozwolił im odejść. Poczuła podobną nieufność, jak w momencie, gdy jego towarzyszka oddawała jej różdżkę. Podejrzewała ją, że zabawi się jej kosztem, ale to do niego bardziej pasowało. Wyglądał na człowieka, którego bawią chore rzeczy, który dla chwili rozrywki wykorzysta drugą osobę. Nie drgnęła z miejsca, kiedy przytrzymywał nadal Jamesa, bo była pewna, że żadna nie odejdzie bez niego. Ani ona, ani Aisha.
Pytanie o różdżkę uświadomiło jej, że to jeszcze nie koniec, ale mimo to poczuła niepokój, kiedy mężczyzna do środka wysłał Aishę. Chciała się sprzeciwić, zaproponować, że ona pójdzie, ale wiedziała już z czym to się spotka. Zostanie zignorowana, pewnie zmieszana z błotem, bo przecież mógł. Spuściła wzrok, nie odzywając się słowem. Spojrzała na Jamesa, gdy przed oczami znów zobaczyła jego minę sprzed chwili. Musnęła palcami jego rękę, by zwrócić na siebie uwagę chłopaka i pociągnąć go o jeszcze dwa, trzy kroki z daleka od mężczyzny.- Spójrz na mnie.- poprosiła cicho, opierając dłonie na jego bokach. W innych okolicznościach złapałaby go za brodę i obróciła delikatnie jego głowę, ale teraz nie chciała sprawić mu bólu.- Nie słuchaj go. To zwykły buc i palant, nikt więcej.- jej głos był szeptem, tak cichym by słowa zawisły tylko między nimi. By niesione wiatrem nie dotarły do nikogo innego.- Nie zna cię i nie wie, jaki naprawdę jesteś, ile jesteś wart i ile dla nas robisz. Nie daj sobie czegokolwiek wmówić, nie masz czego się wstydzić.- mówiła cicho, przypominając sobie ostatnie słowa mężczyzny. Nie wiedziała, jak przebiegała cała ich rozmowa, ale aurorzy uderzali w te same obelgi, którymi raczono ich zawsze. Nic nowego i oryginalnego, przewidywalnie skreślali ich za to samo, za co wszyscy.- Wie o tobie tyle, ile z ciebie wyciągnął i nic ponad to.- przesunęła dłoń na jego tors, ignorując krew. Ta sama krew płynęła w jej żyłach, odkąd w dniu ślubu zmieszali ją, przestała być obca. Czuła, że się chwiał, ale nie wiedziała jak mu pomóc, jak być mu wsparciem, by nie pogorszyć sytuacji i nie sprowokować tego jakże szlachetnego aurora do kolejnych docinek w kierunku Jima.- Kiedy wróci Aisha, znajdziemy pomoc dla ciebie i miejsce, by przeczekać do rana, a później pomyślimy, co dalej, dobrze? – spytała cicho, mimo strachu, który powoli wychodził na pierwszy plan, miała dość uporu, aby myśleć już o kolejnych krokach i nie poddać się emocją. Umiała kłamać, ukrywać co czuła naprawdę, chociaż wiedziała, że te pozory rozpadną się niedługo i to będzie najstraszniejsze. Żyła tak przez dwa lata, zdana na siebie i szybkości, z jaką potrafiła szukać rozwiązań. Nauczona na błędach, które stały się bolesnymi lekcjami po zderzeniu z rzeczywistością. Nie sądziła, że do tego wróci i czuła wewnątrz rozdzierający ból, że przeszłość wracała do niej.- Damy sobie radę, Jimmy.- dodała szeptem, jak każde wypowiedziane słowo dotąd. Prawdą było, że nie mieli wyboru, ale tego nie chciała mówić na głos. Nie chciała zderzać się z tą świadomością, jeszcze nie teraz. Obejrzała się na dom, omijając wzrokiem sylwetkę aurora, jakby nie istniał. Chciała, by Aisha już wróciła, by była z nimi, a nie w środku poza zasięgiem wzroku i nie tylko przez wzgląd na małą.


Learn your place in someone's life,

so you don't overplay your part

Eve Doe
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Schody - Page 10 74cbcdc4b11ab33c3ec9a669efa5b6c69e202914
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9651-eve-doe https://www.morsmordre.net/t9728-raven https://www.morsmordre.net/t12284-eve-doe#377725 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t10225-skrytka-bankowa-nr-2211#311456 https://www.morsmordre.net/t9729-e-doe
Re: Schody [odnośnik]07.05.24 15:10
Wy też? - pytanie znalazło ją znowu ze wstępującym na skórę wstydem, widocznym nawet na smagłych policzkach. Najpierw kurwienie, teraz jeszcze Tower. Gula upokorzenia zakotwiczyła się w gardle ciaśniej. I jeśli zdążyła uspokoić płynące łzy, te poruszyły się znowu, odnawiając wysuszoną ścieżkę. Ale uniosła wzrok tylko po to, by spłoszona, pokręcić głową. Jak pan może - chciałaby powiedzieć, ale - mógł. Robił co chciał, a ona nie miała siły nawet na próby tłumaczenia. Nie kończyły się dobrze. Rozpacz gniotła skrawki odwagi. Naprawdę była w jego oczach taka zła? Naprawdę takimi śmieciami - do wyrzucenia - byli?
Z bezsilnością patrzyła na zgarbioną sylwetkę na brata, a tłumiony gniew Eve. Tylko maleńka istota w jej ramionach zdawała się całkowicie nieświadoma buzującej rzeczywistości - nie dowiesz się - obiecała bratanicy, drobnością palców gładząc miejsce, gdzie pod kocykiem ukryte były dziecięce nóżki. Jednocześnie, ciało wprawiła w lekkie kołysanie, nie chcąc, by niepotrzebnym drżeniem zaniepokoiła Marcie. I niemal drgnęła, gdy wywołano jej obecność pod stanowczą uwagę aurora. Wywoływał w niej nieustające ciarki, trącał struny pokrętnego podziwu, a to sprawiało, że w pokrętny sposób wolała - gdy to on odzywał się do niej. Towarzysząca mu kobieta była opryskliwa i wulgarna, skora do upokorzenia ich i rzucaniem paskudnych oskarżeń. Nie ufała jej w żadnej mierze.
Uniosła i rozluźniła ramiona. Niepewność wciąż krążyła we krwi, nie dawała uspokoić serca i łomotania, które szumiało w skroniach. Spróbowała odnaleźć wzrok Jamesa, potem Eve, jakby mogli podpowiedzieć - gdzie szukać zagubionej różdżki. I czy powinna była przekazać im córkę w oczekiwaniu. Finalnie zdecydowała się zabrać małą ze sobą. Sama wiedziała tyle, że wszystko działo się w okolicy salonu. Przelotnym, wciąż zapłakanym spojrzeniem ujęła dwójkę aurorów, gdy ich mijała. Ruszyła bez słowa nie dlatego, ze otrzymała rozkaz, a z faktu, że różdżka należała do brata. Ujęła małą pewniej w ramionach i pchnęła barkiem wejście, ponownie przestępując próg miejsca, które ich nie chciało. Pozostawiła za sobą uchylone drzwi, nie chcąc narażać nikogo na dziwne pomysły i zarzuty. Rozejrzała się po pomieszczeniu zapalając lampę, okręcając niemal w miejscu, próbując przypomnieć sobie cokolwiek z dostrzeżonej scenerii, gdy stała na wysokości schodów. Wolno kucnęła, pochylając się tak, by móc zajrzeć niżej, pod ewentualnymi meblami, gdzie różdżka, mogła upaść, a potem kopnięta w szamotaninie, poturlać się gdzieś w kąt. Odetchnęła niemal w podłogę, gdy charakterystyczne kość drewna zamigotała jej kształtem, zbita niemal równo z linią jednej ze ścian. Zwinnie zgarnęła ja między palce, dając sobie moment na przetarcie wierzchem ręki rozmazane wilgocią policzki.
- Mam - zakomunikowała równo z chwilą, gdy wychyliła się zza drzwi. Czy minęły wyznaczone minuty - nie miała pojęcia, ale zdawało jej się, że zajęło jej to tylko chwilę. Za siebie, nie obejrzała się więcej, ale stanęła gdzieś w progu, w niepewnym półkroku - Mogę? - zapytała jeszcze aurora, chcąc przekazać różdżkę już w ręce brata. Nawet jeśli mogła schować ją w kieszeń, tuż obok dokumentów, chciała, by Jimmy ją odzyskał. Tak, jak odzyskuje się chociaż drobinę skradzionego skarbu. I chciała, po prostu być bliżej rodziny. I chociaż nie chciała poddać się żałosnej myśli, emocja trącała napiętą strunę. To co się działo, to co usłyszała, siarczystym policzkiem wyznaczało kierunek rozumienia.
Czy gdyby jej nie było, rzeczywistość potoczyłaby się inaczej?
Jimmy nie musiałby mieć jeszcze jej na głowie, pod opieką. Inaczej, gdyby miał wsparcie. Brat, nie siostra. Coś nieprzyjemnie wierciło się w piersi, z trującego smutku, zmieniając się znowu - we wstyd. W nie powinno mnie być.

| Szybkie poszukiwania różdżki (rzut powyżej 60) udane


...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb

Aisha Doe
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t11832-aisha-doe#365247 https://www.morsmordre.net/t12177-poczta-aishy#375018 https://www.morsmordre.net/t12269-aisha-doe https://www.morsmordre.net/f386-dom-bathildy-bagshot https://www.morsmordre.net/t12176-szuflada-skrytka-aishy#375010 https://www.morsmordre.net/t11838-aisha-doe#365410
Re: Schody [odnośnik]14.05.24 10:35
Był gotów ruszyć po nią i nawet drgnął, gdy padły słowa Weasleya. Uniósł jednak na niego zmęczone spojrzenie, nie do niego się zwracał. Obejrzał się za siostrą, ponagloną jak parobek i zacisnął pięść. Z maleńkim dzieckiem musiała wejść do środka, pozbawiona światła, iść po omacku. Mógłby jej chociaż oświetlić drogę, ale wcale nie chciał zdradzać się z tym, że posiadał wygaszacz; wolał by myślał o nim jak o kimś kto z łatwością zaskoczył ich zaklęciem. Patrzył w stronę drzwi za Aishą nieruchomo, nie tęskniąc za różdżką. Przez chwilę zastanawiał się, czy ucieknie tylnymi drzwiami. Nie miałby jej tego za złe; wszyscy zakładali, że w przeciągu kilku minut się rozejdą, ale te dłużyły się niemiłosiernie. I przez to żadne z nich nie mogło być pewne tego, co ich czeka. Czując papierosowy dym obejrzał się za siebie, na Weasleya podpierającego framugę. Nie palił często, nie stać go było na to, ale teraz szalenie zachciało mu się papierosa; a głód nikotynowego dymu rozpalił mu płuca ogniem. Od tych myśli odciągnął go dotyk dłoni Eve. Powoli obrócił się za nią i śmiało dał się pociągnąć kilka kroków od drzwi, nie obracając już ani na Weasleya ani na jego ponurą towarzyszkę.
— Oboje wiemy, że ma racje, próbowałaś mi to powiedzieć wcześniej— odpowiedział ej szeptem, po romsku z ponurym uśmiechem. Słabym bo przetrącona szczęka powodowała ból i przy mówieniu i wyciąganiu kącików ust w stronę policzków; był pewien, że wszystko go tylko roznieci. — Jest w porządku, naprawdę — zapewnił ją zaraz, patrząc jej prosto w ciemne jak noc oczy. Miał się czego wstydzić i wstydził. Tak jak wtedy wstydził się, gdy przyłapał go w godzinach pracy na leniuchowaniu, co rzutowało na cały jego obraz nawet jeśli nie zdarzało się często — zdarzało — tak teraz przyłapany na tak wielu sprawach, których nie powinien robić. To, co powinien — leżało daleko poza jego kręgiem zainteresowań. — Wie o mnie znacznie więcej, Eve. To brat Neali— powiedział cicho znów mimowolnie przechodząc na romski, nie był pewien czy go słyszał; kiedy mówiła do niego w tym języku odpowiadał jej mimowolnie płacząc je dwa ze sobą. — Mój szef — dodał zaraz, choć może tylko po to, by wytłumaczyć się przed nią ze swojej własnej postawy. Nagle poczuł, że nie chciał, by miała go z tchórza i przegranego. Nie chciał by widziała w nim porażkę, musiała zrozumieć, że jego zachowanie miało więcej podłoży niż sam strach lub ból, który mu zadał. Był okropny, ale nie tak by złamał w nim dziś ducha. Zrobił to czymś innym a teraz musiał się z tym zmierzyć i musiał coś zrobić. Zabrać je stąd jak najdalej od nich. Powoli przestawało mu się kręcić w głowie, choć łupanie w głowie z powodu nosa nie zelżało. Krew za to przestała już lecieć, schnąc na górnej wardze, brodzie i koszuli. Spojrzał w dół na nią i sięgnął dłonią do plamy. Gdy jej dotknął rozmazał ją jeszcze po materiale, choć z wierzchu przypominała zastygniętą skorupkę. — Da się z tym coś... zrobić? Czy trzeba ją wyrzucić? — spytał, próbując za wszelką cenę unieść kąciki ust. O przebiegu ich rozmowy nie chciał jej mówić z wielu powodów, nie chciał o tym mówić wcale, choć jej słowa sprawiły, że przyjemne ciepło rozlało się po jego torsie i ściśniętym brzuchu. Spojrzał na nią zaraz potem z niewysłowioną wdzięcznością. Doceniał to, co robiła. — Nic mi nie będzie — powtórzył bez przygany. Nie silił się już na to by szeptać, głos mu chrypł znów, urywał się na głoskach. — Wiesz o tym — to nie był pierwszy i pewnie nie ostatni raz. — Odprowadzę was do tej kobiety, poproszę ją o pomoc— lub będzie błagał, jeśli będzie taka konieczność, musiały gdzieś zostać na noc z małym dzieckiem. Na Steffena nie mógł liczyć, nie po tym co się stało.— Zostaniecie u niej, jeśli się zgodzi, Aisha jej pomoże ze wszystkim, jak będę miał pieniądze to jej zaniosę, ale teraz muszę coś załatwić. Coś zorganizować, okej? — Nie wyobrażał sobie, by wyruszyli z Gilly do Londynu w ciemno, nie mając nic pewnego. Chciał zobaczyć to miejsce, które wskazał mu Weasley, ale nie wziąłby jej tam bez upewnienia się wcześniej, czy było bezpiecznie. — Postaram się wrócić jak najwcześniej, ale nie wiem ile mi zejdzie. Do tej pory zostańcie u nich, okej? Możesz mi to obiecać? Jeśli tego nie zrobisz nie będę mógł spokojnie zrobić tego wszystkiego — postanowił przyprzeć ją mentalnie do ściany, wymusić na niej tą obietnicę. Wiedział, że nie będzie chciała się zgodzić, ale tylko u nich będą bezpieczne przez ten czas. — Nie wychodźcie nigdzie, nie jesteście tu bezpieczne. Ruszymy jak wrócę. — Zapowiedział jej, odnajdując jej dłoń, by ją uścisnąć mocniej. Spróbował się uśmiechnąć, choć prze ból i krew słabo mu to wyszło i pokiwał głową. Poradzą, poradzą jak zawsze, oczywiście.
Kiedy usłyszał Aishę, obrócił się w jej stronę na chwilę, po czym po raz kolejny sięgnął po torbę. Tym razem nie pytał, chwycił za paski. Była rzeczywiście lekka, nie mieli wiele. Kilka ubrań na zmianę. Spojrzał na futerał na skrzypce, który trzymała w dłoni. Musnął ją lekko, czule i chwycił za rączkę, odbierając od niej instrument, który był cięższy niż torba zawieszona na ramieniu.
— Chodź, spadamy stąd — podjął w stronę Aishy, spoglądając nad jej ramieniem w stronę palącego papierosa aurora. Nie wyglądał jakby zamierzał ich dłużej męczyć, raczej patrzył na nich z niecierpliwością oczekując aż sobie pójdą. Zamierzał więc tak zrobić. Zerknął na siostrę, miał ochotę ją przygarnąć do siebie. Gdzieś z tyłu głowy zaświtała mu myśl, że już kiedyś tak było. Już kiedyś zabierał ją, choć nieświadomą, z domu, by poszukać nowego. Znaleźć miejsce na ziemi. Dom Bathildy Bagshot nigdy nie był domem, był tylko pełnym bólu, żalu i gniewu środkiem wspomnień, które z przyjemnością i zaskakującą — co sobie nagle uświadomił — ulgą pozostawi za sobą.



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa


Ostatnio zmieniony przez James Doe dnia 20.06.24 9:34, w całości zmieniany 1 raz
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe

Strona 10 z 11 Previous  1, 2, 3 ... , 9, 10, 11  Next

Schody
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach